- W empik go
Powrót Diabła z Camarro - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Powrót Diabła z Camarro - ebook
Po kilku latach życia poza prawem brazylijska dziennikarka Denise Filippi Ferreira decyduje się na powrót do kraju, w którym po raz pierwszy poznała, czym było prawdziwe piekło. Tam jednak przeszłość dociera do niej szybciej, niż by się tego spodziewała. Zostaje odnaleziona przez człowieka, który zmusza ją do powrotu na wyspę oraz do ponownego wkroczenia do świata pełnego krwi, okrucieństwa i wiecznego życia poza prawem. Do świata zwanego piekłem Diabła z Camarro.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-166-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
Burza rozpętała się wczesnym popołudniem. Zegar na pustej ścianie wskazywał szóstą dwadzieścia pięć, a porywisty wiatr niosący obfite opady deszczu nie ustawał ani na chwilę. W pokoju słychać było jedynie świst uderzającego o szyby powietrza oraz dźwięk rozbijających się o parapet kropli. Posępna melodia jesiennej burzy rozbrzmiewała w całej swej okazałości. Na wąskiej, ociekającej wodą Via Quattro Novembre nie widać było żywej duszy. Dzielnica Gardolo tonęła w smutku i kroplach jesiennego deszczu.
Foyer della Gioventù, położony na samym końcu jednej z bocznych ulic, nie różnił się niczym od innych, stojących tuż obok domów. Był to skromny, dwupiętrowy budynek o dużej ilości okien. Mało kto wiedział, że właśnie tutaj mieszkało trzydziestu afrykańskich imigrantów, którzy dzięki stypendiom naukowym przyznawanym corocznie przez włoski rząd, mogli rozpocząć studia w europejskim kraju. Oprócz obywateli Republiki Kongo, Etiopii oraz Wybrzeża Kości Słoniowej, grono hostelu zasilał mongolski chemik Undrakh oraz kolumbijska pasjonatka historii sztuki Lorena Velázquez. Ci ostatni zdecydowali się na takie, a nie inne zakwaterowanie z kilku prostych powodów.
Po pierwsze, dzielnica Gardolo miała doskonałe połączenie komunikacyjne z samym centrum Trydentu. Po drugie, okolica pełna była cudzoziemców pochodzących z najbardziej odległych części świata, dzięki czemu nie czuli się zupełnie wyobcowani. Co więcej, Foyer della Gioventù oferował przyzwoite warunki po bardzo przystępnej cenie. W związku z tym, bez chwili wahania postanowili wynająć dwuosobowy pokój z przynależną do niego łazienką i niewielkim aneksem kuchennym.
Ostatnie dwa lata swojego życia Lorena Velázquez spędziła w niespokojnym, przeludnionym i wiecznie zakorkowanym Bangkoku. Przez jakiś czas pracowała jako przewodnik w Muzeum Kamieni Rzadkich w prowincji Pathum Thani. To właśnie tam poznała młodego, ambitnego chemika, który przybył do Tajlandii w celach naukowych. Przypadkowe spotkanie bardzo szybko przerodziło się w zażyłą znajomość, a ta z kolei w płomienny romans. Żadne z nich nie przypuszczało, iż związek ten przetrwa tak długo. Inne spojrzenie na świat oraz niezbiegające się w żadnym punkcie plany na przyszłość nie mogły stanowić fundamentu do stworzenia czegoś bardziej stabilnego. Seks jednak zrobił swoje i ku zaskoczeniu obojga, kwitnące życie erotyczne było wystarczającym powodem do tego, aby spakować walizki i razem szukać szczęścia gdzie indziej. Tym oto sposobem dwudziestego czwartego października o piątej po południu wylądowali na lotnisku w Weronie.
— Byłaś tu kiedyś? — zapytał Undrakh, wsiadając do taksówki.
— Tak — rzekła Lorena.
— To dziwne — stwierdził. — Nigdy o tym nie mówiłaś.
Dla niej jednak nie było w tym nic dziwnego. Rzadko kiedy ze sobą rozmawiali. Jeżeli akurat nie uprawiali seksu, każde z nich zajmowało się własnymi sprawami. Wiedzieli o sobie niewiele i może właśnie dlatego ich namiętność płonęła równie intensywnie, co pierwszego dnia.
— Jedźmy już — nalegała.
Samochód ruszył z miejsca. Taksówkarz dyskretnie spojrzał w lusterko, instynktownie kierując wzrok na ponętne usta siedzącej z tyłu pasażerki.
Port lotniczy Fiumicino przeżywał prawdziwe oblężenie. Pomimo iż nie był to środek sezonu, wszystkie terminale pękały w szwach. Ludzie niczym mrówki biegali od jednej bramki do drugiej, ciągnąc za sobą wypchane po brzegi walizki, które jakimś cudem musieli później wepchnąć do schowka umieszczonego nad głową pasażera. Dziesięć kilogramów zwiniętych w rulonik ciuchów mogło być idealnym rozwiązaniem dla zwiedzających Watykan turystów, ale na pewno nie dla kogoś, kto przyleciał do Rzymu w interesach.
Charles van der Sar miał ze sobą starannie spakowany bagaż, który podczas każdej podróży zawierał dokładnie to samo: gazety na temat ostatnich skandali politycznych, poufne raporty dotyczące funkcjonowania największych domów aukcyjnych we Włoszech, 20-calowy tablet oraz paczkę herbatników. Pozostałe kilkanaście kilogramów rzeczy nie zawsze osobistych pakował do dużej, czarnej walizki, którą oddawał w ręce wypudrowanych i wymalowanych niczym modelki na wybiegu pań przy stanowisku check-in. Pomimo że linie lotnicze All`Italia wydawały się działać dla dobra pasażerów, nikt nie był w stanie zagwarantować, że jego bagaż bezpiecznie dotrze do celu. Patrząc na niezbyt rozgarnięte twarze pracowników naziemnych, van der Sar nie miał wątpliwości, iż jego walizkę przerzucali ludzie nieodpowiedzialni i zupełnie nieświadomi rzeczywistości, w jakiej żyli. Był to jednak jedyny sposób na dyskretne przemycenie kilku wartościowych dzieł sztuki, które tuż po zakupieniu zwijał w rulonik, a następnie upychał pod bardziej obszernymi swetrami.
Jako właściciel kilkunastu galerii oraz największego na Sycylii domu aukcyjnego Lesotho, dbał o interesy najlepiej, jak potrafił. Doskonała znajomość rynku historii sztuki oraz niebywałe zdolności negocjacyjne wystarczyły, aby rozpocząć współpracę z najbardziej wpływowymi kolekcjonerami we Włoszech.
Pomimo że praca pochłaniała zdecydowanie większą część jego życia, na bieżąco śledził posunięcia militarne w zaangażowanych w wojnę krajach, jak również skandale oraz wydarzenia polityczne mające większy lub mniejszy wpływ na kształtowanie się nowej władzy przemysłowej na świecie. Pośród niezliczonych obowiązków i zainteresowań, Charles van der Sar znajdował jednak czas, aby być człowiekiem i otoczyć opieką małego, wiecznie głodnego kundla o imieniu Shadow.
Obaj mieszkali w dużej, otoczonej bujną roślinnością willi przy Via Bernini 56 w Palermo, którą na co dzień zajmowały się dwie spokrewnione ze sobą kobiety niewiadomego pochodzenia. Zgodnie podawały się za żony marokańskich biznesmenów, którzy handlowali na Sycylii afrykańskimi tkaninami. Wszystko jednak wskazywało na to, iż kobiety wraz z innymi, nielegalnymi imigrantami przypłynęły z Tunezji na uginającej się pod ludzkim ciężarem łodzi, cudem dobiły do brzegu Lampedusy, a następnie z pomocą od lat działającego na wyspie tunezyjskiego gangu zostały przetransportowane do Palermo. Tam z kolei w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach dostały się pod skrzydła jednej z bardziej zamożnych rodzin w mieście, która zatrudniła je w roli gospodyń na ponad cztery lata. Niespodziewany wyjazd do Argentyny zmusił rodzinę do porzucenia kilkupiętrowej willi przy Via Vittorio Emanuele i opuszczenia kraju na bliżej nieokreślony czas. Jedyne, co mogli zrobić, to zarekomendować gospodynie komuś takiemu jak Charles van der Sar, który był legendą samą w sobie.
Kiedy dziesięć lat temu po raz pierwszy pojawił się w Palermo, nikt nawet nie przypuszczał, że ten nieznany nikomu historyk z Kapsztadu osiągnie jakikolwiek sukces. Wiara we własne możliwości, ale przede wszystkim w ludzką głupotę sprawiła, że w przeciągu czterech lat dorobił się fortuny, której nawet najbardziej wpływowi ludzie interesu mogli mu pozazdrościć. Handlując dziełami sztuki najwyżej notowanych artystów na rynku, wzmacniał swoją pozycję z każdym mijającym rokiem. Po Sycylii krążyły głosy, że to on napędzał handel dziełami sztuki, wychowując nowe pokolenie kolekcjonerów. Jego wybrańcami stawali się głównie młodzi, zadufani w sobie ludzie interesu, którzy byli gotowi wydać fortunę po to tylko, aby zabłysnąć w towarzystwie i pochwalić się kolejnym, wartym miliony obrazem zdobytym na ostatniej aukcji. Podczas gdy mocno rozbudowane już grono klientów wzbogacało swoje kolekcje, on polował na coraz większe ryby. Sięgając do kieszeni urzędujących w Rzymie polityków, zyskiwał nie tylko kolejnych wielbicieli własnego talentu, ale również pośredników, którzy nieświadomie otwierali mu wrota do innych, niewyobrażalnie większych interesów.
Pasażerowie podróżujący do Palermo zaczęli ustawiać się przy bramce. Van der Sar skorzystał z wejścia dla klientów biznesowych i szybkim krokiem wszedł na pokład samolotu. Za niecałą godzinę miał wylądować na lotnisku Punta Raisi. Jak dotąd, wszystko przebiegało zgodnie z planem.
Contrada Fulgatore, położona w prowincji Trapani w pobliżu autostrady A29, nie różniła się niczym szczególnym od innych, sycylijskich miasteczek. Liczyła niewiele ponad tysiąc mieszkańców, których głównym źródłem utrzymania były coroczne zbiory winogron, oliwek oraz owoców cytrusowych. Praca w pocie czoła stanowiła tu podstawowy element codziennej egzystencji. Miejscowa ludność, tak bardzo pochłonięta licznymi obowiązkami, nie przywiązywała zbyt dużej wagi do przyjeżdżających z zewnątrz mieszkańców wielkich miast, którzy coraz częściej nabywali porzucone niegdyś domostwa, by w krótkim czasie przeistoczyć je w opływające luksusem wille.
Nikt zatem nie był specjalnie zaskoczony, kiedy dwa lata temu jeden z porzuconych domów w Contrada Fulgatore trafił w ręce człowieka, o którym wiedziano tylko tyle, że prowadził hodowlę dzików. Zakupiona przez niego posiadłość znajdowała się daleko od głównej drogi, a dotarcie tam było bardziej skomplikowane, niż dojazd do samego Trapani.
Nikt z miejscowej ludności tak naprawdę nie wnikał, w jaki sposób odmienił ten duży, od dawna porzucony dom ukryty na wzniesieniu pośród drzew oliwkowych. Posiadłość była otoczona wysokim murem, który szczelnie odgradzał ją od świata zewnętrznego. Jedynie miejscowi pastuszkowie słyszeli, jak wczesnym rankiem z wnętrza dobiegały męskie głosy, a wieczorem rozbrzmiewała muzyka. Żaden z nich jednak nie był na tyle ciekawy, aby podejść bliżej i zobaczyć, co kryło się za wiecznie zamkniętą bramą. Wiele już w swoim życiu widzieli, ale bez względu na okoliczności, wierzyli w prawdziwość sycylijskiego przysłowia: “Cu k surdu, orbu e ta‘ci, campa cent’anni ‘mpaci.”
Tej samej zasady trzymała się również grupa mężczyzn pilnujących posiadłości po drugiej stronie bramy. Uzbrojeni w karabiny maszynowe, dzień i noc krążyli po dużym, pustym placu otaczającym dom. Kilku z nich, należących do najbardziej zaufanych ludzi, poruszało się po terenie posiadłości jedynie z berettą w kaburze. To oni pilnowali porządku, przyjmowali polecenia z góry i wydawali rozkazy podległym sobie żołnierzom. Wszyscy jednak, bez względu na funkcję pełnioną w rodzinie, byli podporządkowani woli jednego człowieka. Człowieka, który po wydarzeniach sprzed dwóch lat awansował z pozycji nieznanego nikomu asa na stanowisko przywódcy kolumny, a niewiele ponad rok później wszyscy zwracali się do niego per generale. Był to dowód uznania za wierność, odwagę i posłuszeństwo. Dzisiaj Vito Basile posiadał własną armię, którą po odpowiednim przygotowaniu oddawał do dyspozycji Wielkiej Rodziny. Contrada Fulgatore stała się więc ukrytą bazą, działającą wyłącznie na jego zasadach.
Nie ulegało wątpliwości, iż był on jednym z najmocniejszych i najbardziej obiecujących ogniw w prowincji Trapani. Zupełnie nieznany przedstawicielom prawa, funkcjonujący pod własnym imieniem i nazwiskiem jako właściciel jednej z największych w okolicy hodowli dzików, stanowił idealną przykrywkę dla dynamicznie rozwijających się interesów. Dyskrecja i sprawność działania, które były widoczne przy każdej realizowanej przez niego akcji, stworzyły z niego człowieka o najwyższym poziomie zaufania.
Vito Basile znał swoją rolę jak mało kto. Większość poleceń przychodzących z góry trzymał wyłącznie dla siebie, a wykonującym rozkazy żołnierzom przekazywał tyle, ile uważał za słuszne. Wiedzieli o tym wszyscy i w bardzo krótkim czasie przestali zadawać pytania, na które i tak nie otrzymaliby odpowiedzi.
Dnia dwudziestego pierwszego listopada o czwartej piętnaście nad ranem Vito Basile niespodziewanie opuścił dom. Kiedy wsiadł do stojącej na podwórzu czarnej hondy accord, strzegący posiadłości żołnierze bez słowa otworzyli bramę. Większość z nich jeszcze długo patrzyła, jak pędzący wśród tumanów kurzu samochód zmierzał w kierunku lotniska.
Valerio Montesano siedział za biurkiem w małym, zadymionym pomieszczeniu i nie odrywał wzroku od leżącego na blacie kilkunastostronicowego raportu. Był to wynik wielu nieprzespanych nocy oraz ciężkiej pracy, którą on, początkujący agent Antymafijnego Centrum Dowodzenia, wykonał wraz z komisarzem Antonio Ferrante. Obaj dołożyli wszelkich starań, aby ustalić tożsamość nowego przywódcy jednej z panujących na Sycylii organizacji mafijnych.
Po tragicznej śmierci dotychczasowego bossa — Vincenzo Bellomo, rodzina sprawująca rządy w prowincjach Enna i Caltanissetta borykała się z wieloma problemami. Nikt nie był w stanie przewidzieć, jak potoczą się jej dalsze losy, jako że Vincenzo Bellomo nie zostawił godnego siebie następcy. Ojcowie Wielkiej Rodziny intensywnie przymierzali się do podziału terytorium, aby jak najszybciej ustalić nowy porządek i stłumić pierwsze bunty wśród żołnierzy. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że być albo nie być rodziny Bellomo zostało niemalże przesądzone. Wierni swoim zasadom generałowie do ostatniej chwili walczyli o to, aby przetrwać. Dniami i nocami szukali rozwiązania, które byłoby w stanie zagwarantować im jeszcze jedną szansę. Szansę na utrzymanie dotychczasowej pozycji oraz sprawowanie władzy na niezmienionym terytorium. Tego typu żądania byłyby całkowicie niedorzeczne, gdyby nie fakt, że generałowie rodziny Bellomo mieli w rękawie niepodważalną kartę. Tą kartą był nikt inny jak sam Francesco di Salvo.
Czterdziestosiedmioletni chemik z Mazara del Vallo, od lat będący prawą ręką Vincenzo Bellomo, wtajemniczony we wszystkie interesy prowadzone na terenie obu prowincji, wydawał się być kandydatem wartym poważnego rozpatrzenia. Przez wielu uważany za nieudacznika i skończonego idiotę, miał do zaoferowania coś, obok czego żaden szanujący się boss nie przeszedłby obojętnie. Lata spędzone przy boku Bellomo nauczyły go nie tylko prowadzenia interesów, ale również, a może przede wszystkim, bycia człowiekiem honoru. Pomimo wielu dolegliwości, na jakie cierpiał przez całe swoje życie, rozum i język miał zawsze na właściwym miejscu. Co więcej, był niewątpliwie najlepszym i najbardziej doświadczonym chemikiem na wyspie, obok czego, bez względu na wszystkie za i przeciw, Wielka Rodzina nie mogła przejść obojętnie.
Dwa tygodnie po śmierci Vincenza Bellomo miała zostać podjęta ostateczna decyzja. Decyzja wydająca wyrok na osieroconą rodzinę Enny i Caltanissety. Decyzja, na którą czekali wszyscy.
Kto krew niewinną przelewa, własną krwią za nią płaci. A kto umiera, umiera na zawsze, by żywi mogli działać w spokoju. Kiedy jedna rodzina traci honor, traci go bezpowrotnie. W jej miejsce może wejść druga po to tylko, by błędy przeszłości naprawić — głosiło czwarte przykazanie Wielkiej Rodziny.
Francesco di Salvo wiedział, że teraz wszystko zależało od niego. Przedstawiwszy niezwykle racjonalny plan swoich działań, złożywszy przysięgę wierności i posłuszeństwa, w milczeniu czekał na werdykt. Po długich i burzliwych obradach w opuszczonej chacie przy wjeździe do Montevago, została podjęta decyzja o przyjęciu di Salvo do kręgu wybranych. Jako nowy, samodzielnie działający przywódca wziął na swoje barki odpowiedzialność za wszystkie winy przeszłości. Winy, za które sam jeden musiał odpokutować. Zrobienie czystki we własnej rodzinie należało do zadań najtrudniejszych. Wyrok śmierci, jaki wydał na ponad czterdziestu najbardziej zaufanych ludziach, był niezbitym dowodem na to, że przeszłość pozostała przeszłością, a życie rozpoczynało się na nowo. Otrzymał pozwolenie na stworzenie własnej, samodzielnie działającej rodziny na terenie Enny i Caltanisetty. Wszystkie podejmowane przez niego decyzje miały jednak pozostać pod kontrolą Wielkiej Rodziny, która bacznie przyglądała się jego najmniejszym nawet ruchom.
— O czym tak myślisz, Vale? — zapytał komisarz Ferrante, znienacka wchodząc do biura.
Agente Montesano poderwał się z miejsca i stanął niemalże na baczność.
— Komisarzu — powiedział z szacunkiem.
— Jakieś wieści? — zapytał Ferrante.
— Jeszcze nie. Marineve przypływa za pół godziny.
— Port obstawiony?
— Tak. Wszyscy na swoich miejscach.
— Ja też tam jadę. Ty obserwuj nagrania z kamer i nie przeocz żadnego szczegółu — powiedział Ferrante, w pośpiechu opuszczając biuro.
Znany ze swojej wysokiej klasy, transportujący samochody pasażerskie w obrębie Morza Śródziemnego statek Marineve, miał przybić do portu w Palermo kwadrans po godzinie osiemnastej. Sześcioosobowa squadra komisarza Ferrante zajęła wyznaczone wcześniej stanowiska, szykując się do planowanej od kilku godzin akcji. Wiadomość o znajdującym się na pokładzie pokaźnym arsenale broni dotarła do Antymafijnego Centrum Dowodzenia na krótko przed zakończeniem pory obiadowej. Działający w ukryciu informator komisarza Ferrante doniósł, że ponad dwieście sztuk broni krótkiej ukryto w drewnianych ramach przewożonej na statku kolekcji dzieł sztuki. Pomimo że z początku wiadomość ta została przyjęta dość sceptycznie, potraktowano ją tak samo poważnie jak wszystkie inne informacje przychodzące w najmniej oczekiwanym momencie. Kilka minut po godzinie osiemnastej Marineve powoli zaczął wpływać do portu. Podczas gdy sześciu członków squadry komisarza Ferrante bacznie obserwowało, jak kilkadziesiąt ton stali płynęło w ich kierunku, agent Montesano uważnie śledził obraz rejestrowany przez pięć zamontowanych na terenie portu kamer. Jeden podejrzany ruch kogokolwiek znajdującego się w obrębie statku mógł doprowadzić do nagłej interwencji oraz niepotrzebnego rozlewu krwi. Stawka była wysoka.
— Okolica czysta — przekazał Montesano.
— Biały fiat ducato — powiedział Ferrante. — Gdy tylko opuści statek, wkraczamy do akcji.
Po dwóch minutach oczom wszystkich ukazała się duża, biała furgonetka wyjeżdżająca z promu.
— Teraz! — krzyknął komisarz.
Squadra Antymafijnego Centrum Dowodzenia w jednej sekundzie znalazła się przy rampie, uniemożliwiając kierowcy wjazd na teren portu.
Darmowy fragment
Burza rozpętała się wczesnym popołudniem. Zegar na pustej ścianie wskazywał szóstą dwadzieścia pięć, a porywisty wiatr niosący obfite opady deszczu nie ustawał ani na chwilę. W pokoju słychać było jedynie świst uderzającego o szyby powietrza oraz dźwięk rozbijających się o parapet kropli. Posępna melodia jesiennej burzy rozbrzmiewała w całej swej okazałości. Na wąskiej, ociekającej wodą Via Quattro Novembre nie widać było żywej duszy. Dzielnica Gardolo tonęła w smutku i kroplach jesiennego deszczu.
Foyer della Gioventù, położony na samym końcu jednej z bocznych ulic, nie różnił się niczym od innych, stojących tuż obok domów. Był to skromny, dwupiętrowy budynek o dużej ilości okien. Mało kto wiedział, że właśnie tutaj mieszkało trzydziestu afrykańskich imigrantów, którzy dzięki stypendiom naukowym przyznawanym corocznie przez włoski rząd, mogli rozpocząć studia w europejskim kraju. Oprócz obywateli Republiki Kongo, Etiopii oraz Wybrzeża Kości Słoniowej, grono hostelu zasilał mongolski chemik Undrakh oraz kolumbijska pasjonatka historii sztuki Lorena Velázquez. Ci ostatni zdecydowali się na takie, a nie inne zakwaterowanie z kilku prostych powodów.
Po pierwsze, dzielnica Gardolo miała doskonałe połączenie komunikacyjne z samym centrum Trydentu. Po drugie, okolica pełna była cudzoziemców pochodzących z najbardziej odległych części świata, dzięki czemu nie czuli się zupełnie wyobcowani. Co więcej, Foyer della Gioventù oferował przyzwoite warunki po bardzo przystępnej cenie. W związku z tym, bez chwili wahania postanowili wynająć dwuosobowy pokój z przynależną do niego łazienką i niewielkim aneksem kuchennym.
Ostatnie dwa lata swojego życia Lorena Velázquez spędziła w niespokojnym, przeludnionym i wiecznie zakorkowanym Bangkoku. Przez jakiś czas pracowała jako przewodnik w Muzeum Kamieni Rzadkich w prowincji Pathum Thani. To właśnie tam poznała młodego, ambitnego chemika, który przybył do Tajlandii w celach naukowych. Przypadkowe spotkanie bardzo szybko przerodziło się w zażyłą znajomość, a ta z kolei w płomienny romans. Żadne z nich nie przypuszczało, iż związek ten przetrwa tak długo. Inne spojrzenie na świat oraz niezbiegające się w żadnym punkcie plany na przyszłość nie mogły stanowić fundamentu do stworzenia czegoś bardziej stabilnego. Seks jednak zrobił swoje i ku zaskoczeniu obojga, kwitnące życie erotyczne było wystarczającym powodem do tego, aby spakować walizki i razem szukać szczęścia gdzie indziej. Tym oto sposobem dwudziestego czwartego października o piątej po południu wylądowali na lotnisku w Weronie.
— Byłaś tu kiedyś? — zapytał Undrakh, wsiadając do taksówki.
— Tak — rzekła Lorena.
— To dziwne — stwierdził. — Nigdy o tym nie mówiłaś.
Dla niej jednak nie było w tym nic dziwnego. Rzadko kiedy ze sobą rozmawiali. Jeżeli akurat nie uprawiali seksu, każde z nich zajmowało się własnymi sprawami. Wiedzieli o sobie niewiele i może właśnie dlatego ich namiętność płonęła równie intensywnie, co pierwszego dnia.
— Jedźmy już — nalegała.
Samochód ruszył z miejsca. Taksówkarz dyskretnie spojrzał w lusterko, instynktownie kierując wzrok na ponętne usta siedzącej z tyłu pasażerki.
Port lotniczy Fiumicino przeżywał prawdziwe oblężenie. Pomimo iż nie był to środek sezonu, wszystkie terminale pękały w szwach. Ludzie niczym mrówki biegali od jednej bramki do drugiej, ciągnąc za sobą wypchane po brzegi walizki, które jakimś cudem musieli później wepchnąć do schowka umieszczonego nad głową pasażera. Dziesięć kilogramów zwiniętych w rulonik ciuchów mogło być idealnym rozwiązaniem dla zwiedzających Watykan turystów, ale na pewno nie dla kogoś, kto przyleciał do Rzymu w interesach.
Charles van der Sar miał ze sobą starannie spakowany bagaż, który podczas każdej podróży zawierał dokładnie to samo: gazety na temat ostatnich skandali politycznych, poufne raporty dotyczące funkcjonowania największych domów aukcyjnych we Włoszech, 20-calowy tablet oraz paczkę herbatników. Pozostałe kilkanaście kilogramów rzeczy nie zawsze osobistych pakował do dużej, czarnej walizki, którą oddawał w ręce wypudrowanych i wymalowanych niczym modelki na wybiegu pań przy stanowisku check-in. Pomimo że linie lotnicze All`Italia wydawały się działać dla dobra pasażerów, nikt nie był w stanie zagwarantować, że jego bagaż bezpiecznie dotrze do celu. Patrząc na niezbyt rozgarnięte twarze pracowników naziemnych, van der Sar nie miał wątpliwości, iż jego walizkę przerzucali ludzie nieodpowiedzialni i zupełnie nieświadomi rzeczywistości, w jakiej żyli. Był to jednak jedyny sposób na dyskretne przemycenie kilku wartościowych dzieł sztuki, które tuż po zakupieniu zwijał w rulonik, a następnie upychał pod bardziej obszernymi swetrami.
Jako właściciel kilkunastu galerii oraz największego na Sycylii domu aukcyjnego Lesotho, dbał o interesy najlepiej, jak potrafił. Doskonała znajomość rynku historii sztuki oraz niebywałe zdolności negocjacyjne wystarczyły, aby rozpocząć współpracę z najbardziej wpływowymi kolekcjonerami we Włoszech.
Pomimo że praca pochłaniała zdecydowanie większą część jego życia, na bieżąco śledził posunięcia militarne w zaangażowanych w wojnę krajach, jak również skandale oraz wydarzenia polityczne mające większy lub mniejszy wpływ na kształtowanie się nowej władzy przemysłowej na świecie. Pośród niezliczonych obowiązków i zainteresowań, Charles van der Sar znajdował jednak czas, aby być człowiekiem i otoczyć opieką małego, wiecznie głodnego kundla o imieniu Shadow.
Obaj mieszkali w dużej, otoczonej bujną roślinnością willi przy Via Bernini 56 w Palermo, którą na co dzień zajmowały się dwie spokrewnione ze sobą kobiety niewiadomego pochodzenia. Zgodnie podawały się za żony marokańskich biznesmenów, którzy handlowali na Sycylii afrykańskimi tkaninami. Wszystko jednak wskazywało na to, iż kobiety wraz z innymi, nielegalnymi imigrantami przypłynęły z Tunezji na uginającej się pod ludzkim ciężarem łodzi, cudem dobiły do brzegu Lampedusy, a następnie z pomocą od lat działającego na wyspie tunezyjskiego gangu zostały przetransportowane do Palermo. Tam z kolei w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach dostały się pod skrzydła jednej z bardziej zamożnych rodzin w mieście, która zatrudniła je w roli gospodyń na ponad cztery lata. Niespodziewany wyjazd do Argentyny zmusił rodzinę do porzucenia kilkupiętrowej willi przy Via Vittorio Emanuele i opuszczenia kraju na bliżej nieokreślony czas. Jedyne, co mogli zrobić, to zarekomendować gospodynie komuś takiemu jak Charles van der Sar, który był legendą samą w sobie.
Kiedy dziesięć lat temu po raz pierwszy pojawił się w Palermo, nikt nawet nie przypuszczał, że ten nieznany nikomu historyk z Kapsztadu osiągnie jakikolwiek sukces. Wiara we własne możliwości, ale przede wszystkim w ludzką głupotę sprawiła, że w przeciągu czterech lat dorobił się fortuny, której nawet najbardziej wpływowi ludzie interesu mogli mu pozazdrościć. Handlując dziełami sztuki najwyżej notowanych artystów na rynku, wzmacniał swoją pozycję z każdym mijającym rokiem. Po Sycylii krążyły głosy, że to on napędzał handel dziełami sztuki, wychowując nowe pokolenie kolekcjonerów. Jego wybrańcami stawali się głównie młodzi, zadufani w sobie ludzie interesu, którzy byli gotowi wydać fortunę po to tylko, aby zabłysnąć w towarzystwie i pochwalić się kolejnym, wartym miliony obrazem zdobytym na ostatniej aukcji. Podczas gdy mocno rozbudowane już grono klientów wzbogacało swoje kolekcje, on polował na coraz większe ryby. Sięgając do kieszeni urzędujących w Rzymie polityków, zyskiwał nie tylko kolejnych wielbicieli własnego talentu, ale również pośredników, którzy nieświadomie otwierali mu wrota do innych, niewyobrażalnie większych interesów.
Pasażerowie podróżujący do Palermo zaczęli ustawiać się przy bramce. Van der Sar skorzystał z wejścia dla klientów biznesowych i szybkim krokiem wszedł na pokład samolotu. Za niecałą godzinę miał wylądować na lotnisku Punta Raisi. Jak dotąd, wszystko przebiegało zgodnie z planem.
Contrada Fulgatore, położona w prowincji Trapani w pobliżu autostrady A29, nie różniła się niczym szczególnym od innych, sycylijskich miasteczek. Liczyła niewiele ponad tysiąc mieszkańców, których głównym źródłem utrzymania były coroczne zbiory winogron, oliwek oraz owoców cytrusowych. Praca w pocie czoła stanowiła tu podstawowy element codziennej egzystencji. Miejscowa ludność, tak bardzo pochłonięta licznymi obowiązkami, nie przywiązywała zbyt dużej wagi do przyjeżdżających z zewnątrz mieszkańców wielkich miast, którzy coraz częściej nabywali porzucone niegdyś domostwa, by w krótkim czasie przeistoczyć je w opływające luksusem wille.
Nikt zatem nie był specjalnie zaskoczony, kiedy dwa lata temu jeden z porzuconych domów w Contrada Fulgatore trafił w ręce człowieka, o którym wiedziano tylko tyle, że prowadził hodowlę dzików. Zakupiona przez niego posiadłość znajdowała się daleko od głównej drogi, a dotarcie tam było bardziej skomplikowane, niż dojazd do samego Trapani.
Nikt z miejscowej ludności tak naprawdę nie wnikał, w jaki sposób odmienił ten duży, od dawna porzucony dom ukryty na wzniesieniu pośród drzew oliwkowych. Posiadłość była otoczona wysokim murem, który szczelnie odgradzał ją od świata zewnętrznego. Jedynie miejscowi pastuszkowie słyszeli, jak wczesnym rankiem z wnętrza dobiegały męskie głosy, a wieczorem rozbrzmiewała muzyka. Żaden z nich jednak nie był na tyle ciekawy, aby podejść bliżej i zobaczyć, co kryło się za wiecznie zamkniętą bramą. Wiele już w swoim życiu widzieli, ale bez względu na okoliczności, wierzyli w prawdziwość sycylijskiego przysłowia: “Cu k surdu, orbu e ta‘ci, campa cent’anni ‘mpaci.”
Tej samej zasady trzymała się również grupa mężczyzn pilnujących posiadłości po drugiej stronie bramy. Uzbrojeni w karabiny maszynowe, dzień i noc krążyli po dużym, pustym placu otaczającym dom. Kilku z nich, należących do najbardziej zaufanych ludzi, poruszało się po terenie posiadłości jedynie z berettą w kaburze. To oni pilnowali porządku, przyjmowali polecenia z góry i wydawali rozkazy podległym sobie żołnierzom. Wszyscy jednak, bez względu na funkcję pełnioną w rodzinie, byli podporządkowani woli jednego człowieka. Człowieka, który po wydarzeniach sprzed dwóch lat awansował z pozycji nieznanego nikomu asa na stanowisko przywódcy kolumny, a niewiele ponad rok później wszyscy zwracali się do niego per generale. Był to dowód uznania za wierność, odwagę i posłuszeństwo. Dzisiaj Vito Basile posiadał własną armię, którą po odpowiednim przygotowaniu oddawał do dyspozycji Wielkiej Rodziny. Contrada Fulgatore stała się więc ukrytą bazą, działającą wyłącznie na jego zasadach.
Nie ulegało wątpliwości, iż był on jednym z najmocniejszych i najbardziej obiecujących ogniw w prowincji Trapani. Zupełnie nieznany przedstawicielom prawa, funkcjonujący pod własnym imieniem i nazwiskiem jako właściciel jednej z największych w okolicy hodowli dzików, stanowił idealną przykrywkę dla dynamicznie rozwijających się interesów. Dyskrecja i sprawność działania, które były widoczne przy każdej realizowanej przez niego akcji, stworzyły z niego człowieka o najwyższym poziomie zaufania.
Vito Basile znał swoją rolę jak mało kto. Większość poleceń przychodzących z góry trzymał wyłącznie dla siebie, a wykonującym rozkazy żołnierzom przekazywał tyle, ile uważał za słuszne. Wiedzieli o tym wszyscy i w bardzo krótkim czasie przestali zadawać pytania, na które i tak nie otrzymaliby odpowiedzi.
Dnia dwudziestego pierwszego listopada o czwartej piętnaście nad ranem Vito Basile niespodziewanie opuścił dom. Kiedy wsiadł do stojącej na podwórzu czarnej hondy accord, strzegący posiadłości żołnierze bez słowa otworzyli bramę. Większość z nich jeszcze długo patrzyła, jak pędzący wśród tumanów kurzu samochód zmierzał w kierunku lotniska.
Valerio Montesano siedział za biurkiem w małym, zadymionym pomieszczeniu i nie odrywał wzroku od leżącego na blacie kilkunastostronicowego raportu. Był to wynik wielu nieprzespanych nocy oraz ciężkiej pracy, którą on, początkujący agent Antymafijnego Centrum Dowodzenia, wykonał wraz z komisarzem Antonio Ferrante. Obaj dołożyli wszelkich starań, aby ustalić tożsamość nowego przywódcy jednej z panujących na Sycylii organizacji mafijnych.
Po tragicznej śmierci dotychczasowego bossa — Vincenzo Bellomo, rodzina sprawująca rządy w prowincjach Enna i Caltanissetta borykała się z wieloma problemami. Nikt nie był w stanie przewidzieć, jak potoczą się jej dalsze losy, jako że Vincenzo Bellomo nie zostawił godnego siebie następcy. Ojcowie Wielkiej Rodziny intensywnie przymierzali się do podziału terytorium, aby jak najszybciej ustalić nowy porządek i stłumić pierwsze bunty wśród żołnierzy. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że być albo nie być rodziny Bellomo zostało niemalże przesądzone. Wierni swoim zasadom generałowie do ostatniej chwili walczyli o to, aby przetrwać. Dniami i nocami szukali rozwiązania, które byłoby w stanie zagwarantować im jeszcze jedną szansę. Szansę na utrzymanie dotychczasowej pozycji oraz sprawowanie władzy na niezmienionym terytorium. Tego typu żądania byłyby całkowicie niedorzeczne, gdyby nie fakt, że generałowie rodziny Bellomo mieli w rękawie niepodważalną kartę. Tą kartą był nikt inny jak sam Francesco di Salvo.
Czterdziestosiedmioletni chemik z Mazara del Vallo, od lat będący prawą ręką Vincenzo Bellomo, wtajemniczony we wszystkie interesy prowadzone na terenie obu prowincji, wydawał się być kandydatem wartym poważnego rozpatrzenia. Przez wielu uważany za nieudacznika i skończonego idiotę, miał do zaoferowania coś, obok czego żaden szanujący się boss nie przeszedłby obojętnie. Lata spędzone przy boku Bellomo nauczyły go nie tylko prowadzenia interesów, ale również, a może przede wszystkim, bycia człowiekiem honoru. Pomimo wielu dolegliwości, na jakie cierpiał przez całe swoje życie, rozum i język miał zawsze na właściwym miejscu. Co więcej, był niewątpliwie najlepszym i najbardziej doświadczonym chemikiem na wyspie, obok czego, bez względu na wszystkie za i przeciw, Wielka Rodzina nie mogła przejść obojętnie.
Dwa tygodnie po śmierci Vincenza Bellomo miała zostać podjęta ostateczna decyzja. Decyzja wydająca wyrok na osieroconą rodzinę Enny i Caltanissety. Decyzja, na którą czekali wszyscy.
Kto krew niewinną przelewa, własną krwią za nią płaci. A kto umiera, umiera na zawsze, by żywi mogli działać w spokoju. Kiedy jedna rodzina traci honor, traci go bezpowrotnie. W jej miejsce może wejść druga po to tylko, by błędy przeszłości naprawić — głosiło czwarte przykazanie Wielkiej Rodziny.
Francesco di Salvo wiedział, że teraz wszystko zależało od niego. Przedstawiwszy niezwykle racjonalny plan swoich działań, złożywszy przysięgę wierności i posłuszeństwa, w milczeniu czekał na werdykt. Po długich i burzliwych obradach w opuszczonej chacie przy wjeździe do Montevago, została podjęta decyzja o przyjęciu di Salvo do kręgu wybranych. Jako nowy, samodzielnie działający przywódca wziął na swoje barki odpowiedzialność za wszystkie winy przeszłości. Winy, za które sam jeden musiał odpokutować. Zrobienie czystki we własnej rodzinie należało do zadań najtrudniejszych. Wyrok śmierci, jaki wydał na ponad czterdziestu najbardziej zaufanych ludziach, był niezbitym dowodem na to, że przeszłość pozostała przeszłością, a życie rozpoczynało się na nowo. Otrzymał pozwolenie na stworzenie własnej, samodzielnie działającej rodziny na terenie Enny i Caltanisetty. Wszystkie podejmowane przez niego decyzje miały jednak pozostać pod kontrolą Wielkiej Rodziny, która bacznie przyglądała się jego najmniejszym nawet ruchom.
— O czym tak myślisz, Vale? — zapytał komisarz Ferrante, znienacka wchodząc do biura.
Agente Montesano poderwał się z miejsca i stanął niemalże na baczność.
— Komisarzu — powiedział z szacunkiem.
— Jakieś wieści? — zapytał Ferrante.
— Jeszcze nie. Marineve przypływa za pół godziny.
— Port obstawiony?
— Tak. Wszyscy na swoich miejscach.
— Ja też tam jadę. Ty obserwuj nagrania z kamer i nie przeocz żadnego szczegółu — powiedział Ferrante, w pośpiechu opuszczając biuro.
Znany ze swojej wysokiej klasy, transportujący samochody pasażerskie w obrębie Morza Śródziemnego statek Marineve, miał przybić do portu w Palermo kwadrans po godzinie osiemnastej. Sześcioosobowa squadra komisarza Ferrante zajęła wyznaczone wcześniej stanowiska, szykując się do planowanej od kilku godzin akcji. Wiadomość o znajdującym się na pokładzie pokaźnym arsenale broni dotarła do Antymafijnego Centrum Dowodzenia na krótko przed zakończeniem pory obiadowej. Działający w ukryciu informator komisarza Ferrante doniósł, że ponad dwieście sztuk broni krótkiej ukryto w drewnianych ramach przewożonej na statku kolekcji dzieł sztuki. Pomimo że z początku wiadomość ta została przyjęta dość sceptycznie, potraktowano ją tak samo poważnie jak wszystkie inne informacje przychodzące w najmniej oczekiwanym momencie. Kilka minut po godzinie osiemnastej Marineve powoli zaczął wpływać do portu. Podczas gdy sześciu członków squadry komisarza Ferrante bacznie obserwowało, jak kilkadziesiąt ton stali płynęło w ich kierunku, agent Montesano uważnie śledził obraz rejestrowany przez pięć zamontowanych na terenie portu kamer. Jeden podejrzany ruch kogokolwiek znajdującego się w obrębie statku mógł doprowadzić do nagłej interwencji oraz niepotrzebnego rozlewu krwi. Stawka była wysoka.
— Okolica czysta — przekazał Montesano.
— Biały fiat ducato — powiedział Ferrante. — Gdy tylko opuści statek, wkraczamy do akcji.
Po dwóch minutach oczom wszystkich ukazała się duża, biała furgonetka wyjeżdżająca z promu.
— Teraz! — krzyknął komisarz.
Squadra Antymafijnego Centrum Dowodzenia w jednej sekundzie znalazła się przy rampie, uniemożliwiając kierowcy wjazd na teren portu.
Darmowy fragment
więcej..