- W empik go
Powrót do domu - ebook
Powrót do domu - ebook
W każdym ośrodku dla osób w śpiączce przebudzenie się pacjenta jest niemałą sensacją. Kiedy zatem nieprzytomny od trzech lat nastolatek zaczyna wykazywać oznaki świadomości, doktor Baron – założyciel „Przystani” – w myślach już gratuluje sobie sukcesu. Entuzjazm lekarza jednak opada, a z czasem przeradza się w głęboki niepokój po przeskanowaniu mózgu chłopaka. Zauważa w nim bowiem coś, co absolutnie nie powinno się tam znaleźć…
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-624-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jacek Fryburg oczywiście mógłby chodzić jak zdrowy człowiek, ale Dominik wiedział, że większość ludzi, niejako z automatu, łączy kalectwo fizyczne jeśli nie z niedorozwojem umysłowym, to z jakąś formą deficytu intelektualnego, jakby jedno z drugim było nierozerwalnie połączone. Oprócz tego kuternoga u wielu osób wzbudza współczucie i litość, a Tod chciał, żeby właśnie tak go postrzegano, kiedy starał się o posadę w klinice, ponieważ musiał ją dostać za wszelką cenę.
Taka strategia przyniosła pożądane skutki. Tod pamiętał dobrze, kiedy na rozmowie w sprawie zatrudnienia kadrowa przeglądała złożone przez Jacka Fryburga dokumenty i była pod dużym wrażeniem jego solidności, którą potwierdziło kilka zakładów pracy. Miała pewność, że oto przed nią siedzi człowiek uczciwy i solidny, gotowy, aby bez szemrania wykonywać powierzone mu zadania najlepiej, jak tylko umie, z poczuciem wdzięczności za obdarzenie go przywilejem pracy. Dominik tak to właśnie zaaranżował, a jakby tego było mało, na końcu rozmowy kwalifikacyjnej pracownica Przystani zainteresowała się tym, czy kłopoty z chodzeniem, jak się wyraziła, wspinając się na wyżyny poprawności politycznej, nie będą wpływały na jakość wykonywanych obowiązków. Kandydat do zatrudnienia zapewnił, że pamiątka czasów dzieciństwa nie stanowiła nigdy problemu.
– Och…? – skomentowała oszczędnie kobieta, starając się z całych sił, aby to krótkie westchnienie, łączące w sobie współczucie, ale też zabarwione nutką zaciekawienia, nie zostało odebrane jako wściubianie nosa w czyjeś życie prywatne, do czego nie miała prawa.
Dominik wiedział, że nie musi nic mówić, ale chciał i zrobił to chętnie, utwierdzając tym samym swój imidż poczciwca, który zawsze zaspokaja ciekawość ważniejszych od niego. Opowiedział więc rzewną historię sprzed wielu lat, kiedy jakiś kierowca potrącił go i zbiegł, zostawiając na szosie z fatalnie złamaną nogą. Mimo starań lekarzy kości nigdy nie zrosły się dobrze, co dla nieźle zapowiadającego się sportowca, a przede wszystkim dziecka było druzgocącą wiadomością.
– Bra… bra… bardzo mi przykro z tego powodu – rzekła jąkliwie kadrowa po wysłuchaniu tej smutnej opowieści. Pomimo ogromnego wysiłku nie potrafiła ukryć zakłopotania malującego się na jej twarzy, które wynikało ze wstydu, że stosując przewagę, wynikającą z zajmowanego stanowiska i sytuacji, w jakiej oboje się znaleźli, zmusiła bezbronnego staruszka do niewątpliwie trudnych, intymnych zwierzeń.
Dominik nie mógł być bardziej zadowolony z takiego obrotu spraw, bowiem siedząca przed nim kobieta, po zastosowaniu przez niego sprytnego chwytu, nagle stała się niejako jego dłużniczką. Już na samym początku spotkania, po kilku wstępnych pytaniach oceniał, że jest ona typem człowieka, który bardziej niż sobą interesuje się życiem innych. Nabrał tej pewności w momencie, kiedy rozmówczyni poczyniła uwagę o niepełnosprawności. Miał ją wtedy na haczyku i od tego momentu wystarczyło tylko umiejętnie sprzedać tragedię młodego człowieka, ograbionego z marzeń przez okrutny los. Był już wtedy pewny zatrudnienia w Przystani, wiedząc, że kadrowa postara się wynagrodzić mu utraconą szansę w życiu w jedyny sposób, jaki potrafi – zatrudniając go.
I nie pomylił się. Dostał swoją szansę.
7.
Kiedy dochodził do drzwi, te nagle otworzyły się na oścież, a miejsce po nich szczelnie wypełnił wysoki, barczysty mężczyzna w mundurze, na który składały się czarne buty, wyprasowane w kant spodnie, biała koszula i błękitna marynarka, na wysokości piersi ozdobiona czerwonym elektronicznym identyfikatorem. Gość w ręku dzierżył wyłączoną latarkę, którą trzymał jak gotowy do użycia buzdygan. Pracownik ochrony, Franciszek Skupień, emerytowany żołnierz, mógłby się jednak spokojnie obejść bez jakiejkolwiek broni, gdyż postura ochroniarza nakazywała głęboko przemyśleć szalony pomysł zastosowania wobec niego przemocy fizycznej. Z jego twarzy także nie emanowało chrześcijańskie miłosierdzie. Głowa Skupienia wyglądała, jakby wykonano ją z ledwo obrobionego kawałka piaskowca, do którego ktoś naprędce doczepił uszy, oczy nos usta i parę włosów, aby chociaż w ogólnych zarysach kojarzyła się z istotą ludzką. Wrażenie autentycznej grozy w czasie pierwszego spotkania z tym człowiekiem, potęgował także dobywający się z wnętrza Franciszka niski, dudniący głos, przywołujący wspomnienie Briana Blesseda lub Jamesa Earla Jonesa. Można było iść o zakład, że wyrażając na takich rejestrach jakąkolwiek prośbę, Franciszek rzadko w odpowiedzi słyszał „nie”.
– Cześć, Jacek – rzekł uśmiechając się od ucha do ucha, jakby starał się takim zachowaniem ocieplić swój wizerunek.
– Dobry wieczór, Franku.
– Nocka, co? – zapytał olbrzym, jednocześnie lustrując otoczenie za plecami Fryburga w poszukiwaniu innych osób.
– Ano tak, nocka – potwierdził Dominik, a kiedy znalazł się dostatecznie blisko ochroniarza, wyciągnął rękę.
– Cześć – przywitał się Franciszek ponownie i obaj wymienili mocne, ale serdeczne uściski dłoni. – To ile ci tam jeszcze zostało, kolego brodaty?
– Do końca roku, a potem już definitywnie kończę z wami.
– I jak ci z tym?
– Ech, czy ja wiem, przyzwyczaiłem się chodzić do roboty – rzekł, drapiąc się po głowie, a w jego głosie wyraźnie brzmiała wystudiowana nuta, którą słuchacz miał zidentyfikować jako brak pewności siebie czy nawet głęboko zakamuflowany lęk. – Będę się w domu nudził. Jednak z drugiej strony, to człowiek nie ma już tyle pary co kiedyś i coraz więcej wysiłku wszystko go kosztuje.
Franciszek, któremu praca w klinice kojarzyła się wyłącznie z harówką podjętą po to, żeby podreperować domowy budżet, pokiwał głową z dezaprobatą, ale nic nie powiedział, zakładając, że taki gest jest wystarczającym komentarzem dla braku u kolegi entuzjazmu z powodu przejścia na emeryturę.
– Rozumiem, że jedziesz na czwarte? – bardziej stwierdził niż zapytał, przytrzymując dla Jacka drzwi magazynu.
– Tak – potwierdził krótko sprzątacz i wytoczył wózek na korytarz, a kiedy już to zrobił, podziękował.
– No to nic, miłego zapieprzania – niewybrednie życzył wielkolud.
– Nie idziesz do windy? Nie jedziesz dzisiaj ze mną na górę? – zapytał zaskoczony Dominik.
– Not tonight, stary. Mam zrobić rundkę tutaj i zajrzeć jeszcze do piwnicy. Będziesz musiał obejść się bez mojego towarzystwa.
– A, rozumiem – zapewnił sprzątacz trochę zaskoczony i obaj mężczyźni ruszyli w przeciwnych kierunkach.
8.
Słysząc kroki i wesołe pogwizdywanie Franciszka, Dominik pomału posuwał się w stronę windy dla personelu. Kiedy tam dotarł, zostawił wózek i podszedł do panelu w ścianie, po czym dotknął zielonego pola ze strzałką zwróconą w górę, a to rozbłysło żywym kolorem. Stłumiony dźwięk, którego źródło znajdowało się gdzieś na wyższej kondygnacji, zdradzał, że maszyneria została wprawiona w ruch. Mężczyzna oddalił się od ściany i znowu stanął za swoim pojazdem, gotowy, by pchnąć go, kiedy tylko rozsuną się drzwi. Wtedy odkrył, że nadjeżdżający dźwig wywołał u niego niepokój. Wyciągnął dłonie przed siebie. Były wilgotne od potu.
„Nie rób tego” – usłyszał w głowie słowa wypowiedziane głosem zmarłej żony, jakby w ten dramatyczny sposób jego sumienie podejmowało ostatnią próbę, by zawrócić go z drogi do zatracenia.
Było już jednak za późno, bowiem jechał po niego piekielny powóz, na który mężczyzna kupił bilet wiele lat temu, i nawet gdyby teraz chciał uciec, zwyczajnie nie mógłby tego zrobić, związany przysięgami, które złożył. Lecz on nawet nie rozpatrywał takiego scenariusza.
Rozczarowującym „plink”, a nie rozdzierającym ciszę rykiem samego Belzebuba winda ogłosiła, że już przybyła. Drzwi rozjechały się, a sprzątacz odważnie pchnął wózek i po chwili znalazł się w środku. Komputer zidentyfikował pasażera i niemal od razu z mikrogłośnika w jego uchu popłynęła informacja, że jadą na czwarte piętro. Po chwili korytarz zniknął za stalową ścianką. Nastąpiło delikatne szarpnięcie i mężczyzna ruszył w górę.
Winda była powolna i bardzo cicha. Mijając kolejne piętra, z całą pewnością nie zakłócała spokoju mieszkańców Przystani, którzy jak szaleni odkrywcy eksplorowali nieznane zwykłym śmiertelnikom obszary, znajdujące się na pograniczu życia i śmierci.
9.
Podróż dobiegła końca po niespełna minucie. Drzwi rozjechały się na boki, znikając w ścianach. Dominik popchnął wózek i wtoczył go na klatkę schodową, po czym skręcił w lewo i znalazł się na korytarzu, który tonął w bladym, ciepłym świetle. Mężczyzna najchętniej od razu poszedłby do sali czterysta dwa, ale żeby nie wzbudzać najmniejszych podejrzeń, musiał pracować według znanego mu harmonogramu, czyli zacząć od numeru czterysta i przesuwać się dalej.
„Żadnych skrótów”.
Jacek Fryburg, przed śmiercią, miał wrócić tu jeszcze na kilka dni, w związku z czym nie można było prowokować sytuacji, które mógłby stać się przedmiotem zainteresowania pracowników Przystani, lub co gorsza policji.
Sala oznaczona numerem czterysta znajdowała się po prawej stronie, w końcu korytarza i tam właśnie Dominik skierował kroki. Po drodze musiał przejść obok pomieszczenia dla pielęgniarek, gdzie miał obowiązek się zameldować. Tej nocy dyżur pełniła Marta Szwarz. Nie darzył tej osoby ciepłymi uczuciami. Jako Jacek Fryburg, zawsze starał się unikać kontaktu wzrokowego z pracownikami kliniki, chcąc, by mieli go za człowieka nieśmiałego. Kilka razy zdarzyło mu się jednak spojrzeć w przenikliwe, niebieskie oczy siostry Szwarz. Odniósł wtedy wrażenie, że skanuje go nimi na wylot i wie o wszystkim, co planował zrobić, ale czeka do ostatniej chwili, żeby go zdemaskować i wydać. Rzecz jasna, to tylko wyobraźnia pastwiła się nad nim, nie istniały bowiem żadne przesłanki, aby sądzić, że pielęgniarka poznała jego zamiary. Mimo to nie ufał jej i zawsze zachowywał czujność, gdy znajdowała się w pobliżu.
Jakby los chciał z niego zakpić, kobieta znienacka wyłoniła się zza ściany i oboje podskoczyli zlęknieni. Zawartość wózka przemówiła chórem szczęknięć, stuknięć i chlupnięć, a siostra Szwarz skrzyżowała ręce na klatce piersiowej.
– Jezu, aleś mnie wystraszył. Wydawało mi się, że coś słyszę, i chciałam zerknąć – powiedziała Marta na jednym oddechu.
Nigdy nie mówiła do sprzątaczy per pan, nawet jeśli byli starsi od niej, zakładając, że w hierarchii społecznej stoi dużo wyżej i niejako z automatu może zwracać się do nich po imieniu. Dominikowi bardzo ten układ odpowiadał, bowiem sprawiał, że w jej oczach pozostawał tylko starym, prostym, nieszkodliwym podczłowieczkiem.
– Dobry wieczór – powiedział grzecznie i uśmiechnął się zakłopotany. – Nie chciałem pani wystraszyć, przepraszam – dodał, pokornie biorąc całą winę na siebie
– Uuu… – pielęgniarka wydała z siebie dźwięk ulgi i zaczęła wachlować się dłonią. – Nic nie szkodzi – zapewniła. – Widzisz, czytam sobie właśnie książkę i chyba… rozumiesz, chyba się w niej trochę zatraciłam – wyjaśniła, jakby chciała się wytłumaczyć, że nie robiła nic nielegalnego, lub co gorsza, nieprzyzwoitego, jak według niej, mógł zakładać taki nieokrzesany typ z nizin społecznych, jak Fryburg.
– Coś ciekawego? – zainteresował się, podtrzymując konwersację.
– Bardzo! Powiem ci, żadnych przydługich, irytujących wstępów na kilkadziesiąt stron. Akcja jest już od samego początku.
– A… – odparł sprzątacz ze zrozumieniem, zastanawiając się jednocześnie, co kobieta ma na myśli, mówiąc „akcja”. – No to nie przeszkadzam dłużej i wracam do swoich obowiązków – powiedział, a kątem oka zerknął na wielki ekran, który podzielono na kilka kwadratów. W każdym z nich widoczna była jedna twarz mieszkańca kliniki.
Wszechobecne kamery nie martwiły go, bo ujął je w planie przygotowań. Codziennie do znudzenia powtarzał wszystko, co miał wykonać tej nocy, i obecnie mógłby to zrobić z opaską na oczach, nawet przed milionową publicznością, która nie zorientowałaby się co właśnie zaszło. Jego niekwestionowanym atutem było zaskoczenie – nikt, nawet w najśmielszych snach, nie spodziewał się po nim, że stanowi jakieś zagrożenie i nawet kilka sekund więcej, które będzie musiał spędzić obok łóżka chłopaka w sali czterysta dwa, nie powinno nikogo zaalarmować. Przynajmniej na początku. Oprócz tego, pielęgniarka nie pilnowała niebezpiecznych przestępców, więc ciągłe wpatrywanie się w ekran było z jej strony zbyteczne, zaś stan zdrowia mieszkańców Przystani monitorowała specjalistyczna aparatura, która natychmiast informowała o wszystkich niepokojących zmianach nie tylko ją, ale także dyżurnego lekarza, czekającego w pełnej gotowości na pierwszym piętrze.
– Miłego wieczoru, pani Marto – rzekł Dominik i ruszył w kierunku sali z numerem czterysta.
– Napije się pan kawy? – zapytała nieoczekiwanie kobieta.
– Co? A tak, chętnie, droga pani, ale najpierw zrobię przynajmniej cztery pokoje.
Zgodził się, ale niechętnie. Zdawał sobie jednak sprawę, że automatyczne odrzucenie propozycji złożonej przez osobę, którą nie zawsze stać na uprzejmość, mogłoby przez nią być odczytane jako przejaw niewdzięczności, jeśli nie zwykłego chamstwa.
– Okay – odparła siostra Szwarz, nie podejrzewając, że pod jej nosem dzieją się rzeczy nie mniej niesamowite od wszystkiego, co mógł wymyślić autor powieści, do czytania której wróciła.
10.
Pogawędka z pielęgniarką kosztowała go kilka minut, ale dla Dominika pozostawało to bez znaczenia, kiedy był już tak blisko celu. Nie czuł zniecierpliwienia, co więcej, dokonał ciekawej obserwacji – nękające go jeszcze niedawno sumienie zamilkło – natomiast stan nerwowego wyczekiwania zmienił się w przyjemną ekscytację. Był też skupiony jak nigdy w życiu. W dwóch pierwszych salach wykonywał zaplanowane czynności swobodnie i bez nienaturalnego pośpiechu, jakby wszystko w pewnym momencie zaczęło odbywać się automatycznie.
Spokojny, lecz na swój sposób wewnętrznie zawiedziony, że dobiegło końca podniecające wyczekiwanie, spakował sprzęt i po wykonanej pracy w czterysta jeden wyszedł na korytarz. Następnie pokonał kilka metrów i stanął przed kolejnymi drzwiami. Bez zbytniego celebrowania tej chwili, najzwyczajniej nacisnął klamkę.
Sala czterysta dwa miała wymiary pięć na sześć metrów kwadratowych i była całkowicie pomalowana na biało. Na wprost znajdowało się duże okno, schowane na noc za zasłoną. Po lewej stronie, przy samej ścianie, stało potężne, nowoczesne łóżko szpitalne, a obok niego drewniany lakierowany stolik, który skrywał szufladę i małą szafkę. Na blacie część miejsca zajmowała oprawiona w ramkę fotografia, przedstawiającą mężczyznę i kobietę przed czterdziestką oraz uśmiechniętego chłopca. Po prawej stronie na ścianie wisiało małe plastikowe urządzenie wielkości tabliczki czekolady. Emitowało ono holograficzny ekran, pokazujący funkcje życiowe leżącego obok pacjenta, który w nomenklaturze Przystani nazywany był „mieszkańcem”. Dominik wiedział o nim wszystko, począwszy od historii życia aż po najdrobniejsze szczegóły funkcjonowania jego organizmu.
Mieszkaniec nazywał się Igor Krajewski i niedawno skończył czternaście lat. Miał czarne, kręcone włosy, zaś śniada karnacja przywodziła na myśl kogoś, kto mógł przyjść na świat w słonecznym Palermo, a nie w wiecznie zachmurzonej, Europie Środkowej. Gdyby nie jego stan, najprawdopodobniej miło spędzałby czas, wyczekując świąt Bożego Narodzenia. On jednak leżał spokojnie. Ręce położone miał wzdłuż ciała, równolegle do krawędzi łóżka. Od nóg aż po szyję zakrywała go biała kołdra.
Tod potrzebował tylko kilku sekund. Nie tracąc czasu, zahaczył więc nogą o dół wózka i zdjął z niego robota odkurzająco-myjącego, po czym wdusił przycisk startu, a urządzenie, prawie bezgłośnie, zabrało się za czyszczenie podłogi. W tym czasie sprzątacz wziął utylizator kurzu i zbliżył się, jak to zawsze robił, do łóżka, żeby oczyścić chromowaną ramę, a później wszystko, co znajdowało się w jego najbliższym otoczeniu. Kiedy podszedł do głowy Igora, wiedział, że zasłania kamerę, a więc szybkim, wyuczonym ruchem wyciągnął z kieszeni szklaną fiolkę, po czym, tak jak ćwiczył tysiące razy, otworzył ją i przystawił do ucha młodzieńca. Ciemna, gęsta ciecz szybko wypełniła zagłębienie w małżowinie i właśnie miała się przelać, jednak tak się nie stało. Szydząc z grawitacji, czarny płyn zamiast oblać poduszkę, zbił się w coś przypominającego pijawkę i zaczął energicznie piąć się do góry. Po chwili zniknął w uchu dziecka i nie pozostał po nim żaden ślad. Sprzątacz odsunął się od łóżka w taki sposób, jakby już skończył swoją pracę w tym miejscu. Był szczęśliwy, ponieważ wiedział, że od tej chwili nikt nic nie mógł już zrobić, żeby odwrócić zapoczątkowany właśnie proces.
„Zaczęło się”.