- promocja
Powrót do domu - ebook
Powrót do domu - ebook
Kiedy zmarła żona szeryfa Cody’ego Banksa, o jej śmierć obwinił on Abby Brennan. Oskarżenie okazało się bezpodstawne, lecz to z jego powodu Abby przed laty opuściła miasto. Gdy ponownie pojawia się w Catelow, Cody próbuje ją przeprosić, wstydząc się słów rzuconych kiedyś w rozpaczy. Za wszelką cenę chce pokazać, że nie jest już tym samym gniewnym człowiekiem co kiedyś.
Jedynym powodem, dla którego Abby wróciła do Wyoming, jest pogrzeb jej ostatniego krewnego. Starannie unika Cody’ego Banksa od czasu, gdy ten jasno dał do zrozumienia, jak wielką urazę do niej żywi. Lecz kiedy Abby dziedziczy posiadłość sąsiadującą z posiadłością Cody’ego i próbuje na nowo ułożyć sobie życie, zmierzenie się z przystojnym szeryfem wydaje się nieuniknione. Na nic zdają się jej starania, by unikać Cody'ego, zwłaszcza że chce on naprawić dawną krzywdę. Czy czas uleczył rany i czy możliwe jest szczęśliwe zakończenie?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-9201-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dom pogrzebowy wypełniał tłum ludzi. Charlie Butler był dobrze znany w Catelow w stanie Wyoming, posiadał spore ranczo tuż za granicami miasta, na ziemi należącej jeszcze do hrabstwa Carne. Prawdę mówiąc, jego ziemia graniczyła z niewielkim ranczem, które w minionym roku kupił Cody Banks. Zmęczony ludźmi po długim namyśle opuścił wynajmowany dom w mieście, bo potrzebował przestrzeni, żeby swobodnie oddychać. A przede wszystkim potrzebował odskoczni od swojej pracy.
Był szeryfem hrabstwa i lubił to, co robił. Pełnił tę funkcję już drugą kadencję, podczas ostatnich wyborów nie pojawił się żaden poważny rywal, który mógłby mu zagrozić. Najwyraźniej sprawdził się w wystarczającym stopniu, by zadowolić zarówno swoich krytyków, jak i tych niewielu, których nazywał przyjaciółmi.
Przyszedł tu sam, stał w mundurze z dala od tłumu. Chciał oddać szacunek zmarłemu. Debora, nieboszczka żona Cody’ego, była powinowatą Butlera, więc również on w jakimś sensie należał do rodziny. Cody darzył sympatią starszego farmera. Kiedy Butler toczył długą walkę z rakiem, którą ostatecznie przegrał, często do niego wpadał i sprawdzał, czy ma ciepło, czy nie trzeba zrobić mu zakupów lub zaspokoić innych potrzeb. Niedaleko domu pogrzebowego, w radiowozie, Cody zostawił swojego zastępcę, który po mszy miał poprowadzić procesję na cmentarz.
Spojrzał w stronę zamkniętej trumny, obok której stała kobieta z małą dziewczynką. Znał je… Skrzywił się. Dawne czasy, minęło prawie sześć lat. To było na parkingu szpitala w Denver, gdzie właśnie zmarła jego ukochana żona, która była lekarką. Krzyczał na tę kobietę i dziecko, oskarżając je, że ją zabiły, przekonany, że dziewczynka zaraziła żonę infekcją wirusową, która dla pewnych osób bywa śmiertelna. Dopiero wiele dni później dowiedział się, że kobieta była z dziewczynką w domu pogrzebowym, gdzie organizowała ostatnie pożegnanie swojego brata i bratowej, ofiar tragicznego wypadku. Jego żona Debora, daleka kuzynka zmarłej, wybrała się tam, bo chciała się z nimi zobaczyć i wyrazić swój żal. To wówczas zaraziła się śmiertelnym wirusem, lecz nie od tej kobiety ani dziecka, tylko od pracownika domu pogrzebowego, który jakiś czas później zmarł z tego samego powodu.
Cody niemal oszalał z bólu. Byli małżeństwem zaledwie dwa lata, ale większość tego czasu spędzili osobno, gdyż żona robiła karierę jako neurolog w znanym szpitalu w Denver. Przyjeżdżała do domu na dzień czy dwa w miesiącu, czasami nawet rzadziej. To był głównie związek na odległość, ale Cody i tak bardzo ją kochał. Za bardzo. Kiedy zmarła, uznał, że jego życie się skończyło. Dzięki kuzynowi Bartowi Riddle’owi, miejscowemu ranczerowi, jakoś się pozbierał i próbował żyć dalej. Było ciężko. Nie myślał wtedy jasno. Wściekał się na najbardziej niewinnych ludzi. Na tę kobietę i dziecko, które stały teraz obok trumny.
Gdy tylko pojawił się w drzwiach, obie wyglądały na przestraszone. Kobieta wzięła dziewczynkę za rękę i wyprowadziła ją do toalety. Kiedy wróciły, Cody stał na drugim końcu pomieszczenia i rozmawiał z jednym z członków rady miejskiej. Patrzyły na niego mocno spłoszone, a on czuł się z tym fatalnie. Tak bardzo je zranił, że pomimo upływu tylu lat wciąż napawał je lękiem. Chciał je przeprosić, jakoś się wytłumaczyć, ale nie mógł podejść na tyle blisko, żeby to zrobić.
Pomyślał, że kobieta jest elegancka. Nie była piękna ani nawet ładna, za to miała doskonałą figurę i kremową cerę. Starannie uczesane długie blond włosy spływały jej na plecy i sięgały pasa. Oczy miała jasne, niemal srebrnoszare. Była ubrana w konserwatywny kostium. Cóż, pracowała w kancelarii w Denver, przypomniał sobie, i najpewniej musiała się tak ubierać. Była asystentką adwokacką. Często się zastanawiał, czemu nie studiowała prawa. Jego kuzyn Bart Riddle twierdził, że nie miała pieniędzy na naukę. Poza tym nie chciała wieczorami zostawiać małej bratanicy Lucindy pod opieką obcej osoby. Kochała dziewczynkę całym sercem, Lucy była jedyną rodziną, jaka jej pozostała, ostatnim ogniwem łączącym ją ze zmarłym bratem.
Słowa Barta poruszyły Cody’ego. Jego rodzice od dawna nie żyli, ale miał kuzynów, natomiast Abigail Brennan nie miała nikogo prócz dziewięcioletniej Lucindy. Na drzewie genealogicznym to dość odległa więź, ale można powiedzieć, że byli z Abigail powinowatymi. Szwagierka Debby po śmierci pierwszego męża poślubiła Lawrence’a, brata Abigail. Lawrence i Mary zginęli w wypadku samochodowym dosłownie kilka dni przed śmiercią jego żony Debby. Właśnie dlatego Debby wybrała się do domu pogrzebowego.
– Czemu trumna jest zamknięta? – spytał Barta, który właśnie dołączył do niego, przystając obok rośliny w doniczce na końcu sporej sali.
– Zmarł na raka – odparł kuzyn. – Mówił, że nie chce, żeby gapiła się na niego banda prostaków, gdy będzie leżał w trumnie, więc w testamencie napisał, że ma być zamknięta. – Zmarszczył czoło. – A ty co tak sam stoisz?
– Trudna sprawa. – Cody westchnął. – Chciałem podejść do Abigail i przeprosić za to, co powiedziałem przed sześciu laty, ale na mój widok wzięła dziewczynkę za rękę i szybkim krokiem poszły do toalety.
Bart, który bardzo dobrze znał historie tych wszystkich ludzi, najpierw skinął głową, a potem powiedział cicho:
– Szkoda… Ona i to dziecko nikogo teraz nie mają. Wiesz, że wychowywał ją brat. Ich rodzice zginęli w wypadku samochodowym, kiedy chodziła do szkoły. Co za ironia losu, że jej brat z żoną zginęli w podobny sposób. Charlie – wskazał głową na trumnę – był jej ostatnim żyjącym krewnym, oczywiście poza Lucy. – Zaśmiał się cicho. – Nie za bardzo sprawdzał się w tej roli. Przysyłała mu kartki na urodziny i Boże Narodzenie. Zamierzała tu przyjechać i się z nim zobaczyć, ale on nie chciał mieć dzieciaka pod swoim dachem. – Spojrzał na Lucindę, która była podobna do ciotki i miała takie same platynowe włosy. – Nie lubił dzieci, i bardzo szkoda, bo to miła dziewczynka, wszyscy tak mówią. Grzeczna, urocza i nie pyskuje.
– Znam dużo grzecznych i uroczych ludzi, którzy gdy tylko wejdą do internetu, zamieniają się we frankensteina – zauważył Cody.
– Święta prawda.
– Co Abigail zrobi z domem Charliego? – spytał Cody.
– Pojęcia nie mam. Pracuje w Denver, za daleko, żeby stąd dojeżdżać do kancelarii.
– To dobre ranczo. Strumyk, dużo pastwisk. Zdaje się, że nawet zachował stado bydła rasy black angus, pomimo spadku koniunktury.
– A jeśli wolałaby tu znaleźć pracę? – Bart spojrzał na Cody’ego. – Colie, żona J.C. Calhouna, jest w drugiej ciąży i marzy o tym, żeby zostać w domu z dziećmi, a Calhoun jako szef ochrony na ranczu Rena Coltera zarabia wystarczająco dużo, by utrzymać powiększoną rodzinę. Czyli jej etat będzie do wzięcia, a w takim miasteczku jak Catelow nie ma wielu asystentów adwokackich.
Cody się skrzywił.
– Nie sądzę, żeby chciała mieszkać tak blisko mnie, na pewno woli Denver – odparł cicho. – Żałuję, że nie mogę cofnąć tego wszystkiego, co jej tamtego dnia powiedziałem. Przeraziłem i ją, i tę małą dziewczynkę – dodał ze smutkiem. – Kocham dzieci. Wciąż mnie boli, gdy sobie przypomnę, jak w panice uciekły do samochodu. – Zamknął oczy. – Dobry Boże, ileż to naszych uczynków latami nas zadręcza.
Bart położył rękę na jego ramieniu i odparł w zadumie:
– Przeszłości nie zmienimy, ale mamy wpływ na to, co tu i teraz. I tylko na to.
– To prawda. – Cody miał ponury wzrok, twarz mu stwardniała. – Sześć lat, a ja nadal ją opłakuję. Wciąż obwiniałem wszystkich oprócz siebie, ale gdybym się uparł, przyjechałaby tu, zamieszkała ze mną i znalazła pracę w naszym szpitalu rejonowym.
Bart powstrzymał się przed komentarzem, że Debora była wyjątkowo ambitna. Chciała być najlepsza w swojej dziedzinie, a mogła to osiągnąć tylko wtedy, gdy pracowała w dużym szpitalu, gdzie są szanse rozwoju. Wiedział coś, czego Cody zdawał się nie dopuszczać do siebie. Debora nie zadowoliłaby się gotowaniem, sprzątaniem i bawieniem dzieci. Po ślubie wprost oznajmiła mężowi, że w najbliższej przyszłości dzieci nie wchodzą w rachubę, a Cody od razu się z tym pogodził. Tak bardzo ją kochał, tak mocno był nią opętany, że gdyby zapragnęła polecieć na Księżyc, szukałby sposobu na zbudowanie statku kosmicznego. Bartowi taka obsesyjna miłość wydawała się destrukcyjna. Jest takie stare powiedzenie na temat związków, pomyślał, że jedno całuje, a drugie nadstawia policzek. Cody był zakochany. Debora była czuła, lecz jej prawdziwą miłością była praca, nie mąż. W ciągu dwóch lat małżeństwa dużo więcej czasu spędzili osobno niż razem. Niestety Cody widział tylko to, co chciał widzieć.
– Pożegnam się z Abby – oznajmił z wahaniem Bart.
– Idź – odparł Cody. – Będę tu stał i podpierał ścianę. – Gdy Bart uniósł brwi, dodał cicho: – Jeżeli ruszę w tamtą stronę, ona natychmiast stąd ucieknie. W porządku, nie zostanę długo. Lubiłem Charliego, chciałem go pożegnać. Nie przyszedłem tu terroryzować kobiety i dziecka.
Ostatnie słowa zabrzmiały gorzko, pomyślał Bart, idąc w kierunku Abigail. Cody nie zdawał sobie sprawy, że wzbudza strach także w mężczyznach, nie tylko w Abigail i Lucindzie. Przez swoją pracę stał się twardy i surowy. Już nie był wyluzowanym przyjacielskim facetem, który osiem lat temu zwrócił na siebie uwagę Debory podczas jej pobytu w Catelow. Dziś Cody kazałby Debby szukać mężczyzny, którego łatwiej kontrolować. Zaśmiał się pod nosem. Zastanawiał się, czy Cody zdaje sobie sprawę, jak bardzo się zmienił, odkąd został szeryfem. Szczerze w to wątpił.
Abigail żegnała się właśnie ze starszą kobietą, która chodziła do szkoły z Charliem.
– Powinna pani wrócić do domu – powiedziała, ściskając dłoń Abby i uśmiechając się też do Lucindy. – Małe miasteczka to najlepsze miejsce do wychowywania dzieci. Poza tym Colie jest w ciąży i niedługo zrezygnuje z pracy w biurze adwokackim, więc będą potrzebowali nowego pracownika. – Uniosła brwi. – Ranczo Charliego jest bardzo ładne, dom został niedawno odnowiony, a w stodole są kociaki.
– O rety, ciociu, kociaki! – zawołała rozpromieniona Lucinda.
Stojąc po drugiej stronie pomieszczenia, Cody ujrzał zachwyt na twarzy dziecka, i poczuł na ramionach wielki ciężar, jakby ktoś położył na nich betonową płytę. Tak bardzo pragnął zostać ojcem, ale Debora twierdziła, że mają mnóstwo czasu, by pomyśleć o dzieciach. Nie przepadała za nimi, a Cody wręcz przeciwnie, jednak kochał ją tak mocno, że dla niej był gotowy poświęcić swoje marzenia. Teraz, patrząc na radość Lucindy, na ten błysk w jej oczach, poczuł znów to pragnienie, tym razem nawet jeszcze głębsze i silniejsze.
– Dobrze wyglądasz – z uśmiechem powiedział Bart do Abby, delikatnie ją ściskając. – Jak ci się podoba Denver?
– Nienawidzę go. – Skrzywiła się. – Lucinda chodzi do szkoły, której nie znosi, mieszkamy w małym ciasnym mieszkanku na ostatnim piętrze obok jakiegoś pijaczyny, a pod nami urzęduje perkusista. – Nachyliła się ku niemu. – Ćwiczy o drugiej w nocy! – Zaśmiała się.
Cody dojrzał jej roześmianą twarz i poczuł się przytłoczony cierpieniem, którego był powodem. Odwrócił się i ruszył do wyjścia. Widok radości na twarzach Abigail Brennan i małej Lucindy sprawiał mu ból, ponieważ na niego patrzyły, jakby popełnił wszystkie siedem grzechów głównych i zasłużył na okrutną karę.
Gdy zauważyła, że Cody wychodzi, Abby odetchnęła i spytała bez ogródek:
– Po co on tu przyszedł?
– Przyjaźnił się z Charliem i byli kuzynami – odparł Bart. – Grywali razem w szachy. Cody’ego zmęczyło życie w mieście, więc kupił ranczo Dana Harlowa, które sąsiaduje z ranczem Charliego. – Gdy Abby wzdrygnęła się ze strachu, dodał łagodnym tonem: – Nie martw się, on do dziś żałuje, że tak się zachował wobec ciebie i Lucy. Powiedział, że dałby wszystko, żeby to cofnąć.
Abby odwróciła wzrok. Nie musiała mówić Bartowi o swojej przeszłości, bo ją znał. W Catelow wszyscy się znali. To była duża rozrastająca się rodzina, gdzie nie ma żadnych tajemnic. Ojciec Abby był beznadziejnym pijakiem. Przegrał cały majątek jej matki, a w dniu ich ślubu tych pieniędzy było całkiem sporo. Gdy szczęście przy stole do gry odwróciło się od niego, zaczął ostro pić, a frustrację wyładowywał w agresji wobec bliskich. Abby i jej matka starały się ubraniem zakrywać siniaki. Gdy ojciec zmarł, Abby wreszcie mogłaby odetchnąć z ulgą, gdyby nie to, że zabrał ze sobą jej matkę. Wtedy przyjechał po nią starszy brat Lawrence i zamieszkała z nim oraz jego żoną Mary. Oboje szczerze ją kochali, a ona była im wdzięczna za dom, który jej dali, nawet jeśli był w Denver.
Tuż po ukończeniu liceum Abby zaczęła pracować w firmie prawniczej Lawrence’a jako asystentka administracyjna i natychmiast zapisała się do szkoły wieczorowej, żeby zostać asystentką adwokacką. Chociaż była bardzo inteligentna, nie spełniała warunków, by otrzymać jakiekolwiek stypendium, a prywatne szkoły były za drogie. Po śmierci rodziców straciła nawet rodzinny dom. Był obciążony hipoteką, więc musiała go sprzedać, gdy Lawrence zabrał ją do siebie, by zamieszkała z nim i Mary.
Abby kochała brata i jego żonę, lecz czuła, że jest dla nich ciężarem. Mary była w ciąży, dodatkowa sypialnia była potrzebna jako pokój dla dziecka. Protestowali, zapewniali, że ją kochają i jest u nich mile widziana, jednak zdecydowała, że się wyprowadzi, by zrobić miejsce dla długo oczekiwanego dziecka, i przeniosła się do małego mieszkania. Wkrótce potem na świat przyszła Lucinda. Abby pokochała ją od pierwszej chwili, wciąż znajdowała pretekst, by wpaść z wizytą i zobaczyć dziewczynkę. Była nią zafascynowana w tym samym stopniu co ubóstwiający ją rodzice.
Potem wydarzył się wypadek samochodowy i Abby przeżyła udrękę pogrzebu. Debora przyjechała oddać hołd Mary i od jednego z pracowników domu pogrzebowego, który zresztą też wkrótce zmarł, zaraziła się śmiertelnym wirusem. Z wysoką gorączką została hospitalizowana. Prosto z domu pogrzebowego, gdzie odbywało się ostatnie pożegnanie Lawrence’a i Mary, Abby pojechała do szpitala dowiedzieć się o zdrowie Debory.
Cody wpadł na nie na parkingu. Od pomocy pielęgniarskiej dowiedział się, że Debora pojechała do domu pogrzebowego i tam zaraziła się śmiertelnym wirusem. Zakładał, że winna była dziewczynka, ponieważ też gorączkowała. Abby zatrzymała się na oddziale ratunkowym, prosząc, by ktoś zbadał Lucy i dał jej leki. Zrezygnowała z odwiedzin u Debory, skoro Lucy była chora, i właśnie szła do samochodu, żeby wrócić do mieszkania Lawrence’a. Jej przyjaciółka miała zaopiekować się bratanicą, żeby Abby mogła wrócić do szpitala.
Właśnie wtedy Cody spotkał je na parkingu i wyładował na nich swój żal.
Na samo wspomnienie jego nieokiełznanej furii Abby wstrząsały dreszcze. Tak czy owak, bała się mężczyzn. Jeżeli chodzi o niechęć do zamążpójścia, właśnie to zdarzenie okazało się gwoździem do trumny. Najpierw ojciec, teraz Cody. Męska wściekłość i agresja przerażały ją, a rzadko widziała ojca w innym stanie. Postanowiła, że skupi się na wychowaniu Lucy i nigdy nie zwiąże się z mężczyzną.
– Hej, w porządku, już wyszedł – powiedział łagodnie Bart, dostrzegając wyraz jej twarzy.
Abby odchrząknęła.
– Człowiek myśli, że ze wszystkiego można się otrząsnąć i dać sobie z tym radę. Ale czasami nie można.
– Coś się stało, ciociu Abby? – spytała Lucy, chwytając ją za rękę. Miała oczy Lawrence’a, jasnoniebieskie, bystre i pełne empatii.
Abby uśmiechnęła się i odparła:
– Wszystko w porządku, kochanie, naprawdę.
– To dobrze. – Lucy westchnęła. – Jestem głodna.
Abby sobie uprzytomniła, że nie jadły śniadania, a czekały je jeszcze ceremonia pogrzebowa i pochówek na cmentarzu.
– To trochę potrwa, wytrzymasz? – spytała.
– Tak, ciociu. – Lucy uśmiechnęła się leciutko.
Dziewczynka nie sprawiała problemów, była kochająca, pracowita i delikatna. Niestety szkoła, do której uczęszczała w Denver, okazała się siedliskiem przemocy, której nie zawsze dało się opanować. Dyrektorka przywykła do częstych wizyt Abby w sprawie licznych incydentów, których ofiarą padała Lucy, a także jej koleżanki i koledzy. Gdy Abby twierdziła, że w klasach jest niebezpiecznie, dyrektorka z ciężkim westchnieniem tłumaczyła, że musi brać pod uwagę sytuację polityczną, co ją przytłacza, i bardzo niewiele może zrobić. Przepraszała, współczuła, jednak Abby wiedziała, że nie ma nadziei na zmiany. I z każdym dniem rósł strach Lucy. To była zła okolica, niestety Abby nie mogła sobie pozwolić na mieszkanie w lepszej dzielnicy. Z kolei mieszkanie Lawrence’a i Mary zostało wynajęte tuż po ich śmierci. Gospodarz domu natychmiast umieścił tam inną rodzinę, dając Abby tylko kilka dni na sprzątanie i zabranie prywatnych rzeczy.
Objęła się ramionami.
– Bardzo bym chciała tu wrócić i zamieszkać. Tyle że on tu jest – zakończyła z goryczą.
– Abby, nie będziesz musiała go widywać, jeżeli nie zechcesz – odparł Bart, świadom nagłego zainteresowania Lucindy. – On wie, jak bardzo was przestraszył – dodał, wskazując na drzwi, którymi wyszedł Cody.
Abby odetchnęła głęboko, a jej jasne oczy posmutniały.
– Nie znoszę mojej pracy. Nie znoszę miejsca, gdzie mieszkamy. Nie znoszę tego, że wciąż muszę biegać do szkoły i skarżyć się dyrektorce na to, co się tam dzieje, żeby zapewnić Lucy bezpieczeństwo – stwierdziła gorzko. – W szkole są dwa gangi, które się nienawidzą, i co rusz dochodzi do przemocy.
– W takim razie wracaj do domu – energicznie oznajmił Bart, okraszając te słowa uśmiechem. – Zrobię dla was wszystko, co w mojej mocy, no i bardzo się ucieszę, kiedy będę miał pod bokiem bliskie osoby. Poza Codym – dorzucił z grymasem. – Zresztą widuję go tylko na służbowych spotkaniach albo pogrzebach.
– Jesteś dobrym kuzynem, chociaż łączy nas tylko powinowactwo – powiedziała ciepło.
Lucy oparła głowę na jego ramieniu i oznajmiła:
– Lubię cię, kuzynie Barcie. Jesteś bardzo miły.
– Ty też, skarbie – odparł, wyciskając całusa na jej jasnych włosach.
– Powinieneś się ożenić i mieć dzieci – stwierdziła Abby, widząc czułość, z jaką traktował jej bratanicę.
– Próbowałem – wyznał ze smutkiem – ale nie mam szczęścia. Nie znalazłem kobiety, która chciałaby zamieszkać na niedużym ranczu na prowincji.
– Nie jest małe – zaoponowała. – A ty jesteś najmilszym mężczyzną, jakiego znam.
– Z całym szacunkiem, Kieszonko, ale jestem jedynym mężczyzną, którego znasz.
– O rany! – Wybuchnęła śmiechem. – Już zapomniałam, że nadałeś mi to okropne przezwisko!
– Kiedy byłaś w wieku Lucy i chodziłaś do szkoły, ciągle upychałaś wszystko do kieszeni, więc na własne życzenie stałaś się Kieszonką – odparł wesoło. – I jak, wracasz do domu?
Milczała, z niepokojem patrząc na otwarte drzwi wyjściowe. Tuż za progiem dojrzała mundur szeryfa.
– Będziesz tu bezpieczna – nalegał Bart. – Lucy także. Zapewniam, że w naszych szkołach nie ma przemocy, a w kancelarii pracują bardzo sympatyczni ludzie.
– Pewnie mają całą listę asystentów, którzy tylko czekają, aż ten etat się zwolni.
– Jutro tam z tobą pójdę i przedstawię cię szefowi – zdecydowanym tonem oznajmił Bart.
Abby spojrzała na Lucy, która pogodnie się uśmiechała. Owszem, przybyła tu na pogrzeb, a jednak wydawała się szczęśliwsza niż w ich mieszkaniu w Denver. Tamtejsza szkoła stanowiła zagrożenie, a sytuacja pogarszała się z tygodnia na tydzień, na przykład jedna z nauczycielek została zaatakowana we własnej klasie. Coś jeszcze straszniejszego przydarzyło się pewnej dziewczynce tylko trochę starszej od Lucy.
– Okej – odparła.
– Okej? – Bart się zaśmiał. – W takim razie niech żyje okej!
Pogrzeb przebiegał w godny sposób, lecz przywołał ponure wspomnienia. Rodziców Abby pochowano w Catelow. Abby nienawidziła ojca i bała się go, ale matkę kochała i wciąż za nią tęskniła. Ceremonia pogrzebowa Lawrence’a i Mary odbyła się w Denver, tam też zostali pochowani. Rozmawiała o tym z bratem podczas pogrzebu ich rodziców. Stwierdził, że ma dość Catelow i nie chce tu wracać nawet w sosnowej skrzynce, więc siostra uszanowała jego wolę.
Abby jakby od nowa przeżywała cierpienie z powodu straty brata i bratowej, a Lucy wyczuła jej nastrój. Ujęła dłoń ciotki i ścisnęła ją, gdy zebrani wstali, by odśpiewać _Amazing Grace_. Po policzkach Abby spłynęły łzy wywołane nie tylko śmiercią Charliego. Płakała, bo odeszła już prawie cała jej rodzina, poza ukochanym dzieckiem, które trzymało ją za rękę, i kuzynem Bartem.
W drugiej ręce ściskała chusteczkę. Osuszyła nią oczy. Charlie Butler, który potwornie cierpiał, był już w lepszym miejscu. Tak samo jak Lawrence i Mary, a także jej rodzice. Ona została, żeby opiekować się Lucy, a powrót do Denver wydawał się koszmarnym rozwiązaniem.
Otrzymała w spadku dobrze prosperujące ranczo. Prawnicy ją o tym poinformowali, choć jeszcze nie odczytano testamentu, zaplanowano to na później. To była niespodzianka. Wiedziała, że zmarły był spowinowacony także z Codym Banksem, zatem byłoby bardziej naturalne, gdyby to jemu zapisał ranczo. Jednak tego nie zrobił. Zastanawiała się dlaczego, lecz najpewniej nigdy nie pozna powodu.
Teraz musiała zdecydować, co dalej. Bart wspomniał, że przedstawi ją szefowi kancelarii, gdzie pracowała Colie Calhoun. Uznała, że nie zaszkodzi przynajmniej aplikować na to stanowisko. Jeśli je dostanie, zamieszkają z Lucy na ranczu i będzie dojeżdżała do pracy. Miała nieduży, ładny, oszczędny w użytkowaniu samochód. Zapisze Lucy do tej samej szkoły podstawowej, do której uczęszczała przed wieloma laty. Znała większość rodzin w tej okolicy. To byłby prawdziwy powrót do domu.
Pochowali Charliego w rodzinnym grobowcu, tylko trzy groby od miejsca pochówku matki i ojca Abby. Po krótkiej modlitwie przy grobie kuzyna Abby stanęła z Lucy nad grobem rodziców. Kiedy patrzyła na wyryte na nagrobku litery, wydało jej się wręcz nierealne, że pod tym kamieniem spoczywają jej bliscy.
Lucy znów chwyciła ją za rękę.
– To twoja mamusia i tatuś, ciociu? – spytała cicho.
Abby przytaknęła. Gardło miała ściśnięte.
– I twoi dziadkowie, kochanie.
– To teraz wcale nie mam dziadków – odparła dziewczynka z cichym westchnieniem. – Mamusia straciła swoją mamę, jak była taka mała jak ja, a zaraz potem umarł dziadek. Ale wciąż mam ciebie, ciociu.
– A ja wciąż mam ciebie. – Abby uśmiechnęła się do niej.
Wysoki mężczyzna w mundurze szeryfa przypatrywał się im z pewnej odległości. Czuł ich smutek. Abby nie miała łatwego życia, nawet w dzieciństwie. Wszyscy wiedzieli, że jej ojciec stosował przemoc w stosunku do niej i jej matki. Nic dziwnego, że obawiała się mężczyzn. Po tym, jak jakiś czas temu potraktował ją na szpitalnym parkingu, stwierdziła pewnie, że wszyscy mężczyźni to szaleńcy i lepiej ich unikać.
Przeniósł wzrok na dziecko, które mocno ściskało jej dłoń. Zacisnął zęby. Odwrócił się, znów zdegustowany sobą na wspomnienie tamtego incydentu. Dałby wiele, żeby cofnąć czas i unieważnić to, co się wówczas wydarzyło. Ale na to było już za późno.
Dzień po pogrzebie Bart pojawił się w motelu, żeby zabrać Abby na spotkanie w kancelarii, w której pracowała Colie Calhoun. Lucy także z nimi pojechała, a kiedy Abby w gabinecie rozmawiała o ewentualnej pracy, czekała na nią w poczekalni.
James Owens, najstarszy z partnerów w kancelarii, był mężczyzną przyjacielskim i uprzejmym. Miał żonę i troje wnucząt. Słyszał już o kwalifikacjach Abby i wysoko je cenił. Abby nie miała pojęcia, że Bart prosił Colie, by szepnęła za nią słówko.
– Asystent adwokacki zawsze nam się przyda – oznajmił Owens – a jak dotąd nie zgłosił się do nas nikt, kto posiadałby takie doświadczenie. Jeśli byłaby pani zainteresowana, z przyjemnością panią zatrudnimy. – Powiedział o proponowanym wynagrodzeniu i benefitach, a na koniec dodał: – Znam też ładny dom do wynajęcia.
– Jeden z moich kuzynów właśnie zmarł i zapisał mi swoje ranczo – wyjaśniła ze smutnym uśmiechem. – Podobno ma dobrego menedżera i fachowych pracowników, więc mnie przypadnie rola tej, która trzyma się z daleka, żeby mogli robić to, co robią najlepiej. Ale chcę pracować – dodała. – Nie należę do osób, które lubią wysiadywać w domu. Poza tym mieszka ze mną moja mała bratanica. Muszę ją tu zapisać do szkoły. – Ściągnęła brwi. Miała jeszcze jedno zmartwienie, a mianowicie co zrobi z Lucy między końcem jej lekcji a swoim powrotem z pracy.
– Menedżer na pani ranczu nazywa się Don Blalock – powiedział Owens. – Jego żona Maisie ma córeczkę mniej więcej w wieku pani bratanicy, więc będą chodzić do tej samej szkoły. Założę się, że jakoś to pani zorganizuje. Maisie to bardzo miła kobieta.
Wyraźnie rozpogodzona Abby stwierdziła:
– A tak się martwiłam, kiedy tu przyjechałam. Życie w Denver… cóż, w szkole Lucy nie brakuje przemocy, nie lubię też okolicy, gdzie mieszkamy. Przykro mi, że straciłam kuzyna, ale to jest jak cud, że zostawił mi ranczo. Przede mną i przed Lucy otwierają się całkiem nowe perspektywy.
– Dobrze będzie wam się tu żyło, pani i bratanicy.
Abby spoważniała i dodała cicho:
– Wie pan, że mój ojciec…
– Tak, wiem – wpadł jej w słowo. – To małe miasto, wszyscy się znają. Ale było, minęło, teraz będzie inaczej. – Uśmiechnął się. – Jeśli chce pani pracować, czekamy w poniedziałek o ósmej trzydzieści.
– Będę w poniedziałek o ósmej trzydzieści. Bardzo panu dziękuję, panie Owens.
– Nie ma za co. A przy okazji, prowadziliśmy sprawy pani zmarłego kuzyna, u nas zdeponował swój testament. Otworzymy go jutro na ranczu, jeśli to pani odpowiada. Może być dziesiąta rano?
– Tak, oczywiście.
– Może się pani już tam wprowadzić.
– Poczekamy na otwarcie testamentu – odparła cicho. – Dla ludzi, którzy dla niego pracowali, to będzie trudna chwila. Chcę zrobić wszystko zgodnie z zasadami.
– W takim razie w porządku – skwitował z uśmiechem. – Ktoś od nas pojawi się tam jutro, żeby dokonać prawnych formalności.
Abby uścisnęła mu rękę i wyszła do poczekalni, gdzie siedziała bratanica. Jedna z asystentek administracyjnych dała jej coś do picia.
Kobieta uśmiechnęła się do Abby.
– Witam, jestem Marie, jedna z koleżanek Colie. Zastępuję jej najlepszą przyjaciółkę Lucy, która z nią pracowała, ale przeniosła się z mężem do Billings. Witamy w firmie.
– Skąd wiesz? – Abby się zaśmiała.
– Przypadkiem przechodziłam obok gabinetu pana Owensa i coś tam usłyszałam. Spodoba ci się tu. Prawnicy są bardzo mili i świetnie się nam razem pracuje.
– Jestem ogromnie wdzięczna, że tak szybko znalazłam pracę. – Abby zerknęła na Lucy. – Nie znosiłyśmy Denver.
– Mam syna, który jest mniej więcej w tym samym wieku co Lucy – odparła Marie. – Szkoły są tu fantastyczne, na pewno jej się spodoba.
– Przynajmniej nie będę musiała nachodzić dyrektorki i prosić o ochronę Lucy. – Abby pokręciła głową. – Szkoły bardzo się zmieniły od czasu, kiedy chodziłam do podstawówki.
– Nie musisz mi mówić.
– W takim razie do poniedziałku.
– Do zobaczenia… Aha! – Marie szeroko się uśmiechnęła. – W przyszłym miesiącu mój Matt urządza przyjęcie urodzinowe. Lucy będzie na liście gości. Sama piekę i robię domowe lody.
– O rety! – ucieszyła się dziewczynka.
– Też możesz przyjść, Abby – dodała Marie. – Mam osobny stolik dla mamusiek, żebyśmy mogły się rozerwać i zaspokoić nasze kubki smakowe, kiedy dzieciaki się bawią.
Abby się zaśmiała.
– Teraz to na pewno przyjdę – odparła. – Uwielbiam torty i lody.
– Ja też – poparła ją Lucy.
– Więc do poniedziałku – podsumowała Marie. – Pa, Lucy. Miło było was poznać.
– I nawzajem – powiedziały zgodnie Abby i Lucy.
Nazajutrz rano Abby i Lucy pojechały na ranczo, które leżało za miastem, pośród sosen wydmowych i osik, z ostrym zarysem pasma górskiego Teton w tle. Położone w dolinie ranczo przecinał srebrzysty strumyk. Jesień była w pełnym rozkwicie. Liście na drzewach czerwieniły się i złociły, a powietrze było na tyle rześkie, żeby włożyć kurtkę. W strumieniu zapewne są pstrągi, pomyślała Abby. Była zapalonym wędkarzem, choć łowiła głównie na trzcinową wędkę z przynętą, ale chętnie nauczyłaby się korzystać z wędki z kołowrotkiem. Prawdę mówiąc, obie z Lucy mogłyby się tego nauczyć.
To było bardzo duże ranczo. Wydawało się, że upłynęło sporo czasu, zanim dotarły do głównego budynku mieszkalnego, mijając rozrzucone tu i ówdzie budynki gospodarcze. Jednym z nich była szopa, gdzie przechowuje się sprzęt. Dwa inne wyglądały na stajnię i stodołę. Ogrodzenia były dość nowe i sprawiały wrażenie solidnych. Na pastwiskach pasło się sporo czarnego bydła rasy black angus.
Abby zaparkowała przed wejściem od frontu. Duży piętrowy dom był rustykalny w stylu, ale też elegancki, z szerokim gankiem od frontu. Na ganku znajdowały się huśtawka i kilka bujanych krzeseł. Schody były solidne. Sądząc po ciemnej mahoniowej barwie, drewniana elewacja niedawno została zabejcowana.
Wysiadły z auta. Abby obawiała się, że ludzie, którzy tu mieszkali i pracowali, będą niezadowoleni, że farmę przejmuje ktoś z zewnątrz.
Kiedy drzwi wejściowe się otworzyły, na ganek wyszła wysoka uśmiechnięta kobieta o siwych, spiętych w koczek włosach i przewiązana kolorowym fartuchem.
– Abigail Brennan, a niech mnie! Wspaniale cię znów widzieć.
Z Abby zeszło całe napięcie.
– Hanna! – Pośpieszyła w objęcia przyjaciółki jej matki.
– A to kto? – spytała Hanna, pochylając się, kiedy na ganek weszła Lucy i uśmiechnęła się do niej.
– Jestem Lucy – powiedziała nieśmiało dziewczynka.
– A ja jestem Hanna. Witajcie na ranczu Circle B.Polecamy powieści Diany Palmer
Zgrany duet
Desperado
Szczęśliwa gwiazda
Ocalona
Władca pustyni
Papierowa róża
Wyzwolona
Pewnego razu w Paryżu
Pozory mylą
Po północy
Dżinsy i koronki
Księżniczka z Teksasu
Wygrane marzenia
Odzyskane uczucia
Magia uczuć
Serce jak głaz
Nieodparta pokusa
Droga do serca
On i ja
Niezwykły dar
Po drugiej stronie
Nigdy nie zapomnę
Miłość i reszta życia
Gorączka nocy
Osaczony
Dwa kroki w przyszłość
Do dwóch razy sztuka
Nora
Magnolia
Pewnego razu w Arizonie
www.harpercollins.pl