Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Powrót do gniazda - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
19,55 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powrót do gniazda - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 417 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Co­elum non ani­mum mu­tant,

qui trans mare cur­runt…

Wie­czór był wcze­snej je­sie­ni. Wśród mu­rów miej­skich le­d­wie po­czą­tek wrze­śnia od­gad­nąć było moż­na, ta­kiem cie­płem wia­ło po­wie­trze, tak zło­ci­ste były nie­bio­sa, taki spo­kój pa­no­wał w na­tu­rze ca­łej. Rzekł­byś coś wio­sen­ne­go czuć było w po­wie­wie wia­tru ła­god­nym, któ­ry przy­no­sił za­pa­chy li­ści po­wię­dłych, ścię­te­go zbo­ża i doj­rza­łych owo­ców, a łu­dził jak­by kwia­ta­mi roz­twie­ra­ja­ce­mi się na łu­kach. Czę­sto tak ostat­nie dni ży­cia w na­tu­rze są niby pierw­szych wspo­mnie­niem.

Sta­ro­żyt­ne mia­stecz­ko ze swe­mi szczy­ta­mi do­mostw go­tyc­kich, wie­ża­mi ko­ścio­łów, basz­ta­mi i mu­ra­mi, ozło­co­ne za­cho­dzą­ce­go słoń­ca pro­mie­nia­mi, ma­lo­wa­ło się na tle nie­bios, peł­nym fan­ta­zyi ob­ra­zem. Na wy­so­kich czo­łach, ka­mie­nic go­rza­ły jesz­cze bla­ski łuny za­chod­niej gdy uli­ce prze­zro­czy­sty cień okry­wał jak­by ko­ta­rą, ol­brzy­mią. Gdzie­nieg­dzie w wąz­kich oknach o drob­nych szy­bach w ołów opraw­nych, wi­dać już było czer­wo­ne ognie po­za­pa­la­ne przez tro­skli­we go­spo­dy­nie.

W ryn­ku pa­no­wał jesz­cze ruch dzien­ny, żyw­szy może niż był we dnie, bo się wszy­scy spie­szy­li do do­mów przed nocą. U ka­mien­nej stud­ni w po­środ­ku sta­ły dziew­czę­ta i gwa­rzy­ły przy­pa­tru­jąc się prze­chod­niom. Da­lej kil­ku miesz­czan, star­szy­zny w do­stat­nich suk­niach i dziw­nych koł­pa­kach na gło­wie, roz­pra­wia­ło żywo o spra­wach mia­sta i kra­jów nie­miec­kich Na nie­któ­rych do­mostw pro­gach sta­ły pa­nie mieszcz­ki z za­ło­żo­ne­mi na pier­siach rę­ka­mi i po­sy­ła­ły so­bie py­ta­nia i od­po­wie­dzi we­so­łe. Kup­cy za­bie­ra­li się do za­my­ka­nia skle­pów, a chło­pa­ki bie­ga­ły oko­ło że­la­znych okien­nic, ha­ła­śli­wie przy­spo­sa­bia­jąc szta­by, któ­re­mi je ry­glo­wać mie­li.

Z cięż­kie­mi wozy ła­dow­ne­mi po­dróż­ni kup­cy zdą­ża­li na noc­le­gi szu­ka­jąc zna­jo­mych zna­ków. Kil­ka go­spod dla ob­cych wi­dać było w ryn­ku. Z okna w szczy­cie na drąż­ku wy­wie­szo­ne ich orły, ko­nie i zna­mio­na róż­ne, ry­so­wa­ły się ciem­no na nie­bie. Wro­ta sta­ły jesz­cze otwo­rem.

Przed jed­ną z nich ko­nie pań­skie i słu­gi go­to­we do dro­gi, snadź cze­ka­ły na ja­kie­goś szlach­ci­ca, któ­ry przed nocą na za­me­czek swój chciał po­dą­żyć.

W uli­cy gwar był i dość ludu, jesz­cze łac­no na­ów­czas od­róż­nia­ją­ce­go się stro­jem i oby­cza­jem od szlach­ty i miesz­czań­stwa. Wśród nie­go, jak na małe mia­sto, wi­dać było wię­cej do­stat­niej mło­dzie­ży, w be­re­tach z piór­ka­mi, w suk­niach wy­kwint­nych, przy mie­czy­kach, niż­by się jej spo­dzie­wać było moż­na. Nie­któ­rzy z nich trzy­ma­li księ­gi pod pa­chą opraw­ne w par­ga­min bia­ły i zwit­ki pa­pie­ru, po nich po­znać było moż­na stu­den­tów i po we­so­łych a raź­nych gło­sach, któ­re się z ust do­by­wa­ły. Więk­sza ich część dą­ży­ła do go­spo­dy aka­de­mic­kiej pod Go­łę­biem Zło­tym, w któ­rej drzwiach ci­snę­li się śmie­jąc i roz­pra­wia­jąc pa­ni­cze po stro­ju na ob­cych wy­glą­da­ją­cy. Ko­bie­ty przy­pa­try­wa­ły się im zda­le­ka, a z za szyb ciem­nych ka­mie­nic nie jed­na głów­ka cie­ka­wa ści­ga­ła oczka­mi zło­to­wło­se­go chło­pa­ka, któ­re­go be­ret ak­sa­mit­ny po­kry­wał pu­kle ob­fi­te. I star­sze pa­nie mieszcz­ki uśmie­cha­ły się mło­dzie­ży zna­jo­mej, bo w ma­łem mia­stecz­ku nikt so­bie cał­kiem ob­cym nie był.

Jed­no z okien Zło­te­go Go­łę­bia sta­ło otwo­rem, a przez nie do­by­wał się chó­ral­ny śpiew stu­denc­kiej pie­śni od­wiecz­nej, nu­co­nej po ca­łej Eu­ro­pie…

Gau­de­amus igi­tur ju­ve­nes dum su­mus.

We­so­ło było w tym ryn­ku, rzekł­byś w jed­nej izbie, w któ­rej się gro­ma­dzi­ła ro­dzi­na. Śmiech, śpie­wy i roz­mo­wy krzy­żo­wa­ły się i mie­nia­ły, a koła wo­zów po twar­dym spi­cza­stym bru­ku tęt­nia­ły jak­by ryt­mem wiel­kiej tej pie­śni.

A słoń­ce za­cho­dzi­ło kę­dyś za wzgó­rza i nie­bio­sa bla­do­li­lio­we osła­nia­ły cie­nie i na szczy­tach ka­mie­nic po­wo­li ga­sły bla­ski za­cho­du a wy­stę­po­wa­ły czer­wo­no pa­lą­ce się okna. I zwol­na roz­cho­dzi­li się wszy­scy a tłum co­raz zmniej­szać po­czął.

Wgłę­bi ryn­ku, w ma­łej ka­mie­nicz­ce, na wschod­kach wio­dą­cych do drzwi jej za­mknię­tych, sie­dział chło­pak mło­dy, łok­cie oparł­szy na ko­la­nach, a gło­wę trzy­ma­jąc w dło­niach i du­mał. Ubiór jego bar­dzo skrom­ny, ale czy­sty, ozna­czał pa­cho­li­ka za­moż­ne­go pana i róż­nił się wiel­ce od nie­miec­kich. Miał na so­bie suk­nię z rę­ka­wa­mi na wy­lo­ty bu­ra­ko­we­go ko­lo­ru, bra­mo­wa­ną żół­to, pa­sek na klam­ry spię­ty, sze­ro­ką spodnią, odzież i buty sa­fia­no­we ciem­ne. Na gło­wie mały koł­pa­czek po­kry­wał wło­sy ucię­te dość krót­ko i pod­go­lo­ne. Od pasa skó­rza­na to­reb­ka i nóż w po­chwach wi­szą­ce z przo­du, na łań­cusz­kach, rów­nież były nie­wy­kwint­ne jak odzie­nie.

Chło­pa­ko­wi znać nud­no było i smęt­no, bo choć kil­ka razy okiem rzu­cił ku ryn­ko­wi i po­pa­trzał na mło­dzież, ani się my­ślał do niej zbli­żyć, ani bar­dzo cie­ka­wił za nią.

Ka­mie­nicz­ka, na któ­rej stop­niach ob­rał so­bie spo­czy­nek wie­czor­ny, była wąz­ka od czo­ła, mała, do­syć wy­so­ka, lecz jed­na z naj­ozdob­niej­szych w ryn­ku. Cały dół, aż do drzwi, u któ­rych wnij­ścia sie­dział chło­pak, zaj­mo­wa­ło wiel­kie okno, znać skle­po­we, już że­la­zne­mi okien­ni­ca­mi za­sło­nio­ne. Po­nadniem, na że­la­znym prę­cie, stał z drze­wa wy­rzeź­bio­ny, zło­co­ny pu­har mi­ster­ny, któ­ry złot­ni­ka oznaj­my­wał.

Na pierw­szem pię­trze węż­sze trzy okna, z oło­wia­ne­mi szy­by i że­la­zne­mi ba­la­ska­mi u dołu, zie­le­nią i kwia­ta­mi ubra­ne były. Nad nie­mi w mu­rze, wśród fi­glów i rzeźb ka­mien­nych, wy­ry­ty był ogrom­ny pier­ścień i rok 1496. Jesz­cze wy­żej mniej­sze trzy okien­ka sta­ły ciem­ne, a nad nie­mi dwa, już w szczy­cie, świe­ci­ły czer­wo­no.

Ci­sza i spo­kój pa­no­wa­ły koło domu, ani się żywa du­sza po­ka­za­ła w jego oknach, ani ru­szy­ło co w głę­bi. Ostat­ni pro­myk sło­necz­ny pa­dał wła­śnie na szczyt i do­zwa­lał przy­pa­trzyć się pięk­nie od­no­wio­nej fa­cy­acie, któ­rej szczyt zdo­bi­ły pi­ra­mi­dy, glo­bu­sy i fo­rem­ne wy­gi­na­nia.

Wszyst­ko to zresz­tą zna­mio­no­wa­ło do­stat­nie­go go­spo­da­rza, bo i za­mknię­te drzwi całe były po­kry­te że­la­zną siat­ką, któ­rą mi­strzow­ska wy­ku­ła ręka, jak­by z mięk­ke­go je­dwa­biu szy­ła wzo­ry na tka­ni­nie. Po­nad drzwia­mi, ten sam rę­ko­dziel­nik za­wie­sił w oknie w ko­ron­ce z że­la­za imię Je­ho­wy. Każ­dy tu ka­myk był wy­piesz­czo­ny i wdzięcz­ny, a czas nie wy­szczer­bił nic jesz­cze z pięk­ne­go czo­ła domu. Są­sied­nie gma­chy, więk­sze, cięż­sze, smut­nie się wy­da­wa­ły obok ma­łe­go cac­ka, z któ­re­go pra­wej stro­ny, za wy­so­kim mu­rem ogro­du wy­chy­la­ły się, jak­by z prze­peł­nio­ne­go ko­sza zie­le­ni, po­wy­wie­sza­ne ga­łę­zie sta­rej lipy, klo­nu i fi­glar­ne ró­ża­ne­go krza­ku wy­pust­ki.

Ma­leń­ka furt­ka w mu­rze wio­dła do cie­ni­ste – go wi­ry­da­rzy­ka, a w ni­szy nad nią spło­wia­łe ma­lo­wa­nie sta­re, le­d­wie już było wi­docz­ne.

Zmierz­chło już do­brze, gdy ostroż­ne­mi kro­ki z uli­cy, oglą­da­jąc się do­ko­ła, wy­su­nął się czło­wiek lat śred­nich, osło­nio­ny sza­rym płasz­czem do­stat­nim, z gło­wą po­kry­tą na­wi­słą czap­ką, któ­ra twa­rzy jego wi­dzieć nie da­wa­ła. Para za­wie­si­stych wą­sów tyl­ko ster­cza­ła po obu jej stro­nach.

Z pod opoń­czy wi­dać było buty czar­ne i ko­niec krzy­wej sza­bli, któ­ra się uta­ić nie dała. Szedł kro­kiem wol­nym, roz­pa­tru­jąc się na wsze stro­ny, po­glą­da­jąc w dal ku ryn­ko­wi, a naj­pil­niej na wschod­ki, na któ­rych sie­dział chło­pak z gło­wą w dło­nie uto­pio­ną. Po­glą­dał i na okna ka­mie­ni­cy i na są­sied­nie domy i na prze­chod­niów, któ­rzy w tę stro­nę ku nie­mu dą­ży­li.

Pod­kradł­szy się tak po­ci­chu nie­mal ku drzwiom i wschod­kom, męż­czy­zna sta­nął, obej­rzał się jesz­cze raz i od­chrząk­nąw­szy raz i dru­gi, aby chło­pa­ka wy­rwać z za­du­my, gdy ten pod­niósł gło­wę i zdzi­wio­ny po­czął mu się przy­pa­try­wać – z ci­cha, ale wy­raź­nie za­wo­łał:

– Jóź­ko! Sam tu!

Zda­je się, że wi­dok upio­ra i głos gro­mu nie był­by 'wię­cej prze­ra­ził mło­de­go chłop­ca sie­dzą­ce­go na wscho­dach, nad to tak pro­ste ode­zwa­nie się nie­spo­dzia­ne. Po­rwał się na nogi, z razu jak­by nie­przy­tom­ny, za­chwiał, prze­tarł oczy, i w kil­ku sko­kach zna­lazł się przy sto­ją – cym w uli­cy. Sły­chać było tyl­ko szept ja­kiś, po czem oba, obej­rzaw­szy się, za­wró­ci­li w cia­sną ulicz­kę idą­cą od ryn­ku ku mu­rom.

Po obu jej stro­nach sta­ły domy wy­so­kie, ale da­le­ko mniej wy­twor­ne niż we środ­ku mia­sta. Gdzie­nieg­dzie mur i ogród prze­dzie­lał ka­mie­ni­ce i sze­ro­kie bra­my za­mknię­te wio­dły na roz­le­głe po­dwór­ce. Lud­no­ści się tu mniej krę­ci­ło, kil­ka dziew­cząt z wodą wra­ca­ło śpie­wa­jąc i kil­ko­ro bo­sych dzie­ci ucie­ka­ło pod mu­ra­mi. Wpra­wo chwiał się u szczy­tu do­mo­stwa bla­sza­ny znak wień­ca dę­bo­we­go. Była to go­spo­da, lecz skrom­niej­sza od ryn­ko­wych, bo oprócz bra­my mia­ła za­le­d­wo po jed­nem oknie z dwu… bo­ków. Wła­śnie we wro­tach stał słu­ga z ko­niem, a ko­wal w skó­rza­nym far­tu­chu pod­nie­sio­ną nogę ko­nia roz­pa­try­wał. Żwa­we stwo­rze­nie wi­docz­nie się tem nie­cier­pli­wi­ło i rwa­ło, na co dwóch pa­rob­ków pa­trza­ło jak­by zdzi­wio­nych, bo koń też był do nie­miec­kich, cięż­kich nie­po­dob­ny, smu­klej­szy od nich, z dłu­gą pięk­ną grzy­wą siwą i z gło­wy mu oczy czar­ne w ob­wód­kach jak­by ko­ra­lo­wych świe­ci­ły.

Po dro­dze do go­spo­dy, przo­dem idą­cy w opoń­czy męż­czy­zna i spie­szą­cy za nim wi­docz­nie po­mie­sza­ny chło­pak, pra­wie do sie­bie nie prze­mó­wi­li. Do­szli tak do bra­my, prze­ci­snę­li się w mil­cze­niu oko­ło ko­nia, któ­ry tylu cie­ka­wych gro­ma­dził przy so­bie, i męż­czy­zna od go­spo­da­rza wziąw­szy klucz, po­pro­wa­dził chłop­ca na wscho­dy.

Otwo­rzy­ła się iz­deb­ka skle­pio­na od uli­cy, peł­na sakw i wę­zeł­ków, sio­deł i koń­skie­go rynsz­tun­ku, któ­re­go znać w staj­niach trzy­mać się oba­wia­no. W mro­ku wi­dać było na sto­le cy­no­wy dzban, ku­fel i po­rzu­co­ne misy od ja­dła.

Gdy się drzwi za­mknę­ły, chło­pak żywo do ko­lan przy­padł star­sze­mu, a ten go za gło­wę ująw­szy po­ca­ło­wał.

– A! na rany Pań­skie! za­wo­łał Jóź­ko, co wa­sza mi­łość tu robi? Prę­dzej bym się był śmier­ci spo­dzie­wał niż pana pod­sta­ro­ście­go tu­taj.

– A no, ci­cho, Jóź­ko, a no ci­cho, aby mnie tu całe nie było! ro­zu­miesz? Jam tu jest a nie ma mnie dla wo­je­wo­dzi­ca. Masz tro­chę ro­zu­mu, a ko­chasz na­sze­go mi­ło­ści­we­go pana i wo­je­wo­dzi­ca też. Po­wi­nie­neś wie­dzieć, że co się tu czy­ni, to dla do­bra oboj­ga. I słu­chaj jesz­cze – niech cię su­mie­nie nie boli o to, że mi po­wiesz praw­dę wszyst­ką, bo po to ja tu je­stem abym się o niej do­wie­dział. Trze­ba ją mó­wić jak na spo­wie­dzi.

Chło­pak gło­wę spu­ścił i mil­czał.

– Nie pierw­szym to ja raz tu – do­dał pod­sta­ro­ści – i nie pierw­szy też dzień. Wiem ci ja tu już przez dru­gich co się świę­ci, nie po­trze­ba mi od cie­bie nic, ino­bym wie­dzieć chciał czy lu­dzie praw­dę mó­wią..

Po­cho­dził po izbie wzdy­cha­jąc i po­cie­ra­jąc to czu­pry­ny, to wąsa.

Do­pie­ro te­raz, gdy opoń­czę z sie­bie zrzu­cił, le­piej go moż­na było zo­ba­czyć, bo się i roz­pro­sto­wał i twa­rzy nie krył. Męż­czy­zna był pięk­ne­go wzro­stu, bar­czy­sty i sil­ny, lat śred­nich, z wy­go­lo­ną gło­wą i twa­rzą, na któ­rej tyl­ko wąs dłu­gi, zwi­ty gdy­by dwa ogo­ny wę­żo­we się plą­tał; ob­li­cze, we­so­łe może po­spo­li­te­go cza­su, było te­raz za­sę­pio­ne i chmur­ne.

Przy­stą­pił do Józ­ka, któ­ry ręce zło­żyw­szy miął i pal­ce ła­mał z za­kło­po­ta­nia, aż mu w su­sta­wach trza­ska­ły.

– Pi­sał wo­je­wo­da do pana Ja­nu­sza, aby doma po­wra­cał, pi­sa­ła mat­ka, sła­no li­sty; co mu się sta­ło, że się na roz­kaz ro­dzi­ciel­ski nie kwa­pi?

Jóź­ko ra­mio­na­mi dźwi­gnął.

– Albo się to mi­ło­ści­wy pan, przedem­ną bę­dzie z tego spo­wia­dał? rzekł po­wol­nie. Praw­da, że dla mnie­by i brat ro­dzo­ny lep­szym nad nie­go być nie mógł, a no od wo­je­wo­dzi­ca do Józ­ka da­le­ko, aby mu ser­ce swe i my­śli od­kry­wał.

– A tyż to oczów i ro­zu­mu nie masz? – za­py­tał pod­sta­ro­ści.

– Choć­by też, za­wo­łał raź­no chło­pak, a no i oczy mylą i ro­zum zwo­dzi.

– Jak­że ci się zda, – mó­wił spo­koj­nie sta­jąc przed nim sta­ry – cóż go tu trzy­ma? na­uka?

– Na­uka też – rzekł chło­pak pręd­ko.

– Więc i cóż jesz­cze? Jóź­ko zmil­czał.

– Mów śmia­ło, nie mło­kos z cie­bie, dwa­dzie­ścia lat bę­dziesz miał, boś się z pa­nem Ja­nu­szem jed­ne­go roku ro­dził; ro­zu­miesz wszyst­ko, a ja wszyst­ko też już wiem.

Jóż­ko tyl­ko wes­tchnął i oczy so­bie za­krył.

– Co tu już ma­lo­wać i po­kry­wać, – mó­wił pod­sta­ro­ści – nie dla na­uki on tu sie­dzi, nie owe no­win­ki go tu przy­ku­ły, ino dziew­ka ta, pa­nie Boże od­puść, i to jesz­cze nie­miec­ka.

– Nie mógł­bym kła­mać gdy­bym i chciał – ode­zwał się Jóź­ko po na­my­śle – będę się więc spo­wia­dał jak Bóg przy­ka­zał.

Ude­rzył się w pier­si.

– A! bo i mnie tu ży­cie ob­mier­z­ło. Mi­ło­ści­wy pan nie mówi mi nic, alem ja na wszyst­ko pa­trzył. Na­uka go tu spro­wa­dzi­ła, na­uka go tu trzy­ma­ła, choć la­da­ja­ka, a te­raz i dzie­wecz­ka pew­nie nie pusz­cza.

Pod­sta­ro­ści ru­szył ra­mio­na­mi.

– A cóż mu to świ­ta, z po­zwo­le­niem, w gło­wie! mieszcz­ka nie­miec­ka dla syna pana Wo­je­wo­dy? Toć­by i pro­sty szlach­cic tego nie chciał, wszak ci to chło­pi­ska gru­be i ród pa­skud­ny!!

Jó­ziak się na­my­ślał trzę­sąc gło­wa.

– Prze­bacz­cie mi – ode­zwał się – a no wy ich nie­zna­cie. Praw­dą a Bo­giem, kró­lew­ska albo ksią­żę­ca cór­ka nie może pięk­niej wy­glą­dać jak oto ta chłop­ka. Gdy­by­ście ją wi­dzie­li, zdu­mie­li­by­ście się. Oj­ciec złot­nik Ce­sar­ski, człek co skrzy­nia­mi cho­wa por­tu­ga­ły, a kró­lom po­ży­cza. Je­dy­na cór­ka, to ją w je­dwab­nych pie­lu­chach ko­ron­ka­mi ob­szy­wa­nych cho­wa­li! I wy­ro­sło to jak piesz­czo­ny kwiat w do­nicz­ce… de­li­kat­ne, bia­łe, pięk­ne… ino pa­trzeć jak na ob­raz.

Pod­sta­ro­ści splu­nął,

– Tem ci go­rzej, – za­wo­łał su­ro­wo – na złe chy­ba pro­stą dziew­kę tak wy­chu­cha­li; bo cóż to ją na świe­cie cze­ka? albo gru­by miesz­czuch, albo ta­kie za­lo­ty pań­skie, co srom do domu wnio­są. Już­ci się z nią nie oże­ni szlach­cic ani ksią­żę.

– Ja tam nie wiem co ją cze­ka – rzekł Juź­ko – a mó­wię jako wi­dzę, nie pro­sta to dziew­ka, ale ma­lo­wa­ny ob­raz. Gdy­by­ście ją wi­dzie­li kie­dy z ciot­ką idzie w mia­sto, do ko­ścio­ła, a ów strój od łań­cu­chów i ma­ne­li, a twa­rzycz­kę de­li­kat­ną i bia­łe ręce, co nig­dy nic oprócz igieł­ki nie tknę­ły, zdu­mie­li­by­ście się. U niej tyl­ko kwia­tek, lut­nia i książ­ka; a cho­wa­li ją na pa­nią i uczy­li wszyst­kie­go, jak­by jej wszyst­ko umieć było po­trze­ba.

Pod­sta­ro­ści na­marsz­czył się i nogą tup­nął o pod­ło­gę.

– Tem ci go­rzej, – wes­tchnął. – I gło­wę mu za­wró­ci­ła?

Jó­ziak spu­ścił oczy.

– Nie wiem ci ja nic, nie wiem, tyl­ko, że sie­dzi tam czę­sto, a jak pój­dzie to się za­po­mni i jak­by go tam przy­ku­ło.

– Cóż oj­ciec? i ten nie­speł­na ro­zu­mu! – za­wo­łał pod­sta­ro­ści – prze­cie wie co pol­ski pan zna­czy, prze­cie ro­zu­mie iż Wo­je­wo­dzie cór­ki jego nie weź­mie, jak­że po­bła­żać może?

– Co nie­miec ro­zu­mie, albo co on wie? – po­czął chło­pak – on się ma za rów­ne­go z ba­ro­na­mi i gra­fa­mi ce­sar­stwa, bo by mu tyl­ko pi­snąć i skrzy­nię otwo­rzyć, aby par­ga­mi­nu do­stać z przy­wie­si­stą pie­czę­cią.

– Albo go to ka­wał oślej skó­ry czem lep­szem zro­bi? – pod­chwy­cił pod­sta­ro­ści i ra­mio­na­mi ru­szył – a choć­by wre­ście wy­szlach­cił go Ce­sarz, co nam nie­miec­kie owo świe­że szla­chec­two, ba na­wet i sta­re.

I po­czął cho­dzić po izbie kro­ka­mi wiel­kie­mi.

– Ska­ra­nie Boże, na­sła­nie pań­skie! pla­ga to dla domu! ale raz z tego wy­rwać go po­trze­ba. Do­syć już wszyst­kie­go zła. Po­wró­ci i za­po­mni.

– A z wia­rą jak, z ko­ścio­łem! – do­dał ręce za­ła­maw­szy. – Tem go­rzej pono jesz­cze.. bo o ko­bie­cie za­po­mni, a gdy o Bogu nie pa­mię­tał – po­ra­to­wa­nia nie­ma… Zmy­sły człek od­zy­ska stra­ciw­szy, wia­ry nie…

Wes­tchnął sta­ry – chło­pak zno­wu spój­rzeć nań nie śmiał.

– A gdzież to tu kto wyj­dzie cały z tego pie­kła – ode­zwał się po dłu­gim prze­stan­ku.

Al­boż to pan mi­ło­ści­wy nie wiesz, co tu za zgor­sze­nie miesz­ka i ja­kie no­win­ki sie­ją… i co się z ko­ścio­ła­mi sta­ło, a cóż do­pie­ro z ludź­mi. Nie od­po­wie­dział pod­sta­ro­ści.

– Wo­je­wo­da pi­sał nie je­den raz, ani dwa, pi­sa­ła mat­ka – cóż mó­wił i czy­nił, gdy li­sty przy­szły?

– Gdy je przy­wie­zio­no to zra­zu pie­czę­ci ro­ze­rwać nie śmiał – rzekł Jó­ziak – a cho­dził i łzy mu w oczach sta­wa­ły, jak­by ze krwią…. i ję­czał. Po­tem gdy je otwo­rzył, jak sza­lo­ny la­tał. Cóż po­tem? dru­gie­go dnia już, kie­dy zno­wu go niem­cy oszwar­go­ta­li, a ta go ośpie­wa­ła i słod­kie­mi wy­ra­zy i uśmie­chy uję­ła, po­sprzą­tał kar­ty i o wszyst­kiem za­po­mniał. I było tak za pierw­szym ra­zem i na­stęp­nych. A gdy ostat­nie pi­smo na­de­szło, rzekł mi: pono nam w dro­gę po­trze­ba. Ucie­szy­łem się bar­dzo, bo mnie to po­wie­trze tru­je i sko­czy­łem do skrzy­ni pa­ko­wać, aż mnie strzy­mał: "Bę­dzie na to cza­su do­syć. " I wię­cej już o tem nie wspo­mniał. Cho­dził zno­wu jak daw­niej, a na mnie spoj­rzeć nie śmiał, bom mu razy kil­ka chciał przy­po­mnieć… i ni­mem po­czął, usta mi za­mknął.

– Ocza­ro­wa­li go, – ode­zwał się ci­cho Pod sta­ro­ści – kto wie ja­kie oni zna­ją sztu­ki i czem czło­wie­ka bio­rą. Mo­głoż­by to być, gdy­by nie na­pój i nie sza­tań­ska siła, żeby dziec­ko na­sze­go pana tak ro­zum po­stra­da­ło i wszyst­kie­go się swo­je­go wy­rze­kło – aż do Boga!!

Nie wda­wał się już Jó­ziak w roz­mo­wę. Mil­cze­nie za­pa­no­wa­ło w iz­deb­ce, i ciem­ność była na­de­szła. Chło­pak się ru­szył oprzy­tom­niaw­szy, jak­by mu pil­no było do domu.

– Chcesz iść? – spy­tał Pod­sta­ro­ści – pa­mię­taj­że o tem, iż mnie tu nie­ma i nie było… nie po­wi­nien wie­dzieć o mnie nic. Wy­rwa­łem się bez wie­dzy pana Wo­je­wo­dy, ani też jemu po­wiem ani mat­ce com tu od­krył. Le­piej by o tem nie wie­dzie­li… niech i mat­ce inny tę go­rycz przy­nie­sie. Na­ka­żą mu po­wra­cać pod bło­go­sła­wień­stwem, bo się złe­go do­my­śla­ją, albo też je prze­czu­li. Jam tyl­ko oczy­ma wła­sne­mi wi­dzieć chciał, wła­sne­mi uszy­ma po­sły­szeć, a cze­mem się ja struł nie będę się z ni­kim dzie­lił…. Wró­cę do domu jak­bym na Wę­gry tyl­ko jeź­dził. Ju­tro mnie tu nie bę­dzie… Byle świt… w dro­gę!

Jó­ziak pod­biegł do nie­go…

– A! gdy­by­ście też mnie z sobą za­brać mo­gli – za­wo­łał nie­mal ze łka­niem – gdy­by­ście wie­dzie­li jak mi tu tę­sk­no, jak smut­no tu na tej ob­czyź­nie. Lu­dzie są, to praw­da, ale wca­le insi niż nasi, i świat od­mien­ny i po­wie­trze i oby­czaj i chleb i woda i ję­zyk i Pan Bóg na­wet… Ja­bym tu ze­sechł i umarł…

– A on? – spy­tał Pod­sta­ro­ści – jak­to! czyż on tego nie czu­je?

– Bóg tyl­ko zna ser­ca czło­wie­cze – ozwał się Jóź­ko – bo są go­dzi­ny, że i on tę­sk­ni i wspo­mi­na i zda­je się jak­by mu to do­ku­cza­ło, a su­mie­nie go bo­la­ło i swo­ja zie­mia cią­gnę­ła. Ale to trwa go­dzi­nę… Mło­dzież go po­rwie, po­cią­gnie ta ko­bie­ta, i za­po­mni o wszyst­kiem.

– Bied­nyż bo bied­ny! – wes­tchnął Pod­sta­ro­ści – boć to ser­ce zło­te!

– A! lep­sze­go na świe­cie nie­ma! – pod­chwy­cił Jó­ziak.

– Bóg wi­dzi, że­bym go choć zda­le­ka rad zo­ba­czył. Sie­dzę tu już dni kil­ka i szpie­gu­ję go, a nie śmia­łem szu­kać, aby mnie nie po­znał. Ino nie­wiem czy­bym zo­ba­czyw­szy się wstrzy­mał, aby do nie­go nie po­biedz.

– Tyl­ko co nie wi­dać jak z go­spo­dy bę­dzie szedł na wie­cze­rzę do domu, – ode­zwał się Jó­ziak ci­cho – bo się te­raz u złot­ni­ka sto­łu­je, a tam nań pew­nie cze­kać będą. Mógł­bym wam ką­tek zna­leźć z któ­re­go­by­ście go nie­po­strze­że­ni wi­dzieć mo­gli.

Za­wa­hał się pod­sta­ro­ści.

– Pana Wo­je­wo­dy i na­szej świę­tej pani dziec­ko – rzekł. – Już to dla mnie co naj­droż­sze­go na świe­cie mam, po­szedł­bym pie­szo w ko­niec kra­ju aby je wi­dzieć; a no, nie! nie trze­ba się zdra­dzić… Na nic się to nie przy­da… Nie pój­dę, bo­bym nie strzy­mał… Idź ty – do­koń­czył że­gna­jąc chło­pa­ka – idź, przy­bę­dą li­sty, czyń co mo­żesz, choć­byś się mu na­ra­ził, aby co ry­chlej doma wra­cał.

– A cóż ja mogę! – spy­tał Jó­ziak…

– Do ser­ca mu prze­mó­wić z po­ko­rą. Choć od słu­gi przyj­mie do­bre sło­wo, a tu go od ni­ko­go nie po­sły­szy. Prze­cież go niem­cy strzy­my­wać dłu­żej nie mogą… i ma ro­zum. Niech je­dzie, niech po­wra­ca. Gdy ode­tchnie na­szem po­wie­trzem, wszyst­ko się to jak mgła roz­wie­je.

Chło­pak wes­tchnął… i do­dał tyl­ko po ci­chu – Amen.

Pod­sta­ro­ści w gło­wę go po­ca­ło­wał i pa­lec na ustach po­ło­żył.

– Ale – mil­czeć! Jó­ziak! że­byś mi się nie wy­ga­dał, żem ja go tu szpie­go­wać przy­był. Wszak ci nie ze złe­go ser­ca, ale z mi­ło­ści jaką… dla nich wszy­scy mamy. Wła­sne­go dzie­cię­cia tak­bym nie strzegł i nie ko­chał jak jego.

Mach­nął ręką w po­wie­trzu.

– Niech nas Bóg od nie­szczę­ścia ucho­wa. Idź Jó­ziak, idź… żeby się nie po­strzegł, że cię nie­ma i nie do­my­ślał się cze­go.

Chło­pak jesz­cze raz w rękę go po­ca­ło­wał i po­biegł do drzwi, któ­re­mi wy­su­nąw­szy się, prze­mknął przez sień ciem­ną i po­śpie­szył ulicz­ką ku ka­mie­ni­cy, na któ­rej wschod­kach wi­dzie­li­śmy go przed chwi­lą.

Oglą­dał się bacz­nie wra­ca­jąc, lecz szczę­ściem ni­ko­go nie spo­tkał w dro­dze; zdy­sza­ny przy­padł zno­wu u wnij­ścia domu i gło­wę zwró­ciw­szy ku ryn­ko­wi, zda­wał się z tam­tąd przyj­ścia czy­je­goś ocze­ki­wać.

Ściem­nia­ło już było i noc choć po­god­na, gwieź­dzi­sta, ale co raz czar­niej­szą nad­cho­dzi­ła. W ryn­ku już było mrocz­no, smu­gi tyl­ko czer­wo­nych świa­teł z okien go­spód i do­mostw, gdzie­nieg­dzie prze­rzy­na­ły cie­nie. Na nich mi­ga­ły prze­chod­niów po­sta­cie, na chwi­lę sta­wa­ły się wi­docz­ne i ni­kły zno­wu w po­mro­ce. Gwar usta­wał co­raz, tyl­ko ze stu­denc­kie­go zło­te­go go­łę­bia śpiew się roz­cho­dził roz­twar­te­mi oknem po mie­ście spo­koj­nem, nie­kie­dy gło­śniej­szy, to zno­wu przy­ci­cha­ja­cy. A gdy na chwi­lę ustał, wrza­wa i szmer roz­mo­wy krzy­kli­wej jesz­cze się da­lej roz­le­ga­ły.

Po bru­ku tęt­nia­ły kro­ki roz­cho­dzą­cych się miesz­czan i stu­den­tów; stró­że noc­ni z la­tar­ka­mi i ha­le­bar­da­mi za­czy­na­li swój ob­chód, sta­jąc u drzwi na chwi­lo­wą z go­spo­da­rza­mi roz­mo­wę.

Kil­ka mi­nut upły­nę­ło nim się chło­pak do­cze­kał swo­je­go Wo­je­wo­dzi­ca.

Głos jego i śmiech we­so­ły po­znał zda­le­ka. Ktoś ze stu­den­tów znać mu to­wa­rzy­szył, bo żywa roz­mo­wę sły­chać było zbli­ża­ją­cą, się od ryn­ku.

Dźwięcz­ny głos mło­dzień­czy brzmiał jak­by pie­śnią ży­cia – czuć było, że pły­nął z pier­si peł­nej dzie­wi­cze­go szczę­ścia mło­do­ści.

Jó­ziak bacz­nie ucha nad­sta­wiał. Szli po­wo­li, sta­wa­li cza­sa­mi i roz­mo­wa nie ta­jo­na, ew – so­łe­mi prze­ry­wa­na wy­bu­cha­mi, do­la­ty­wa­ła do chło­pa­ka, jak­by dlań była prze­zna­czo­ną.

Z pierw­sze­go pię­tra ka­mie­ni­cy, przez otwar­te okno, pa­dał pas gór­ne­go świa­tła da­le­ko W uli­cę. Gdy nad­cho­dzą­cy sta­nę­li w niem, obu ich roz­po­znać było moż­na wy­raź­nie. Przo­dem szedł pięk­ne­go wzro­stu mło­dy męż­czy­zna, z pro­mie­nie­ją­cą wdzię­kiem twa­rzą., z cu­dzo­ziem­ska ubra­ny. Niem­cy, wśród któ­rych czę­sto się ten strój uka­zy­wał, na­wy­kli już doń byli, wę­gra tyl­ko od po­la­ka nie bar­dzo mo­gli roz­róż­nić.. Czar­ny ak­sa­mit­ny kon­tu­sik i pod nim z tu­rec­kiej ma­te­ryi żu­pan pstry je­dwab­ny, ta­kim­że pa­sem uję­ty, skła­dał całe jego ubra­nie; a było mu w niem dziw­nie do twa­rzy. Na gło­wie miał cza­pecz­kę z piór­kiem cza­plem, na bok z fan­ta­zją wło­żo­ną, a lewą ręką spie­rał się na bo­ga­to opraw­nej krzy­wej sza­bli. Czer­wo­ne buty kur­dy­ba­no­we na wy­so­kich ob­ca­sach, pięk­ny kształt nogi uwy­dat­nia­ły. A nie tyl­ko sto­py same, lecz ręce i całą po­stać miał jak­by uto­czo­ną, a idąc, choć o tem nie wie­dział, zda­wał się pięk­no­ścią swą i zręcz­no­ścią chwa­lić.

Pa­trząc nań we­se­li­ło się ser­ce, ta­kim mi­łym wy­ra­zem siły, szczę­ścia, na­dziei świe­ci­ło mu ob­li­cze czy­stych i szla­chet­nych ry­sów. Czar­ne oko przy­mglo­ne pa­trza­ło w świat to we­so­łą, tę­sk­ni­cą, to go­rą­cą ja­kąś żą­dzą. Na zwierzch­niej war­dze za­le­d­wie ciem­nym pusz­kiem wy­sy­py­wał się wą­sik mło­dy, któ­ry nie­cier­pli­wa ręka chwy­ta­ła co­raz, jak­by jej ro­snął za wol­no.

Tem po­czwar­niej wy­glą­dał przy nim to­wa­rzysz su­chy, dłu­gi, nie­zgrab­ny, w suk­ni czar­nej z sze­ro­kie­mi rę­ka­wa­mi, któ­ra do księ­żej była po­dob­ną. Na chu­dych jego no­gach z ogrom­ne­mi sto­py pła­skie­mi, po­gar­bio­ne poń­czo­chy czar­ne i skó­rza­ne gru­be trze­wi­ki zda­wa­ły się jak po­ży­czo­ne wy­glą­dać. Z pod sze­ro­kich rę­ka­wów wy­sta­ją­ce ręce nie­zgrab­ne, z dłu­gie­mi pal­ca­mi, do­po­ma­ga­ły ru­cha­mi do ja­kie­goś do­wo­dze­nia. Ży­la­sta szy­ja wy­sta­ją­ca z suk­ni, w czę­ści dłu­gim, pro­stym, czer­wo­na­wej bar­wy wło­sem przy­kry­ta, utrzy­my­wa­ła gło­wę za małą, krą­głą, z oczka­mi czar­ne­mi, no­skiem za­dar­tym i usty sze­ro­kie­mi. Twarz była mło­da, ży­cia peł­na, szy­der­stwa i na­mięt­no­ści, a po bla­dej jej skó­rze ty­sią­ce pie­gów niby pstre ma­lo­wa­ły wzo­ry.

Jaki traf zbli­żył do (sie­bie te dwie fi­zo­gno­mie tak nie­stwo­rzo­ne do pary? chy­ba mło­dość, któ­ra łą­czy i zbli­ża na­wet naj­sprzecz­niej­sze ży­wio­ły.

Ryży chło­pak wska­zał na okno ka­mie­ni­cy z uśmie­chem.

– Pil­no tam wam! nie pora o teo­lo­gii roz­pra­wiać, gdy gy­ne­ko­lo­gia w ser­cu i my­śli. Idź­cież już, bo was tam pew­nie pięk­na Fry­da nie­cier­pli­wie cze­ka z wie­cze­rzą i sta­ry Hans wy­glą­da oknem, aby do roz­mo­wy po­chwy­cił. Hej! hej! a cóż bę­dzie gdy ko­nie za­rżą i do Pol­ski każą po­wra­cać? Czy się te do­bre cza­sy Wit­ten­ber­skie przy­po­mną??

– Mój Gu­ście – od­parł wzdy­cha­jąc mło­dzie­niec – są, w ży­ciu go­dzi­ny, któ­re się nig­dy nie za­po­mi­na­ją. Do nich u mnie się li­czy po­byt w Wit­ten­ber­dze z wami; prze­dy­spu­to­wa­ne noce bia­łe, prze­ma­rzo­ne dnie na prze­chadz­kach, i w pyle sta­rych ksiąg ucie­kłe go­dzi­ny.

– I nic wię­cej? nic wię­cej? – pod­chwy­cił Gu­staw ryży śmie­jąc się, zni­ża­jąc głos i ska­zu­jąc okno – a te chwi­le gdy­ście w śpiew jej wsłu­cha­ni mo­gli za­po­mnieć o zie­mi a śnić o anio­łach?

– Cyt! – rzekł kła­dąc mu rękę na ra­mie­niu wo­je­wo­dzic, – są to chwi­le któ­rych sło­wy ka­lać się nie go­dzi. Cho­wa­ją się ich wspo­mnie­nia w du­szy na dni gło­du i smut­ku… bo tyle się żyło, co prze­ma­rzy­ło…

Do­bra­noc!

To mó­wiąc ści­snął żywo jego rękę i pod­ska­ku­jąc pod­biegł do drzwi domu, u któ­re­go pro­gu Jó­ziak już wstaw­szy nań cze­kał…II.

W skle­pio­nej izbie ob­szer­nej pa­lił się wie­czor­ny ogień na sze­ro­kim ko­mi­nie, któ­re­go okła­dzi­ny ka­mien­ne mi­ster­nie były rzeź­bio­ne.

Dwa sa­ty­ry uśmiech­nię­te, zgar­bio­ne, trzy­ma­ły cięż­ki gzyms, na któ­rym wił się z owo­ców i kwia­tów wie­niec.

Przed ko­mi­nem ława sta­ła dę­bo­wa, ko­bier­cem okry­ta, a na niej rzu­co­na ma­leń­ka cy­tra, nie­dba­le, w chwi­li znie­cier­pli­wie­nia, gro­zi­ła upad­kiem.

Tuż cięż­ki stół o krę­co­nych no­gach, na wpół przy­rzu­co­ny szy­tem bo­ga­to suk­nem, za­sta­wio­ny był ko­bie­ce­mi frasz­ka­mi. Wpo­środ­ku roz­twar­ta skrzy­necz­ka z he­ba­nu i sre­bra, koło niej z ró­ża­ne­go drze­wa ko­ło­wro­tek i srebr­ny pu­har, w któ­rym peł­no było tro­chę za­nie­dba­nych z po­spusz­cza­ne­mi gło­wy kwia­tów, i gru­ba księ­ga z klam­ra­mi srebr­ne­mi, z któ­rej kart pa­trza­ły ob­raz­ki zło­co­ne. Obok za­czę­ta ro­bót­ka ko­bie­ca i no­życz­ki na pa­sku.

Cała zresz­tą izba ta świe­ci­ła ba­wi­deł­ka­mi ze szcze­gól­nem ze­bra­ne­mi sta­ra­niem. Z jed­nej stro­ny była sza­fa rzeź­bio­na, na któ­rej wierz­chu drew­nia­ne swa­wo­li­ły anioł­ki, z dru­giej wi­sia­ły ob­ra­zy, na pół­kach peł­no było po­usta­wia­nych srebr­nych na­czyń i rzeźb z ko­ści i bursz­ty­nu.

Od skle­pie­nia zwie­szał się bron­zo­wy świecz­nik zło­co­ny, któ­re­go ga­łę­zi­ste ra­mio­na po­ły­ski­wa­ły w bla­sku ognia i ja­rzą­cych świec za­pa­lo­nych na dru­gim sto­le pod ścia­ną.

Gdy­by izba była pu­stą, każ­dy­by się w niej dzie­wi­cze­go miesz­ka­nia do­my­ślił, z ta­kim wdzię­kiem ze­bra­ne tu było wszyst­ko, z tak nie­wy­mu­szo­nym sma­kiem po­usta­wia­ne. Za­ra­zem mu­siał­by też był piesz­czo­ne­go do­my­ślać się dzie­cię­cia, któ­re­go naj­mniej­sza za­chcian­ka speł­nio­ną być mu­sia­ła. Kil­ka krze­seł i stoł­ków rzeź­bio­nych pod ścia­na­mi i przy sto­le okry­wa­ły ko­bie­ce stro­je zrzu­co­ne znać po prze­chadz­ce. Na jed­nym jub­ka oszy­ta ga­lo­na­mi, na dru­gim cien­ka za­sło­na, a przy niej oszy­te wstę­ga­mi won­ne rę­ka­wicz­ki.

Wśrod­ku ścia­ny wiel­kie we­nec­kie zwier­cia­dło, w ra­mach szklan­nych po­ły­sku­ją­cych bry­lan­to­we­mi rznię­cia­mi i za­ła­my, spusz­cza­ło się na pół jak­by dla przy­pa­trze­nia pięk­nej twa­rzycz­ce, któ­ra, wła­śnie sama się w niem smut­no ja­koś prze­glą­da­ła. Sta­ła opar­ta o stół, z głów­ką na ręku i za­my­ślo­na; oczy mia­ła wpa­trzo­ne sama w sie­bie, zda­jąc się py­tać: dla cze­go była tak smut­ną.

W isto­cie trud­ną była od­po­wiedź na to py­ta­nie, bo pięk­niej­szej twa­rzycz­ki i po­sta­ci, bo śwież­sze­go nie­mal dzie­cię­ce­go ob­li­cza nikt­by nie zna­lazł na sto mil w koło – a ta­kim ob­raz­kom piesz­czo­nym zwy­kle do­brze bywa na świe­cie.

I dziew­cze mia­ło wszel­kie szczę­ścia po­zo­ry, a jed­nak smu­tek na czo­le. Wiek jego trud­no od­gad­nąć było.,. pięt­na­ście wio­sen le­d­wie prze­ży­ła może… a wy­kwi­tła w tym dom­ku ko­bier­ca­mi wy­sła­nym, wśród ca­cek mi­ster­nych, jak li­lij­ka, bia­ła, de­li­kat­na, drob­niuch­na, że zda­wa­ło się strasz­no zbli­żyć do niej, aby jak wid­mo cza­row­ne nie roz­to­pi­ła się w mgle si­nej. Na twa­rzy prze­cie nie było ru­mień­ca, rącz­ki mia­ła mar­mu­ro­we, a nie­bie­skich, du­żych oczów para i ma­leń­kich warg ró­żo­we list­ki, zda­wa­ły się za­po­ży­czo­ne z cud­ne­go ob­raz­ka Van Eyck'a. Może dla tej pięk­no­ści tak wą­tlej, tak bla­dej i nie ziem­skiej trzy­ma­no ten kwia­tek tak osło­nio­ny i ukry­ty, piesz­cząc i chu­cha­jąc nań, aby nie zwiądł przed roz­wi­nię­ciem…

Ja­snych wło­sów war­ko­cze z uple­cio­ne­mi wstę­ga­mi spa­da­ły z jej głów­ki na ra­mio­na. Mia­ła czar­ną su­kien­kę na so­bie, a u pasa to­reb­kę na­bi­ja­ną zło­tem.

Strój, ruch i twarz ra­czej pań­skie dzie­cię niż miesz­czań­ską cór­kę ozna­cza­ły. Ale też cór­ka Han­sa Hen­ni­che­na, ce­sar­skie­go złot­ni­ka i mi­strza w swej sztu­ce, z ksią­żę­cą nie jed­ną dzie­dzicz­ką iść mo­gła o lep­sze, a była u ojca je­dy­ną; nie mia­ła daw­no mat­ki i kró­lo­wa­ła w tym domu, przy ojcu sta­rym, któ­ry nie ko­chał ją, ale bał­wo­chwal­czo pa­dał przed nią.

I sam mistrz Hans nie po­spo­li­tym był złot­ni­kiem, ale rzeź­bia­rzem, któ­ry kunsz­tu swo­je­go uczył się po świe­cie i two­rzył ar­cy­dzie­ła, któ­re po kró­lew­skich dwo­rach nie na wagę zło­ta, ale pięć kroć i dzie­sięć kroć ku­po­wa­no dro­żej. Wziąw­szy war­stat po ojcu, Hans wziął z nim za­mi­ło­wa­nie swej sztu­ki i pod­niósł też ją wy­so­ko; a że do­sta­tek był w domu od dwóch po­ko­leń, w trze­ciem zna­la­zło się bo­gac­two. Han­del ka­mie­nia­mi dro­gie­mi po­więk­szył je znacz­nie jesz­cze. W skrzy­niach le­ża­ły sre­ber sto­sy, klej­no­tów gar­ście, pie­nię­dzy wory, a w sza­fie zna­la­zły­by się par­ga­mi­ny i pie­czę­cie ksią­żąt i pa­nów, co znacz­ne sum­my win­ni byli Hen­ni­che­no­wi.

Bo­gactw tych swo­ich nie ża­ło­wał on dla je­dy­ne­go dzie­cię­cia: cho­wał je jak kró­lew­skie, a gdy pięk­na Fry­da wes­tchnę­ła ku cze­muś, oj­ciec nie uspo­ko­ił się póki wes­tchnie­niu nie uczy­nił za­dość.

Mimo to, dzie­cię było cze­goś smut­ne, pa­trza­ło w zwier­cia­dło i py­tać się go zda­wa­ło, jak ta­kiej głów­ce ślicz­nej, źle być może wśród tak brzyd­kich lu­dzi?

Sta­ło tak dziew­cze za­du­ma­ne przed zwier­cia­dłem, nie­kie­dy drga­jąc, gdy w ko­mi­nie ży­wiej su­cha bu­czy­na za­pło­nę­ła, i by­ło­by dłu­go nie ru­szy­ło się może, gdy­by drzwi zwol­na się nie otwar­ły i nie we­szła nie­mło­da już ko­bie­ta. A że na próg wstą­pi­ła po ci­chu i drzwi przem – knię­tych nie sły­sza­ła Fry­da, mia­ła czas wcho­dzą­ca nie­wia­sta po­pa­trzeć na nią nie spo­strze­żo­na. Za­my­śle­nie dziew­czę­cia wy­raź­nie ją prze­lę­kło; za­ła­ma­ła ręce, zmarsz­czy­ła brwi, twarz jej spo­sęp­nia­ła. Za­sze­le­ścia­ła jej suk­nia je­dwab­na i po­brzę­kły klu­cze u pasa. Fry­da od­wró­ci­ła się żywo, po­strze­gła szpie­ga.

Wcho­dzą­ca ko­bie­ta, na któ­rej czo­le czar­ne zę­ba­te czół­ko scho­dzą­ce niz­ko stan wdo­wi ozna­cza­ło, była nie­mło­da, z twa­rzą żół­tą, dłu­gą, po­marsz­czo­ną, i oczy­ma moc­no wy­pu­kłe­mi Skrom­ny jej ubiór ciem­ny, do­mo­wy, nie od­zna­czał się ni­czem, a wy­raz nie od­gad­nię­ty ob­li­cza, pe­łen sło­dy­czy i po­ko­ry, od­strę­czał ra­czej niż po­cią­gał ku so­bie.

Dziew­czę też zo­ba­czyw­szy ją nie sta­ło się we­sel­szem, ale zda­ło się za­kło­po­ta­nem. Upa­dłą na zie­mię chu­s­tecz­kę pod­nió­sł­szy, opa­mię­ta­ła się i po­bie­gła ku ław­ce na któ­rej cy­tra le­ża­ła. Zdję­ła ją z przed ognia tro­skli­wie i scho­wa­ła do sza­fy, po­tem za­czę­ła się krzą­tać przy sto­le, usta­wia­jąc po­roz­rzu­ca­ne sprzę­ci­ki.

Och­mi­strzy­ni, a ra­zem po­krew­na domu, pani Ger­tru­da, pa­trza­ła na to go­rącz­ko­we nie­mal za­ję­cie z ta­kim prze­stra­chem jak wprzó­dy na smu­tek. Sło­wa jesz­cze nie po­wie­dzia­ły do sie­bie; na osta­tek przy­bli­ży­ła się ci­che­mi kro­ki wdo­wa do go­spo­da­rzą­ce­go dziew­czę­cia i ozwa­ła gło­sem mio­do­wym, ci­chym, usi­łu­ją­cym przy­po­chle­bić się Fry­dzie.

– Moje dziec­ko! cóż ci to jest! Sta­łam i pa­trza­łam chwi­lę… i prze­ra­zi­łaś mnie, tak cię zna­la­złam po­sęp­ną. Czyż­by ko­cha­ne­mu dzie­cię­ciu brak­nąć co mia­ło? Czy­byś była nie­zdro­wą? Czy­by się co sta­ło? Mów! pro­szę cię! Stryj Hans gdy cię tak zo­ba­czy, na nas winę zrzu­ci… a my, Bóg wi­dzi, chcia­ły­by­śmy od­gad­nąć każ­dą myśl two­ją.

Gdy pani Ger­tru­da to mó­wi­ła, dziew­czę skła­da­ło książ­kę, to za­my­ka­ło skrzy­necz­kę i uni­ka­ło spoj­rze­nia na nią, szu­ka­jąc środ­ka aby od­po­wiedź za­mą­cić.

– Cio­ciu Ger­tru­do! nie wi­dzie­li­ście no­ży­czek mo­ich!

Wdo­wa po­czę­ła ich szu­kać, były pod rękę wła­śnie.

– Ale ty mi nie mó­wisz o smut­ku? – O ja­kim? cio­ciu Ger­tru­do?

– Prze­cie­żem cię za­sta­ła tak za­my­ślo­ną, tak po­grą­żo­ną.

– A! zmę­czy­łam się tyl­ko prze­chadz­ką! W tych dniach cie­płych je­sie­ni po­wie­trze ta­kie dziw­ne…

– Ale nie je­steś cho­rą?

– Nie – nie – jak za­wsze, Cio­ciu Ger­tru­do. Wdo­wa zna­czą­co po­ki­wa­ła gło­wą i zło­żyw­szy ręce jak do mo­dli­twy sta­ła przed nią.

– Ty bo nie je­steś szcze­ra ze mną… coś ci jest o czem mi mó­wić nie chcesz!

Dziew­cze bia­łe po­ru­szy­ło ra­mio­na.

– A! nic nie­ma! i mó­wić nie­ma o czem. Szep­ta­ły tak, gdy dru­ga po­stać nie­wie­ścia na ciem­nem tle drzwi się po­ka­za­ła. Była cał­kiem od pierw­szej od­mien­ną, słusz­niej­szą od niej, smu­klej­szą… i z twa­rzy młod­szą, choć do niej po­dob­ną. Ale na niej, za­miast przy­bra­nej sło­dy­czy ma­lo­wa­ła się znę­ka­na re­zy­gna­cya. Reszt­ki wdzię­ku ją zdo­bi­ły… był to ostat­ni od­błysk mło­do­ści. Suk­nie jej ja­sne, wło­sy nie­po­kry­te i czo­ło nie osło­nio­ne da­wa­ły się do­my­ślać, że nie była za­męż­ną. Wzrok dziew­czę­cia szyb­ko skie­ro­wał się na nią; może wi­dzia­ła w przy­by­łej wy­ba­wie­nie od py­tań na­tręt­nych.

Cio­cia Ger­tru­da zwró­ci­ła się za­raz ku niej z wy­mów­ką..

– Cóż jest na­sze­mu dzie­cię­ciu, Leno! Fry­dę zna­la­złam smut­ną..

Leny ra­mio­na drgnę­ły i po ustach prze­biegł niby pół­u­śmiech dziw­ny.

– Cio­ciu Leno? wszak wie­cze­rza go­to­wa? wszak i go­dzi­na wie­cze­rzy daw­no na­de­szła? Gdzie oj­ciec? spy­ta­ła Fry­da.

– Oj­ciec na dole przy­swo­ich ra­chun­kach jesz­cze. Ka­zał by mu znać dano. Czy ka­że­cie przy­no­sić wie­cze­rzę?

Dziew­czę się zmie­sza­ło.

– A! rze­kło, nie trze­ba ojcu prze­szka­dać.

Na wscho­dach dały się sły­szeć kro­ki – za­mil­kły wszyst­kie, Fry­da słu­cha­ła z uwa­gą, zda­jąc się od­dech ta­mo­wać, lecz z więk­szą, jesz­cze czuj – ością wpa­try­wa­ła się w nią… oczy­ma chci­wem­ni cio­cia Ger­tru­da. Nie­po­ko­iło ją… wszyst­ko.

W tem dziew­czę za­drża­ło, bla­dy, le­d­wie do­strze­żo­ny ru­mie­niec, jak od­blask chmur­ki ró­żo­wej, prze­su­nął się po­bia­łej twa­rzycz­ce i w pro­gu stał, zdej­mu­jąc cza­pecz­kę i kła­nia­jąc się niz­ko, mło­dy chło­pak uśmiech­nię­ty, krę­cąc jed­ną ręką, wą­sik za­le­d­wie znacz­ny, dru­gą opie­ra­jąc się na sza­bli zwie­szo­nej od pasa.

Cio­cia Ger­tru­da mu­sia­ła go po od­bi­ciu tego, ru­mień­ca w two­rzy Fry­dy od­gad­nąć i ob­ró­ci­ła się ku drzwiom.

Wo­je­wo­dzie po­kło­nił się cio­ci Le­nie na­przód, bo ta naj­bli­żej sta­ią, ale na wi­dok jego się cof­nę­ła; po­tem po­zdro­wił dziew­czę, na osta­tek cio­cię Ger­tru­dę, któ­ra mu jego po­kłon od­da­ła uro­czy­ście, w tył krok ro­biąc i ugi­na­jąc nie­co ko­la­na. Przy­bra­ła po­wa­gę wiel­ką i spię­ła usta z wy­ra­zem dumy.

Dziew­czę roz­rzu­ca­ło na sto­li­ku co przed chwi­lą, po­skła­da­ło, a oczy­ma wpa­trzy­ło się w przy­by­sza. Obo­je oni, pięk­ny chło­pa­ki bia­ła li­lij­ka, wzro­kiem roz­ma­wia­li nim za­czę­li usty. Nie spusz­cza­li z sie­bie wej­rze­nia – tyl­ko Fry­da smut­nia­ła a wo­je­wo­dzie się uśmie­chał.

– Póź­no przy­cho­dzi­cie na wie­cze­rzę! – szep­nę­ło dziew­czę z wy­mów­ką, nie­zwa­ża­jąc na dwie ciot­ki, któ­re po­wo­li ku drzwiom w głąb po­ko­ju się co­fa­ły, cio­cia Lena pierw­sza, Ger­tru­da z wa­ha­niem, czy­by jej zo­stać nie na­le­ża­ło.

– Pięk­na pani – ozwał się przy­by­wa­ją­cy – alem ja i te­raz was jesz­cze za­stać sie­nie spo­dzie­wał. Zda­la wi­dzia­łem ja­ke­ście szły na prze­chadz­kę, my­śla­łem, że się ona dla pięk­ne­go prze­cią­gnie wie­czo­ra.

– Ależ już noc czar­na! – szep­nę­ło dziew­cze zwra­ca­jąc się ku oknu, przez któ­re w głę­bi na nie­bie ciem­nem, parę gwiazd bry­lan­to­wych świe­ci­ło. – Przy­znaj­cie się, hra­bio Hans (tak tu zwa­no z nie­miec­ka wo­je­wo­dzi­ca Ja­nu­sza), wo­le­li­ście stu­denc­ką go­spo­dę, niż ci­chą iz­deb­kę moja. Prze­cho­dząc sły­sza­ły­śmy śpie­wy. A! jak­że śpie­wa­cie strasz­nie… jak tam w tych gło­sach coś dzi­kie­go brzmia­ło…

– Bo my – śmie­jąc się cią­gle i przy­bli­ża­jąc do sto­łu, mó­wił Ja­nusz – my dzi­kim je­ste­śmy lu­dem! Kie­dy pieśń to­czyć się za­cznie z ust i pier­si, to ro­śnie jak w gó­rach śnie­gu brył­ka, co mała w po­cząt­ku, dziob­kiem pta­szę­cym ru­szo­na spa­da i grze­bie wio­ski la­wi­ną. Tak i u nas! Za­cznie któ­ryś głos dzie­cię­cy po ci­chu, a no zwol­na, łą­czą się doń inne i wzra­sta­ją i grzmią i sy­czą… jak­by pieśń wo­jen­na…

– Ja ta­kie­go śpie­wu nie lu­bię! O nie! nie! trzę­sąc głów­ką rze­kło dziew­czę. Pieśń wo­jen­na to ryk… ja lu­bię piosn­kę ko­ściel­ną i ci­chy śpiew, co pły­nie jak sło­wi­czy głos noc­ny po ro­sie, i cza­sem we­so­łą nutę dzie­cię­cą… a wy, wy, to się lu­bu­je­cie we wrza­wie.

– Nie ja! – wy­parł się Ja­nusz… – o! nie ja – ja to lu­bię co wy, pięk­na Fry­do; ale z na­sze­mi brać­mi trze­ba to czy­nić, to lu­bić, to pić i to śpie­wać co oni. To pra­wo na­sze.

Fry­da skrzy­wi­ła się.

– Wy­ście nad­to po­słusz­ni, – szep­nę­ła, – tyl­ko nie…mnie.

Z wy­rzu­tem spoj­rzał na nią, wo­je­wo­dzie. Na wscho­dach sły­chać było chód cięż­ki i żywy, drzwi otwar­ły się z ło­sko­tem, na próg wszedł gło­śno, śmia­ło pan domu… męż­czy­zna si­wie­ją­cy, z gło­wą krót­ko ostrzy­żo­ną, z bro­da krą­głą., twa­rzy ru­mia­nej, oczów czar­nych. Bar­czy­sty był jak ro­bot­nik, a na czo­le miał ja­sną myśl i oczy by­stre i usta mow­ne i wi­dać było nim prze­mó­wił, że ze sło­wem jak ze zło­tem, mi­strzem być może. Twarz pięk­na, spo­koj­na, do­bra, mia­ła i dumę i po­wa­gę, i na­wy­kła była do niej, bo się nie­mi wów­czas miesz­cza­nin bro­nić mu­siał prze­wa­dze i du­mie szlach­ci­ca. Hans Hen­ni­chen odzia­ny był, jak do­stat­ni pan, w axa­mit i atłas, a na szyi na łań­cu­chu no­sił zło­ty me­dal z ce­sar­skim wi­ze­run­kiem. Krót­ki mie­czyk na łań­cusz­ku wi­siał mu od pasa. W pro­gu, zo­ba­czyw­szy wo­je­wo­dzi­ca, trosz­kę ja­ło­wą, po­ru­szył, a na­marsz­czyć się nie miał cza­su, bo cór­ka doń pod­bie­gła z otwar­te­mi rę­ka­mi, i w uści­sku dzie­cię­cia, je­śli było o czem za­po­mnieć, za­był wiecz­nie.

Zwró­cił się i wo­je­wo­dzie ku nie­mu, a Hans po­dał mu rękę, z roz­we­se­lo­ną twa­rzą,.

Hans po­tarł czo­ło.

– Te­raz, gdy pra­ca skoń­czo­na, daj­cie chleb w na­gro­dę. Sio­stro Ger­tru­do, każ przy­nieść misę i… do sto­łu!

Drzwi bocz­ne sta­ły za­mknię­te, skie­ro­wał się ku nim Hen­ni­chen, otwo­rzył je sam pierw­szy wcho­dząc. Za nim szła Fry­da oczy­ma cią­gnąc wo­je­wo­dzi­ca, a na ostat­ku wa­ha­ją­ca się, ze zło­żo­ne­mi cią­gle rę­ka­mi cio­cia Ger­tru­da. Cio­cia Lena zni­kła dru­gie­mi drzwia­mi.

Izba była wca­le od­mien­na, dłu­ga, z su­fi­tem drew­nia­nym, po­kry­tym rzeź­bą w kwa­dra­ty. Na jed­nej z jej ścian roz­pię­ty ko­bie­rzec, tka­ni­na fla­mand­ska, przed­sta­wiał jak­by pięk­ny ob­raz sąd Arach­ny. W ką­cie ogrom­na sza­fa, cała ły­ska­ła pół­mi­ska­mi, mi­sa­mi, roz­tru­ha­na­mi i kre­den­sem ksią­żę­cym,

W po­środ­ku stół niz­ki, dłu­gi, na no­gach krzy­żo­wych, okry­ty bie­li­zną jak śnieg bia­łą, za­sta­wio­ny był już ta­le­rza­mi i ku­fla­mi. Świecz­nik o dwu ra­mio­nach srebr­ny, przed­sta­wia­ją­cy drze­wo ople­cio­ne win­ną la­to­ro­ślą, pa­lił się wo­sko­we­mi świe­ca­mi.

Go­spo­darz za­jął miej­sce w koń­cu sto­łu, po jed­nej stro­nie cór­ce, po dru­giej wo­je­wo­dzi­co­wi wska­zaw­szy miej­sca; dwa po­zo­sta­łe mia­ły za­jąć cio­cia Lena i Ger­tru­da.

– Wie­cie hra­bio – ozwał się go­spo­darz we­so­ło po­czy­na­jąc roz­mo­wę, – żem ja mało w któ­rym nie by­wał kra­ju. By­łem mło­dym na­ów­czas i cie­kaw po­znać lu­dzi i pań­stwa róż­ne. Wie­dzia­łem, że się nie wszę­dzie na­uczę co dla mej sztu­ki, bo ta, oprócz Włoch i Nie­miec, mało gdzie rów­nie kwit­nie, ale rze­mieśl­ni­ko­wi nie wa­dzi im wię­cej wi­dzi i pa­mię­ta. Więc się prze­jeź­dzi­ło od Rzy­mu, od Gre­na­dy, aż po Wi­słę i po Kar­pa­ty i było się na Wę­grzech i za­chwy­ci­ło tu­rec­kich kra­jów. I na­uczy­łem się na­ów­czas po­zna­wać lu­dzi ja­kiej są na­ro­do­wo­ści. Mó­wie wam o tem, by­ście mo­gli być pew­ni, iż się omy­lić nie po­wi­nie­nem. Wi­dzie­li­ście tu dziś z Pol­ski kogo? Jam wi­dział…

Wo­je­wo­dzie się zdzi­wił.

– Wi­dział­że­bym i ja – rzekł, – mia­sto nie zbyt roz­le­głe… a gdy­by kto był, w ryn­ku­by prze­cie sta­nął.

– Uli­cą cią­gnę­li do dnia, trzech ich było – mó­wił Hans, – je­den je­chał na dziel­nym ko­niu. Po rzę­dzie go po­znać było ła­two, i po krzy­wej sza­bli u boku i po sze­ro­kich strze­mio­nach co­ście je od. Tur­ka wzię­li. Wpraw­dzie twarz miał osło­nio­ną, ale mu z obu stron pol­skie wąsy wi­sia­ły; a dwóch pa­choł­ków za nim i tro­ki u sio­deł i ko­szu­le ich że­la­zne i uzbro­je­nie, wszyst­ko świad­czy­ło, że Po­la­cy.

– Dziś rano? – ru­sza­jąc ra­mio­na­mi po­wtó­rzył wo­je­wo­dzie – dziś rano? chy­ba­by nie sta­jąc mia­sto prze­je­cha­li; ale któ­ryż cu­dzo­zie­miec nie za­trzy­ma się w Wit­ten­ber­dze i nie sta­nie choć po­pa­trzeć na te drzwi ko­ściel­ne, na któ­rych Lu­ter przy­bił tezy swo­je?

– Wie­lu z nich ód tych drzwi ucie­ka – mruk­nął ku­piec ci­cho z wes­tchnie­niem, ale za­milkł jak­by wię­cej mó­wić nie chciał. – Szło mi o to – do­koń­czył głos pod­no­sząc, – czy­ście kogo z Pol­ski nie mie­li!

– Ni­ko­go! – od­parł wo­je­wo­dzie. – Ani się przez cały dzień nic po­dob­ne­go nie po­ka­za­ło w uli­cach, boć­bym lub ja spo­tkał, lub mi kto po­wie­dział o tem.

Słu­żą­ca któ­ra misę z po­lew­kę przy­nio­sła, sta­ła wła­śnie przy go­spo­da­rzu.

– A wasz słu­ga? py­ta­li­ście go? rzekł Hans.

– Ma­łom z nim dziś mó­wił.

– Każ­cież go przy­wo­łać – ode­zwał się Hen­ni­chen – może on coś wie o tem.

I spoj­rzał na słu­gę, któ­ra gło­wą dała znać iż wie co ma uczy­nić.

Po chwi­li wszedł Jó­ziak.

Spy­tał go po pol­sku wo­je­wo­dzie, czy­by kogo z Pol­ski nie wi­dział; i zdzi­wił się on, a bar­dziej wszy­scy, gdy chło­pak zbladł, prze­stra­szo­ny ją­kać się za­czął i wy­pie­rać, że nie wi­dział ni­ko­go.

Po­mię­sza­nie na jego twa­rzy tak było wi­docz­nem, iż Ja­nusz po­strze­gł­szy je od­pra­wił go przez li­tość, a za­pew­nił go­spo­da­rza, że chło­piec nie spo­tkał ni­ko­go. Umil­kli więc, choć i wo­je­wo­dzie po­zo­stał za­my­ślo­ny i Hans nie bar­dzo wie­rzył ja­koś w chłop­ca ze­zna­nie.

Pięk­na Fry­da, któ­rej wzro­ku nic nie uszło, dziw­nie też pa­trza­ła na Józ­ka, i spu­ści­ła po­tem oczy, za­mil­kł­szy.

– Moż­na­by po­wie­dzieć – szep­nął Hans po odej­ściu chło­pa­ka, – iż su­mie­nie ma nie­czy­ste, tak był 2mię­sza­ny py­ta­niem.

Ja­nusz po­czął go tłu­ma­czyć.

– Bo­jaź­li­wy jest, – rzekł, – a mię­sza go lada nie­spo­dzia­ne sło­wo.

– Cóż­by tu zresz­tą taka ka­wal­ka­ta pol­ska ro­bi­ła w Wit­ten­ber­dze, gdy­by się w niej za­trzy­my­wać nie po­trze­bo­wa­ła?

– Nie mniej ją, oczy moje wi­dzia­ły – ozwał się Hen­ni­chen – za to wam rę­czyć mogę.

– Ani wąt­pię – do­koń­czył wo­je­wo­dzie – tyl­ko się dzi­wu­ję, bo po go­spo­dach o niej sły­chać nie było.

– Że go­dzi­na ran­na była bar­dzo, nie­zwy­czaj­na, któż wie do­kąd po­cią­gnę­li? – do­dał Hans.

– Gdy­by tyl­ko przez Wit­ten­ber­gę kto miał je­chać, po­chle­biam so­bie iżby zle­ce­nie do mnie do­stał i przy­szedł z po­zdro­wie­niem – mó­wił wo­je­wo­dzie za­my­ślo­ny. – Lecz mo­gli to być kup­cy lub wę­drow­cy z ja­kie­go są­sied­nie­go kra­ju.

– Bóg z nimi – prze­rwał go­spo­darz – nie mamy się co fra­so­wać, niech jadą zdro­wi; mó­wi­łem o tem, aby się moją zna­jo­mo­ścią stro­ju po­chwa­lić.

Fry­da spo­glą­da­ła to na ojca to na wo­je­wo­dzi­ca, któ­re­go przy­po­mnie­nie kra­ju wi­docz­nie chmur­nym uczy­ni­ło.

Tak prze­szła wpręd­ce wie­cze­rza i gdy od sto­łu ko­bie­ty wsta­ły, a Hans tro­chę przy ku­flu po­zo­stał, za­trzy­mał się wo­je­wo­dzie tak­że, choć go oczy Fry­dy wa­bi­ły. Do­pie­ro po chwi­li, wi­dząc mil­czą­cym Han­sa i za­bie­ra­ją­cy się ku nie­mu na zwy­kłą, wie­czor­ną po­ga­dan­kę cio­cię Ger­tru­dę, pod­niósł się Ja­nusz i zwol­na ku drzwiom po­su­nął. Sta­ły one otwo­rem do dru­giej kom­na­ty, po któ­rej dziew­czę nie­spo­koj­ne­mi cho­dzi­ło kro­ka­mi.

Cio­ci Leny nie było daw­no. Zna­leź­li się więc tak jak sami, na co ani oj­ciec, ani dru­ga z cio­tek nie zda­wa­li się zwra­cać uwa­gi. Może też są­dzi­li iż Lena była z nie­mi. Oglą­da­jąc się bo­jaź­li­wie do koła, Ja­nusz po­śpie­szył ku dziew­czę­ciu, któ­re sta­nę­ło pa­trząc nań dłu­go ja­sne­mi oczy­ma nie­bie­skie­mi.

Nie­praw­daż – szep­nę­ło – ja to czu­ję, wy pew­nie o wy­jeź­dzie my­śli­cie? Wam daw­no tę­sk­no do kra­ju po­wra­cać?

Zmię­szał się nie­co wo­je­wo­dzie.

– Gdy­bym i roz­kaz ojca mu­siał speł­nić – ode­zwał się – nie po­zo­sta­nę tam dłu­go. Po­cią­gnie mnie Wit­ten­ber­ga ku so­bie na­zad… i skrzy­deł po­ży­czyw­szy po­wró­cę tu.

Dziew­czę głów­ką po­trzę­sło.

– O, wąt­pię, – rze­kło – o! boję się… tam was tyle wę­złów trzy­ma… tu – nic…

Ja­nusz spoj­rzał na nią..

– Tak są­dzi­cie? – spy­tał.

Za­ru­mie­ni­ła się zno­wu li­lij­ka i spu­ści­ła oczy.

– Mat­ka! oj­ciec! dom, ro­dzi­na! zie­mia, po­wie­trze, mowa!! a wszyst­ko to dro­gie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: