- W empik go
Powrót do gniazda - ebook
Powrót do gniazda - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 417 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Coelum non animum mutant,
qui trans mare currunt…
Wieczór był wczesnej jesieni. Wśród murów miejskich ledwie początek września odgadnąć było można, takiem ciepłem wiało powietrze, tak złociste były niebiosa, taki spokój panował w naturze całej. Rzekłbyś coś wiosennego czuć było w powiewie wiatru łagodnym, który przynosił zapachy liści powiędłych, ściętego zboża i dojrzałych owoców, a łudził jakby kwiatami roztwierajacemi się na łukach. Często tak ostatnie dni życia w naturze są niby pierwszych wspomnieniem.
Starożytne miasteczko ze swemi szczytami domostw gotyckich, wieżami kościołów, basztami i murami, ozłocone zachodzącego słońca promieniami, malowało się na tle niebios, pełnym fantazyi obrazem. Na wysokich czołach, kamienic gorzały jeszcze blaski łuny zachodniej gdy ulice przezroczysty cień okrywał jakby kotarą, olbrzymią. Gdzieniegdzie w wązkich oknach o drobnych szybach w ołów oprawnych, widać już było czerwone ognie pozapalane przez troskliwe gospodynie.
W rynku panował jeszcze ruch dzienny, żywszy może niż był we dnie, bo się wszyscy spieszyli do domów przed nocą. U kamiennej studni w pośrodku stały dziewczęta i gwarzyły przypatrując się przechodniom. Dalej kilku mieszczan, starszyzny w dostatnich sukniach i dziwnych kołpakach na głowie, rozprawiało żywo o sprawach miasta i krajów niemieckich Na niektórych domostw progach stały panie mieszczki z założonemi na piersiach rękami i posyłały sobie pytania i odpowiedzi wesołe. Kupcy zabierali się do zamykania sklepów, a chłopaki biegały około żelaznych okiennic, hałaśliwie przysposabiając sztaby, któremi je ryglować mieli.
Z ciężkiemi wozy ładownemi podróżni kupcy zdążali na noclegi szukając znajomych znaków. Kilka gospod dla obcych widać było w rynku. Z okna w szczycie na drążku wywieszone ich orły, konie i znamiona różne, rysowały się ciemno na niebie. Wrota stały jeszcze otworem.
Przed jedną z nich konie pańskie i sługi gotowe do drogi, snadź czekały na jakiegoś szlachcica, który przed nocą na zameczek swój chciał podążyć.
W ulicy gwar był i dość ludu, jeszcze łacno naówczas odróżniającego się strojem i obyczajem od szlachty i mieszczaństwa. Wśród niego, jak na małe miasto, widać było więcej dostatniej młodzieży, w beretach z piórkami, w sukniach wykwintnych, przy mieczykach, niżby się jej spodziewać było można. Niektórzy z nich trzymali księgi pod pachą oprawne w pargamin biały i zwitki papieru, po nich poznać było można studentów i po wesołych a raźnych głosach, które się z ust dobywały. Większa ich część dążyła do gospody akademickiej pod Gołębiem Złotym, w której drzwiach cisnęli się śmiejąc i rozprawiając panicze po stroju na obcych wyglądający. Kobiety przypatrywały się im zdaleka, a z za szyb ciemnych kamienic nie jedna główka ciekawa ścigała oczkami złotowłosego chłopaka, którego beret aksamitny pokrywał pukle obfite. I starsze panie mieszczki uśmiechały się młodzieży znajomej, bo w małem miasteczku nikt sobie całkiem obcym nie był.
Jedno z okien Złotego Gołębia stało otworem, a przez nie dobywał się chóralny śpiew studenckiej pieśni odwiecznej, nuconej po całej Europie…
Gaudeamus igitur juvenes dum sumus.
Wesoło było w tym rynku, rzekłbyś w jednej izbie, w której się gromadziła rodzina. Śmiech, śpiewy i rozmowy krzyżowały się i mieniały, a koła wozów po twardym spiczastym bruku tętniały jakby rytmem wielkiej tej pieśni.
A słońce zachodziło kędyś za wzgórza i niebiosa bladoliliowe osłaniały cienie i na szczytach kamienic powoli gasły blaski zachodu a występowały czerwono palące się okna. I zwolna rozchodzili się wszyscy a tłum coraz zmniejszać począł.
Wgłębi rynku, w małej kamieniczce, na wschodkach wiodących do drzwi jej zamkniętych, siedział chłopak młody, łokcie oparłszy na kolanach, a głowę trzymając w dłoniach i dumał. Ubiór jego bardzo skromny, ale czysty, oznaczał pacholika zamożnego pana i różnił się wielce od niemieckich. Miał na sobie suknię z rękawami na wyloty burakowego koloru, bramowaną żółto, pasek na klamry spięty, szeroką spodnią, odzież i buty safianowe ciemne. Na głowie mały kołpaczek pokrywał włosy ucięte dość krótko i podgolone. Od pasa skórzana torebka i nóż w pochwach wiszące z przodu, na łańcuszkach, również były niewykwintne jak odzienie.
Chłopakowi znać nudno było i smętno, bo choć kilka razy okiem rzucił ku rynkowi i popatrzał na młodzież, ani się myślał do niej zbliżyć, ani bardzo ciekawił za nią.
Kamieniczka, na której stopniach obrał sobie spoczynek wieczorny, była wązka od czoła, mała, dosyć wysoka, lecz jedna z najozdobniejszych w rynku. Cały dół, aż do drzwi, u których wnijścia siedział chłopak, zajmowało wielkie okno, znać sklepowe, już żelaznemi okiennicami zasłonione. Ponadniem, na żelaznym pręcie, stał z drzewa wyrzeźbiony, złocony puhar misterny, który złotnika oznajmywał.
Na pierwszem piętrze węższe trzy okna, z ołowianemi szyby i żelaznemi balaskami u dołu, zielenią i kwiatami ubrane były. Nad niemi w murze, wśród figlów i rzeźb kamiennych, wyryty był ogromny pierścień i rok 1496. Jeszcze wyżej mniejsze trzy okienka stały ciemne, a nad niemi dwa, już w szczycie, świeciły czerwono.
Cisza i spokój panowały koło domu, ani się żywa dusza pokazała w jego oknach, ani ruszyło co w głębi. Ostatni promyk słoneczny padał właśnie na szczyt i dozwalał przypatrzyć się pięknie odnowionej facyacie, której szczyt zdobiły piramidy, globusy i foremne wyginania.
Wszystko to zresztą znamionowało dostatniego gospodarza, bo i zamknięte drzwi całe były pokryte żelazną siatką, którą mistrzowska wykuła ręka, jakby z miękkego jedwabiu szyła wzory na tkaninie. Ponad drzwiami, ten sam rękodzielnik zawiesił w oknie w koronce z żelaza imię Jehowy. Każdy tu kamyk był wypieszczony i wdzięczny, a czas nie wyszczerbił nic jeszcze z pięknego czoła domu. Sąsiednie gmachy, większe, cięższe, smutnie się wydawały obok małego cacka, z którego prawej strony, za wysokim murem ogrodu wychylały się, jakby z przepełnionego kosza zieleni, powywieszane gałęzie starej lipy, klonu i figlarne różanego krzaku wypustki.
Maleńka furtka w murze wiodła do cieniste – go wirydarzyka, a w niszy nad nią spłowiałe malowanie stare, ledwie już było widoczne.
Zmierzchło już dobrze, gdy ostrożnemi kroki z ulicy, oglądając się dokoła, wysunął się człowiek lat średnich, osłoniony szarym płaszczem dostatnim, z głową pokrytą nawisłą czapką, która twarzy jego widzieć nie dawała. Para zawiesistych wąsów tylko sterczała po obu jej stronach.
Z pod opończy widać było buty czarne i koniec krzywej szabli, która się utaić nie dała. Szedł krokiem wolnym, rozpatrując się na wsze strony, poglądając w dal ku rynkowi, a najpilniej na wschodki, na których siedział chłopak z głową w dłonie utopioną. Poglądał i na okna kamienicy i na sąsiednie domy i na przechodniów, którzy w tę stronę ku niemu dążyli.
Podkradłszy się tak pocichu niemal ku drzwiom i wschodkom, mężczyzna stanął, obejrzał się jeszcze raz i odchrząknąwszy raz i drugi, aby chłopaka wyrwać z zadumy, gdy ten podniósł głowę i zdziwiony począł mu się przypatrywać – z cicha, ale wyraźnie zawołał:
– Jóźko! Sam tu!
Zdaje się, że widok upiora i głos gromu nie byłby 'więcej przeraził młodego chłopca siedzącego na wschodach, nad to tak proste odezwanie się niespodziane. Porwał się na nogi, z razu jakby nieprzytomny, zachwiał, przetarł oczy, i w kilku skokach znalazł się przy stoją – cym w ulicy. Słychać było tylko szept jakiś, po czem oba, obejrzawszy się, zawrócili w ciasną uliczkę idącą od rynku ku murom.
Po obu jej stronach stały domy wysokie, ale daleko mniej wytworne niż we środku miasta. Gdzieniegdzie mur i ogród przedzielał kamienice i szerokie bramy zamknięte wiodły na rozległe podwórce. Ludności się tu mniej kręciło, kilka dziewcząt z wodą wracało śpiewając i kilkoro bosych dzieci uciekało pod murami. Wprawo chwiał się u szczytu domostwa blaszany znak wieńca dębowego. Była to gospoda, lecz skromniejsza od rynkowych, bo oprócz bramy miała zaledwo po jednem oknie z dwu… boków. Właśnie we wrotach stał sługa z koniem, a kowal w skórzanym fartuchu podniesioną nogę konia rozpatrywał. Żwawe stworzenie widocznie się tem niecierpliwiło i rwało, na co dwóch parobków patrzało jakby zdziwionych, bo koń też był do niemieckich, ciężkich niepodobny, smuklejszy od nich, z długą piękną grzywą siwą i z głowy mu oczy czarne w obwódkach jakby koralowych świeciły.
Po drodze do gospody, przodem idący w opończy mężczyzna i spieszący za nim widocznie pomieszany chłopak, prawie do siebie nie przemówili. Doszli tak do bramy, przecisnęli się w milczeniu około konia, który tylu ciekawych gromadził przy sobie, i mężczyzna od gospodarza wziąwszy klucz, poprowadził chłopca na wschody.
Otworzyła się izdebka sklepiona od ulicy, pełna sakw i węzełków, siodeł i końskiego rynsztunku, którego znać w stajniach trzymać się obawiano. W mroku widać było na stole cynowy dzban, kufel i porzucone misy od jadła.
Gdy się drzwi zamknęły, chłopak żywo do kolan przypadł starszemu, a ten go za głowę ująwszy pocałował.
– A! na rany Pańskie! zawołał Jóźko, co wasza miłość tu robi? Prędzej bym się był śmierci spodziewał niż pana podstarościego tutaj.
– A no, cicho, Jóźko, a no cicho, aby mnie tu całe nie było! rozumiesz? Jam tu jest a nie ma mnie dla wojewodzica. Masz trochę rozumu, a kochasz naszego miłościwego pana i wojewodzica też. Powinieneś wiedzieć, że co się tu czyni, to dla dobra obojga. I słuchaj jeszcze – niech cię sumienie nie boli o to, że mi powiesz prawdę wszystką, bo po to ja tu jestem abym się o niej dowiedział. Trzeba ją mówić jak na spowiedzi.
Chłopak głowę spuścił i milczał.
– Nie pierwszym to ja raz tu – dodał podstarości – i nie pierwszy też dzień. Wiem ci ja tu już przez drugich co się święci, nie potrzeba mi od ciebie nic, inobym wiedzieć chciał czy ludzie prawdę mówią..
Pochodził po izbie wzdychając i pocierając to czupryny, to wąsa.
Dopiero teraz, gdy opończę z siebie zrzucił, lepiej go można było zobaczyć, bo się i rozprostował i twarzy nie krył. Mężczyzna był pięknego wzrostu, barczysty i silny, lat średnich, z wygoloną głową i twarzą, na której tylko wąs długi, zwity gdyby dwa ogony wężowe się plątał; oblicze, wesołe może pospolitego czasu, było teraz zasępione i chmurne.
Przystąpił do Józka, który ręce złożywszy miął i palce łamał z zakłopotania, aż mu w sustawach trzaskały.
– Pisał wojewoda do pana Janusza, aby doma powracał, pisała matka, słano listy; co mu się stało, że się na rozkaz rodzicielski nie kwapi?
Jóźko ramionami dźwignął.
– Albo się to miłościwy pan, przedemną będzie z tego spowiadał? rzekł powolnie. Prawda, że dla mnieby i brat rodzony lepszym nad niego być nie mógł, a no od wojewodzica do Józka daleko, aby mu serce swe i myśli odkrywał.
– A tyż to oczów i rozumu nie masz? – zapytał podstarości.
– Choćby też, zawołał raźno chłopak, a no i oczy mylą i rozum zwodzi.
– Jakże ci się zda, – mówił spokojnie stając przed nim stary – cóż go tu trzyma? nauka?
– Nauka też – rzekł chłopak prędko.
– Więc i cóż jeszcze? Jóźko zmilczał.
– Mów śmiało, nie młokos z ciebie, dwadzieścia lat będziesz miał, boś się z panem Januszem jednego roku rodził; rozumiesz wszystko, a ja wszystko też już wiem.
Jóżko tylko westchnął i oczy sobie zakrył.
– Co tu już malować i pokrywać, – mówił podstarości – nie dla nauki on tu siedzi, nie owe nowinki go tu przykuły, ino dziewka ta, panie Boże odpuść, i to jeszcze niemiecka.
– Nie mógłbym kłamać gdybym i chciał – odezwał się Jóźko po namyśle – będę się więc spowiadał jak Bóg przykazał.
Uderzył się w piersi.
– A! bo i mnie tu życie obmierzło. Miłościwy pan nie mówi mi nic, alem ja na wszystko patrzył. Nauka go tu sprowadziła, nauka go tu trzymała, choć ladajaka, a teraz i dzieweczka pewnie nie puszcza.
Podstarości ruszył ramionami.
– A cóż mu to świta, z pozwoleniem, w głowie! mieszczka niemiecka dla syna pana Wojewody? Toćby i prosty szlachcic tego nie chciał, wszak ci to chłopiska grube i ród paskudny!!
Józiak się namyślał trzęsąc głowa.
– Przebaczcie mi – odezwał się – a no wy ich nieznacie. Prawdą a Bogiem, królewska albo książęca córka nie może piękniej wyglądać jak oto ta chłopka. Gdybyście ją widzieli, zdumielibyście się. Ojciec złotnik Cesarski, człek co skrzyniami chowa portugały, a królom pożycza. Jedyna córka, to ją w jedwabnych pieluchach koronkami obszywanych chowali! I wyrosło to jak pieszczony kwiat w doniczce… delikatne, białe, piękne… ino patrzeć jak na obraz.
Podstarości splunął,
– Tem ci gorzej, – zawołał surowo – na złe chyba prostą dziewkę tak wychuchali; bo cóż to ją na świecie czeka? albo gruby mieszczuch, albo takie zaloty pańskie, co srom do domu wniosą. Jużci się z nią nie ożeni szlachcic ani książę.
– Ja tam nie wiem co ją czeka – rzekł Juźko – a mówię jako widzę, nie prosta to dziewka, ale malowany obraz. Gdybyście ją widzieli kiedy z ciotką idzie w miasto, do kościoła, a ów strój od łańcuchów i maneli, a twarzyczkę delikatną i białe ręce, co nigdy nic oprócz igiełki nie tknęły, zdumielibyście się. U niej tylko kwiatek, lutnia i książka; a chowali ją na panią i uczyli wszystkiego, jakby jej wszystko umieć było potrzeba.
Podstarości namarszczył się i nogą tupnął o podłogę.
– Tem ci gorzej, – westchnął. – I głowę mu zawróciła?
Józiak spuścił oczy.
– Nie wiem ci ja nic, nie wiem, tylko, że siedzi tam często, a jak pójdzie to się zapomni i jakby go tam przykuło.
– Cóż ojciec? i ten niespełna rozumu! – zawołał podstarości – przecie wie co polski pan znaczy, przecie rozumie iż Wojewodzie córki jego nie weźmie, jakże pobłażać może?
– Co niemiec rozumie, albo co on wie? – począł chłopak – on się ma za równego z baronami i grafami cesarstwa, bo by mu tylko pisnąć i skrzynię otworzyć, aby pargaminu dostać z przywiesistą pieczęcią.
– Albo go to kawał oślej skóry czem lepszem zrobi? – podchwycił podstarości i ramionami ruszył – a choćby wreście wyszlachcił go Cesarz, co nam niemieckie owo świeże szlachectwo, ba nawet i stare.
I począł chodzić po izbie krokami wielkiemi.
– Skaranie Boże, nasłanie pańskie! plaga to dla domu! ale raz z tego wyrwać go potrzeba. Dosyć już wszystkiego zła. Powróci i zapomni.
– A z wiarą jak, z kościołem! – dodał ręce załamawszy. – Tem gorzej pono jeszcze.. bo o kobiecie zapomni, a gdy o Bogu nie pamiętał – poratowania niema… Zmysły człek odzyska straciwszy, wiary nie…
Westchnął stary – chłopak znowu spójrzeć nań nie śmiał.
– A gdzież to tu kto wyjdzie cały z tego piekła – odezwał się po długim przestanku.
Alboż to pan miłościwy nie wiesz, co tu za zgorszenie mieszka i jakie nowinki sieją… i co się z kościołami stało, a cóż dopiero z ludźmi. Nie odpowiedział podstarości.
– Wojewoda pisał nie jeden raz, ani dwa, pisała matka – cóż mówił i czynił, gdy listy przyszły?
– Gdy je przywieziono to zrazu pieczęci rozerwać nie śmiał – rzekł Józiak – a chodził i łzy mu w oczach stawały, jakby ze krwią…. i jęczał. Potem gdy je otworzył, jak szalony latał. Cóż potem? drugiego dnia już, kiedy znowu go niemcy oszwargotali, a ta go ośpiewała i słodkiemi wyrazy i uśmiechy ujęła, posprzątał karty i o wszystkiem zapomniał. I było tak za pierwszym razem i następnych. A gdy ostatnie pismo nadeszło, rzekł mi: pono nam w drogę potrzeba. Ucieszyłem się bardzo, bo mnie to powietrze truje i skoczyłem do skrzyni pakować, aż mnie strzymał: "Będzie na to czasu dosyć. " I więcej już o tem nie wspomniał. Chodził znowu jak dawniej, a na mnie spojrzeć nie śmiał, bom mu razy kilka chciał przypomnieć… i nimem począł, usta mi zamknął.
– Oczarowali go, – odezwał się cicho Pod starości – kto wie jakie oni znają sztuki i czem człowieka biorą. Mogłożby to być, gdyby nie napój i nie szatańska siła, żeby dziecko naszego pana tak rozum postradało i wszystkiego się swojego wyrzekło – aż do Boga!!
Nie wdawał się już Józiak w rozmowę. Milczenie zapanowało w izdebce, i ciemność była nadeszła. Chłopak się ruszył oprzytomniawszy, jakby mu pilno było do domu.
– Chcesz iść? – spytał Podstarości – pamiętajże o tem, iż mnie tu niema i nie było… nie powinien wiedzieć o mnie nic. Wyrwałem się bez wiedzy pana Wojewody, ani też jemu powiem ani matce com tu odkrył. Lepiej by o tem nie wiedzieli… niech i matce inny tę gorycz przyniesie. Nakażą mu powracać pod błogosławieństwem, bo się złego domyślają, albo też je przeczuli. Jam tylko oczyma własnemi widzieć chciał, własnemi uszyma posłyszeć, a czemem się ja struł nie będę się z nikim dzielił…. Wrócę do domu jakbym na Węgry tylko jeździł. Jutro mnie tu nie będzie… Byle świt… w drogę!
Józiak podbiegł do niego…
– A! gdybyście też mnie z sobą zabrać mogli – zawołał niemal ze łkaniem – gdybyście wiedzieli jak mi tu tęskno, jak smutno tu na tej obczyźnie. Ludzie są, to prawda, ale wcale insi niż nasi, i świat odmienny i powietrze i obyczaj i chleb i woda i język i Pan Bóg nawet… Jabym tu zesechł i umarł…
– A on? – spytał Podstarości – jakto! czyż on tego nie czuje?
– Bóg tylko zna serca człowiecze – ozwał się Jóźko – bo są godziny, że i on tęskni i wspomina i zdaje się jakby mu to dokuczało, a sumienie go bolało i swoja ziemia ciągnęła. Ale to trwa godzinę… Młodzież go porwie, pociągnie ta kobieta, i zapomni o wszystkiem.
– Biednyż bo biedny! – westchnął Podstarości – boć to serce złote!
– A! lepszego na świecie niema! – podchwycił Józiak.
– Bóg widzi, żebym go choć zdaleka rad zobaczył. Siedzę tu już dni kilka i szpieguję go, a nie śmiałem szukać, aby mnie nie poznał. Ino niewiem czybym zobaczywszy się wstrzymał, aby do niego nie pobiedz.
– Tylko co nie widać jak z gospody będzie szedł na wieczerzę do domu, – odezwał się Józiak cicho – bo się teraz u złotnika stołuje, a tam nań pewnie czekać będą. Mógłbym wam kątek znaleźć z któregobyście go niepostrzeżeni widzieć mogli.
Zawahał się podstarości.
– Pana Wojewody i naszej świętej pani dziecko – rzekł. – Już to dla mnie co najdroższego na świecie mam, poszedłbym pieszo w koniec kraju aby je widzieć; a no, nie! nie trzeba się zdradzić… Na nic się to nie przyda… Nie pójdę, bobym nie strzymał… Idź ty – dokończył żegnając chłopaka – idź, przybędą listy, czyń co możesz, choćbyś się mu naraził, aby co rychlej doma wracał.
– A cóż ja mogę! – spytał Józiak…
– Do serca mu przemówić z pokorą. Choć od sługi przyjmie dobre słowo, a tu go od nikogo nie posłyszy. Przecież go niemcy strzymywać dłużej nie mogą… i ma rozum. Niech jedzie, niech powraca. Gdy odetchnie naszem powietrzem, wszystko się to jak mgła rozwieje.
Chłopak westchnął… i dodał tylko po cichu – Amen.
Podstarości w głowę go pocałował i palec na ustach położył.
– Ale – milczeć! Józiak! żebyś mi się nie wygadał, żem ja go tu szpiegować przybył. Wszak ci nie ze złego serca, ale z miłości jaką… dla nich wszyscy mamy. Własnego dziecięcia takbym nie strzegł i nie kochał jak jego.
Machnął ręką w powietrzu.
– Niech nas Bóg od nieszczęścia uchowa. Idź Józiak, idź… żeby się nie postrzegł, że cię niema i nie domyślał się czego.
Chłopak jeszcze raz w rękę go pocałował i pobiegł do drzwi, któremi wysunąwszy się, przemknął przez sień ciemną i pośpieszył uliczką ku kamienicy, na której wschodkach widzieliśmy go przed chwilą.
Oglądał się bacznie wracając, lecz szczęściem nikogo nie spotkał w drodze; zdyszany przypadł znowu u wnijścia domu i głowę zwróciwszy ku rynkowi, zdawał się z tamtąd przyjścia czyjegoś oczekiwać.
Ściemniało już było i noc choć pogodna, gwieździsta, ale co raz czarniejszą nadchodziła. W rynku już było mroczno, smugi tylko czerwonych świateł z okien gospód i domostw, gdzieniegdzie przerzynały cienie. Na nich migały przechodniów postacie, na chwilę stawały się widoczne i nikły znowu w pomroce. Gwar ustawał coraz, tylko ze studenckiego złotego gołębia śpiew się rozchodził roztwartemi oknem po mieście spokojnem, niekiedy głośniejszy, to znowu przycichajacy. A gdy na chwilę ustał, wrzawa i szmer rozmowy krzykliwej jeszcze się dalej rozlegały.
Po bruku tętniały kroki rozchodzących się mieszczan i studentów; stróże nocni z latarkami i halebardami zaczynali swój obchód, stając u drzwi na chwilową z gospodarzami rozmowę.
Kilka minut upłynęło nim się chłopak doczekał swojego Wojewodzica.
Głos jego i śmiech wesoły poznał zdaleka. Ktoś ze studentów znać mu towarzyszył, bo żywa rozmowę słychać było zbliżającą, się od rynku.
Dźwięczny głos młodzieńczy brzmiał jakby pieśnią życia – czuć było, że płynął z piersi pełnej dziewiczego szczęścia młodości.
Józiak bacznie ucha nadstawiał. Szli powoli, stawali czasami i rozmowa nie tajona, ew – sołemi przerywana wybuchami, dolatywała do chłopaka, jakby dlań była przeznaczoną.
Z pierwszego piętra kamienicy, przez otwarte okno, padał pas górnego światła daleko W ulicę. Gdy nadchodzący stanęli w niem, obu ich rozpoznać było można wyraźnie. Przodem szedł pięknego wzrostu młody mężczyzna, z promieniejącą wdziękiem twarzą., z cudzoziemska ubrany. Niemcy, wśród których często się ten strój ukazywał, nawykli już doń byli, węgra tylko od polaka nie bardzo mogli rozróżnić.. Czarny aksamitny kontusik i pod nim z tureckiej materyi żupan pstry jedwabny, takimże pasem ujęty, składał całe jego ubranie; a było mu w niem dziwnie do twarzy. Na głowie miał czapeczkę z piórkiem czaplem, na bok z fantazją włożoną, a lewą ręką spierał się na bogato oprawnej krzywej szabli. Czerwone buty kurdybanowe na wysokich obcasach, piękny kształt nogi uwydatniały. A nie tylko stopy same, lecz ręce i całą postać miał jakby utoczoną, a idąc, choć o tem nie wiedział, zdawał się pięknością swą i zręcznością chwalić.
Patrząc nań weseliło się serce, takim miłym wyrazem siły, szczęścia, nadziei świeciło mu oblicze czystych i szlachetnych rysów. Czarne oko przymglone patrzało w świat to wesołą, tęsknicą, to gorącą jakąś żądzą. Na zwierzchniej wardze zaledwie ciemnym puszkiem wysypywał się wąsik młody, który niecierpliwa ręka chwytała coraz, jakby jej rosnął za wolno.
Tem poczwarniej wyglądał przy nim towarzysz suchy, długi, niezgrabny, w sukni czarnej z szerokiemi rękawami, która do księżej była podobną. Na chudych jego nogach z ogromnemi stopy płaskiemi, pogarbione pończochy czarne i skórzane grube trzewiki zdawały się jak pożyczone wyglądać. Z pod szerokich rękawów wystające ręce niezgrabne, z długiemi palcami, dopomagały ruchami do jakiegoś dowodzenia. Żylasta szyja wystająca z sukni, w części długim, prostym, czerwonawej barwy włosem przykryta, utrzymywała głowę za małą, krągłą, z oczkami czarnemi, noskiem zadartym i usty szerokiemi. Twarz była młoda, życia pełna, szyderstwa i namiętności, a po bladej jej skórze tysiące piegów niby pstre malowały wzory.
Jaki traf zbliżył do (siebie te dwie fizognomie tak niestworzone do pary? chyba młodość, która łączy i zbliża nawet najsprzeczniejsze żywioły.
Ryży chłopak wskazał na okno kamienicy z uśmiechem.
– Pilno tam wam! nie pora o teologii rozprawiać, gdy gynekologia w sercu i myśli. Idźcież już, bo was tam pewnie piękna Fryda niecierpliwie czeka z wieczerzą i stary Hans wygląda oknem, aby do rozmowy pochwycił. Hej! hej! a cóż będzie gdy konie zarżą i do Polski każą powracać? Czy się te dobre czasy Wittenberskie przypomną??
– Mój Guście – odparł wzdychając młodzieniec – są, w życiu godziny, które się nigdy nie zapominają. Do nich u mnie się liczy pobyt w Wittenberdze z wami; przedysputowane noce białe, przemarzone dnie na przechadzkach, i w pyle starych ksiąg uciekłe godziny.
– I nic więcej? nic więcej? – podchwycił Gustaw ryży śmiejąc się, zniżając głos i skazując okno – a te chwile gdyście w śpiew jej wsłuchani mogli zapomnieć o ziemi a śnić o aniołach?
– Cyt! – rzekł kładąc mu rękę na ramieniu wojewodzic, – są to chwile których słowy kalać się nie godzi. Chowają się ich wspomnienia w duszy na dni głodu i smutku… bo tyle się żyło, co przemarzyło…
Dobranoc!
To mówiąc ścisnął żywo jego rękę i podskakując podbiegł do drzwi domu, u którego progu Józiak już wstawszy nań czekał…II.
W sklepionej izbie obszernej palił się wieczorny ogień na szerokim kominie, którego okładziny kamienne misternie były rzeźbione.
Dwa satyry uśmiechnięte, zgarbione, trzymały ciężki gzyms, na którym wił się z owoców i kwiatów wieniec.
Przed kominem ława stała dębowa, kobiercem okryta, a na niej rzucona maleńka cytra, niedbale, w chwili zniecierpliwienia, groziła upadkiem.
Tuż ciężki stół o kręconych nogach, na wpół przyrzucony szytem bogato suknem, zastawiony był kobiecemi fraszkami. Wpośrodku roztwarta skrzyneczka z hebanu i srebra, koło niej z różanego drzewa kołowrotek i srebrny puhar, w którym pełno było trochę zaniedbanych z pospuszczanemi głowy kwiatów, i gruba księga z klamrami srebrnemi, z której kart patrzały obrazki złocone. Obok zaczęta robótka kobieca i nożyczki na pasku.
Cała zresztą izba ta świeciła bawidełkami ze szczególnem zebranemi staraniem. Z jednej strony była szafa rzeźbiona, na której wierzchu drewniane swawoliły aniołki, z drugiej wisiały obrazy, na półkach pełno było poustawianych srebrnych naczyń i rzeźb z kości i bursztynu.
Od sklepienia zwieszał się bronzowy świecznik złocony, którego gałęziste ramiona połyskiwały w blasku ognia i jarzących świec zapalonych na drugim stole pod ścianą.
Gdyby izba była pustą, każdyby się w niej dziewiczego mieszkania domyślił, z takim wdziękiem zebrane tu było wszystko, z tak niewymuszonym smakiem poustawiane. Zarazem musiałby też był pieszczonego domyślać się dziecięcia, którego najmniejsza zachcianka spełnioną być musiała. Kilka krzeseł i stołków rzeźbionych pod ścianami i przy stole okrywały kobiece stroje zrzucone znać po przechadzce. Na jednym jubka oszyta galonami, na drugim cienka zasłona, a przy niej oszyte wstęgami wonne rękawiczki.
Wśrodku ściany wielkie weneckie zwierciadło, w ramach szklannych połyskujących brylantowemi rznięciami i załamy, spuszczało się na pół jakby dla przypatrzenia pięknej twarzyczce, która, właśnie sama się w niem smutno jakoś przeglądała. Stała oparta o stół, z główką na ręku i zamyślona; oczy miała wpatrzone sama w siebie, zdając się pytać: dla czego była tak smutną.
W istocie trudną była odpowiedź na to pytanie, bo piękniejszej twarzyczki i postaci, bo świeższego niemal dziecięcego oblicza niktby nie znalazł na sto mil w koło – a takim obrazkom pieszczonym zwykle dobrze bywa na świecie.
I dziewcze miało wszelkie szczęścia pozory, a jednak smutek na czole. Wiek jego trudno odgadnąć było.,. piętnaście wiosen ledwie przeżyła może… a wykwitła w tym domku kobiercami wysłanym, wśród cacek misternych, jak lilijka, biała, delikatna, drobniuchna, że zdawało się straszno zbliżyć do niej, aby jak widmo czarowne nie roztopiła się w mgle sinej. Na twarzy przecie nie było rumieńca, rączki miała marmurowe, a niebieskich, dużych oczów para i maleńkich warg różowe listki, zdawały się zapożyczone z cudnego obrazka Van Eyck'a. Może dla tej piękności tak wątlej, tak bladej i nie ziemskiej trzymano ten kwiatek tak osłoniony i ukryty, pieszcząc i chuchając nań, aby nie zwiądł przed rozwinięciem…
Jasnych włosów warkocze z uplecionemi wstęgami spadały z jej główki na ramiona. Miała czarną sukienkę na sobie, a u pasa torebkę nabijaną złotem.
Strój, ruch i twarz raczej pańskie dziecię niż mieszczańską córkę oznaczały. Ale też córka Hansa Hennichena, cesarskiego złotnika i mistrza w swej sztuce, z książęcą nie jedną dziedziczką iść mogła o lepsze, a była u ojca jedyną; nie miała dawno matki i królowała w tym domu, przy ojcu starym, który nie kochał ją, ale bałwochwalczo padał przed nią.
I sam mistrz Hans nie pospolitym był złotnikiem, ale rzeźbiarzem, który kunsztu swojego uczył się po świecie i tworzył arcydzieła, które po królewskich dworach nie na wagę złota, ale pięć kroć i dziesięć kroć kupowano drożej. Wziąwszy warstat po ojcu, Hans wziął z nim zamiłowanie swej sztuki i podniósł też ją wysoko; a że dostatek był w domu od dwóch pokoleń, w trzeciem znalazło się bogactwo. Handel kamieniami drogiemi powiększył je znacznie jeszcze. W skrzyniach leżały sreber stosy, klejnotów garście, pieniędzy wory, a w szafie znalazłyby się pargaminy i pieczęcie książąt i panów, co znaczne summy winni byli Hennichenowi.
Bogactw tych swoich nie żałował on dla jedynego dziecięcia: chował je jak królewskie, a gdy piękna Fryda westchnęła ku czemuś, ojciec nie uspokoił się póki westchnieniu nie uczynił zadość.
Mimo to, dziecię było czegoś smutne, patrzało w zwierciadło i pytać się go zdawało, jak takiej główce ślicznej, źle być może wśród tak brzydkich ludzi?
Stało tak dziewcze zadumane przed zwierciadłem, niekiedy drgając, gdy w kominie żywiej sucha buczyna zapłonęła, i byłoby długo nie ruszyło się może, gdyby drzwi zwolna się nie otwarły i nie weszła niemłoda już kobieta. A że na próg wstąpiła po cichu i drzwi przem – kniętych nie słyszała Fryda, miała czas wchodząca niewiasta popatrzeć na nią nie spostrzeżona. Zamyślenie dziewczęcia wyraźnie ją przelękło; załamała ręce, zmarszczyła brwi, twarz jej sposępniała. Zaszeleściała jej suknia jedwabna i pobrzękły klucze u pasa. Fryda odwróciła się żywo, postrzegła szpiega.
Wchodząca kobieta, na której czole czarne zębate czółko schodzące nizko stan wdowi oznaczało, była niemłoda, z twarzą żółtą, długą, pomarszczoną, i oczyma mocno wypukłemi Skromny jej ubiór ciemny, domowy, nie odznaczał się niczem, a wyraz nie odgadnięty oblicza, pełen słodyczy i pokory, odstręczał raczej niż pociągał ku sobie.
Dziewczę też zobaczywszy ją nie stało się weselszem, ale zdało się zakłopotanem. Upadłą na ziemię chusteczkę podniósłszy, opamiętała się i pobiegła ku ławce na której cytra leżała. Zdjęła ją z przed ognia troskliwie i schowała do szafy, potem zaczęła się krzątać przy stole, ustawiając porozrzucane sprzęciki.
Ochmistrzyni, a razem pokrewna domu, pani Gertruda, patrzała na to gorączkowe niemal zajęcie z takim przestrachem jak wprzódy na smutek. Słowa jeszcze nie powiedziały do siebie; na ostatek przybliżyła się cichemi kroki wdowa do gospodarzącego dziewczęcia i ozwała głosem miodowym, cichym, usiłującym przypochlebić się Frydzie.
– Moje dziecko! cóż ci to jest! Stałam i patrzałam chwilę… i przeraziłaś mnie, tak cię znalazłam posępną. Czyżby kochanemu dziecięciu braknąć co miało? Czybyś była niezdrową? Czyby się co stało? Mów! proszę cię! Stryj Hans gdy cię tak zobaczy, na nas winę zrzuci… a my, Bóg widzi, chciałybyśmy odgadnąć każdą myśl twoją.
Gdy pani Gertruda to mówiła, dziewczę składało książkę, to zamykało skrzyneczkę i unikało spojrzenia na nią, szukając środka aby odpowiedź zamącić.
– Ciociu Gertrudo! nie widzieliście nożyczek moich!
Wdowa poczęła ich szukać, były pod rękę właśnie.
– Ale ty mi nie mówisz o smutku? – O jakim? ciociu Gertrudo?
– Przecieżem cię zastała tak zamyśloną, tak pogrążoną.
– A! zmęczyłam się tylko przechadzką! W tych dniach ciepłych jesieni powietrze takie dziwne…
– Ale nie jesteś chorą?
– Nie – nie – jak zawsze, Ciociu Gertrudo. Wdowa znacząco pokiwała głową i złożywszy ręce jak do modlitwy stała przed nią.
– Ty bo nie jesteś szczera ze mną… coś ci jest o czem mi mówić nie chcesz!
Dziewcze białe poruszyło ramiona.
– A! nic niema! i mówić niema o czem. Szeptały tak, gdy druga postać niewieścia na ciemnem tle drzwi się pokazała. Była całkiem od pierwszej odmienną, słuszniejszą od niej, smuklejszą… i z twarzy młodszą, choć do niej podobną. Ale na niej, zamiast przybranej słodyczy malowała się znękana rezygnacya. Resztki wdzięku ją zdobiły… był to ostatni odbłysk młodości. Suknie jej jasne, włosy niepokryte i czoło nie osłonione dawały się domyślać, że nie była zamężną. Wzrok dziewczęcia szybko skierował się na nią; może widziała w przybyłej wybawienie od pytań natrętnych.
Ciocia Gertruda zwróciła się zaraz ku niej z wymówką..
– Cóż jest naszemu dziecięciu, Leno! Frydę znalazłam smutną..
Leny ramiona drgnęły i po ustach przebiegł niby półuśmiech dziwny.
– Ciociu Leno? wszak wieczerza gotowa? wszak i godzina wieczerzy dawno nadeszła? Gdzie ojciec? spytała Fryda.
– Ojciec na dole przyswoich rachunkach jeszcze. Kazał by mu znać dano. Czy każecie przynosić wieczerzę?
Dziewczę się zmieszało.
– A! rzekło, nie trzeba ojcu przeszkadać.
Na wschodach dały się słyszeć kroki – zamilkły wszystkie, Fryda słuchała z uwagą, zdając się oddech tamować, lecz z większą, jeszcze czuj – ością wpatrywała się w nią… oczyma chciwemni ciocia Gertruda. Niepokoiło ją… wszystko.
W tem dziewczę zadrżało, blady, ledwie dostrzeżony rumieniec, jak odblask chmurki różowej, przesunął się pobiałej twarzyczce i w progu stał, zdejmując czapeczkę i kłaniając się nizko, młody chłopak uśmiechnięty, kręcąc jedną ręką, wąsik zaledwie znaczny, drugą opierając się na szabli zwieszonej od pasa.
Ciocia Gertruda musiała go po odbiciu tego, rumieńca w tworzy Frydy odgadnąć i obróciła się ku drzwiom.
Wojewodzie pokłonił się cioci Lenie naprzód, bo ta najbliżej staią, ale na widok jego się cofnęła; potem pozdrowił dziewczę, na ostatek ciocię Gertrudę, która mu jego pokłon oddała uroczyście, w tył krok robiąc i uginając nieco kolana. Przybrała powagę wielką i spięła usta z wyrazem dumy.
Dziewczę rozrzucało na stoliku co przed chwilą, poskładało, a oczyma wpatrzyło się w przybysza. Oboje oni, piękny chłopaki biała lilijka, wzrokiem rozmawiali nim zaczęli usty. Nie spuszczali z siebie wejrzenia – tylko Fryda smutniała a wojewodzie się uśmiechał.
– Późno przychodzicie na wieczerzę! – szepnęło dziewczę z wymówką, niezważając na dwie ciotki, które powoli ku drzwiom w głąb pokoju się cofały, ciocia Lena pierwsza, Gertruda z wahaniem, czyby jej zostać nie należało.
– Piękna pani – ozwał się przybywający – alem ja i teraz was jeszcze zastać sienie spodziewał. Zdala widziałem jakeście szły na przechadzkę, myślałem, że się ona dla pięknego przeciągnie wieczora.
– Ależ już noc czarna! – szepnęło dziewcze zwracając się ku oknu, przez które w głębi na niebie ciemnem, parę gwiazd brylantowych świeciło. – Przyznajcie się, hrabio Hans (tak tu zwano z niemiecka wojewodzica Janusza), woleliście studencką gospodę, niż cichą izdebkę moja. Przechodząc słyszałyśmy śpiewy. A! jakże śpiewacie strasznie… jak tam w tych głosach coś dzikiego brzmiało…
– Bo my – śmiejąc się ciągle i przybliżając do stołu, mówił Janusz – my dzikim jesteśmy ludem! Kiedy pieśń toczyć się zacznie z ust i piersi, to rośnie jak w górach śniegu bryłka, co mała w początku, dziobkiem ptaszęcym ruszona spada i grzebie wioski lawiną. Tak i u nas! Zacznie któryś głos dziecięcy po cichu, a no zwolna, łączą się doń inne i wzrastają i grzmią i syczą… jakby pieśń wojenna…
– Ja takiego śpiewu nie lubię! O nie! nie! trzęsąc główką rzekło dziewczę. Pieśń wojenna to ryk… ja lubię piosnkę kościelną i cichy śpiew, co płynie jak słowiczy głos nocny po rosie, i czasem wesołą nutę dziecięcą… a wy, wy, to się lubujecie we wrzawie.
– Nie ja! – wyparł się Janusz… – o! nie ja – ja to lubię co wy, piękna Frydo; ale z naszemi braćmi trzeba to czynić, to lubić, to pić i to śpiewać co oni. To prawo nasze.
Fryda skrzywiła się.
– Wyście nadto posłuszni, – szepnęła, – tylko nie…mnie.
Z wyrzutem spojrzał na nią, wojewodzie. Na wschodach słychać było chód ciężki i żywy, drzwi otwarły się z łoskotem, na próg wszedł głośno, śmiało pan domu… mężczyzna siwiejący, z głową krótko ostrzyżoną, z broda krągłą., twarzy rumianej, oczów czarnych. Barczysty był jak robotnik, a na czole miał jasną myśl i oczy bystre i usta mowne i widać było nim przemówił, że ze słowem jak ze złotem, mistrzem być może. Twarz piękna, spokojna, dobra, miała i dumę i powagę, i nawykła była do niej, bo się niemi wówczas mieszczanin bronić musiał przewadze i dumie szlachcica. Hans Hennichen odziany był, jak dostatni pan, w axamit i atłas, a na szyi na łańcuchu nosił złoty medal z cesarskim wizerunkiem. Krótki mieczyk na łańcuszku wisiał mu od pasa. W progu, zobaczywszy wojewodzica, troszkę jałową, poruszył, a namarszczyć się nie miał czasu, bo córka doń podbiegła z otwartemi rękami, i w uścisku dziecięcia, jeśli było o czem zapomnieć, zabył wiecznie.
Zwrócił się i wojewodzie ku niemu, a Hans podał mu rękę, z rozweseloną twarzą,.
Hans potarł czoło.
– Teraz, gdy praca skończona, dajcie chleb w nagrodę. Siostro Gertrudo, każ przynieść misę i… do stołu!
Drzwi boczne stały zamknięte, skierował się ku nim Hennichen, otworzył je sam pierwszy wchodząc. Za nim szła Fryda oczyma ciągnąc wojewodzica, a na ostatku wahająca się, ze złożonemi ciągle rękami ciocia Gertruda. Ciocia Lena znikła drugiemi drzwiami.
Izba była wcale odmienna, długa, z sufitem drewnianym, pokrytym rzeźbą w kwadraty. Na jednej z jej ścian rozpięty kobierzec, tkanina flamandska, przedstawiał jakby piękny obraz sąd Arachny. W kącie ogromna szafa, cała łyskała półmiskami, misami, roztruhanami i kredensem książęcym,
W pośrodku stół nizki, długi, na nogach krzyżowych, okryty bielizną jak śnieg białą, zastawiony był już talerzami i kuflami. Świecznik o dwu ramionach srebrny, przedstawiający drzewo oplecione winną latoroślą, palił się woskowemi świecami.
Gospodarz zajął miejsce w końcu stołu, po jednej stronie córce, po drugiej wojewodzicowi wskazawszy miejsca; dwa pozostałe miały zająć ciocia Lena i Gertruda.
– Wiecie hrabio – ozwał się gospodarz wesoło poczynając rozmowę, – żem ja mało w którym nie bywał kraju. Byłem młodym naówczas i ciekaw poznać ludzi i państwa różne. Wiedziałem, że się nie wszędzie nauczę co dla mej sztuki, bo ta, oprócz Włoch i Niemiec, mało gdzie równie kwitnie, ale rzemieślnikowi nie wadzi im więcej widzi i pamięta. Więc się przejeździło od Rzymu, od Grenady, aż po Wisłę i po Karpaty i było się na Węgrzech i zachwyciło tureckich krajów. I nauczyłem się naówczas poznawać ludzi jakiej są narodowości. Mówie wam o tem, byście mogli być pewni, iż się omylić nie powinienem. Widzieliście tu dziś z Polski kogo? Jam widział…
Wojewodzie się zdziwił.
– Widziałżebym i ja – rzekł, – miasto nie zbyt rozległe… a gdyby kto był, w rynkuby przecie stanął.
– Ulicą ciągnęli do dnia, trzech ich było – mówił Hans, – jeden jechał na dzielnym koniu. Po rzędzie go poznać było łatwo, i po krzywej szabli u boku i po szerokich strzemionach coście je od. Turka wzięli. Wprawdzie twarz miał osłonioną, ale mu z obu stron polskie wąsy wisiały; a dwóch pachołków za nim i troki u siodeł i koszule ich żelazne i uzbrojenie, wszystko świadczyło, że Polacy.
– Dziś rano? – ruszając ramionami powtórzył wojewodzie – dziś rano? chybaby nie stając miasto przejechali; ale któryż cudzoziemiec nie zatrzyma się w Wittenberdze i nie stanie choć popatrzeć na te drzwi kościelne, na których Luter przybił tezy swoje?
– Wielu z nich ód tych drzwi ucieka – mruknął kupiec cicho z westchnieniem, ale zamilkł jakby więcej mówić nie chciał. – Szło mi o to – dokończył głos podnosząc, – czyście kogo z Polski nie mieli!
– Nikogo! – odparł wojewodzie. – Ani się przez cały dzień nic podobnego nie pokazało w ulicach, boćbym lub ja spotkał, lub mi kto powiedział o tem.
Służąca która misę z polewkę przyniosła, stała właśnie przy gospodarzu.
– A wasz sługa? pytaliście go? rzekł Hans.
– Małom z nim dziś mówił.
– Każcież go przywołać – odezwał się Hennichen – może on coś wie o tem.
I spojrzał na sługę, która głową dała znać iż wie co ma uczynić.
Po chwili wszedł Józiak.
Spytał go po polsku wojewodzie, czyby kogo z Polski nie widział; i zdziwił się on, a bardziej wszyscy, gdy chłopak zbladł, przestraszony jąkać się zaczął i wypierać, że nie widział nikogo.
Pomięszanie na jego twarzy tak było widocznem, iż Janusz postrzegłszy je odprawił go przez litość, a zapewnił gospodarza, że chłopiec nie spotkał nikogo. Umilkli więc, choć i wojewodzie pozostał zamyślony i Hans nie bardzo wierzył jakoś w chłopca zeznanie.
Piękna Fryda, której wzroku nic nie uszło, dziwnie też patrzała na Józka, i spuściła potem oczy, zamilkłszy.
– Możnaby powiedzieć – szepnął Hans po odejściu chłopaka, – iż sumienie ma nieczyste, tak był 2mięszany pytaniem.
Janusz począł go tłumaczyć.
– Bojaźliwy jest, – rzekł, – a mięsza go lada niespodziane słowo.
– Cóżby tu zresztą taka kawalkata polska robiła w Wittenberdze, gdyby się w niej zatrzymywać nie potrzebowała?
– Nie mniej ją, oczy moje widziały – ozwał się Hennichen – za to wam ręczyć mogę.
– Ani wątpię – dokończył wojewodzie – tylko się dziwuję, bo po gospodach o niej słychać nie było.
– Że godzina ranna była bardzo, niezwyczajna, któż wie dokąd pociągnęli? – dodał Hans.
– Gdyby tylko przez Wittenbergę kto miał jechać, pochlebiam sobie iżby zlecenie do mnie dostał i przyszedł z pozdrowieniem – mówił wojewodzie zamyślony. – Lecz mogli to być kupcy lub wędrowcy z jakiego sąsiedniego kraju.
– Bóg z nimi – przerwał gospodarz – nie mamy się co frasować, niech jadą zdrowi; mówiłem o tem, aby się moją znajomością stroju pochwalić.
Fryda spoglądała to na ojca to na wojewodzica, którego przypomnienie kraju widocznie chmurnym uczyniło.
Tak przeszła wprędce wieczerza i gdy od stołu kobiety wstały, a Hans trochę przy kuflu pozostał, zatrzymał się wojewodzie także, choć go oczy Frydy wabiły. Dopiero po chwili, widząc milczącym Hansa i zabierający się ku niemu na zwykłą, wieczorną pogadankę ciocię Gertrudę, podniósł się Janusz i zwolna ku drzwiom posunął. Stały one otworem do drugiej komnaty, po której dziewczę niespokojnemi chodziło krokami.
Cioci Leny nie było dawno. Znaleźli się więc tak jak sami, na co ani ojciec, ani druga z ciotek nie zdawali się zwracać uwagi. Może też sądzili iż Lena była z niemi. Oglądając się bojaźliwie do koła, Janusz pośpieszył ku dziewczęciu, które stanęło patrząc nań długo jasnemi oczyma niebieskiemi.
Nieprawdaż – szepnęło – ja to czuję, wy pewnie o wyjeździe myślicie? Wam dawno tęskno do kraju powracać?
Zmięszał się nieco wojewodzie.
– Gdybym i rozkaz ojca musiał spełnić – odezwał się – nie pozostanę tam długo. Pociągnie mnie Wittenberga ku sobie nazad… i skrzydeł pożyczywszy powrócę tu.
Dziewczę główką potrzęsło.
– O, wątpię, – rzekło – o! boję się… tam was tyle węzłów trzyma… tu – nic…
Janusz spojrzał na nią..
– Tak sądzicie? – spytał.
Zarumieniła się znowu lilijka i spuściła oczy.
– Matka! ojciec! dom, rodzina! ziemia, powietrze, mowa!! a wszystko to drogie.