- W empik go
Powrót - ebook
Powrót - ebook
Antoni Samborski, profesor toksykologii z Filadelfii, po wypadku samochodowym przenosi się w czasie do Zakopanego z końca lat sześćdziesiątych. Budzi się jako młody chłopak i musi zmierzyć się z przeciwnościami, które wówczas wpłynęły na całe jego życie. Czy jest w stanie zmienić swoją przeszłość? Jak sobie poradzi z despotycznym ojcem i zalęknioną matką? Czy dawna dziewczyna nadal będzie w jego oczach największym cudem świata? I wreszcie – czy uda mu się naprawić błędy i spotkać prawdziwą miłość?
Powrót Romualda „Aldka” Romana to nie tylko historia o dorosłym człowieku, który w ciele młodzieńca staje przed szansą naprawienia własnej przeszłości. To przede wszystkim świetnie napisana, barwna opowieść o Zakopanem z czasów Gomułki, z zapachem Sportów i smakiem rurek z Coctailu w tle…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7967-124-3 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Profesor Antoni Samborski pędził czarnym bmw, aby na Uniwersytecie Scranton wygłosić wykład o naturalnym rozkładzie trójchloroetylenu. Jechał bmw, bo je sobie kupił, choć nie było go na nie stać, a pędził, bo lubił. No i nie zostało mu w życiu zbyt wiele przyjemności. Kariera naukowa miała się ku końcowi, wiek coraz bardziej dawał się we znaki, coraz częściej ogarniało go zniechęcenie, a na dodatek niedawno zostawiła go żona. Bmw miało być nagrodą pocieszenia. No więc pędził.
Skończył właśnie pięćdziesiąt pięć lat. Wielu ludzi mówiło mu, że wygląda świetnie, lecz zaraz dodawali: „Jak na swój wiek”. Jakby wiedzieli, ile ma lat. A przecież nie wiedzieli, tylko zgadywali – i, niestety, zgadywali dobrze. Jak to możliwe, że mimo szczupłej sylwetki i gustownych ubrań nie udawało mu się oszukać czasu? Opalenizna, czarny, podkreślający atletyczny tors podkoszulek, modne spodnie od Ralpha Laurena, „dekadenckie” chodaki… Wszystko to dobre, gdy jest się młodym. A on jest już niestety starszym panem… Ale przynajmniej ma dobre auto. Niech zazdroszczą.
Zajmował się przemianą toksycznych odpadów przemysłowych. Dzięki kilku publikacjom i dwóm patentom uchodził za znawcę zagadnienia. W ostatnich latach jego kariera naukowa zjechała jednak na boczny tor. Jeszcze nie tak dawno zapraszano go na wszystkie ważne sympozja, przemysł proponował lukratywne konsultacje, dostawał propozycje pracy na innych, lepszych uniwersytetach. Potem prawie niezauważalnie zaczęła się zła passa. Najpierw uświadomił sobie, że nauczanie go nudzi, a uczestniczenie w sympozjach i konferencjach naukowych męczy i nie sprawia przyjemności. A na każdy taki wyjazd trzeba coś przygotować, coś napisać, w ostateczności przynajmniej coś zrecenzować. I należy być na bieżąco z nowinkami naukowymi, wiedzieć, co w trawie piszczy, kto jest kto, i dbać o to, by i starzy znajomi, i ci nowo poznani cię dostrzegli, usłyszeli o twojej pracy i nowych pomysłach. A to już gorsza sprawa… Na dodatek każda podróż męczy, a gdy już się dojedzie do jednego z tych kilkudziesięciu miejsc, gdzie zwykle organizowane są najważniejsze konferencje naukowe, to miejsce to nie robi już takiego wrażenia, jak za pierwszym razem. Początkowo myślał, że to minie i że tylko trochę brakuje mu sił. A to było co innego. Rozpoczął, sam o tym nie wiedząc, wchodzenie w strefę cienia akademickiej kariery. Długo łudził się, że to tylko nuda i zmęczenie, wszyscy jednak widzieli – studenci, asystenci, adiunkci – że Samborski przestał być kimś na uniwersytecie. A najostrzej widziała to jego żona Maria. Jej nic nie mogło umknąć! I ona, z hormonami rozregulowanymi menopauzą, wzięła sobie za punkt honoru, by mu „dopomóc”.
— Wymyśl coś nowego, jakąś nową technologię!
— Więcej pracuj!
— Czytaj fachową literaturę, a nie jakieś głupoty!
— Jedz ginkgo, to poprawi ci się pamięć!
— Zaprzyjaźnij się z Mostowym, może ci pomoże…
Życie z pełną dobrych chęci, powtarzającą dziesięć razy dziennie te same dobre rady kobietą stało się nie do zniesienia. Tym bardziej że miała rację. Nie potrafił z nią o tym rozmawiać, więc od niej uciekał, a ona nie ustępowała. Zamiast dać mu święty spokój, oczekiwała coraz więcej od faceta, który pogodził się z myślą, że jego kariera się zakończyła. Bała się, że mąż straci pracę na uczelni, że zabraknie im pieniędzy, a ponieważ nie potrafiła mu inaczej pomóc, gadała, gadała i gadała…
Od rana padał deszcz. Obraz za szybą się rozmywał, zamieniając mijane ciężarówki w nieregularne, szare bryły. Zbliżały się w ciszy przerywanej rytmicznym skrzypieniem wycieraczek i miarowym mruczeniem silnika po to tylko, by w momencie mijania wybuchnąć łoskotem fali wiatru i wody uderzających w pędzący po lewej stronie powolnego kolosa samochód. W takich momentach profesor zaciskał mocniej palce na kierownicy, wstrzymywał oddech i dodawał gazu. Bmw zmieniało ton, przechodząc z przyjaznego pomruku w głęboki warkot, i wyrywało się do przodu, śmigając dziewięćdziesiąt mil na godzinę wzdłuż szarej ściany ciężarówki. Trwało to może sekundę i wielotonowy olbrzym zostawał z tyłu, a mężczyzna znowu słyszał tylko cichy szum silnika i miarowe tykanie wycieraczek. Wracał na prawy pas, zwalniał i oddychał z ulgą. Czuł się swobodniej, mając przed sobą rozmazaną w deszczu pustkę drogi, a nie ciemną masę kontenera. Przez chwilę mógł jechać rozluźniony, po czym znowu kogoś doganiał i znowu naciskał mocniej pedał gazu.
W górach Pocono, na krętej autostradzie, sytuacja pogarszała się z minuty na minutę. Pocono to nie Tatry – znowu naszły go wspomnienia z dawnej przeszłości – i prowadzenie bmw jest czymś bardzo różnym od uczucia, gdy burza złapała cię w środku ściany i trzeba zjeżdżać w mglistą, niewidzialną otchłań albo czekać na półce skalnej i patrzeć, jak naelektryzowane włosy stają na głowie, a haki w plecaku elektryzują się i zaczynają „śpiewać” na powitanie nadchodzących piorunów. Ile to lat temu? Trzydzieści, więcej… Pamięta twarz Antka Adamowskiego, kumpla z kursu przewodników tatrzańskich, który pośród bijących w grań piorunów i w strugach deszczu częstował kolegów przewodników chlebem wyjętym z plecaka. Wtedy pomogło. Kiedy indziej strach był silniejszy. Uczucie bezsilności, gdy bał się zjeżdżać i bał się czekać, i nawet nie mógł zapalić papierosa, bo wszystko mokre, papierosy, zapałki, plecak pełen wody i tylko łubudu, łubudu, pioruny biją coraz bliżej i deszcz zalewa oczy, jakby człowiek siedział w środku rynny.
Nie chciał o tym myśleć. Wolał góry w słońcu. A jeśli już burza, lepiej siedzieć w samochodzie. Bo w samochodzie patrzy się na nadchodzącą burzę trochę jak na film w telewizorze. Można przyśpieszyć wycieraczki, wzmocnić nadmuch na szybę i zapalić. Tak, zapalić mocnego papierosa. Nie żadne tam cienkie słomki, tylko prawdziwe czerwone marlboro. Kilka tygodni po kupnie bmw starał się nie palić w pachnącym nowością samochodzie. Ale przeszło mu to dość szybko. Czy nos dla tabakiery, czy ona dla nosa? Kto tu
najważniejszy?
Należy mu się ten papieros, gdy za oknem zacina ulewa. Skończyły się czasy, gdy Maria wsiadała do starego volvo i kręciła nosem, podejrzewając, że palił podczas jazdy. Odkąd jest sam, może robić, co mu się podoba! Włączył radio. Miękki głos spikera z Public Radio 90.9 zachęcał do przeczytania nowej książki opowiadającej o smutnym dzieciństwie późniejszej aktywistki stowarzyszenia lesbijek. Nie miał najmniejszej ochoty tego słuchać. Nacisnął klawisz CD. Jazzowa wersja Pawany na śmierć infantki wypełniła samochód smutkiem. Za dużo tego cierpienia. Nie dzisiaj – pomyślał. Znów włączył radio. Jedna po drugiej zaczęły pojawiać się prowincjonalne stacyjki z pogadankami religijnymi, muzyką country i reklamami lokalnych sklepów. Howard Stern chwalił na całą Amerykę tyłek swojej kolejnej rozmówczyni, po nim znów historia o tej samej skrzywdzonej lesbijce, tym razem powtarzana przez lokalną stację w Scranton, i wreszcie, gdy już miał się poddać, usłyszał Doorsów:
There’s a killer on the road
His brain’s squirming like a toad
Take a long holiday
Let your children play
If you give this man a ride
Sweet memory will die
Riders of the storm…
Słuchał drgającej napięciem, zrodzonej w narkotycznych transach melodii. Próbował zrozumieć słowa piosenki i nie myśleć, że tak jak poprzedni utwór popsuje mu nastrój. Morrison śpiewał, a profesor czuł, że razem z nim został wepchnięty „w ten dom, w którym się urodził, w ten świat, gdzie go wrzucono…”, że czuje się „jak pies, któremu odebrano kość”. Podkręcił głośność. Cały samochód drgał muzyką, lecz on po chwili przestał ją słyszeć. Był zupełnie gdzie indziej.
Muzyka przywróciła go do czasu, gdy był nastolatkiem.
Wędrował po schodach i korytarzach pensjonatu Roztoka w Zakopanem. Patrzył w górę, na mosiężną wizytówkę na drzwiach, z pięknie kursywą wygrawerowanym napisem:
Mieczysław Samborski
aktor dramatyczny
Mieszkanie prywatne.
Przyglądał się ozdobnej, metalowej skrzynce na listy przymocowanej do drzwi poniżej wizytówki, skrzynce, która prawie zawsze była pusta, bo do ojca nikt nie pisał. Potem odwracał się w stronę schodów i sunąc ręką po drewnianej poręczy, wchodził i liczył stopnie. Dziewięć wąskich i potem szeroki, taki odpoczynkowy, i znowu osiem schodów. I już jest na pierwszym piętrze. A tam, po lewej, ciemna wnęka i na drzwiach odręcznie napisana wizytówka:
Lena Samborska-Unryg
Mieszkanie prywatne.
Za tymi drzwiami mieszkała błękitnooka staruszka, zawsze ładnie ubrana w pastelowe szale, szlafroczki, narzutki. Starannie uczesana, z brwiami delikatnie poprawionymi nadpalonym korkiem. Uwielbiał subtelny zapach jej perfum – Chanel N° 5 – o które zawsze prosiła ciocię Janeczkę, gdy ta wyjeżdżała na Zachód. Za każdym razem, gdy pukał do jej drzwi i wchodził, spotykało go coś przyjemnego. Babcia z Góry. Ta babcia częstowała kompotem, takim esencjonalnym z jabłek, złotych renet, albo – to było najciekawsze ze wszystkiego na świecie – pozwalała otworzyć szufladę i grzebać w jej przegródkach i pudełeczkach po biżuterii, pustych pudełkach po cygaretkach i papierosach, które wciąż pachniały zagranicznym tytoniem, i szukać skarbów. A w babcinej szufladzie były same skarby: najróżniejsze breloczki, medaliki, kosmyki włosów, pojedyncze kolczyki, pierścionki bez oczek, stare monety, niektóre srebrne, inne z zieloną patyną miedzi, wstążeczki, kartki pocztowe, notesiki, jakieś sakiewki, pularesy… A w każdej z tych rzeczy jakaś zagadka, historia, którą tylko babcia znała. I wystarczyło wyjąć to coś i zapytać, a babcia zapraszała, by usiąść koło niej na łóżku i opowiadała. I nigdy się na Antosia nie denerwowała, że robi bałagan w szufladzie. Babcia z Góry nie krzyczała na Antka. Nigdy.
Za oknami przesuwał się zamazany, nierealny krajobraz. Mgła dawała poczucie zawieszenia w przestrzeni i w czasie. Nic, tylko Doorsi, wspomnienia dzieciństwa i ta mgła…
Po Doorsach rozbrzmiała jakaś nieciekawa piosenka, więc ściszył radio.
Ileż w naszym życiu zależy od nas samych, a ile od losu? – zastanawiał się.
Przypomniał sobie czytanego w młodości Stanisława Cata-Mackiewicza, który, pisząc o wpływie wielkich postaci na los narodów twierdził, że mogą one powodować zakręt w rzece-historii, lecz po jakimś czasie rzeka wraca do poprzedniego kierunku i płynie dalej tam, dokąd zamierzała.
A czy ja, zwyczajny człowiek, mam tak niewielki wpływ na swoje życie, jak na historię mieli na przykład Juliusz Cezar czy Napoleon? – rozważał. – Czy miałem rację, myśląc że kieruję moim życiem? A może, na przekór wszystkim moim wysiłkom, los obojętnie, jak rzeka, zmierzał do morza?
Skąd ja to znam? Skąd ten cytat, co mi się w głowie telepie?
Prądem rzek obojętnych niesion w ujścia stronę,
Choć zielone twe oczy i usta czerwone.
Jak nad tobą jest jego, nad nim inna władza.
Nie wierz mu…
Dalszego ciągu nie pamiętał. Wiedział, że to Gałczyński i był pewny, że kiedyś umiał cały ten wiersz na pamięć. Kiedyś, trzydzieści parę lat temu, znał wiele wierszy Gałczyńskiego…
Posmutniał.
Coraz więcej zapominam. Nawet to, czego uczę studentów, a co dopiero kiedyś czytane książki i wiersze!
Znowu pogłośnił radio. Po pierwszych taktach piosenki przyszło mu na myśl, że czterdzieści mil od niego, w Filadelfii, jakiś didżej odczytuje jego myśli i bezbłędnie dodaje im podkład muzyczny.
Dust in the wind
Dust in the wind
All we are is dust in the wind…
Przypominał sobie siebie, chudego jak szczapa Antka, ucznia liceum w Zakopanem, wolno idącego ulicą Grunwaldzką. Mijał ogrodzony i zadbany Dom Partii, z którym graniczyła willa Hani, po czym bardzo wolnym krokiem posuwał się wzdłuż żelaznego ogrodzenia, zwalniając, gdy dochodził do miejsca, z którego był najlepszy widok na jej okna i skąd można ją było czasem dojrzeć kręcącą się pomiędzy pokojami. Jeśli jej nie widział lub jeśli ktoś z mieszkańców zaciągnął zasłony, ciągle z nadzieją w sercu szedł w stronę kina, gdzie mógł stać za kioskiem Ruchu i obserwować ulicę. Tkwił tak pół godziny, czasem nawet godzinę, a gdy tracił cierpliwość, bo czas dłużył mu się okropnie, znowu mijał jej dom i dom partyjniaków i patrzył w jej okna. I nic. Cóż, smutno, jednak nie dawał za wygraną. Zawracał powyżej Domu Partii, przechodził na drugą stronę ulicy i znowu szedł w dół Grunwaldzką i popatrywał w okna, i robiło mu coraz smutniej i smutniej. I tak codziennie… Godzina spacerowania, czasem dłużej, zawsze zaraz po zapadnięciu zmroku, kiedy w mieszkaniu Hani zapalono już światło. Pokoje były na przestrzał, więc po zapaleniu świateł widział, co dzieje się w środku. Firanki rozmazywały postacie, które pojawiały się i znikały niczym platońskie idee. Czasami udawało mu się zobaczyć Hanię i wtedy wracał do domu szczęśliwy…
Ale dlaczego to robił? Przecież odkąd Hania przyjechała do Zakopanego i rodzice zapisali ją do piątej klasy szkoły podstawowej na Wilczniku, przyjaźnili się i mógł odwiedzać ją codziennie. W jej towarzystwie czuł się lepiej niż z przygłupim Krzysiem, który nie potrafi wyrosnąć z okresu bawienia się w Indian, niż z zapatrzonym w dziewczyny Władkiem lubiącym się bić z Tregunią (Boże, jak też on miał na imię?), z pyszałkowatym Witkiem… Z Hanią czas upływał inaczej, czytali te same książki, plotkowali o szkole, słuchali płyt. Całymi godzinami potrafili tak siedzieć w hallu, w fotelach przy kominku, i z dala od rodziców rozmawiać, czytać, uczyć się i tak samo patrzeć na świat. Pięć lat niczym niezakłóconej przyjaźni. A potem ta nieszczęsna prywatka…
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji