Powrót kochanka - ebook
Powrót kochanka - ebook
Porzucona przez ukochanego, Cretego Asgara, Timoney George zgadza się na zaaranżowane przez wuja małżeństwo ze znacznie starszym mężczyzną. Dzień przed planowanym ślubem, w wigilię Bożego Narodzenia, nieoczekiwanie zjawia się u niej Crete. Chce ją nakłonić do zerwania zaręczyn. Timoney odmawia, bo choć nadal kocha Cretego, to wciąż nie słyszy od niego słów miłości. A jednak on jest zdeterminowany, żeby nie dopuścić do ślubu Timoney…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-9983-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdyby Timoney George nie czuła się wewnętrznie martwa, niemal z przyjemnością jadłaby wystawną kolację dzień przed ślubną farsą. Niemal.
Na wigilijnym przyjęciu dzień przed jej ślubem panowała odpowiednio radosna atmosfera.
Wytworni, wysoko postawieni goście byli zbyt dobrze wychowani, żeby rzucić jakąś niestosowną aluzję do przeszłości. Zarówno pan młody, jak i jego dwie byłe żony należały do tego samego kręgu elity. Każde z nich mogłoby objąć prestiżowe stanowisko w Białym Domu albo opanować światowe giełdy, nie wspominając o oddziedziczonych tytułach.
Wszyscy liczyli się z jej wujem, którego nieograniczone ambicje dorównywały jego mniemaniu o sobie, równie wysokiemu jak u pana młodego.
Tym gorzej dla wyuzdanej narzeczonej – pomyślała Timoney w przypływie dawnego sarkazmu.
Stłumiła wszelkie uczucia. Swoje już przeżyła.
Rozejrzała się po holu rodzinnego domu, przekazanego jej wujowi po śmierci ojca Timoney. Tego wieczora wyglądał jak patetyczna świąteczna pocztówka. Ponura zwykle, znacznie młodsza od męża ciotka Hermione prześlicznie go ozdobiła. Timoney podejrzewała, że jej posępne usposobienie wynika z permanentnego niedożywienia. Uważała bowiem kościstą figurę za szczyt elegancji, o czym często przypominała swym znacznie okrąglejszym nastoletnim córkom. Pewnie miała trochę racji, zważywszy, że wystające obojczyki często pełnią funkcję wieszaków na drogie ubrania na pokazach mody.
W każdym razie miała dobry gust.
Przy bardziej romantycznym podejściu Timoney uznałaby, że Hermione wykorzystała jedyną okazję do wyrażenia siebie. Chuda, małomówna żona znienawidzonego wuja Olivera nie miała ich w życiu zbyt wiele. Jednak logika podpowiadała, że lubiła dekoracje, ponieważ sama pełniła głównie funkcję ozdoby. Jej rola polegała na zadowalaniu męża, prawdopodobnie z takim skutkiem, że szukał przyjemności gdzie indziej, zostawiając ją samą z poinsecjami i wiecznie zielonymi roślinami.
Timoney powiedziała sobie, że powinna się od niej uczyć, zwłaszcza że wkrótce sama zostanie czyimś trofeum, aczkolwiek ze skazą, co wuj jej nieustannie wypominał.
Zerknęła na narzeczonego. Z zadowoleniem stwierdziła, że po kolejnej nieprzespanej nocy nadal nic nie czuje jak wtedy, kiedy wuj oznajmił, że jej przyszłość została ustalona. Albo wyjdzie za jego partnera w interesach, albo zostanie wykluczona z rodziny.
Nie przepadała za swymi krewnymi na tyle, żeby ich utrata ją załamała, ale po śmierci rodziców i ciężkim zawodzie miłosnym nie znalazła w sobie siły, żeby porzucić to, co jej pozostało. Wiedziała też, że rodzice nie darowaliby jej buntu. Zawsze mawiali, że choć Oliver ma swoje wady, należy wierzyć, że robi to, co uważa za najlepsze.
Timoney nie widziała na to żadnych dowodów, ale tylko tyle mogła zrobić po swym skandalicznym postępowaniu, które zdaniem wuja skalało dobre imię rodu na zawsze.
Doskonale zdawała sobie sprawę, że aż tak bardzo nie zależy mu na jej reputacji. Kogo obchodziło zachowanie osieroconej córki dawnego spadkobiercy? George’owie od dawna posiadali fortunę i w przeciwieństwie do innych zdołali ją zachować. Zresztą każdy angielski ród z choćby kroplą szlacheckiej krwi miał swoją czarną owcę, z upodobaniem szokującą brukową prasę i najbliższych. Oliver używał tylko wymówki, by sprawować absolutną władzę jako głowa rodziny.
Ale to wszystko nie miało już znaczenia. Nie określiłaby wprawdzie Juliana Browninga-Case’a jako miłego, ale nie był otwarcie złośliwy. Trzy razy starszy od niej, nie znieważał jej tak jak wuj. W dodatku robił wrażenie podatnego na choroby serca.
Miesiąc wcześniej, przed zaręczynami, ciotka Hermione w rzadkim u niej przypływie życzliwości szepnęła jej, że Browningowie zwykle nie żyją długo. W przeciwieństwie do męża zauważyła bowiem, że Timoney wzdrygnęła się w progu. Pewnie dlatego, z dziwnym wyrazem twarzy, jakby zobaczyła ją po raz pierwszy w życiu, zaoferowała parę słów na pocieszenie:
– Osoba zawierająca małżeństwo z rozsądku musi myśleć praktycznie. Należy rozważyć swoje perspektywy: wykluczenie albo radości małżeńskiego życia w aktualnie dostępnej formie.
Tylko ten jeden, jedyny raz Hermione wystąpiła w roli zastępczej matki. I dobrze, bo Timoney wolała nie wspominać zmarłych rodziców. Choć od ich śmierci minęły trzy lata, nie przebolała straty. Za szybko, za gwałtownie odeszli.
Ich śmierć i następujące jeden po drugim straszliwe, nieodwołalne wydarzenia, diametralnie odmieniły jej życie. Podejrzewała, że gdyby jeszcze była w stanie cokolwiek odczuwać, kompletnie by ją załamały.
Z pewnością zabolałby ją powrót do domu, w którym kiedyś przeżyła szczęśliwe chwile. Każdy zakątek starych pokoi przypominał, jak biegała po tych korytarzach, jakby rozświetlonych miłością rodziców do siebie nawzajem i do jedynej córki.
Tuż przed dwudziestymi urodzinami otrzymała wiadomość, że oblodzona marcowa droga odebrała życie jej najbliższym setki kilometrów od starego dworu ukrytego wśród żywopłotów i kamieni.
Wuj Oliver nie tracił czasu. Jako nowa głowa rodziny został zarządcą fortuny George’ów i funduszu powierniczego Timoney do dnia jej dwudziestych ósmych urodzin. Nie życzył sobie utrzymywać jej do tego czasu.
Dwa tygodnie po pogrzebie jej rodziców ściągnął ją z ukochanej szkoły średniej we francuskich Alpach. Gdy wróciła do domu, który już uznał za własny, poinformował ją, że przez najbliższych osiem lat będzie wypełniać jego wolę, zdana na jego łaskę. A na nieszczęście Timoney, nie przepadał za działalnością dobroczynną.
Mimo wszystko zaoferował jej wybór: albo wyjdzie za mąż zgodnie z jego wolą, jako że przez osiem lat nie będzie z niej miał żadnego pożytku prócz ewentualnego zabawiania jego bogatych znajomych i korzystania z ich pieniędzy i przywilejów, albo niech sama sobie radzi w świecie.
Doprowadził ją do pasji. Naprawdę myślał, że może traktować współczesną dwudziestoletnią dziewczynę jak średniowieczną dwunastolatkę?
Powiedziała mu bez ogródek, co o nim myśli, i wyjechała do Londynu. Wzięła pierwszą posadę, jaką znalazła, w dziale PR korporacji, o której nic nie wiedziała. Na szczęście nie wymagano od niej żadnych kwalifikacji. Nie kazano jej sprzedawać produktów tylko organizować przyjęcia. Dobrze, że miała koneksje, które bardziej interesowały przedsiębiorców w garniturach niż fachowe umiejętności. Wystarczyły jasne włosy i możliwość ściągnięcia osób o odpowiednich nazwiskach, żeby przyciągnąć prasę.
Przeżyła wspaniałe półtora roku. Dzieliła domek w centrum Londynu z kilkoma dziewczynami, które znała ze szkoły. Wszystkie zostały wysłane w świat przez głowy rodzin w nikłej nadziei, że udowodnią swoją przydatność. Wszyscy jednak wiedzieli, że za pięć czy dziesięć lat fundusze zaczną wypłacać im pieniądze i już więcej nie będą musiały robić niczego użytecznego. Wszystkie odgrywały tę samą farsę, balując w najmodniejszych zakątkach rozrywkowego Londynu. Liczyły dni do czasu, kiedy będą mogły przestać udawać.
Wtedy Timoney myślała, że może lepiej byłoby nie wiedzieć, że po określonej dacie znikną wszelkie materialne troski, zwłaszcza że nie mogła poprosić tatusia, jak jej koleżanki, żeby zapłacił za nią jakiś rachunek.
Później poznała Cretego Asgara i przestała myśleć o jakiejkolwiek przyszłości bez niego.
Nawet teraz, siedząc przy stole w towarzystwie nadzianych snobów, którymi tak gardził, ledwie zdołała powstrzymać dreszcz.
Tamtą pamiętną noc dzieliła od tej gruba linia. Od początku wszystko zmierzało do katastrofy, ale niczego nie przeczuwała. Nie chciała wiedzieć o niczym. Interesował ją tylko Crete.
Dobrze, że wyrwał i podeptał jej serce. Dzięki temu nie biło już zbyt mocno. I nie groziło pęknięciem. Mogła stać tu, dzień przed ślubem z człowiekiem, którego prawie nie znała, i gratulować sobie, że niewiele czuje.
Po sześciu miesiącach burzliwego romansu Crete brutalnie z nią zerwał.
To bezbarwne słowo opisywało dramatyczną scenę w jego nowoczesnym apartamencie z betonu i stali nad Tamizą, gdzie odebrał jej wszystko, porwał na strzępy i podpalił.
Tłumaczyła sobie, że lepiej, że nie zostało jej nic do stracenia.
Głos wuja przywrócił ją do teraźniejszości, na przyjęcie, wydane rzekomo na jej cześć. Nie zauważyła, kiedy dobiegło końca, ale goście musieli kiedyś wyjść, bo widziała przed sobą tylko ulubioną tapetę na ścianie. Tym razem widok jasnego oświetlenia i świątecznych dekoracji nie ogrzewał jej tak jak dawniej. Równie dobrze mogłaby patrzeć na popiół.
– Mam nadzieję, że nie ogarnęły cię wątpliwości? – zagadnął Oliver.
– Nie, wuju. Przecież zabroniłeś mi myśleć – odparła lodowatym tonem.
Olivier tak mocno ścisnął jej łokieć, że zabolało, ale nawet się nie skrzywiła, żeby nie dać mu satysfakcji.
– Julian narzekał, że odrzuciłaś jego propozycję wypicia czegoś przed snem wczoraj wieczorem, mimo że wszystko zostało ustalone – wyszeptał jej do ucha.
To oznaczało, że rozkazał jej dać narzeczonemu przedsmak tego, co kupuje.
– Nie widzę powodu do pośpiechu. Wkrótce za niego wyjdę – odparła, patrząc mu prosto w oczy, doskonale obojętna na jego pełne odrazy spojrzenie.
– A cóż to za skarby nagle chronisz? – zakpił bezlitośnie. – Jesteś wybrakowanym towarem, Timoney, naznaczonym wszędzie odciskami palców tego kretyna. Bez żenady wisiałaś na jego ramieniu, a on nie krył fizycznego charakteru waszego związku. Widać go na każdym zdjęciu w prasie. Jak śmiesz teraz zakładać płaszcz fałszywej skromności?
Timoney demonstracyjnie wyswobodziła łokieć z jego uścisku.
– Nie chodzi o przyzwoitość, wuju. To strategia. Po co dawać wszystko za darmo przed ślubem? A jeżeli go rozczaruję? – Wzruszyła ramionami, jakby dyskutowali o kursach akcji na giełdzie. Tak zresztą postrzegała tę rozmowę. – Ze skazą czy nie, po co miałby płacić pełną cenę, skoro dostał towar po obniżonej?
Gdyby już nie była załamana, ta zimna, handlowa wymiana zdań by ją załamała. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jej przyszły, podstarzały mąż niecierpliwie oczekuje nocy poślubnej. Dawał to jasno do zrozumienia od momentu poznania na jednym z koszmarnych wieczorków u wuja, wkrótce po tym, jak wróciła jak niepyszna do rodzinnego gniazda, liżąc rany.
Właściwie nie tyle lizała, co usiłowała udawać, że nadal żyje, po tej nocy, w której Crete obrócił jej życie w gruzy.
Wujowi wystarczyło kilka tygodni, by nakłonić ją do małżeństwa, które przyniosłoby mu najwięcej korzyści.
Grzmiał, że przyniosła wstyd rodzinie, że plama na honorze skala jego własne trzy córki, jeżeli pozwoli Timoney dalej spadać na dno.
Jego zdaniem to, że pozwoliła, by uwiódł ją i porzucił ktoś, kim gardził za to, że samodzielnie doszedł do bogactwa w przeciwieństwie do dziedziców fortun, jakim sam został, stawiało ją na równi z narkomanami czy alkoholikami z ulicy. Oliver nie postrzegał uzależnień jako choroby. Uważał je za wolny wybór. Co innego dyskretne połykanie pigułek, które pozwalały żonom bogaczy przetrwać w małżeństwach z rozsądku, a co innego pokazywać słabości, jak Timoney.
O jej fascynacji nieodpowiednim kochankiem pisało zbyt wiele gazet, chętnie czytanych przez przyjaciół Olivera.
– I co dalej? – wrzeszczał podczas rodzinnej kolacji tydzień po jej powrocie.
Zapytał nawet ze zgrozą, czy zostanie modelką, który to zawód uważał niemal za rodzaj prostytucji.
– Przyjmuję twoje słowa za komplement, wuju – odparowała Timoney w odruchu dawnego buntu. – Nie przypuszczałam, że tak wysoko cenisz mój wygląd.
Zarobiła na uderzenie w policzek. Co gorsza, Oliver zaczął kombinować, jak najlepiej wykorzystać jej urodę.
– Jesteś kopią swojej matki – stwierdził niewiele później, zgodnie z prawdą.
Coraz bardziej ją przypominała. Myślała o tym ze smutkiem. Odziedziczyła po niej jasne włosy, szeroki uśmiech i spiczasty podbródek. Niestety Crete zadbał o to, żeby jej oczy nie błyszczały radością, jaka zawsze rozświetlała spojrzenie mamy.
Obok niej Oliver nadal rozważał jej słowa. Prawdopodobnie uznał, że tym razem postąpiła zgodnie z jego interesami. Wiedziała jednak, że nie na długo zyskała spokój. Wystarczyło, żeby odetchnęła zbyt głośno, żeby znów go rozzłościć.
– W takim razie już pójdę – zasugerowała. – Jutro czeka mnie długi dzień.
I wyjątkowo ciężki – dodała w myślach.
– Jutrzejszej nocy zajmiecie z Julianem apartament dla gości – poinformował. – Nie chce podróżować po przyjęciu. I wolałbym nie usłyszeć narzekania, że małżeństwo nie zostało skonsumowane – dodał na koniec.
– Szkoda, że nie możemy zgromadzić wszystkich, żeby obejrzeli prześcieradła po nocy poślubnej – skomentowała Timoney z przekąsem.
– Po co? To ceremonia dla dziewic, a ty jesteś zepsuta do szpiku kości przez tę bestię.
Timoney wspominała, jakich słów wtedy użył, gdy z nieobecnym uśmiechem opuszczała własnych gości, zimnych jak ciotka Hermione, okrutnych jak sam Oliver albo zadufanych w sobie jak jej przyszły mąż. Niewątpliwie będą wznosić toasty do późnych godzin. Miała nadzieję, że wypiją na tyle dużo, że nie dojdzie do zapowiadanej konsumpcji.
– Do jutra, moja droga – pożegnał ją Julian, zbyt radośnie jak na jej gust, gdy mijała go po drodze.
– Do jutra – odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem.
Niedługo będzie pod nim leżała. Lepiej znosiła tę myśl, gdy dotyczyła bliżej nieokreślonej przyszłości niż następnej nocy.
Timoney wkroczyła na pierwszy stopień schodów prowadzących do sypialni na górze. Nagle pod wpływem nieokreślonego impulsu zmieniła kierunek i pobiegła do zimnych ogrodów.
Doskonale wiedziała, że zrobi to, co inne żony niekochanych mężów. Zamknie oczy i będzie myśleć nie o Anglii, ale o mężczyźnie, który odcisnął na niej tak głębokie piętno, że do końca życia będzie czuła go w sobie przy każdym zaczerpnięciu oddechu.
Dobrze, że po drodze zgarnęła płaszcz, bo noc była zimna. Ogród wyglądał tajemniczo we mgle, zwłaszcza gdy przeświecał przez nią księżyc.
Gdyby pozwoliła sobie cokolwiek odczuwać, pewnie nie ustałaby na nogach. Padłaby wśród grządek, na których kwiaty zakwitną na wiosnę, długo po tym, jak skamienieje i zamrze w tym małżeństwie. I po tym, jak Julian zabierze ją do siebie, wypróbuje i dołączy do swojej słynnej kolekcji posągów, często opisywanych w przewodnikach, jak twierdził.
Nie upadła jednak na zamarzniętą ziemię tylko włożyła ciepły płaszcz, usiadła na pierwszej kamiennej ławce, jaką znalazła, i zamknęła oczy.
Usiłowała nie myśleć o Cretem i ostatniej wspólnej nocy, ale to ostatni wieczór, gdy mogła o nim pomyśleć jako o jedynym wydarzeniu w jej życiu. I ciele.
Następnego dnia przejdzie do historii. Dlatego w końcu dała za wygraną i pozwoliła sobie na przeżycie szoku, rozpaczy, przerażenia i rezygnacji, bo nic nie mogła zmienić.
Crete Asgar wtargnął w jej życie jak pożoga i wypalił ją do cna. Nie zostawił po sobie nic prócz popiołu i zgliszczy.
Pamiętała wszystko: każde dotknięcie ręki, pierwszy uśmiech, który odmienił jej życie, pocałunek, który skradł jej serce.
Oddała mu dziewictwo, a on w zamian ją zniszczył.
Sprawił, że czuła i robiła nieprawdopodobne rzeczy. Nadal budziła się rozpalona, z jego smakiem w ustach i tak mocno bijącym sercem, że aż bolało.
Czasami śniła, że nadal z nim mieszka, że jego żar rozświetla cały apartament, że zmiękcza twarde kontury i kanty surowych wnętrz samym gorącym spojrzeniem. Znów trzymał ją w ramionach, znów zagarniał ją całą.
– Okropnie mnie rozpraszasz – powiedział jej kiedyś.
Naiwnie uznała te słowa za komplement, bowiem niełatwo skupić na sobie uwagę człowieka, który sam doszedł do majątku, całkowicie skoncentrowanego na jedynym życiowym celu. Opuścił rodzinę ojca, gdy tylko doszedł do pełnoletniości, żeby żyć na własny rachunek. Nikt nie potrzebował bękarta, żywego dowodu zdrady.
Cretego Asgara nie obchodziło, czy ktoś go chce. Interesowały go tylko wpływy i pieniądze.
Zbicie fortuny zajęło mu pięć lat. Pomnażał ją potem wielokrotnie. Nikt nie potrafił odgadnąć wielkości jego majątku, choć wszystkich ciekawiła.
Nie powinna sobie wyobrażać, że ktoś taki jak on lubi, gdy coś lub ktoś go rozprasza.
Timoney nadal siedziała z zamkniętymi oczami na zimnej ławce, gdy jej serce znów zaczęło mocno bić. Gdyby sobie na to pozwoliła, niemal czułaby, jak zimowe powietrze gęstnieje od panującego między nimi napięcia.
Tamtej noc, siedząc przed modnym londyńskim klubem, szukała znanych nazwisk na kolejne przyjęcie w firmie. Nie pamiętała nawet, w jakim celu je organizowano. Podniosła wzrok, gdy wyczuła przed sobą obecność mężczyzny.
Doskonale pamiętała czarne włosy, aroganckie spojrzenie lśniących, błękitnych oczu, wysoki wzrost i doskonałą sylwetkę. Spędziła życie wśród takich przystojniaków jak on, ale był śmielszy, dzikszy, jakby niósł ze sobą burzę. Widziała to w szerokości jego ramion, w ostrych rysach twarzy. Stanowił doskonałą mieszankę cech greckiej matki i skandynawskiego ojca.
Patrzenie na niego przypominało starożytny rytuał z biciem bębnów i ekstatycznymi tańcami podczas nowiu. Odbierała wymianę spojrzeń jako coś… nieprzyzwoitego, coś zbyt cennego i osobistego, żeby przeżywać to na londyńskiej ulicy.
Dostrzegła pulsującą tętnicę na szyi i błysk w błękitnych oczach.
Wyciągnął rękę i pogładził ją po żuchwie, jakby sprawdzał, czy naprawdę istnieje.
Była zgubiona. Możliwe, że nigdy się nie odnajdzie.
Wymamrotał pod nosem przekleństwo. Wziął ją za rękę i zaprowadził z powrotem na imprezę.
Postrzegała klub jako miejsce, do którego należeli, z szalonym prądem, który porwał ich od pierwszej chwili. Czuła jego rytm w swoim wnętrzu, na skórze, przerażający i cudowny równocześnie.
Potem zaciągnął ją do szatni.
– Kim jesteś? – wydyszała.
Chwilę później poczuła jego usta na swoich. Tym pocałunkiem zagarnął ją dla siebie, objął w posiadanie.
Później poznała szczegóły, które pozwoliły jej postrzegać to, co tam zaszło, jako mniej wulgarne, ale wtedy o to nie dbała. Dowiedziała się, że jego ochrona zapłaciła szatniarzowi za trzymanie warty przed drzwiami, żeby nikt ich nie nakrył.
Wtedy tego nie wiedziała. Oszołomiona ogniem, który miedzy nimi płonął, nie rozważała, czy się poddać, czy nie, tylko w jaki sposób.
Wiele gorzkich miesięcy później tłumaczyła sobie, że musiała popaść w obłęd, skoro mimo braku doświadczenia padła przed nim na kolana. Nie pragnęła niczego innego jak tylko… czcić tego zupełnie nieznajomego człowieka na ołtarzu namiętności.
Nigdy w życiu czegoś takiego nie robiła ani nie chciała robić. Mimo to jej ręce same znalazły drogę do zamka spodni.
Idąc za głosem instynktu, o którego istnieniu nie miała wcześniej pojęcia, obdarzyła go najintymniejszą, najczulszą pieszczotą.
Tej zimnej wigilijnej nocy, tuż przed ślubem z kimś innym, mówiła sobie, że powinna się wstydzić swego wyuzdania, ale nie czuła wstydu.
Nigdy nie czuła się tak żywa, tak silna i śmiała jak wtedy. Świat dla niej pojaśniał, nabrał kolorów. Przeżywała tę chwilę, klęcząc przed nim, czcząc go jak nieznane bóstwo.
Odsunął ją od siebie i popatrzył w dół. Widziała ruchy jego klatki piersiowej i głodne, niemal okrutne spojrzenie. Najdziwniejsze, że to okrucieństwo pociągało ją zamiast przerażać.
– Czy już kiedyś to robiłaś? – zapytał schrypniętym szeptem.
Przez całe lata udawała przed przyjaciółmi bardziej doświadczoną i wyrafinowaną niż była w rzeczywistości, ale tego obcego nie potrafiła okłamać. Pokręciła głową.
– Nie.
Nie potrafiła odczytać jego wyrazu twarzy, ale w rzeźbionych rysach zaszła jakaś zmiana. Odstąpił od niej, lekko się skrzywił i podniósł ją do pozycji stojącej.
– Czy kiedykolwiek robiłaś coś podobnego? – drążył dalej.
– Nigdy – wyznała szczerze. – Raz się całowałam, ale nie tak. Jesteś jedynym mężczyzną, którego…
Zdradziło ją brzmienie głosu, ale oddałaby wszystko za to zaborcze, męskie spojrzenie.
– Powiedz, jak masz na imię i co mam zrobić, żebyś do mnie należała.
Kilka miesięcy później zadrżała na zimnej ławce w wigilijny wieczór, tak rozpalona i spragniona jak tamtej nocy.
Miała ochotę wykrzyczeć cały żal i gniew, który po sobie zostawił. Porzucił ją tak brutalnie, że przez całe miesiące z trudem przyjmowała do wiadomości, że wykreślił ją ze swojego życia, zapomniał jej imię.
Mimo wszystko tej nocy, kiedy nie powinna czuć nic prócz chłodu, odnosiła wrażenie, jakby tu był, jak duch w zimowej mgle.
Wypuściła powietrze z płuc i nakazała sobie rozsądek. Przynajmniej raz.
Crete był niewzruszony, jak mur z kamienia i milczenia. Przeczuwała to od samego początku, a mimo to pobiegła ku tej ścianie i roztrzaskała się o nią.
– Zasnęłaś, Timoney? – wyrwał ją z zadumy straszny i cudowny, znajomy głos.
Timoney otworzyła oczy. W tym momencie księżyc wyszedł zza chmur.
Choć to niemożliwe, Crete stał przed nią we własnej osobie, piękny i niebezpieczny jak zawsze. Jeden z typowych dla niego nienagannych, ciemnych garniturów okrywał wspaniałe ciało, za którym tęskniła.
Nie wierzyła własnym oczom, ale wiedziała, że nie śni. Z nieznanych powodów Crete Asgar przybył do pozostałości ogrodu jej rodziców, podczas gdy wuj z jej przyszłym mężem wznosili we dworze toasty za jutrzejsze wesele.
– Crete… – wyszeptała.
Wszystkie tłumione uczucia powróciły w mgnieniu oka, co gorsza, rozświetlone nadzieją.
Zerwał z nią dlatego, że popełniła kardynalny błąd, wyznając mu miłość. Dlaczego miałby tu przybyć noc przed jej ślubem, jeżeli nie po to, żeby wreszcie przyznać, że też ją kocha, tak jak przypuszczała? Co innego mogłoby go tu przygnać w wigilię Bożego Narodzenia?
– Nie możesz wyjść rano za tego starca – oświadczył bez cienia uczucia w głosie. Nie robił wrażenia udręczonego miłością czy choćby zakochanego. Raczej zniecierpliwionego. – Mam swoje standardy, Timoney. Oczywiście żaden następny kochanek nie wytrzyma ze mną porównania, ale małżeństwo z kimś takim to już zniewaga.