Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Powrót Pośród Cieni - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 maja 2025
24,23
2423 pkt
punktów Virtualo

Powrót Pośród Cieni - ebook

Epicka opowieść fantasy o spotkaniu dawnych towarzyszy i wyprawie, która staje się próbą odkupienia win przeszłości. Bohaterowie stają naprzeciw legendom i własnym demonom. „Powrót Pośród Cieni” to opowieść o odkupieniu, przyjaźni wystawionej na próbę i walce z przeciwnościami losu w świecie pełnym magii, zdrady i nie zawsze dobrych wyborów.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8414-413-8
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Srebrny Most

Następnego ranka krajobraz wokół rzeki wydawał się jeszcze bardziej dziki, nawet sama przyroda czuła chyba echo opowieści z poprzedniego wieczoru. Ostre, zbite skupiska drzew gęstniały przy brzegach, tworząc ściany liści i gałęzi, a rzeka wiła się wśród ich cieni. Wiatr przynosił zapach mokrego drewna, wilgotnej ziemi i gnijących liści, przypominając podróżnym, że to oni są tutaj obcymi.

Rozpaleni opowieściami, ludzie na barce ponownie otoczyli Amirathala i Tolla, nagabywali ich o dalsze historie, niecierpliwie podsuwali kubki wina i kufle piwa. Przy każdej pikantniejszej historii — a Amirathal wiedział, jak dawkować napięcie i jak wyważyć słowa — rozlegały się oklaski. Oczy zebranych rozszerzały się przy opisie każdego twardego ciosu, każdej walki na śmierć i życie, jakby widzieli nie elfa o smukłych dłoniach, lecz mrocznego wojownika, który samym spojrzeniem posyła wroga na tamten świat. Toll natomiast podkręcał klimat opowieści ironicznymi, czasem wręcz cynicznymi uwagami, uderzając dokładnie tam, gdzie wyczuwał zbyt wielkie napięcie.

Kilku podróżujących kupców, będąc wyraźnie pod wrażeniem wojowniczej reputacji obu mężczyzn, nie mogło się powstrzymać i zaproponowali im gościnę, gdy tylko dotrą do celu. Jeden, gestykulując przesadnie, zapewniał Amirathala o ciepłym łożu i pełnym stole, drugi poklepywał Tolla po ramieniu, mówiąc coś o przyszłych interesach, na co Toll jedynie grzecznie się uśmiechnął.

Choć byli w drodze, dni na barce wydawały się przedsmakiem chwilowego triumfu. Każde kolejne słowo Amirathala i Tolla ściągało słuchaczy, wciągało ich głębiej w świat brutalnych potyczek i niebezpiecznych stworzeń, gdzie tylko najsilniejsi wychodzili cało z opresji.

Na trzeci dzień podróży, barka powoli sunęła przez chłodne, zamglone wody ku Srebrnemu Mostowi, miejscu, o którym krążyły legendy nawet wśród najstarszych z mieszkańców Międzygórza. Widać go było z daleka, choć mgła otulała brzegi rzeki niczym ciężka zasłona. Strzeliste, kamienne łuki spięte srebrnymi elementami, mimo upływu wieków wciąż błyszczały w świetle dnia. Port był zbudowany za czasów Mrocznych Władców, a niektórzy mówili, iż mury wciąż noszą echa elfich pieśni i głosy tych, którzy tu służyli za dawnych czasów.

Podobno elfy stworzyły to miejsce jako strażnicę. Chciały mieć kontrolę nad rzeką, jedną z głównych arterii handlowych, by wszelkie niebezpieczeństwa, zarówno te z ziemi, jak i z otchłani, nie dotarły do ich ziem. Na kamiennych nabrzeżach zdobionych wijącymi się, magicznymi runami, nadal można było dostrzec pozostałości dawnych kamiennych strażników. Rzeźbione figury odziane w zbroje, przyczajone w postawie gotowej do ataku, wciąż kierowały swój wzrok na wody rzeki. W cieniu łuków kryły się ciemne wnęki, w których ponoć wciąż krążyły duchy tych, którzy tutaj polegli.

Gdy barka wpłynęła pod ogromny cień Srebrnego Mostu, załoga i podróżni zamilkli. Nawet Toll, zwykle pełen sarkastycznych uwag, przez chwilę spoglądał na wspaniałą, elficką architekturę z niemal dziecięcym zdumieniem. Wszyscy wiedzieli, że są na starej ziemi elfów, w miejscu, gdzie historia przenika teraźniejszość jak szepczący duch w zimnej mgle.

Teraz elfy były rzadkością w tych stronach, a ich nieliczni przedstawiciele w Międzygórzu wywoływali raczej otwartą niechęć lub nawet głośne słowa pełne nienawiści.

Gdy tylko barka przybiła do brzegu, Amirathal rozejrzał się i zwrócił do towarzyszy.

— Sprawdzę przystań. Może znajdę coś, co płynie do Odrzeca — rzucił krótko, bez oczekiwania na sprzeciw.

Toll skrzyżował ramiona i uśmiechnął się z przymrużeniem oka.

— O, od razu do pracy, jakbyś nigdy w tawernie nie był. Nie myślisz, że przydałoby ci się trochę odpoczynku?

Amirathal wzruszył ramionami.

— Ktoś tu musi planować. Kiedy wy będziecie ucztować, znajdę nam statek, który nie rozsypie się na pierwszej mieliźnie.

Krasnolud Slap parsknął, głaszcząc solidny mieszek.

— Dobra, skoro masz aż taki pęd do zadań elfie, to my idziemy znaleźć pieczeń i piwo.

Reszta ruszyła w stronę tawerny, gdzie zza drewnianych drzwi dobiegały dźwięki śmiechu i pobrzękiwanie kufli. Elenthoron rozejrzał się po wnętrzu i od razu wypatrzył stolik w rogu, gdzie zasiedli, czekając na posiłek. Toll zamówił dzban piwa dla towarzystwa i nie minęła chwila, gdy wszyscy oddawali się świętemu rytuałowi popijania i bekania, zadowoleni i rozluźnieni.

— Myślicie, że ten nasz elf coś znajdzie? — mruknął Toll, rozpierając się wygodnie na ławie.

Slap wzruszył ramionami.

— Zwykle ma nosa do takich spraw. I rękę. A nawet jeśli nie, to zna sztuczki, które się przydają, gdy zabraknie złota.

Gdy tylko podali im gulasz i chleby, rozpoczęli wesołą ucztę. Wszyscy wiedzieli, że następny etap wędrówki jest bliżej, ale teraz każdy z nich wolał cieszyć się spokojem — na ile tylko można było sobie na niego pozwolić w tawernie Pod Srebrnym Mostem.

Amirathal wrócił do tawerny. Przy stoliku zastał resztę drużyny w nieco zbyt wygodnych pozach, a po kuflach widać było, że czekanie nie było takie uciążliwe.

— Statek do Odrzeca odpływa za trzy dni — oznajmił, zajmując miejsce przy stole. — Opłata wynosi pięćdziesiąt złotych koron za nas wszystkich.

Toll uniósł brew. — Pięćdziesiąt? Za przepłynięcie paru mil? A może lepiej wynająć się za zbrojnych? Co wy na to, żeby zrobić z siebie strażników?

Slap prychnął, ale Amirathal pokiwał głową.

— Albo znaleźć transport z kimś, kto nie pyta o pieniądze, tylko o ręce do wioseł.

Elenthoron, który dotąd milczał, podniósł wzrok. — Albo przekonać któregoś z kapitanów, że podróż w naszym towarzystwie jest korzystniejsza. Bez opłat.

Rozmowa nabierała rozpędu, gdy Slap w końcu uderzył pięścią w blat tak mocno, że wszystko na stole podskoczyło.

— Dość! — krasnolud spojrzał na nich twardo. — Ależ z was ciułacze. To ja jestem krasnoludem, i na złocie mi zależy, a jednak… zapłacę za ten cholerny transport!

Amirathal uśmiechnął się.

— Świetnie.

Toll, widząc wahanie Slapa, nie mógł sobie odmówić podpuszczenia go.

— No dobrze, Slap, to przygotuj dwadzieścia… trzydzieści… no, trzydzieści ile tam trzeba?

Amirathal westchnął.

— Pięćdziesiąt.

Krasnolud wciągnął głęboko powietrze, z trudem przełykając gorycz decyzji, ale słowa nie cofnął.

— Macie — powiedział w końcu, odliczając kwotę w ciszy, zaś każda korona zdawała się być ciosem. — Powiedziałem, że zapłacę, to zapłacę.

Wręczył pieniądze Amirathalowi, który od razu ruszył w stronę wyjścia. Towarzysze wymienili się zadowolonymi spojrzeniami, a Slap w końcu rozluźnił się, choć pokręcił głową.

— Lepiej, żeby ten statek miał przynajmniej kawał solidnego pokładu — mruknął, sięgając po kufel.

Wobec zaistniałej sytuacji drużyna postanowiła odwiedzić jednego z kupców, którzy na barce oferowali im gościnę w zamian za niesamowite opowieści o ich przygodach. Chwilę poszwędali się po uliczkach portu, przemierzając wąskie alejki, które zdawały się szeptać historie minionych lat. Każdy zakręt przynosił nowe zapachy — od słonej bryzy morskiej, przez woń przypraw unoszących się z pobliskich tawern, po nuty targu rybnego, gdzie handel kwitł w najlepsze. Ostatecznie dotarli pod wskazany adres, gdzie skromne, aczkolwiek zadbane domostwo przyciągało wzrok swoim nieco zniszczonym, ale dobrze utrzymanym wyglądem.

Kupiec, szczupły mężczyzna o twarzy rozjaśnionej uśmiechem, przyjął drużynę z otwartymi ramionami. Jego radość była aż nadto widoczna, a w oczach lśniły iskierki niecierpliwości. W myślach już szykował się na doskonały wieczór pełen opowieści i wina.

— Witam, witam drogich opowiadaczy! — zawołał, gestykulując w stronę drzwi. — Zapraszam do środka. Niedługo ma przyjechać do mnie rodzina, więc tym bardziej jestem rad, że będziecie u mnie gościć. Możecie zostać, póki starczy wam opowieści.

Po tych słowach roześmiał się, uznając to widocznie za świetny żart, który w jego oczach dodawał nieco lekkości całej sytuacji.

Amirathal wymienił spojrzenia z resztą drużyny, a jego wyraz twarzy zdradzał lekką wątpliwość.

— Chętnie przyjmiemy gościnę, lecz zostaniemy tylko kilka dni, dopóki nie przypłynie nasz statek — odpowiedział, starając się być uprzejmy, ale i stanowczy.

— Właściwie to nam się nie śpieszy — wtrącił Toll, przyglądając się z zainteresowaniem otoczeniu. — Przecież możemy trochę tu posiedzieć.

Kupiec przytaknął, a w jego oczach pojawiła się nadzieja na ciekawe opowieści, które mogłyby uatrakcyjnić jego wieczory.

— Ale właściwie, jak mówiłeś, ten gość za górami to jakiś potężny, prawda? — zapytał Slap — To im dłużej tu zamarudzimy, tym większą potęgę on zdobędzie.

Amirathal skinął głową.

— W pewnym sensie tak, ale jest coś dziwnego, o czym wam wcześniej nie mówiłem. Kiedy oddalaliśmy się z tamtego miejsca, w Aerionie nas wyśmiali. Żywe trupy, mówili, a może kamienie też ożyły, co? — dodał, zerkając na resztę drużyny.

Toll zmarszczył brwi.

— Także myślę, iż inwazja tych truposzy zatrzymała się na zdobyciu świątyni Pana Natury. Chociaż właściwie… — Tischler przerwał, wstrzymując się w rozważaniach.

Stali grupą w przedpokoju, nie mogąc się zdecydować. Patrzyli na siebie nawzajem wiedząc, że decyzja już została podjęta, tylko jeszcze nie została wyartykułowana.

— Czyli nie zostajemy? — spytał Toll, z nutą niepewności w głosie.

— Tak, nie zostajemy — odpowiedział Amirathal, a w jego tonie zabrzmiała pewność, jakby zdecydował, że w ich przygodzie nie ma miejsca na zwątpienie.

Kupiec, słysząc ich rozmowę, uśmiechnął się szczerze.

— Cóż, moi drodzy, nawet na krótko bądźcie moimi gośćmi, a ja w tym czasie opowiem wam o wszystkim, co zagościło w moim życiu, gdyż każdy dzień to nowa historia, a ja uwielbiam historie — zakończył, zapraszając ich głębiej do wnętrza domu.

Tego wieczora kupiec sprowadził kilkoro swoich znajomych. Widać było, że to jakieś gustowne towarzystwo, w wyrafinowanych ubraniach i z manierami, które wskazywały na ich wysoką pozycję. Drużyna została ustawiona pod ścianą, tworząc niemalże scenę, na którą zwrócona była uwaga wszystkich przybyłych. Goście rozsiedli się na ustawionych krzesłach, a ich spojrzenia zdradzały jedno — pragnęli opowieści, ciekawi jak dzieci czekające na bajkę przed snem.

Wyraz ich oczu mówił tylko jedno — opowiadać, opowiadać…

Amirathal, wciągając dym z fajki, czuł na sobie ich wzrok. To był jego moment. Rozpoczęły się opowiadania, a publikę ogarnęła atmosfera napięcia, niczym cisza przed burzą. Grupa zaczęła snuć historie o niebezpieczeństwach, które napotkali w trakcie swoich podróży, a ich słowa unosiły się w powietrzu jak mistyczny zapach, wzbudzając zachwyt i niedowierzanie.

Publika, z otwartymi ustami, słuchała jak zaczarowana, zaabsorbowana każdą frazą. Ich reakcje były żywe, śmiech przeplatał się z okrzykami zdziwienia, a czasami cisza zapadała tak głęboka, że można było usłyszeć trzask ognia w kominku. Każde słowo zdawało się wciągać ich głębiej w świat opowieści, w świat, w którym w każdej chwili mogło wydarzyć się coś niewyobrażalnego.

Jedna z opowieści potoczyła się następująco:

— Kiedy szliśmy drogą — zaczął Toll, wskazując gestem na wyimaginowany horyzont, — mieliśmy spokój i ciszę, niczego się nie spodziewaliśmy.

— I nagle wypadło dwanaście goblinów! — krzyknął krasnolud Slap, wznosząc ręce, jakby chciał pobić rekord w liczbie potworów w opowieści.

— Tak, dwanaście goblinów — powtórzył Slap z przejęciem, jego biała broda falowała jak na wietrze.

— Martwych — dodał Elenthoron, jego grobowy głos wprowadził mrok w tę szaloną opowieść. Spojrzał na resztę drużyny, szukając akceptacji.

— Z obrzydaczem na czele! — przekrzykiwał harmider, nie mogąc się powstrzymać Amirathal. Jego oczy błyszczały jak dwie srebrne monety.

— Potem, jak te gobliny już przeszły, krzycząc i wyjąc — ciągnął Toll, przymykając oczy, by lepiej oddać atmosferę tamtej chwili.

— Wyskoczył jakiś pentagram i przywołał… — wtrącił Slap, a jego ton zdradzał, że to będzie coś niesamowitego.

— Dziesięć goblinów! — wrzasnął znów Slap, niemalże nie mogąc się doczekać kontynuacji.

— Latających — dodał grobowym głosem Elenthoron, jego spojrzenie stało się dzikie, coraz bardziej intensywne.

— Nie! To ja widziałem — zaprotestował Toll, a jego usta wykrzywiły się w uśmiechu.

— Nie, to ja! — oburzył się Slap, jego emocje były tak żywe, że aż zatoczył się na siedzących obok.

— Jeden bard mi opowiadał, że pentagram to jakiś ten, z biczem — wtrącił Amirathal, drapiąc się po głowie i próbował przypomnieć sobie każdy szczegół.

— Dwunastu goblinów z mieczami — wykrzyknął Slap, jakby nie słyszał o niczym innym.

— Dwunastu goblinów z jednym biczem — zredukował Elenthoron, dodając trochę ironii do narracji.

— Nie!! Z bombami! — krzyknął Slap, jego entuzjazm zdawał się nie znać granic.

— I wyrzucili je! Na co jeden z nich powiedział: „Eeeee, szefie, czy nie trzeba wyjąć zawleczki???” — snuł Amirathal, jego gesty przypominały teatralne przedstawienie.

— Yyyyy, no tak… to chodźmy najpierw po te granaty — odezwał się Toll. Jego głos był tak sugestywny, że wszyscy w pomieszczeniu wybuchnęli śmiechem.

— A wtedy podeszły, głupio się uśmiechając, i zabrały granaty! — wrzasnął Slap, a jego oczy świeciły z ekscytacji.

— Tak, tak! I wyciągnęły zawleczki jednym ruchem, a potem… — dodał Amirathal, zacierając dłonie, czekając na kulminacyjny moment.

— I wtedy powiał wiatr śmierci!!! — zakończył Elenthoron, unosząc ręce w górę gestem wzywającym potwory z lasu, a sala wybuchła gromkim śmiechem i oklaskami, a cała historia ożyła w ich umysłach.

Po jakimś czasie napięcie w sali nieco opadło, choć wciąż można było poczuć echa niedawnych emocji. Niektórzy ze słuchaczy trzymali się kurczowo krzeseł, w obawie, że ich umysły mogą pogubić się w koszmarnych opowieściach. W pewnym momencie, jedna ze starszych dam została wyprowadzona z sali w celu podania soli trzeźwiących. Wyglądała na kogoś, kto całe życie spędził w bezpiecznym otoczeniu, a teraz doświadczył przerażających opowieści, które podkopały jej odwagę. Gdy słyszała o goblinach i ich latających kompanach, oczy jej wyszły z orbit, a w końcu omdlała, co wywołało pewne zamieszanie.

Gospodarz, widząc całe to zamieszanie, pokręcił głową. Po chwili zwrócił się do drużyny, której opowieści przyczyniły się do tego chaosu.

— Przepraszam, moi drodzy opowiadacze — powiedział, zakładając ręce na piersi. — Ale, szczerze mówiąc, nie sądziłem, że opowieści o martwych goblinach będą miały tak dramatyczny wpływ na moich gości.

— Mówiłeś, że chcesz niesamowitych historii — odparł Amirathal, z twarzą skrytą w dymie fajki.

— Tak, ale nie myślałem, że opowieści skończą się omdleniami! — odpowiedział gospodarze z uśmiechem.

Toll, przerywając, dodał:

— Jak mówi przysłowie, nie każdy ma mocne nerwy, a z tego, co widziałem, tamta dama jest bardziej przyzwyczajona do gorącego naparu niż do goblińskich bomb.

Gospodarz przewrócił oczami, choć uśmiech wciąż błąkał się na jego twarzy.

— Proszę, następnym razem weźcie pod uwagę, że nie wszyscy w tym mieście mają serca twarde jak stal. W każdym razie, może lepiej wybierzcie nieco łagodniejsze tematy, gdy znów zechcecie opowiadać swoje historie.

W odpowiedzi Amirathal pokiwał głową, przyjmując uwagi gospodarza, choć nie ukrywał, że nie zamierza zmieniać swojego stylu opowiadania.

— Może będziemy musieli przygotować nowe opowieści, które lepiej będą pasować do towarzystwa, które się tu zbiera. Na przykład, jak zjedliśmy najbardziej wykwintny posiłek, który wydał się nam nieco za ostry.

Gospodarz zaśmiał się szczerze. Sala powoli pustoszała.

Po trzech dniach straszenia okolicznej szlachty na przyjęciach u kupca, drużyna ruszyła w dalszą drogę, wciąż słysząc w uszach echa śmiechów i przerażonych okrzyków. Każdy z gości chciał usłyszeć więcej opowieści, a drużyna, niczym wytrawni bajarze, nie miała zamiaru ich zawieść. Po kilku takich spotkaniach ich sława rosła, a legendy o ich przygodach zaczynały żyć własnym życiem.

Podróż do Odrzeca zajęła im kolejne trzy dni, które mijały w swobodnej atmosferze. Droga wiodła co prawda przez zdradliwe tereny, jednak ich umysły wciąż były zajęte wspomnieniami o zabawnych anegdotach.

Wzdłuż rzeki co rusz napotykali na znaki minionych bitew — pozostałości po niegdyś dumnych warowniach, które teraz popadły w ruinę, a zarośnięte ścieżki kryły w sobie więcej zagadek niż odpowiedzi.

— I co my tutaj robimy? — rzucił Toll, przeszukując kieszenie w poszukiwaniu słodyczy, które kupił na targu w porcie. — Wiesz, co mówią o tej rzece? Każdy, kto nią płynie, w końcu natrafia na coś, czego wolałby nie spotkać.

— Tak, a to „coś” to zwykle jakieś potwory — dodał Amirathal, spoglądając na szare niebo, na którym zaczynały zbierać się chmury. — Może lepiej będzie, jeśli schowamy się pod pokład, zanim deszcz zmoczy nas do suchej nitki.

— Mówiłeś o potworach — przypomniał mu Slap, przystając na chwilę. — Ale ja słyszałem, że na tej trasie kręcą się nie tylko gobliny. Mówią, że w okolicy grasuje coś znacznie gorszego.

Elenthoron, który dotąd milczał, nagle podniósł wzrok, wyraźnie zaciekawiony.

— Cóż to za mroczne stwory? — zapytał, jego głos był niski i głęboki, niczym pomruk nadciągającej burzy.

— Na pewno jakieś straszliwe mutanty, które czatują na nieostrożnych podróżnych — wtrącił Toll, z udawanym strachem. — Ale jeśli chcesz, możemy chwycić miecze i zrobić na nie rajd.

W odpowiedzi na te słowa drużyna roześmiała się, choć w ich sercach czaiła się nuta niepokoju. Wiedzieli, że z każdą chwilą zbliżają się do Odrzeca, a z nim do nowego, nieznanego zagrożenia, które czekało na nich w mroku.Odrzec

Po dopłynięciu do Odrzeca, drużyna ruszyła wzdłuż portowego nabrzeża, mijając tętniące życiem doki i magazyny. Odrzec nie przypominało żadnej innej przystani, w jakiej bywali. Pośród labiryntu ciasnych uliczek, zbudowanych z surowych, ceglanych kamienic i składów, unosił się ciężki zapach smoły, tłuszczu i spichrzy pełnych zboża. Choć Odrzec nie był wielkim portem, a przystań wyglądała skromnie w porównaniu z tętniącymi życiem Srebrnym Mostem, miejsce to miało swój urok. Długie drewniane nabrzeża przygarniały łodzie mniejsze niż to, do czego przywykli podróżnicy, a jednak wszędzie widać było pracę i ruch — matrosów toczących beczki z żywnością, handlarzy wrzeszczących coś o nowych dostawach, oraz kilku barwnych trubadurów, którzy wyśpiewywali ballady o dalekich stronach i dzielnych herosach. Dźwigi zbudowane z ciężkiego drewna, z metalowymi, masywnymi hakami, poruszały się miarowo nad ludźmi i najemnymi krasnoludami, przełączającymi skrzynie i worki na wyczyszczony, kamienny brzeg.

Nie opodal, na rynku, zaczynało wrzeć. Przechadzając się wśród kramów, można było zobaczyć towary o nieskończonej różnorodności: egzotyczne tkaniny z dalekiego południa, czy przyprawy, które niosły ze sobą zapachy odległych krajów. Przekupnie, strażnicy, rybacy i drobni złodzieje mieszali się w tłumie, a powietrze wypełniały krzyki sprzedawców zachwalających swoje towary. Echem niosły się również przekleństwa marynarzy oraz sporadyczne, urywane śmiechy.

Gdy dotarli do rynku, wzrok przyciągnął okazały, choć obdrapany dom z szyldem w kształcie topora. Tawerna mieściła się tuż obok targowiska, co oznaczało, że klientela była równie ciekawa, co przypadkowa.

— No, tu będzie jedzenie — rzucił Toll, zerkając na wnętrze, skąd dochodziły wesołe okrzyki i zapach piwa. Weszli, przeciskając się między stołami i zajęli miejsce blisko kominka, gdzie ogień trzeszczał w murowanym palenisku. W środku siedzieli marynarze, podróżni, ale i kilku z pozoru dobrze ułożonych mieszczan, którzy jednak, przy świecach, wydawali się nieco mniej dystyngowani niż za dnia. Zapach gotowanego mięsa mieszał się z fajkowym dymem. To miejsce było świadkiem tysięcy historii. Wytarte deski stołów i okopcone na czarno belki stropowe skrywały w sobie tajemnice wielu pokoleń podróżnych. Kilka twarzy zmierzyło drużynę długimi, oceniającymi spojrzeniami.

— Witamy w odrzeckiej chałupie. Wiedz, że cię mamy głęboko… na względzie. Co będzie? — zagadnęła leciwa kobieta o szorstkim głosie i włosach związanych w ciasny kok.

— Coś, co jest u was prawdziwym przysmakiem — odpowiedział Toll, rzucając na ladę kilka monet.

— Noclegi też są? — spytał Amirathal oberżystkę, która mierzyła ich wzrokiem.

Karczmarka skinęła głową i bez słowa zniknęła na zapleczu. Chwilę później na stół trafiły gliniane miski z gęstym, pachnącym rosołem, pajdy świeżo wypieczonego, czarnego chleba oraz kubki ciemnego, słodko-kwaśnego piwa.

— Może być i jedzenie i łóżka, panowie — odparła z krótkim uśmiechem. — Ale za darmo nie będzie.

Pochłonęli posiłek bez zbędnych rozmów, wsłuchując się w gwar karczmy.

Po kolejnej transakcji, ze znacznie lżejszymi sakwami ruszyli ku schodom, prowadzącym do skromnej izby, która na tę noc miała być ich schronieniem.

Zmęczeni podróżą, powoli zapadali w sen, każdy na swoim skromnym posłaniu.

Choć miasto miało być jedynie przystankiem na ich drodze, nieprzyjemne przeczucie nie dawało im spokoju. Czuli, że są obserwowani.

Amirathal obudził się pierwszy i słysząc jedynie ciche chrapanie, szybko zorientował się, że reszta jeszcze śpi. Przeciągnął się, zsunął z łóżka i ruszył na dół.

W gospodzie panował poranny chłód. Gospodarz po chwili wyszedł z zaplecza, wycierając ręce w wypłowiały fartuch.

— Może jakieś śniadanko? — zaproponował, oceniając wzrokiem Amirathala.

Elf skinął głową, siadając przy stole blisko kominka, w którym tliły się resztki popiołu. Miał wrażenie, że nie ma sensu czekać na resztę. _“Zjedzą, jak się wyśpią”_ — pomyślał.

Gdy na stół trafiła miska z prostą jajecznicą, Amirathal zabrał się do jedzenia, w myślach układając plan na dzień.

Reszta drużyny pojawiła się na dole po jakimś czasie, niezbyt wyspana, ale zadowolona i gotowa na solidne śniadanie. Slap rzucił się na jajecznicę z grymasem, który można było uznać za wyraz głodu lub irytacji — a najpewniej obu naraz. Toll i Elenthoron, mniej skłonni do dramatyzmu, usiedli po cichu, ale ich spojrzenia zdradzały, że liczą na coś konkretnego i gorącego.

Kiedy na stole pojawiły się talerze, zapach pieczonego chleba, jajek z cebulą i kawałków wędzonego mięsa rozszedł się po izbie, niosąc ze sobą błogosławiony spokój. Jedli w milczeniu, zaabsorbowani prostym, a jednak satysfakcjonującym posiłkiem. Gdy talerze były już puste, Slap otarł usta rękawem i uniósł brodatą twarz z miną pełną stanowczości.

— Czas kupić coś, co nie przemoknie po pierwszym deszczu — mruknął krasnolud, patrząc na swoje podróżne odzienie.

Znalezienie odpowiedniego sklepu nie zajęło im długo. Właściciel, widząc nowo przybyłych z monetami w kieszeniach, ochoczo zaoferował im wełniane płaszcze i grube, podszywane futrem tuniki, które obiecywały osłonę przed wiatrem, zimnem i wilgocią. Slap wytargował nieco niższą cenę, czym zadowolił samego siebie bardziej niż kompanów.

Ubrani w ciepłe odzienie wyszli na drogę prowadzącą w stronę gór. Przed nimi rysowały się majaczące w oddali szczyty, które wyglądały groźnie, surowo, jakby ostrzegały przed tym, co może kryć się po drugiej stronie.

Droga do przełęczy Smoczych Skał ciągnęła się, zmieniając krajobraz z łagodnych pagórków w coraz bardziej ostre i bezlitosne zbocza. Powietrze stawało się chłodniejsze, a wiatr, wiejący od gór, przypominał o zimie, która coraz mocniej zaznaczała swoje nadejście. Slap z każdym krokiem wydawał się bardziej podekscytowany, jego oczy błyszczały z niecierpliwości.

— Smocze Skały, widzicie? — Slap wskazał sękatym paluchem w stronę gór piętrzących się na horyzoncie. — Przełęcz, która wieki temu powstała jako jedyna droga przez góry! No i sama twierdza to krasnoludzkie dzieło sztuki! Kto wie, jakie skarby kryje i co tam jeszcze mają w podziemiach!

— Kto wie — mruknął Amirathal, naciągając kaptur głębiej na twarz, gdy zimny wiatr przeszył go niczym ostry nóż. — Ale nie wiem, czy to sprawi, że będzie mi cieplej.

— Oj, poczujesz, elfie, poczujesz — rzucił krasnolud z szerokim uśmiechem. — Te mury są jak ciepły uścisk samej ziemi! Nigdy nie widziałem tego bastionu, ale starzy w kuźniach opowiadali, że jest niezdobyta. A we mnie rośnie ochota, żeby ujrzeć to miejsce na własne oczy.

Każda rogatka, którą podróżujący mijali na swojej trasie, była widomym znakiem władzy, która sprawowała kontrolę nad tym terenem. Każda taka rogatka była jak małe przypomnienie, że wszystko, co się dzieje w tej krainie, jest zależne od decyzji i działań władców.. Co dwadzieścia kilometrów strażnicy wylegali z posterunków by pobrać myto od każdego przechodnia. Amirathal tym razem w milczeniu akceptował obecność strażników, przyjmując ten koszt jako niewielką niedogodność.

Przy kolejnym punkcie kontrolnym dołączyli do karawany kupieckiej, z którą mogli ruszyć żwawiej. Kupcy, zaprawieni w handlu między górami, bez zająknięcia opowiadali o trasach, które pokonali, handlując bursztynem, skórami i metalami. Przy ich opowieściach czas płynął nieco szybciej. Toll z łatwością wdał się w pogawędki, podczas gdy Elenthoron trzymał się z tyłu, obserwując towarzyszy z bezpiecznej odległości, niczym cień.

Pod koniec trzeciego dnia, kiedy zaczynało się już ściemniać, a temperatura spadała coraz niżej, drużyna dotarła do skromnego schroniska, ledwie wyróżniającego się z szarości gór. Płomienie pochodni przy wejściu tliły się niepewnie, jakby zimno przenikało nawet światło. Slap zatrzymał się przed drzwiami i uśmiechnął, wzdychając z niecierpliwością.

— Jeszcze kawałek. Góra trzy dni i stanę pod twierdzą — wyszeptał niemal z namaszczeniem, po czym wziął głęboki oddech. — Chodźmy, trzeba się ogrzać, nim ten wiatr wywieje nam resztki ciepła z kości.

Amirathal skinął głową i pchnął drzwi.

— Jeśli tylko ogień w kominku jest równie potężny, jak twoje pragnienie ujrzenia tej przełęczy, to może i uda nam się ogrzać — rzucił z przekąsem.

Weszli do środka, czując, jak ciepło powoli przejmuje kontrolę nad przemarzniętymi kończynami.

Wnętrze schroniska było skromnie urządzone, choć ciepło bijące z kominka starało się dodać mu trochę życia. Przy jednym ze stołów siedziała grupka krasnoludów, których widok od razu wzbudził w drużynie czujność. Nie mieli przy sobie broni — żadnych toporów, żadnych młotów — ani amuletów czy insygniów kapłańskich, a ich szaty, choć surowe, wyglądały bardziej na worki pokutne niż na ubrania.

Toll podszedł bliżej, rozglądając się, czy ktokolwiek zauważy, że ciekawość wzięła nad nim górę.

— Kłaniam się szanownym panom — zaczął przymilnym tonem, zaglądając pod szerokie kaptury. — A dokąd to droga prowadzi?

Krasnolud o nieco dzikich oczach podniósł głowę i spojrzał z czymś pomiędzy obojętnością a lekką nutą irytacji.

— A, tam — odburknął, machnąwszy ręką. — Idziemy ze Smoczych Skał do Odrzeca.

Toll wyprostował się, skinął głową, a rozmowa ucichła, zanim jeszcze zdążył podjąć kolejną próbę nawiązania kontaktu. Kilka grzecznościowych pytań, proste odpowiedzi, potem cisza, którą przecinał tylko trzask ognia w kominku. Krasnoludy nie kwapiły się do rozmów, a ich twarze, choć nieprzeniknione, zdradzały coś w rodzaju mrocznej niezłomności.

Drużyna usadowiła się w kącie i wyciągnęła zapasy. Wieczór płynął powoli, wypełniony rozmowami o dawnych czasach, o przygodach, których ślady dawno pokrył kurz. Każdy z nich zdawał się nosić jakąś nieopowiedzianą historię. Krasnoludy w szarych szatach milczały, niczym stary kamień na zboczu góry.

Nazajutrz wyruszyli, opuszczając zimne ściany schroniska i podążając dalej, w stronę Smoczych Skał. Dopiero gdy minęło pół dnia drogi, a chłód powietrza na dobre przegryzł się przez ich ubrania, Slap — który przez cały wieczór siedział podejrzanie cicho — odezwał się. Jego głos brzmiał niemal jak rozważania wygłaszane do samego siebie.

— Te krasnoludy w szarych worach — mruknął, nie patrząc na nikogo z towarzyszy. — To byli Zabójcy.

— Zabójcy? — powtórzył Toll, marszcząc brwi.

Slap rzucił mu krótki, ciężki jak ołów wzrok.

— Krasnoludy, które szukają honorowej śmierci, by zmyć swoje przewiny. Żaden z nich nie wraca z tej drogi — powiedział powoli. — Walczą, aż znajdą koniec, który uznają za godny.

Amirathal uniósł brew, przyjmując ten fakt bez większego zaskoczenia.

— Muszę przyznać, że gdy się im bliżej przyjrzałem, to poczułem… szacunek — dodał Toll.

— Lepiej, żebyś czuł do nich respekt — rzucił Slap. — Jeśli już się z kimś mierzą, to raczej z myślą, że pójdą do grobu.Smocze Skały

Pod wieczór dnia szóstego, kiedy karawana dotarła do Smoczych Skał, wszyscy czuli narastającą nerwowość. Ciężkie chmury spowijały niebo, a wiatr przesiąknięty wilgocią zapowiadał nadciągającą ulewę. Powietrze drżało od statycznych napięć, jakby burza wstrzymywała się na granicy wybuchu, czekając tylko na pierwszy błysk.

Na tle poszarzałego krajobrazu twierdza Smoczych Skał wyglądała niczym pomnik uporu krasnoludzkiej rasy. Wykuta w samym sercu góry, dominowała nad szlakiem, a każdy jej kamień zdawał się wołać o sile, która przeżyła setki nawałnic i oblężeń. Główna fortyfikacja piętrzyła się na skalnej półce, a schody prowadziły przez liczne łuki i galerie wykute w klifie. Krasnoludzkie działa — wielkie, masywne, o lufach czarnych od sadzy — były ustawione w łukach po obu stronach przejścia. Nawet powietrze tutaj wydawało się cięższe i przesiąknięte zapachem metalu.

Slap był wyraźnie zachwycony, nie kryjąc wrażenia, jakie wywarła na nim starożytna krasnoludzka inżynieria. Otworzył szeroko usta, wciągając powietrze z niemal nabożną czcią.

— Smocze Skały… Twierdza jak malowana. — Patrzył na każdy detal, na każdy mur, każdy ślad dłuta. — Niczym czysta siła wyrastała z tej góry…

Strażnicy przy bramie, z brodami opasanymi metalowymi pierścieniami czujnie śledzili wzrokiem wszystkich podróżnych. Ich lśniące zbroje pobrzękiwały lekko, gdy podeszli bliżej, żądając opłaty.

— Dwa solary za nogę! — ryknął jeden z nich. Jego sroga twarz wyglądała na nie znoszącą sprzeciwu.

Slap natychmiast przystał na warunki. Dla niego Smocze Skały były więcej warte niż parę złotych monet. Bez zbędnych słów ruszył w stronę bramy, nawet się nie odwracając.

— Spotkamy się rano! — rzucił jeszcze na odchodnym, zanim zniknął w cieniu wielkich kamiennych łuków.

Pozostali — Amirathal, Elenthoron i Toll — spojrzeli na siebie porozumiewawczo, nie kryjąc swojej rezygnacji. Opłata wydawała im się zbyt wygórowana, a nocleg na zewnątrz w przyległej do muru karczmy brzmiał równie dobrze, co możliwość spania wewnątrz murów twierdzy.

— My, jesteśmy z tych bardziej oszczędnych — rzucił Toll, zeskakując z wozu kupca, którego karawana właśnie mijała bramę wjazdową.

Zameldowali się u karczmarza, krasnoluda o niezbyt zachęcającym spojrzeniu i ciężkich, niemalże kamiennych dłoniach. Knajpa była równie szorstka jak jej właściciel, a wnętrze ledwo rozświetlone żarem paleniska.

— Czego wam trza? — rzucił karczmarz oschle, wskazując jedną z ław pod ścianą.

— Grzanego piwa i cokolwiek co tam macie — odpowiedział Toll.

W środku panował zaduch, który nawet krasnoluda mógłby powalić. Powietrze było ciężkie od woni spoconych ciał, piwa wylewanego na stół i czegoś przypominającego spleśniały chleb. Większość gości stanowili lokalni handlarze i kilku podejrzanie wyglądających wędrowców. W kącie siedziały też krasnoludy, ale nie wyglądały jakby warto było się im przysłuchiwać. Brody mieli skołtunione, ubrania plugawe, a ich twarze były pokryte szramami i bliznami.

Kiedy Amirathal spróbował zupy podanej na stół — ciepłej brei o barwie szarego błota — zrobił kwaśną minę, wypluwając pierwszą łyżkę pod stół.

Wtedy właśnie karczmarz, masywny krasnolud o twarzy jak zardzewiałe kowadło, zażądał zapłaty.

— Dziesięć złotych monet od osoby! Nocleg w cenie!

— Co?! — wykrzyknął Toll, odstawiając naczynie z chlupotem zupy. — Dziesięć solarów za to bagno?!

— To rozbój — dodał Elenthoron, a jego dłoń zbliżyła się do rękojeści miecza. — Ostatni raz jadłem coś równie obrzydliwego, kiedy… no, kiedy chwyciłem martwego szczura.

Cała trójka, zirytowana i wygłodniała, wypadła na zewnątrz, nie pozostawiając za sobą nic prócz niezadowolonych spojrzeń gości. Przystanęli pod murem karczmy, zaciągając się chłodnym powietrzem.

— No dobra, znajdźmy coś innego — mruknął Amirathal, rozglądając się. — Musi tu być jakaś chata wypasacza albo pusty szałas.

Krążyli po okolicy, ale nie było widać ani schronienia, ani śladu jakiegokolwiek pasterza. Góry rozciągały się w ciemności, a wokół wiatr roznosił chłód, który wdzierał się pod ich płaszcze. Po chwili dostrzegli jednak ognisko w niewielkiej dolince — kilku obdartusów grzało się przy ogniu, a nad płomieniami wisiał kociołek. Co chwila któryś z nich zanurzał kubek, nabierał zawartość i pił ze skupieniem, sprawiając wrażenie, że każdy łyk ma ich uchronić przed nadchodzącą nocą.

Toll uniósł brew.

— Słuchajcie… wyglądają na jakichś górali. Może wskażą nam drogę do jakiegoś pustego szałasu. Albo przynajmniej rozpalą porządniejsze ognisko.

Elenthoron pokiwał głową z niechęcią, a Amirathal westchnął, ale ruszyli w stronę ogniska, trzymając ręce na rękojeściach broni.

Zbliżyli się do ogniska, a sześciu mężczyzn, odzianych w niewyprawione skóry, podniosło wzrok. Zbyt mocno przypominali przyczajone wilki, żeby czuć się przy nich bezpiecznie. Jeden z obszarpańców o czarnym zaroście i twarzy przypominającej strzaskaną skałę zerknął na Amirathal.

— Macie coś do picia? — zapytał ochryple.

Amirathal uśmiechnął się pod nosem, wyciągając z plecaka butelkę.

— Coś tam się znajdzie — mruknął. — Może być wino?

Góral prychnął, unosząc kubek z ciepłą zawartością.

— Wino? Eee, a może coś mocniejszego?

Toll, nie spuszczając oczu z przewodników, sięgnął po inną flaszkę, cięższą i ciemniejszą.

— Samogon może być?
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij