Powrót Wyntera - ebook
Powrót Wyntera - ebook
W miasteczku Rotherweird za sprawą wielowiekowego spisku siły ciemności mogą tym razem zwyciężyć
Miasto Rotherweird od czterystu lat jest odseparowane od reszty Anglii, aby chronić swoją śmiertelnie niebezpieczną tajemnicę. Zagadkowy miliarder sir Veronal Slickstone nie żyje, a jego próba wykorzystania sekretów miasta spaliła na panewce, pozostawiając Rotherweird w niepewności. Jednak ktoś gra w bardzo długą grę…
Mnożą się niepokojące wróżby: pogrzeb dostarcza tajemniczego ostrzeżenia, przemawia starożytny portret, herold znika, a demokracja zagraża niełatwemu przymierzu między miastem a wsią.
Misterna intryga Geriona Wyntera, tworzona przez stulecia, jest już w ruchu, zmierzając do nieuchronnego. Wszystko wskazuje na jeden cel: wskrzeszenie mrocznej elżbietańskiej przeszłości miasteczka, i na jedną datę: zimowe przesilenie… Wynter nadchodzi!
„Wspaniale zrealizowana kontynuacja Miasteczka Rotherweird, która przygotowuje bankiet mrocznych przysmaków. Po raz kolejny urzeka nas fascynująca alchemia fabuły, miejsca i ludzi: dziwactwa, tajemnice, święte przedmioty i krwawe zło. Uczta!”.
„The Daily Mail”
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-633-7 |
Rozmiar pliku: | 6,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obcy z Anglii
Jonah Oblong
historyk
Miasteczko Rotherweird
Rhombus Smith
dyrektor szkoły w Rotherweird
profesor Vesey Bolitho
astronom i szef naukowy Wieży Południowej
Hengest Strimmer
szef naukowy Wieży Północnej
Vixen Valourhand
nauczycielka nauk ścisłych z Wieży Północnej
Gregorius Jones
kierownik wychowania fizycznego w szkole Rotherweird
Godfrey Fanguin
były nauczyciel
Bomberka Fanguin
jego żona
Angela Trimble
woźna szkolna
Sidney Snorkel
burmistrz
Gorhambury
sekretarz miejski
Madge Brown
zastępczyni kierownika biblioteki
Hayman Salt
główny ogrodnik miejski
Marmion Finch
herold miejski
Boris i Bert Polkowie
właściciele spółki „Polk — Woda i Ziemia”
Orelia Roc
właścicielka sklepu z antykami „Błyskotki i Bibeloty”
Aggs
woźna szkolna
Estella Scry
wróżka
Gurney Thomes
mistrz aptekarski
Mieszkańcy wsi w okolicy Rotherweird
Bill Ferdy
piwowar i właściciel „Esencji Wędrowca”
Ferensen
bliski wędrowny sąsiad Ferdych
Era elżbietańska i Stuartów
sir Robert Oxenbridge
konstabl z londyńskiej Tower
John Finch
herold Rotherweird
Geryon Wynter
mistyk
Calx Bole
służący Wyntera
Tyke
zagadka
Mel
Estella
Nona
cudowne dzieci
Sacheverell Vere
zamożny kawaler
Benedict Roc
mistrz rzeźbiarz
Mieszkańcy Rotherweird przebywający poza miastem
Tancred Everthorne
artysta malarz
Pomeny Tighe
matematyczka
Staroangielski
brat Hilarion
mnich i badacz natury
Harfoot
jego świecki towarzysz
Czapla
STARA HISTORIA
Roku Pańskiego 63. Brytania
Caligatae — takie imię wymyślili sami dla siebie. „Sandałowcy”, mężczyźni, którzy przemierzają znany świat i docierają wszędzie, gdzie warto dotrzeć.
Mierzy wzrokiem swoje caligae. To coś więcej niż sandały rzymskiego żołnierza — caligae to symbol Imperium, zwłaszcza kiedy ich nabijane ćwiekami podeszwy wbijają się w obcą ziemię. Jednak liczą się również sprawy praktyczne: sandały służą dobrze i w ojczyźnie, i w Afryce, gdzie przesypuje się przez nie piasek, jak również na wszelkich możliwych drogach — lecz na tym dzikim bezdrożu Brytanii, pełnym robaków, kleszczy i pijawek, caligae wpuszczają naturalnych wrogów. Pomagają nieco wełniane ochraniacze na stopy, ale owady wspinają się po nich i gryzą miękkie ciało. Po czym zawsze następuje qui pro quo.
Jego imię, kiedyś Gregorius, teraz brzmi Gorius. Armia potrzebuje krótkich, łatwych do wykrzyczenia imion.
Jest w legionie speculatorem — głównym zwiadowcą. Lubi to słowo, gdyż już jego brzmienie przywodzi na myśl zadanie, które określa: mieszaninę obserwacji, nadziei, zgadywania i pracy samodzielnej.
Paprocie łaskoczą go w uszy; zdjął hełm, żeby nie odbijało się w nim światło. Mierzy wzrokiem rozciągający się przed nim krajobraz, tak jak zobaczą go ci poniżej: wzniesienia, zmienna linia horyzontu, mozaika paproci i ziemi. Ze swoją opaloną skórą wtapia się w otoczenie.
Jest tutaj od godziny. W znajomej scenerii czas się wlecze: głazy, skazani mężczyźni w białych szatach, prymitywne chaty z gliny, zwierzęcego łajna i ze słomy. A jednak głupota tych akurat barbari nie ma sobie równej, gdyż porzucili wyspę, jedyne miejsce, w którym mogli się bronić, i — jedni koraklami, inni w pełnym widoku idąc przez otwarte łąki — przeszli do lasu, który porasta strome zbocze do samej krawędzi doliny. Sami weszli w pułapkę.
Kawaleria kłusuje pobrzeżem rzeki i przebija włóczniami wyciągnięte na brzeg korakle, żeby odciąć drogę ucieczki wodą. Z północy maszeruje piechota, podzielona na trzy równe oddziały. Rozkazy są krótkie i wykonywane natychmiast.
Gorius podziwia strategię, wypracowaną przez miesiące podobnych działań, i perfekcję rzymskiego manewru. Mając przed sobą perspektywę rzezi niewinnych, staje się bardziej wrażliwy. Odwraca wzrok. Na południe od rzeki nad równym terenem mokradeł wznosi się kopiec ziemny. Być może to kurhan, chociaż nie prowadzi do niego żadna ścieżka.
Gorius zaczyna znów obserwować przygotowania do bitwy. Barbari wycofali się między drzewa. To będzie pestka: najpierw wejdą harcownicy, rozciągną się w linię, by zamknąć wroga z boków. Jazda przeczesze łąkę w poszukiwaniu skrytek ziemnych, wbijając włócznie w ziemię, ale nie znajdzie niczego. Legioniści zostawiają tarcze i włócznie przed lasem: w gąszczu drzew bardziej przyda się krótki miecz.
Gorius czuje mrowienie w karku. Dlaczego nie słychać krzyków kobiet i dzieci? Przypomina sobie mieszaninę niepokoju i respektu, jakie to akurat osiedle wzbudzało w sąsiadach. Słyszy tylko świst mieczy w krzewach i przekleństwa żołnierzy; rozkazom zaczyna brakować pewności. Legioniści rozpraszają się jak psy gończe, które zgubiły ślad.
Tutaj zaczyna się zadanie dla Goriusa i jego oczu myśliwego: ma odnaleźć ukryte ścieżki i uprzedzić atak. Zaznacza punkt, w którym znikli, biegnie do uwiązanego konia i galopuje z powrotem.
— Teraz możesz zarobić na siebie — mówi burkliwie jego trybun. Nosi przezwisko Ferox i jest z natury podobny do swojego imiennika — fossy.
Gorius nie chce, żeby ktoś jeszcze bardziej zadeptał mu teren.
— Panie, odwołaj wszystkich, zostaw to mnie.
— A kiedy ich znajdziesz, to co zrobisz? — Ferox dobywa miecza i podąża za swoim speculatorem.
Gorius przystaje, wskazuje i idzie dalej; przypomina galijskiego nakrapianego psa myśliwskiego. Trudno jest przetworzyć obraz miejsca widzianego z góry na miejsce właściwe. Przewodnik w końcu jednak zawęża obszar poszukiwań do głębokiej kotliny, na której zbocze nie da się szybko wspiąć; zresztą nikt tego nie próbował. Podkute sandały zostawiają wgłębienia, lecz w kotlinie dominują inne ślady: odciski bosych stóp. Gorius na czworakach przeszukuje kotlinę — chociaż Ferox robi drwiącą minę — aż znajduje to, czego szukał: niemal niewidzialną koronkę gałązek i łodyg paproci, przymocowaną kołkami do ziemi. Unosi je — ukazuje się biała płytka, równa rzymskim marmurom, z obrazkiem kwiatu. Jakość rysunku jest doskonała, z pewnością przewyższa możliwości tych dzikusów. Ferox przeciąga po niej mieczem — nie zostawia ani śladu.
— Brama — podsuwa Gorius. — Cóż by innego.
Rysy twarzy Feroxa rzadko układają się w uśmiech, ale teraz jego oczy rozbłyskują. Żołnierz klepie się rękami po udach, aż skórzane nogawki jego spodni zaczynają furkotać. Ryczy ze śmiechu: brama wielkości metra kwadratowego miałaby pomieścić dorosłych mężczyzn?
Gorius kładzie dłoń na płytce. Ciemne włosy na nadgarstku jeżą się; czuje mrowienie od przepływającej energii. Z wahaniem staje na niewielkiej tafli — i znika.
Śmiech Feroxa przechodzi w warknięcie. Dowódca podąża za swoim żołnierzem.
Roku Pańskiego 977. Klasztor na odludziu
Dzięki doskonałej kronice jednego z mnichów, obiektywnie opisującej zarówno świętych, jak i władców pogańskich, po dwustu latach Jarrow wciąż uznaje się za najlepszy ośrodek nauki na północ od Rzymu.
Brat Hilarion w swoim skromniejszym klasztorze żywi podobną ambicję i to ona sprowadza go do celi opata.
— Rozumiem, że chce brat pójść śladami czcigodnego Bedy.
— Tak, ale nie chcę spisywać historii ludzi.
— Co złego jest w ludziach?
Brat Hilarion nie mówi na głos tego, co myśli. „Jeśli człowiek powstał na podobieństwo Boga, Bóg musi być naprawdę okropny”.
— Wolę łagodniejsze dni stworzenia: florę, faunę i ciała niebieskie.
Opat kiwa głową.
— Podobno ma brat dar do opisu i świetne oko.
To prawda. Dla Hilariona nie ma dwóch identycznych piór czy gwiazd.
— Ale obawiam się, że szukam rozgłosu dla siebie, że padłem ofiarą próżności.
— Wszyscy mówią o Jarrow, natomiast o nas nikt nie wie, a przecież czy ktoś oskarżyłby brata Bedę o próżność? — Opat na znak szacunku czyni znak krzyża. — Jak daleko brat pojedzie?
Brat Hilarion czuje, że jego świat nagle się rozszerza — zamiast celi szerokości trzech kroków widzi przed sobą całe mile lasu, mokradeł i pastwisk. Od razu przychodzi mu do głowy najbardziej ambitna odpowiedź.
— Chciałbym przemierzyć kraj od morza południowego po mur na północy.
— Czyli całą Brytanię! Weź, bracie, dwa konie, zapasy i tyle papieru, piór i atramentu, ile potrzebujesz. Będzie ci towarzyszył świecki pomocnik. Młody Harfoot jest silny. Może nosić broń, ale i pracował w skryptorium.
Brat Hilarion pochyla głowę, a opat udziela mu błogosławieństwa — to rzadkość zarezerwowana dla najbardziej wymagających zadań. Potem opat odprowadza Hilariona do drzwi.
— Kiedy brat wróci, zadedykuje brat tę pracę…
— Klasztorowi.
— Tylko jemu?
— Dopiszę mojego pokornego i wybitnego opata.
W nagrodę otrzymuje skinienie ręki i uśmiech przełożonego. Trafił we właściwą odpowiedź.
W ciągu godziny od wyjścia z klasztoru podróżni spostrzegają nowego motyla: papilio.
— Pisał o nich Pliniusz Starszy, więc czemu my nie możemy? — oświadcza mnich.
Harfoot starannie rozpakowuje i rozkłada narzędzia pisarskie. To będzie pierwszy wpis na pierwszej stronie księgi. Notuje dzień, miesiąc, opisuje pomarańczowe końcówki białych skrzydeł oraz rozmiary owada, mierząc je drewnianą miarką, którą specjalnie w tym celu wykonał. W dalszą drogę ruszają dopiero po godzinie.
Od razu znajdują wspólny język. Pogodne usposobienie Harfoota łagodzi intensywność, z jaką jego mistrz przeżywa swoją wizję. Ich podróż zakończy się po czterdziestu latach i zostanie ukoronowana dziełem, przy którym szczegółowe opisy wielkiej kroniki brata Bedy będą wyglądały na zwyczajne.
Grudzień 1017. Dolina Rotherweird
Po czterdziestu latach ich misja się zmieniła. Poprzednie księgi, które zbyt szybko zapełnili opisami zwykłych zjawisk, zostawiali klasztorom, w których zatrzymywali się po drodze. Na ostatnie dziesięć lat została im ledwie jedna książka, a w niej miejsce tylko dla tego, co najrzadsze w okolicy.
Kierując się zasłyszanymi pogłoskami, docierają na szczyt zbocza.
Dolina poniżej ma swoją własną pogodę, a zimę cechuje tu inna intensywność. Zamarznięta rzeka opływa wyspę, przypominając naszyjnik z kości.
— O czym opowiadają ludzie w okolicy? — pyta brat Hilarion. Teraz już pamięć mu nie służy, głos brzmi słabo, mówienie wymaga wysiłku.
— O latającym wężu.
Mnichowi wystarczy jedno słowo.
— A tak: rzadkie skały i motyle o niebiesko-białych skrzydłach. Gdybyśmy mieli czas przeczekać zimę.
— I roślina, która nigdy nie kwitnie — dodaje Harfoot.
Zmarszczki na twarzy brata Hilariona układają się w uśmiech.
— Wystarczy zatem, by zaryzykować podróż — mówi — nawet w najkrótszym dniu roku.
Ich dwa kuce ostrożnie i z oporami wyszukują sobie przejście. Z najwyższego szczytu wyspy wznosi się wielka skała, wymierzona w niebo jak oskarżycielski palec. W okrągły otwór przy wierzchołku wpada promień światła, upodabniając go do oka. Na mokradłach ciągnących się na południowy wschód widać wystającą kępę trawy, prawdopodobnie dzieło człowieka — terra firma pośród bagien. Brat Hilarion czuje się otoczony pogańskimi obrazami.
Zauważa siwe pasma we włosach młodszego towarzysza podróży i łysinę na czubku głowy, taką samą jak jego mnisia tonsura — tylko że to dzieło natury, świadectwo wielu ścieżek nad urwiskami, wrzosowisk i gór przemierzonych wspólnie. Świadczą o tym także stopy wędrowców wystające spomiędzy pasków sandałów, powykrzywiane i sękate jak korzenie. Wiek pogłębił łączącą ich więź oraz zmienił system zależności. Harfoot ma teraz znacznie więcej obowiązków. Opisuje bratu Hilarionowi drobniejsze szczegóły krajobrazu, cichsze dźwięki, a wskutek tego jego słownictwo rozrasta się niepomiernie.
Po zejściu na dno doliny unoszą głowy do nieba.
— Widzi brat tę ciemność na tle niebieskiego? — Wskazuje. Ich magnum opus zawiera całą stronę poświęconą co ciekawszym chmurom stworzonym przez naturę.
— Jaki mają kształt?
— Jak kowadła w odlewni, jedno na południu, drugie na północy.
— Pióro, proszę, dobry Harfoocie — mówi mnich, chociaż to znajome zawołanie jest niepotrzebne, jako że Harfoot już odwinął pióro, atrament i pergamin. — Nigdy nie widzieliśmy dwóch jednocześnie.
— Te są inne — zauważa pomocnik. — Nawet złowrogie.
Faktycznie: są czarne, o krawędziach ostrych jak linie kreślone piórem, przyczajone jak dwie armie gotowe do bitwy.
Incus maior
„Harfoot chętnie zapakowałby te chmury do butelek. Inaczej nikt im nie uwierzy”.
Teraz, kiedy palce mnicha zesztywniały z wiekiem, to Harfoot sporządza zapisy. Hilarion cierpi na rozmaite dolegliwości; nogi mu sztywnieją, oddycha z trudem, świszcząc, jakby przesypywał kamyki przez sito. Jednak w miarę jak jego ciało słabnie, duch rozpala się coraz mocniejszym płomieniem. „Tyle pracy, a tak mało czasu…”
— Nadamy im nazwę, jaką ty wymyśliłeś: incus maior — oznajmia Hilarion, zawsze gotów oddać sprawiedliwość towarzyszowi.
Między chmurami przeskakuje błyskawica — cios młota Wulkana. Harfoot chętnie zapakowałby te chmury do butelek. Inaczej nikt im nie uwierzy. Jednak…
— Schronienie? — odzywa się, z szacunkiem maskując radę tonem pytania.
— Och, mamy czas — mruczy brat, wpatrzony w niebo.
Na niższych poziomach wyspy głównej stoją rozrzucone chaty, ale nikogo nie widać, mimo że przy moście prowadzącym na niższą, mniej widoczną wyspę stoi przywiązane bydło. Dopiero po chwili ukazuje się mężczyzna okutany w skórę i futra, który w podskokach wybiega z lasu. Przystaje obok nich — albo raczej biegnie dalej, tyle że w miejscu, mięśnie ramion i nóg sprężają się, gotowe zerwać się do biegu w każdej chwili. Skórę ma lśniącą, ale najbardziej przykuwa uwagę jego twarz. Oczy mają przyjazny wyraz, usta są pełne, ze zmarszczkami mimicznymi, ale według brata Hilariona ta przyjemna maska skrywa wewnętrzne cierpienie.
Jego diagnoza jest podobna.
— Synu, czy jesteś ochrzczony?
— Sum Gorius.
Łacina na tym odludziu? Kolejna tajemnica.
— Podobno rośnie tu rzadka roślina — wtrąca Harfoot.
Wciąż przebierając nogami, unosząc i opuszczając kolana, wskazuje równiejszy kawałek łąki.
— To roślina tak rzadka, że ledwie raz na tysiąc lat wydaje owoce — odpowiada mężczyzna imieniem Gorius, po czym wraca do łaciny. — Sequi me. — „Chodźcie za mną”. Wydaje to polecenie z niemal nabożnym naciskiem.
Marszowym tempem prowadzi ich na łąkę, gdzie pod kępą chuderlawych dębów rozciąga się połać wiecznie zielonych bylin. W tym błogosławionym miesiącu narodzenia Pańskiego, w najkrótszym dniu roku, kwiatów nie ma, lecz ze styku łodygi i nasad liści zwisają owoce o intensywnym niebieskofioletowym odcieniu. Pod każdą okrągłą jagodą kryje się mały czerwony cierń.
— Zerwijcie tylko jeden — radzi Gorius. — Ta roślina jest bardzo zazdrosna o swoje owoce.
„Co za dziwacy z tych wieśniaków” — myśli Harfoot, lecz brat Hilarion, wciąż jeszcze lepszy przyrodnik, nie lekceważy tych słów. Od morza na południu do wału na północy kraju nie spotkał jeszcze niczego podobnego do tej rośliny.
W ciszy głośno rozlega się skrzypienie pióra, jednak nie trwa długo. Kuce pierwsze coś wyczuwają: unoszą głowy, wytrzeszczają oczy i strzepują szron z pysków. Zaczyna wiać przenikliwy wiatr: dwa inci stykają się i rozpalają, widać srebrne rozbłyski, rozlega się grom, Harfoot zaś drżącymi z zimna dłońmi pośpiesznie zawija księgę w kilka warstw skór.
— Wracajcie! — woła Gorius, wskazując drogę, którą przyszli. — Na szczycie jest święty dom!
I rusza biegiem; z nieba sypie się grad wielkości małych kamyków, wiatr smaga nim skórę, zostawiając ślady. Kuce są zbyt spłoszone, by można je było dosiąść, więc Harfoot trzyma je mocno i krok za krokiem, zgięci niemal w pół, przedzierają się do ścieżki prowadzącej na górę. Grzmot, grad i wiatr, każdy o innym odgłosie — ryku, świstu i wycia — rozrywają uszy, jednak przy nowym hałasie nagle cichną, jakby były zwykłym szeptem. Ten nowy dźwięk to stęknięcie z samej ziemi, Syzyf pchający swoją skałę pod górę. Grunt pod stopami wędrowców, teraz biały, wstrząsa się i przesuwa…
…i nagle wszystko się zatrzymuje, zapada głucha cisza. Grad zamienia się w śnieg. Harfoot jedną ręką trzyma kuce, drugą niespokojnie podtrzymuje brata Hilariona. Twarz starego zakonnika jest szara jak kamień.
Na skraju doliny obaj przystają i, odwróciwszy się, spoglądają na wyspę. Teraz już rozumieją. Krąg głazów z okiem na szczycie wzgórza rozpłynął się w powietrzu.
Bóg daje im znać, że ich podróż dobiegła końca.
Miraculum.
Brat Hilarion kładzie dłoń na ramieniu towarzysza podróży.
— Musisz tu zbudować kościół. Na szczycie wyspy. Na tej skale…
W wigilię Narodzenia Pańskiego brat Hilarion umiera spokojnie.
Harfoot grzebie go w polu obok klasztoru nad doliną.
W majowe święto kolejnego roku składa śluby i natychmiast po uzyskaniu pozwolenia opata wraca do doliny.
Dotąd żyjący w pogaństwie jej mieszkańcy chętnie przyjmują nową, łagodniejszą religię: kochaj bliźniego swego, Sąd Ostateczny, na którym sprawiedliwi i biedni zostaną wynagrodzeni, bezkrwawa ofiara z kawałka podpłomyka. Harfoot głosi kazania na wzgórzu na wyspie, z którego znikł kamienny krąg. Jak twierdzi, jest to znak. Tutaj, w Rotherweird, właśnie w tym miejscu muszą zbudować dom prawdziwego Boga.
Nazwie go Kościołem Odpoczynku Wędrowca.
1035. Wyspa Rotherweird
Niebo jest bezchmurne. Tak duży mróz chłodzi bardziej od śniegu, jest też piękniejszy. Cztery okrągłe otwory w ozdobnym krzyżu na szczycie wieży kościelnej, wypełnione białym szronem, lśnią bielą.
Brat Harfoot znalazł spełnienie. Mieszka w skromnej celi za kościołem, a jego jedynym luksusem jest nocne ognisko z drewna jabłoni, którego aromat wdycha jak balsam. Dla uczczenia pamięci przyjaciela kończy księgę opisem ostatniego dnia podróży: dwóch walczących inci, biegnącego mężczyzny, znikającego kręgu kamieni oraz kwiatu, który owocuje raz na tysiąc lat.
Nowy kościół przyciągnął ludzi, którzy obrabiają drewno, rzeźbią w kamieniu i malują ściany, a Harfoot pozwala im wyładować energię i tworzyć prace, które zachowają ich w pamięci przyszłych pokoleń. Fantastyczne sceny na ścianach wieży są niepokojąco realistyczne, ale Harfoot nie pyta, skąd się wzięły.
Pewnego wieczoru modlitwę przerywa mu człowiek, którego zakonnik zna jako miejscowego notabla i bajarza, który najął ludzi do dekoracji kościoła i nadzorował wykonanie fresków: rozłożenie obrazów na konkretnych ścianach, użycie kolorów i przydział ludzi do określonych tematów. Gość trzyma idealną kamienną kulę z kolorowymi smugami, zgrabnie pasującą do dłoni, podobną do malowanych drewnianych kulek, jakie bogaci chłopcy przechowują w skrzynkach.
Harfoot, chociaż tak bywały, nigdy nie widział czegoś podobnego.
— Skąd to masz?
— Znalazł je kopacz torfu w pobliżu. Uznał, że to powinno się tu znaleźć.
Harfoot waży kamień w dłoni.
— Przed kościołem w tym miejscu stał krąg głazów. Jeden z nich miał okrągły otwór.
— Miejscowi nazywali je „mrugającym okiem”.
— Jakiego koloru? — pyta Harfoot.
— O ile pamiętam, miał na sobie żyłki, nieco przypominał ten.
— A rozmiar?
— Podobny.
— Jeśli to jest oko mrugającego człowieka, należy je zatrzymać w domu Bożym — decyduje zakonnik i przyjmuje dar.
W środku nocy przychodzi mu do głowy niepokojąca myśl. Czyżby to kula spowodowała zniknięcie kręgu? A jeśli tak, to gdzie on jest teraz? Na jednym fresku z wieży widać krąg, na kolejnym obrazie jego miejsce zajmuje kościół — po czym krąg znów się pojawia w jakimś zupełnie obcym miejscu.
Zakonnik uznaje, że najlepiej pozostawić tę zagadkę nierozwiązaną.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki