- W empik go
Poza dzień i poza czas - ebook
Poza dzień i poza czas - ebook
Autorka bestsellerowej powieści Jak powietrze powraca z mocną, pełną napięcia opowieścią o dwóch światach, które pozornie dzieli wszystko. Wspólnym mianownikiem są tylko tajemnice.
Antonia to wrażliwa i zamknięta w sobie studentka weterynarii. Jej małym, bezpiecznym światem jest fotografia, której oddaje całe swoje serce.
Daniel jest młodym, pogubionym chłopakiem z bagażem trudnych doświadczeń. Splot nieszczęśliwych wypadków sprawił, że wpakował się w poważne kłopoty, które wydają się nie do rozwiązania.
Gdy pewnego dnia Antonia postanawia zrobić zdjęcia na pobliskim, opuszczonym cmentarzu, nie spodziewa się spotkać na nim nikogo. A już na pewno nie człowieka, który ledwo umknął śmierci.
Nieoczekiwane spotkanie na cmentarzu odmieni ich losy. Tylko czy ta historia ma szansę skończyć się dobrze?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66736-62-7 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dawno, dawno temu żyła sobie dziewczynka o włosach koloru lnu i oczach ciemnych jak bezksiężycowe niebo. Mieszkała z matką w starej chacie nad brzegiem wzburzonego morza. Miały tylko siebie, ale były szczęśliwe. Pewnego dnia dziewczynka poróżniła się z matką, bo ta odmówiła jej kupna nowej sukni, o której dziewczynka marzyła. Po kłótni wybiegła z domu i włóczyła się po zamarzniętych wydmach i grząskich piaskach, a jej czarna peleryna ukrywała ją niczym noc.
Nie przed wszystkimi jednak była w stanie się ukryć. Gdy przysiadła na jednym z kamieni, podeszła do niej staruszka o sękatym nosie i pomarszczonych dłoniach i zapytała, czy dziewczynka chciałaby zobaczyć przyszłość. Ta odmówiła, bo nie chciała jej znać. Staruszka wręczyła jej wtedy woreczek z dwoma ziarenkami.
– Co to jest? – zapytała zdziwiona dziewczyna.
– To nasiona cmentarnego kwiatu – oznajmiła staruszka, a gdy dziewczynka wciąż niczego nie rozumiała, dodała: – Nie chcesz znać przyszłości, ale ona i tak się wydarzy, a ty będziesz potrzebowała tego woreczka.
– Do czego? – chciała wiedzieć dziewczyna.
– Do wypowiedzenia słów, których nie zdążysz wypowiedzieć – wyjaśniła spokojnie tajemnicza kobieta, po czym odwróciła się i odeszła, znikając w spienionych morskich falach.
Tej samej mroźnej i bezgwiezdnej nocy matka dziewczynki zachorowała. Nim ta zdążyła wrócić do chaty i przeprosić rodzicielkę za swoje słowa, matka już nie żyła.
Zrozpaczona dziewczyna przed pogrzebem znalazła w kufrze szmaragdową sukienkę. Dokładnie tę, której tak pragnęła i przez którą wykrzyczała matce tyle przykrych słów. Matka na pewno chciała wręczyć jej ją w prezencie z okazji zbliżających się urodzin.
Dziewczyna zaniosła suknię na brzeg morza i wrzuciła ją w spienione fale, które poniosły strój w siną dal. Żadna suknia świata nie przywróci jej matki i nie uleczy jej serca. Potrzebowała słów, których nie zdążyła wypowiedzieć.
Dopiero po pogrzebie zrozpaczona dziewczyna przypomniała sobie o przepowiedni i prezencie, który dostała od przygarbionej staruszki. Narzuciła na siebie czarną jak bezksiężycowe niebo pelerynę i w ciemną noc wyszła na brzeg morza. Zimny wiatr ciął w policzki i zmrażał łzy, ale dziewczyna musiała się dowiedzieć, co zrobić, żeby raz jeszcze porozmawiać z matką.
Gdy wybiła północ, ze wzburzonego morza wyłoniła się mała dziewczynka w za dużej, szmaragdowej sukni. Dziecko podeszło do dziewczyny i ukłoniło się paradnie.
– Szukałaś mnie?
– Nie, szukałam staruszki – odpowiedziała zawiedziona dziewczyna.
– Jestem staruszką, dzieckiem i młodą kobietą. Na lądzie mogę być, kim zechcę. – Dziecko obróciło się wokół własnej osi i w wirze piasku zmieniło się w pomarszczoną starowinkę. – Obserwowałam cię od dawna. Chowasz się w czerni nocy, a ja słucham twoich modlitw i próśb. Słyszę twoje myśli i echa twojej przyszłości. Wiedziałam, co spotka twoją matkę, ale ty nie chciałaś tego słuchać – powiedziała zachrypniętym głosem.
– Jak mogę z nią raz jeszcze porozmawiać? – zapytała dziewczyna ze łzami w oczach. Krople na jej policzkach natychmiast zmieniały się w sople lodu.
– Musisz zasiać na grobie matki nasiona cmentarnego kwiatu, ale to nie wszystko. Cmentarny kwiat może rozkwitnąć tylko wtedy, gdy zostanie nakarmiony magią ostatniego oddechu – wyjaśniła i wprawiła w ruch mały tuman piasku, z którego uformowała szklaną fiolkę. – Musisz znaleźć umierającego i pochwycić jego ostatni dech, a potem zamknąć go w tej butelce – powiedziała i wskazała na flakon. – Ale to nie będzie łatwe zadanie – ostrzegła. – To poszukiwanie coś ci odbierze i już nigdy tego nie odzyskasz.
Zanurzona w żalu i tęsknocie dziewczynka nie słuchała ostrzeżeń. Postanowiła za wszelką cenę zdobyć magię, która rozbudzi cmentarny kwiat. Ponieważ zgodnie z tym, co mówili starsi ludzie, śmierć najczęściej przychodziła po ludzi nocą, dziewczyna następnego wieczora narzuciła na plecy swoją pelerynę i zaczęła przemierzać wioskę w poszukiwaniu śmierci.
Gdy usłyszała płacz dochodzący z jednej z zagród, zajrzała przez okno do chaty i zobaczyła zrozpaczoną matkę, pochylającą się nad kołyską. Serce dziewczynki zapłakało razem z nią, gdyż uświadomiła sobie, że niemowlę jest tak słabe, że najpewniej nie dożyje kolejnego poranka. Ścisnęła w ręce fiolkę i umknęła w noc, nie mogąc znieść tego widoku rozrywającego serce.
Po jakimś czasie dotarła do obejścia miejscowego kowala. Już z daleka słyszała zawodzenie. Na palcach podeszła do kuźni, gdzie przygnieciony kowadłem kowal umierał. Zmęczony całodzienną pracą nie miał siły wzywać pomocy, a jego serce zwalniało rytm. Dziewczynka zdawała się słyszeć jego ostatnie drgania. Fiolka w kieszeni jej płaszcza zadrżała, jakby pragnęła być napełniona, ale dziewczynka nie mogła teraz myśleć o potrzebnej jej magii. Gdy spojrzała w oczy kowala, zrozumiała, że musi mu pomóc. Sprowadziła doktora i już po kilku chwilach szklana buteleczka w jej pelerynie przestała drżeć. Dziewczynka ruszyła w dalszą drogę.
Noc jeszcze nigdy nie trwała tak długo, a poszukiwanie śmierci było jednym z najtrudniejszych zadań, jakie przyszło dziewczynie wykonać. Nie poddawała się jednak, bo najbardziej na świecie pragnęła raz jeszcze porozmawiać z matką.
Zerwał się mocny wiatr, a dziewczyna z trudem pokonywała kolejne odcinki drogi. W pewnym momencie poczuła w kieszeni kolejne wibracje. Przystanęła przed starą stodołą. Otworzyła drzwi i zajrzała do środka. Zapanowała cisza. Przez szparę w deskach wpadało światło księżyca, które oświetlało skulonego w sianie człowieka. Dziewczynka podeszła bliżej i rozpoznała w nim starego bartnika. Przykucnęła przy nim zmartwiona i chwyciła go za zimną jak lód rękę.
– Jak ci pomóc, starcze? – wyszeptała pytanie.
Mężczyzna z trudem otworzył oczy i na jej widok uśmiechnął się blado.
– To moje ostatnie chwile – wychrypiał. – Zostań ze mną. Człowiek nie powinien umierać sam. – Uścisnął jej dłoń.
– Zostanę – obiecała. Zrzuciła swoją pelerynę i okryła staruszka.
Spragniona śmierci buteleczka wciąż tkwiła w ubraniu, a dziewczynka całkowicie o niej zapomniała. Staruszek umarł nad ranem. Nie był sam. Dziewczyna została z nim do końca, bo nikt nie powinien umierać sam. W zamian za jej obecność mężczyzna oddał jej swój ostatni oddech.
Pożegnawszy staruszka, udała się na cmentarz i na grobie matki zasadziła ziarno, które dostała od morskiej wiedźmy. Następnie wypuściła z fiolki ostatni oddech. W powietrzu zawirowało, wzmógł się mroźny wiatr, a wokół zatańczyła magia. Gdzieś wśród fal rozległ się głos:
Ucieknijmy razem w ciemny las.
Znikniesz ty i zniknę ja.
Poza dzień i poza czas.
Pozostanie po nas tylko
cmentarnego kwiatu blask.
Spod ziemi i śniegu zaczęło wyłaniać się pnącze, a na jego łodygach rozkwitły białe kwiaty o podłużnych płatkach. Kwiaty zaczęły drżeć na wietrze, wydając z siebie przenikliwe dzwonienie. Dziewczynka patrzyła na ten spektakl w zdumieniu. Nagle zza jej ramienia dobiegł głos.
– Córko.
Dziewczynka odwróciła się i zobaczyła swoją matkę. Wyglądała jak wtedy, gdy widziała ją żywą po raz ostatni. Z pięknymi długimi, ciemnymi włosami i oczami jak wiosenna łąka. Rzuciła się rodzicielce w ramiona i zapłakała.
– Przepraszam. Nie chciałam być taka okropna. Nie chciałam zostawiać cię samą – wyznała głosem pełnym żalu.
Matka gładziła ją po włosach i kołysała w ramionach.
– Ale ja to wszystko wiedziałam, bo jestem twoją matką, a matki wiedzą takie rzeczy. Niepotrzebnie ścigałaś śmierć – powiedziała wreszcie. – Czy nie wiedziałaś, że przez to coś stracisz?
Dziewczynka nie czuła straty, wręcz przeciwnie, cieszyła się, że raz jeszcze zobaczyła matkę.
– Straciłaś niewinność – odparła smutno matka. – Śmierć nie czeka, aż załatwisz swoje sprawy albo wyznaczysz jej czas. Wybrała mnie i musiałam z nią pójść, zanim się z tobą pożegnałam, ale ty nie musiałaś się z nią jeszcze stykać. Teraz już na zawsze zostałaś nią naznaczona i będzie z tobą aż do końca. – Smutno pokręciła głową.
Obok nich zawirował tuman powietrza, z którego uformowała się postać staruszki. Zanim jednak przyjęła ostateczną formę, przeszła przez wszystkie stadia swojego wyglądu. Była dzieckiem, młodą dziewczyną, dojrzałą kobietą.
– Witaj, dziewczynko – przywitała się. – Wykonałaś zadanie i na chwilę odzyskałaś matkę.
Dopiero wtedy dziewczyna zrozumiała, że staruszka nie była morską boginią, tylko samą śmiercią.
Matka ukłoniła się starej kobiecie i podeszła do niej bliżej, wypuszczając z ramion córkę.
– Muszę iść. Ze śmiercią nie można pertraktować – powiedziała, ale zanim podała staruszce rękę, zerwała cmentarny kwiat i wpięła go córce we włosy. – Miej go zawsze przy sobie. Pamiętaj, żeby żyć. Aż do końca pamiętaj, żeby żyć.
Zanim dziewczynka zdążyła zareagować, staruszka chwyciła kobietę za rękę i zniknęły razem w tumanie kurzu.
Gdy smutek zaczął sączyć się do serca dziewczyny, dotknęła dłonią płatków cmentarnego kwiatu i od razu zrobiło jej się lepiej, a w głowie zadźwięczały słowa matki: „Pamiętaj, żeby żyć. Aż do końca pamiętaj, żeby żyć”.PROLOG
– Tak, oczywiście. Odbiorę Maję z przedszkola, a potem zabiorę ją na plac zabaw – powiedział mężczyzna, odwracając się plecami do nowo przybyłych gości.
Byli dla niego nikim. Zaledwie narzędziami.
Wpatrywał się w widok za oknem, próbując skupić uwagę na tym, co słyszy po drugiej stronie słuchawki.
Urodziny córki. Lista zakupów. Zorganizowanie atrakcji.
Wszystkie te informacje wkładał do jednej z przegródek w swojej głowie, nie dając im w tej chwili pierwszeństwa. Potem. Zajmie się tym potem.
– Na ile osób? – zapytał i podwinął rękawy koszuli.
Marynarka już od dwudziestu minut wisiała na poręczy fotela. Od chwili, gdy dotarły do niego niepokojące wieści. Kolejne tego dnia.
– Nie przesadzasz? – rzucił do żony, która nieprzerwanie mówiła, jakby była elektroniczną zabawką, w której ktoś zapomniał wyłączyć przycisk uruchamiania.
Liczba gości. Prezenty. Ogród.
I ten jej nieznośny nawyk mówienia skrótami myślowymi, do których dostęp miała tylko ona. Zazwyczaj musiał się bardzo skupiać, żeby wyłowić z tego wszystkiego jakiś sens. To nie był dobry dzień na te łamigłówki, dlatego mężczyzna przerwał jej w pół słowa i obiecał oddzwonić za pół godziny, bo ma klienta. Pół godziny powinno wystarczyć, pomyślał, odkładając telefon na biurko.
– Mówcie – powiedział, nie odwracając się do gości.
Wzrok skupił na oknach pobliskiego wieżowca, na którym kilku wspinaczy myło szyby.
– Już go mieliśmy – zaczął jeden z nich, lekko sepleniąc. – Dostał kosę pod żebro i praktycznie był już trupem…
– Trupy nie biegają po lasach – przerwał mu ostro mężczyzna i nerwowym gestem poluzował krawat, który zaczął go niemiłosiernie pić w szyję.
Jeden ze wspinaczy opuścił się na linie na niższą kondygnację. Mężczyzna powiódł za nim wzrokiem.
– No nie – stęknął ten drugi. – Ale byliśmy pewni, że już po nim. Bagażnik był cały we krwi. Jak do tej pory nie padł martwy gdzieś w lesie, to padnie w najbliższych godzinach – powiedział z udawaną pewnością w głosie. – To pewna sprawa – sapnął.
Mężczyzna nawet tu, gdzie stał, czuł ich pot. I dobrze. Musieli wiedzieć, jak to wszystko się skończy, jeśli nie znajdą tamtego.
– Macie go znaleźć i unieszkodliwić – powiedział i zacisnął szczęki. – Niezależnie od środków i kosztów. Musi zniknąć na zawsze.
Pół minuty później mężczyzna był już sam i próbował wsunąć sprawę do odpowiedniej szuflady w swojej głowie, ale tym razem mu się nie udało.1.
Było gorąco i parno, na czole czułam już kropelki potu. W lesie mimo cienia panowała duchota, ale świergot ptaków i szelest liści przyjemnie odcinały mnie od świata i nawet ten upał nie był aż tak dokuczliwy.
Odchyliłam gałąź jarzębiny, żeby przedostać się na ścieżkę, ale musiałam się zatrzymać, bo zaczepiłam o coś nogawką spodni. Syknęłam z bólu, gdy próbowałam wyszarpnąć nogę z plątaniny kłujących gałązek. Jedna z nich podrapała mi kostkę. Po chwili udało mi się wyplątać z tych chaszczy i znalazłam się na wydeptanej dróżce.
Podwinęłam nogawkę i zobaczyłam na kostce kilka delikatnych ranek. To nic, pomyślałam. Nie pierwsze i nie ostatnie.
Ruszyłam leśną drogą. Aparat na szyi wydawał mi się wyjątkowo ciężki, a pasek wrzynał się w delikatną skórę karku. Ściągnęłam go i zarzuciłam sobie na ramię. Dobrze, że do celu miałam jeszcze tylko dwie minuty. Już widziałam pierwszy zarys pomników i krzyży. Słońce było w zenicie. Promienie prześwitywały przez liście i gałęzie, spowijając las ciepłą poświatą. Idealna sceneria do ustrzelenia kilku ciekawych zdjęć.
Do cmentarza prowadziła stara, zardzewiała brama przymocowana do dwóch kamiennych cokołów. Jej skrzydła tak zarosły trawą, że aby dostać się na teren cmentarza, trzeba było się na nią wspiąć i po prostu przez nią przeskoczyć. Jeszcze kilka lat temu zbierały się tu miejscowe dzieciaki, żeby się napić albo zapalić zioło, zostawiając po sobie wysypisko śmieci. Proboszcz parafii wraz z jednym z pracowników muzeum regionalnego zastrzegli, że cmentarza będzie strzegła policja i jeśli kogoś przyłapie na szwendaniu się w okolicy, stróże prawa poczęstują go wysokim mandatem, a poza tym delikwent będzie zobowiązany do posprzątania całego terenu. I najważniejsze, i najstraszniejsze jednocześnie – jak podkreślił proboszcz – personalia tej osoby zostaną ujawnione z ambony podczas niedzielnej mszy świętej.
Za każdym razem, gdy przypominam sobie ton głosu proboszcza, który obwieszcza tę wesołą nowinę, dostaję ataku śmiechu. Był przy tym tak poważny, jak wtedy, gdy straszył ogniem piekielnym za grzechy śmiertelne. Niestety, nawet jego groźby nie były wystraczająco skuteczne, żeby trzymać rozochocone dzieciaki z dala od tego miejsca. To pomysł pana Tomka, dyrektora muzeum, pomógł w pozbyciu się ich na dobre z tego dziewiętnastowiecznego zabytkowego cmentarza. Pan Tomek puścił plotkę, że niektóre groby zapadają się już ze starości i w każdej chwili można znaleźć się na szczątkach jakiegoś bogatego chłopa czy jego szanownej małżonki. Dodał też, że wielu z dawnych mieszkańców umarło na hiszpankę, która przeszła przez te tereny na początku dwudziestego wieku.
Ta ostatnia informacja okazała się najskuteczniejszym straszakiem, bo odkąd rozeszła się po wsi, nikt nie odważył się tu imprezować. Miałam to miejsce tylko dla siebie, tak jak kiedyś, gdy byłam małym dzieckiem i rozpoczęłam poszukiwania cmentarnego kwiatu.
Przeskoczyłam przez metalową furtkę i usiadłam na trawie obok omszałego pomnika pułkownika Jeremiego Jastrzębskiego zmarłego w tysiąc osiemset trzydziestym pierwszym roku. Cześć i chwała jego pamięci.
– Gorąco dziś, panie pułkowniku – powiedziałam, przymocowując obiektyw do korpusu. – Jak pan myśli, doczekamy się deszczu? – dodałam, celując obiektywem na pobliski zagajnik. – Też uważam, że nie – mruknęłam z okiem przy wizjerze.
Lubiłam do nich mówić. W zasadzie to lubiłam mówić do siebie, udając, że rozmawiam z mieszkańcami cmentarza. Zastanawiałam się, kim byli i jak wyglądało ich życie. Gdy byłam mała, wyobrażałam sobie, że są tu ze mną i mnie słyszą. Znałam ten cmentarz jak własną kieszeń. Każdy pomnik, każdy dołek i każde pęknięcie na kamieniu. Krzyży już nie było, rozprawił się z nimi czas, bo większość wykonano z drewna. Pozostawały stare kamienne pomniki i tablice pamiątkowe. Wiele grobów, które były tylko przysypane ziemią, już zniknęło. Porosły je trawa i pnącza. Jeden z nich znajdował się na małym pagórku i odkryłam go dzięki metalowemu krzyżowi, który wystawał z trawy. Niemal wrósł w glebę. Było w tym coś pocieszającego. Złączenie się z naturą na wieczność. Stanie się częścią roślinności i pokarmem dla innych żywych stworzeń. Nie odchodzimy na wieczność i całkowicie, tylko stajemy się częścią czegoś innego. Cykl życia.
Usłyszałam szelest przede mną i zamarłam w bezruchu. Na skraju cmentarza pojawiła się łania. Piękna, smukła i majestatyczna. Powoli, nie robiąc gwałtownych ruchów, podniosłam do góry aparat i nakierowałam na nią obiektyw. Łania jeszcze nie zarejestrowała mojej obecności, więc nacisnęłam spust aparatu. Raz, drugi, trzeci. Słońce padało na jej zad, w tle majaczył popękany nagrobek.
Uśmiechnęłam się do siebie, bo wyczułam, że któreś z tych zdjęć na pewno nada się na konkurs fotograficzny organizowany przez „National Geographic”.
W pewnym momencie zwierzę podniosło głowę i zastrzygło uszami. Znieruchomiałam. Nie śmiałam nawet odgonić komara, który robił rundkę wokół mojej głowy. Nagle łania spojrzała wprost na mnie. Nie wiem, czy rzeczywiście skupiła na mnie spojrzenie wielkich brązowych oczu, czy tylko patrzyła w miejsce, w którym stałam. Nie wyglądała przy tym na wystraszoną. Powoli podniosłam aparat do góry, żeby uchwycić tę łagodność w jej oczach. Cyk. Udało się. I jeszcze raz pod lekko zmienionym kątem. Cyk. Cyk.
Łania wróciła do konsumowania trawy, jakby wiedziała, że skończyłam i nie musi mi już pozować. Chwilę się jej przyglądałam i wtedy uderzyła mnie pewna myśl. Jak się tu dostała? Przecież cały teren cmentarza jest okolony ogrodzeniem. Zbyt wysokim, żeby łania mogła go tak po prostu przeskoczyć. Zanim zdołałam się dobrze nad tym zastanowić, zwierzę czmychnęło na drugi koniec nekropolii, znikając mi z oczu.
– Pewnie w ogrodzeniu jest jakaś przerwa – powiedziałam na głos. – Tak. – Skinęłam głową, bo nie było innej możliwości.
Wyciągnęłam z plecaka butelkę wody i opróżniłam ją do połowy. Było mi gorąco, ale chciałam tutaj jeszcze zostać. Czułam tu spokój, jakiego nie mogłam zaznać w żadnym innym miejscu na świecie. Ułożyłam się na trawie i wycelowałam obiektywem w niebo. Ustawiłam ostrość i wypatrywałam jakiejś ciekawej chmury albo jakiegoś ptaka. Po minucie się doczekałam, bo po niebie szybował bocian. Było ich w okolicy sporo. Jedna parka uwiła sobie nawet gniazdo na nieczynnym słupie telegraficznym obok ambony myśliwskiej. Czasami chodziłam je tam podglądać, a stamtąd miałam na nie idealny widok.
Poczułam się senna. Chciałam się zdrzemnąć, ale wolałam nie ryzykować. Przy ostatnim takim pomyśle skończyło się pogryzieniem przez mrówki. Powinnam była zabrać ze sobą koc, ale zapomniałam.
Wstałam i zaczęłam przechadzać się po cmentarzu, omijając miejsca, w których spoczywały doczesne szczątki dawnych mieszkańców wsi. Zaprzestano chowania tu zmarłych w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Cmentarz rzeczywiście się zapadał, bo w tym miejscu rzeka podtapiała grunt. Niejednokrotnie zdarzało się, że z powstałych wyrw wypływały trumny. W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku doszło do największej powodzi, która prawie całkowicie zniszczyła cmentarz. Wtedy zaprzestano organizowania nowych pochówków, a miejsce zamknięto. W połowie dwudziestego wieku cmentarz uznano za zabytek. Wtedy też rzeka niemal w całości wyschła.
Stanęłam na małym wzgórzu, na którym znajdował się niewielki grobowiec dziedzica ziemskiego, Jeremiego Alojzego Kruszewskiego, i jego rodziny, żony Marii Anastazji i dwóch synów, Adama i Jeremiego. Niech spoczywają w pokoju. Jako jeden z nielicznych posiadał marmurowy pomnik i strzegącą go kamienną figurę płaczącego anioła. Twarz skrzydlatej postaci straciła nos, a jej rysy zatarły się, ale wciąż mnie fascynowała. Tak jak tamtego dnia, gdy postawiłam tu stopę po raz pierwszy. Miałam pięć lat, żałobę w sercu i pustkę w duszy. Niczego poza tymi uczuciami we mnie nie było. Może poza pragnieniem znalezienia cmentarnego kwiatu.
– Ale przejrzyste niebo. Ani jednej chmurki – zwróciłam się do rodziny Kruszewskich. – Piękny macie dzisiaj widok na polanę – dodałam, ocierając pot z czoła.
Na pagórku brakowało cienia, dlatego szybko skryłam się pod drzewkiem jarzębiny, która zasiała się przy grobie młodej Jagienki Chrobotowej, córki bogatego chłopa. Pozostał po niej kamienny nagrobek i jakieś nieczytelne epitafium. Z krzyża odłamało się jedno ramię. Dzięki panu Tomaszowi udało mi się dotrzeć do niektórych informacji dotyczących spoczywających tu mieszkańców. Według księgi parafialnej Jagienka zmarła na zapalenie płuc.
Ponownie wyciągnęłam butelkę wody i wzięłam spory łyk. Gdy się trochę schłodziłam, ruszyłam w stronę cmentarnej kaplicy, niewielkiego murowanego budynku, z którego dawno zeszła już farba. Mogłam się tylko domyślić, że kiedyś kaplica była biała. Wejścia do środka strzegła żelazna brama, która wychodziła z zawiasów. Pomieszczenie miało jakieś siedem metrów kwadratowych i spowijał je mrok. Chłód tego miejsca przyniósł mi ulgę. Kapliczka była pusta. Gdy jeszcze bunkrowali się tu licealiści, po każdej imprezie walały się tu butelki, puszki, pety i opakowania po chipsach. Odkąd się ich na dobre pozbyliśmy, miejsce to stało się moim ulubionym na cmentarzu.
Gdy byłam dzieckiem, bawiłam się tu w dom. W mojej wyobraźni miałam dużą rodzinę. Należeli do niej wszyscy mieszkańcy cmentarza. Odwiedzali mnie i razem spędzaliśmy czas na różnych „domowych” obowiązkach.
Podeszłam do świetlika w ścianie i wyjrzałam przez niego. Okienko było skierowane na las, ale widok przesłaniał krzak bzu. Gdy zakwitał, cała kaplica tonęła w odurzającym zapachu.
Kochałam wiosnę. Cmentarz wyglądał przepięknie o tej porze roku. Kwitły bławaty, kaszki i dziki łubin. Dzika jabłoń na skraju ogrodzenia obsypywała się białymi kwiatami. Od zapachu jaśminu kręciło się w głowie, a różnobarwne kolory zapierały dech w piersiach.
Uśmiechnęłam się do siebie, wychodząc z kaplicy. Najchętniej spędziłabym tu cały dzień, ale musiałam wracać. Babcia czekała na zakupy, które obiecałam jej zrobić w mieście. Musiałam się też dopytać o dyżury w lecznicy dla zwierząt. Byłam w połowie studiów weterynaryjnych i udało mi się znaleźć pracę w klinice w miasteczku.
Założyłam plecak, a aparat schowałam do pokrowca. Przeskoczyłam przez ogrodzenie, uważając, aby nie uszkodzić sprzętu, na który odkładałam przez dobre kilka miesięcy, i ruszyłam ścieżką do auta, które zaparkowałam na skraju drogi. Stara astra stała tam, gdzie ją zostawiłam. Nie powinnam się nawet kłopotać zamykaniem jej. I tak nikt by się na nią nie połasił.
Odpaliłam silnik i wycofałam na ubitą drogę, a potem po przejechaniu dwóch kilometrów wyjechałam na szosę. Po kilku minutach zaparkowałam pod jednym z dwóch supermarketów. Miasteczko liczyło jakieś pięć tysięcy mieszkańców i wszyscy się tu znali. Nie zawsze oznaczało to coś pozytywnego, ale po tylu latach zdążyłam się już przyzwyczaić.
Wyskoczyłam z samochodu, żałując, że droga trwała tak krótko. Co prawda moje auto nie miało klimatyzacji, ale opuszczone szyby spełniały swoją funkcję. Dochodziła trzynasta, słońce niemiłosiernie grzało, co bardziej dało się odczuć w miejscach, w których było więcej betonu niż zieleni. Takich jak ten miejski skwer, na którym się zatrzymałam.
Dlatego wolałam wieś. Tam nigdy nie brakowało cienia i chłodu.
– Tonia! – usłyszałam, gdy tylko chwyciłam za koszyk i chciałam zanurkować pomiędzy sklepowe półki.
Sołtysowa. Unikałam jej od kilku dni. Kobieta wpadła na genialny pomysł, aby zatrudnić mnie w roli fotografa na wesele swojej siostrzenicy. Wesela, chrzciny i komunie były ostatnimi miejscami, w których chciałam szlifować swoje umiejętności. Na myśl o spoconych pijanych wujkach i głupich zabawach oczepinowych dostawałam ataku paniki.
– Dzień dobry. – Odwróciłam się do niej niepewnie, pakując do koszyka makaron, który zdjęłam z półki.
– I jak tam? Widzimy się na weselu Kasi? – zapytała, stając naprzeciwko mnie z rękami założonymi na obfitych piersiach.
– Pani Wiesiu, bardzo bym chciała, ale chyba nie pozwoli mi na to praca. Potrzebują mnie w klinice. – Uśmiechnęłam się przepraszająco i chwyciłam opakowanie mąki.
– Na pewno nie da się tego przełożyć? Dobrze bym zapłaciła – zaznaczyła.
– Na pewno. Już pytałam. Nie dam rady. – Wzruszyłam bezradnie ramionami.
Sołtysowa ewidentnie zmarkotniała i nawet zrobiło mi się jej szkoda, ale trzymałam się swojego postanowienia. Nie znosiłam tego typu imprez, nie chodziłam na nie, nawet jeśli rzeczywiście miałabym na tym dobrze zarobić.
Na osłodę dodałam:
– Może zechcą sesję w plenerze w późniejszym czasie? Jakby się zdecydowali, to na pewno uzgodnilibyśmy jakiś dogodny termin.
Sołtysowa skinęła głową.
– Dobra. Na pewno się zgodzą. – Uśmiechnęła się.
– W takim razie czekam na informację. – Odetchnęłam z ulgą.
Powiedziałam jej „do widzenia”, ona kazała mi pozdrowić babcię, i udałyśmy się każda w swoją stronę. Uff, pomyślałam. Udało się. Odkąd po wsi rozeszła się wieść, że jedno z moich zdjęć zajęło drugie miejsce w międzynarodowym konkursie fotograficznym, nie było miesiąca, żeby ktoś nie chciał mnie zaciągnąć na wesele wnuczki czy komunię chrześnicy. Udawało mi się od tego wykręcać i miałam nadzieję, że inni wreszcie zrozumieją, że nie chcę się tym zajmować. Nie czułam tego. Nie lubiłam fotografować ludzi, a tym bardziej na imprezach okolicznościowych.
Skończyłam zakupy i zapakowałam wszystko w dwie duże materiałowe torby, które były tak ciężkie, że ledwie udało mi się je donieść do bagażnika.
Wsiadłam do samochodu i ruszyłam do siebie. Gdy zajechałam pod mały, parterowy domek na skraju wsi, od razu poczułam przypływ sił. Mieszkałam z babcią, która mnie wychowała po tym, jak moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, gdy miałam niecałe sześć lat. Dziadek zmarł wkrótce po ich pogrzebie i od tamtego czasu mieszkałyśmy tylko we dwie. Żyło nam się dobrze. Kochałam ten dom otoczony ogródkiem, w którym od wczesnej wiosny kwitły kwiaty, a latem i jesienią w sadzie i warzywniaku roiło się od świeżych owoców i warzyw. Czułam się tu bezpiecznie. Wieś była moim domem i nie wyobrażałam sobie, że mogłabym mieszkać gdziekolwiek indziej. Utwierdzałam się w tym przekonaniu, gdy jesienią wracałam na studia. Nie czułam się w mieście dobrze, mimo że tam się właśnie urodziłam i spędziłam kilka pierwszych lat życia. Nie mogłam tam odpoczywać. Tylko tutaj, w tym małym domu z ogrodem byłam naprawdę szczęśliwa.
Tutaj i na starym cmentarzu.
Zastałam babcię przy sznurze na bieliznę, na którym rozwieszała pranie. Babcia od lat chorowała na artretyzm, więc starałam się ją wyręczać w cięższych pracach, ale nie zawsze mogłam, bo często nie byłam na miejscu.
– Przecież miałam to zrobić, gdy wrócę – rzuciłam, targając torby do domu.
Była uparta jak osioł.
– Dobra, dobra. – Machnęła na mnie ręką, jakby chciała pacnąć natrętną muchę.
Pokręciłam głową z uśmiechem i zataszczyłam zakupy do kuchni.
Dzięki drzewom za oknem w kuchni panował przyjemny chłód, który był mi w tej chwili bardzo potrzebny.
Rozpakowałam zakupy i poszłam pomóc babci z praniem.2.
Każdy ruch i każdy oddech sprawiały mi ból. W głowie kołatała tylko jedna myśl. Zaraz zginę. Od dwudziestu minut próbowałem wyważyć klapę bagażnika, ale ta ani drgnęła, i z każdą minutą czułem, jak opadam z sił. Mój bok robił się coraz bardziej wilgotny, a zapach krwi przyprawiał mnie o mdłości. Z całych sił starałem się zachować spokój, ale to było niewiarygodnie trudne. Czułem, że tylko jeden krok dzieli mnie od wpadnięcia w panikę i wtedy… wtedy będzie po mnie… O ile już nie jest.
Pot zalewał mi oczy i kark.
Ostatkiem sił zaparłem się i kopnąłem w dach bagażnika. Przez ból, który przeciął mi bok, omal nie straciłem przytomności. Gdyby tak się stało, to byłby koniec.
Samochód podskoczył na jakichś wybojach.
– Kurwa! – jęknąłem głośno, a potem się rozkaszlałem.
W ustach poczułem ten charakterystyczny słony, metaliczny smak. Nie jest dobrze. Jest bardzo źle.
– Dasz… radę – stęknąłem, żeby się zmotywować.
Jakieś kilkanaście minut temu udało mi się rozpętać ręce, co prawdopodobnie przypłaciłem zwichnięciem nadgarstka. Ale się opłacało. Czułem, że słabnę, bo straciłem dużo krwi. Nie mogłem się poddać. Nigdy się nie poddawałem. Nie zrobiłem tego kiedyś, nie poddam się i teraz. Z tą myślą po raz kolejny zacisnąłem zęby, zamachnąłem się i wymierzyłem kopniaka w klapę bagażnika. Dopiero po kilku sekundach zdałem sobie sprawę, że się udało. Poczułem na twarzy chłód nocy i pędu powietrza. Podrygująca na wybojach klapa bagażnika skojarzyła mi się z chińskim wachlarzem. Drgała, jakby poruszano ją dłonią.
Odpływałem. Nie mogłem teraz stracić przytomności. Nie teraz.
Miałem mało czasu. Zaraz zauważą otwartą klapę. Było ciemno jak w dupie i tylko to mnie w tej chwili ratowało.
Skacz, pospieszyłem się w myślach, chociaż byłem pewien, że nie mam już ani grama siły na taki manewr.
Z trudem podniosłem się na rękach, ale zaraz opadłem z powrotem na podłogę bagażnika.
Dalej, poganiałem się w myślach.
Zaraz się zatrzymają i będzie po mnie. Zadrżałem ze strachu.
Wychodziłem z wielu gównianych sytuacji, może nie o takim kalibrze, ale zawsze mi się udawało. Teraz też się wygrzebię, pomyślałem z determinacją. Samochód zwolnił na wybojach i wtedy raz jeszcze podciągnąłem się na rękach. Nie zastanawiałem się długo. Chroniąc ramionami głowę, wyskoczyłem.
Uderzyłem całym ciałem o jezdnię i mimo przeszywającego bólu natychmiast przetoczyłem się w kierunku pobocza.
W pierwszej chwili myślałem, że coś sobie złamałem, ale po szybkiej inspekcji stwierdziłem, że chyba jestem cały. Chyba, bo nie miałem czasu na rozczulanie się nad sobą.
– Kurwa. Kurwa. Kurwa – syczałem, podnosząc się niezdarnie na rękach.
Każdy wdech bolał. Każdy wydech rozrywał mi ranę, ale musiałem się ruszyć. Spojrzałem za siebie. Światła auta znieruchomiały. Samochód zatrzymał się jakieś trzysta metrów dalej.
Podniosłem się i niemal na czworaka przeczołgałem w stronę ciemnego lasu. Dziękowałem Bogu, że nie było widać księżyca. W oddali słyszałem już kroki i podniesione głosy. Posuwałem się cały czas do przodu, byle głębiej w las. Byle dalej od drogi. Dopóki będzie ciemno, nie znajdą mnie.
Kilka razy dostałem gałęzią po twarzy, a nogi wplątały mi się w jakieś gęste krzaki, ale nie zatrzymywałem się.
Mój oddech stawał się coraz bardziej świszczący, a pot zalewał mi czoło. Kilka razy potknąłem się o korzeń, ale za każdym razem wstawałem i parłem do przodu. Jednak po przejściu kilku kolejnych metrów dopadło mnie zmęczenie, które było wynikiem zarówno doświadczeń minionych godzin, jak i ciągle krwawiącej rany pod żebrami.
Wyprostowałem się i oparłem o jakieś drzewo. Nie mogłem teraz zemdleć. Musiałem iść, potrzebowałem tylko chwili. Tylko minuty. Wokół panowała cisza. Nie słyszałem już odgłosów z ulicy. To dobrze. To dobrze, myślałem. Nie znajdą mnie.
Adrenalina odpływała. Osunąłem się po pniu i zamknąłem oczy. Tylko na chwilę. Na sekundę. Zaraz wstanę. Ostatni raz podniosłem powieki i natrafiłem na ciemność. Nie tę leśną i nocną, tylko moją własną.
Ciąg dalszy w wersji pełnej