- W empik go
Poza Kompanią Braci. Wspomnienia wojenne majora Dicka Wintersa - ebook
Poza Kompanią Braci. Wspomnienia wojenne majora Dicka Wintersa - ebook
W dniu „D” Dick Winters wyruszył z 506. Pułkiem Piechoty Spadochronowej, by skoczyć na spadochronie nad zajętą przez Niemców północną Francją. Wojska lądujące na plaży Utah liczyły, że kompania E zdoła opanować jedną z grobli, dzięki którym atakujące oddziały będą mogły wydostać się z plaży i nacierać w głąb Normandii. Gdy dowódca kompanii zginął w zestrzelonym samolocie, Dick Winters niespodziewanie stanął na jej czele. Tymczasem, tak jak wielu spośród jego ludzi, stracił podczas zrzutu cały sprzęt i nie posiadał żadnej broni, nie licząc noża.
W niezwykłych wspomnieniach z czasów II wojny światowej, Dick Winters opowiada historie, które w wydanej w 1992 roku epickiej Kompanii Braci pominął Stephen Ambrose. Począwszy od opisu wyczerpującego szkolenia, mającego uczynić z 506. Pułku najlepszą jednostkę w całej U.S. Army, Poza Kompanią Braci stanowi fascynującą opowieść o doświadczeniach człowieka, który dowodził kompanią E od dnia „D”, a później brał udział w bitwie w Ardenach i walkach w Niemczech. Dick Winters wnikliwie omawia kwestie związane z przywództwem w najtrudniejszych możliwych warunkach (zanim kompania dotarła do Niemiec każdy z jej żołnierz odniósł jakieś rany) oraz przedstawia prawdziwą historię ostatecznej klęski zadanej Hitlerowi przez Aliantów z punktu widzenia kogoś, kto naprawdę uczestniczył w tych wydarzeniach.
Z Booklist
Kompania Braci Stephena Ambrose’a z 1992 roku oraz oparty na niej serial HBO sprawiły, że kompania E 506. Pułku Piechoty Spadochronowej, który walczył od dnia „D” do końca wojny, ponosząc straty sięgające 150 procent stanu osobowego, stała się znana nie tylko miłośnikom historii wojskowości. Po publikacji książki i premierze serialu Winters, dowódca kompanii, zaczął dostawać liczne pytania od czytelników chcących dowiedzieć się więcej o losach jednostki. Czując, że wiele materiałów niewykorzystanych przez Ambrose’a zasługuje na publikację, postanowił się nimi podzielić i w swych wspomnieniach spełnić ponawiane prośby. Dla znających już tę historię, major oraz jego współpracownik stworzyli wspaniałą narrację, opowiadając o doświadczeniach Wintersa, walkach, w których brał udział i refleksach, jakie towarzyszyły mu od czasu szkolenia, przez wyruszenie na front, aż do okresu okupacji. Wintersa chwalono jako wzorowego przywódcę. W niniejszej publikacji major ujawnia co i w jaki sposób uczynił, by sobie na to zasłużyć. Dobra robota, zarówno w przypadku książki, jak i wojennej służby.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7889-639-5 |
Rozmiar pliku: | 1 013 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W niezwykłych wspomnieniach z czasów II wojny światowej, Dick Winters opowiada historie, które w wydanej w 1992 roku epickiej Kompanii Braci pominął Stephen Ambrose. Począwszy od opisu wyczerpującego szkolenia, mającego uczynić z 506. Pułku najlepszą jednostkę w całej U.S. Army, Poza Kompanią Braci stanowi fascynującą opowieść o doświadczeniach człowieka, który dowodził kompanią E od dnia „D”, a później brał udział w bitwie w Ardenach i walkach w Niemczech. Dick Winters wnikliwie omawia kwestie związane z przywództwem w najtrudniejszych możliwych warunkach (zanim kompania dotarła do Niemiec każdy z jej żołnierz odniósł jakieś rany) oraz przedstawia prawdziwą historię ostatecznej klęski zadanej Hitlerowi przez Aliantów z punktu widzenia kogoś, kto naprawdę uczestniczył w tych wydarzeniach.Od autora
Po pierwsze, nie jest to fikcyjna historia. Poniżej opisane zostały prawdziwe wydarzenia, które podczas II wojny światowej przytrafiły się ludziom żyjącym naprawdę. Żołnierzom, którymi dowodziłem i którzy walczyli u mego boku. Po sześćdziesięciu latach wciąż pozostaję w kontakcie z tymi będącymi jeszcze pośród nas.
Stephen Ambrose nazwał nas w swej książce „Kompanią braci”. To, w jaki sposób dbaliśmy o siebie, chroniliśmy się nawzajem, wspólnie śmialiśmy i płakali, sprawiało, iż w istocie łączyły nas więzy bliższe niż braci. Byliśmy jak bliźniacy. Coś co przydarzało się jednemu, dotykało nas wszystkich. Każdy czuł to samo i musiał zmierzyć się z takimi samymi konsekwencjami tego, co nam się przytrafiało.
Po zakończeniu prac nad Kompanią braci Ambrose chciał zrobić sobie miejsce na biurku i podłodze, przygotowywał się bowiem do nowego wielkiego projektu, książki D-Day, 6 czerwca 1944: Przełomowa bitwa II wojny światowej. W ramach sprzątania przesłał mi ogromne pudło wypełnione wspomnieniami wszystkich ludzi, którzy przyczynili się do powstania Kompanii braci. Mój dom stał się wówczas ich przechowalnią. Posortowanie wszystkich tych papierów i dodanie ich do posiadanych już wcześniej przeze mnie dokumentów na temat poszczególnych żołnierzy zabrało mi całą zimę. Ambrose rzucił bowiem wszystko na sterty, dzieląc notatki jedynie według rozdziałów, w których je wykorzystywał. Aby przyporządkować każdemu człowiekowi jego wspomnienia, musiałem spędzić dużo czasu na sortowaniu i lekturze.
Czytając, odnajdywałem wiele świetnych historii, które z braku miejsca nie zostały zawarte w książce. Pomyślałem wówczas i sądzę tak nadal, że to wielka szkoda, iż wiele z nich nie zostało „opowiedzianych”. Po publikacji książki, a zwłaszcza po premierze serialu HBO Kompania braci, wyprodukowanego przez Toma Hanksa i Stevena Spielberga, zostałem wręcz zasypany listami od ludzi mających różne pytania i błagających o więcej historii, dotyczących zarówno mnie, jak i moich żołnierzy.
Niniejsza książka stanowi jedyny znany mi sposób na dotarcie do wszystkich tych ludzi, pochodzących z różnych stron świata i spragnionych wiedzy. Kiedy czytam listy lub wygłaszam prelekcję, zawsze słyszę prośby: „Proszę opowiedzieć coś więcej!”. Prawdopodobnie nie byłbym w stanie napisać do wszystkich tych ludzi, ani porozmawiać z nimi. Nadawca jednego z listów zwięźle podsumował wszakże powszechne odczucia ludzi, z którymi służyłem, i to, co chciałbym przekazać innym: „Generałowie Eisenhower, Patton i Montgomery, prezydent Roosevelt oraz premier Churchill należeli do gigantów światowej sceny. Pan i pańscy ludzie są dla mnie jednak kimś odmiennym. Pochodzicie z takich miast i środowisk, które są mi znane. Mieliście podobne jak ja problemy i znajdowaliście się w takich samych sytuacjach. Pańskie zwycięstwo zostało odniesione dzięki sile charakteru, a nie zdolnościom, czy talentowi. Nie chcę w ten sposób sugerować, że panu, czy pańskim ludziom brakowało talentu lub zdolności, lecz z nimi i ja mógłbym się identyfikować. Nigdy nie będę umiał wypowiadać się jak Churchill i nie posiądę ambicji Pattona. Mogę jednak mieć cichą determinację kompanii E. Mogę być dowódcą. Mogę być lojalny. Mogę być dobrym towarzyszem. Pan i pańscy ludzie wykazywali się tymi cechami w warunkach najcięższych z możliwych. Z pewnością mogę dokonać tego samego w normalnym życiu”.
Pewien inny młody człowiek napisał z Anglii, wspominając, iż nic specjalnie nie łączyło go z II wojną światową, nie posiadał „żadnych interesujących rodzinnych opowieści wojennych, żadnych krewnych poległych bohatersko w akcji”. Mimo to jego przywiązanie do historii tego konfliktu było na tyle duże, iż pewnego wieczoru nie mógł powstrzymać się od łez, gdy oglądał program dokumentalny na temat „Kompanii braci”, We Stand Alone Together. Chcąc wyrazić swą wdzięczność wobec żołnierzy kompanii E, zaczął się zastanawiać: „Co łączy mnie z ludźmi takimi jak Pan, których nigdy nie poznałem? Czy to szacunek, ponieważ ryzykował Pan życiem, by młodzi ludzie, jak ja, mogli żyć w takim świecie, jaki mamy dzisiaj? Czy to podziw, jako że żył Pan z dnia na dzień, patrząc jak pańscy przyjaciele zostają zastrzeleni lub rozerwani na kawałki i mimo tego następnego dnia budził się przygotowany na stawienie czoła takim samym potwornościom? Być może jest to fascynacja tym, jak Pan i pańscy towarzysze byli w stanie wrócić po wojnie do normalności, mimo że duchy poległych obserwowały, co robicie z życiem, które im zostało zabrane?”
Lata mijają, zbierając swe żniwo. Po raz ostatni ogarniają mnie myśli o tym, co korespondent wojenny Ernie Pyle nazwał „starym braterstwem broni”. Chciałbym uhonorować żołnierzy, z którymi służyłem, przekazując najlepiej jak potrafię owe „nieopowiedziane historie”. Wiele z nich poznałem dzięki ludziom, których nie ma już pośród nas. Nie przychodzi mi do głowy lepszy pomysł na zachowanie ich spuścizny, jakiego życzyliby sobie oni i ich rodziny. Co więcej, pragnę podzielić się moimi osobistymi wspomnieniami, mając nadzieję, że moje doświadczenia będą stanowić przykład dla obecnych i przyszłych dowódców, muszących podejmować trudne decyzje i ryzykować własnym życiem w walce o zachowanie wolności.
Wspomnienia są z natury bardzo osobiste. Żołnierz pamięta z walki tylko to, co znajdowało się w jego polu ostrzału. W związku z tym relacje szeregowych i podoficerów pomijają zwykle fakt, iż armia posiada hierarchię, zazwyczaj dobrze funkcjonującą. Podoficerowie mają na ogół tendencję do ignorowania faktu, iż w armii służą porucznicy. Raz na jakiś czas wspominany jest dowódca kompanii, rzadziej batalionu. W większości wspomnień nie znajduje się choćby wzmianka o istnieniu sztabu batalionu, pułku, czy dywizji. Zazwyczaj wydaje się, że żołnierze porozumiewają się jedynie z dowódcą pułku.
Zbierając myśli, starałem się unikać powyższych tendencji. Moje wspomnienia oparte są na pisanym przeze mnie dzienniku i listach, które wysyłałem w trakcie wojny. Za pomocą rzeczowych danych zweryfikowałem raporty z działań okresu wojny. Wieloma historiami podzieliłem się ze Stephenem Ambrosem, w niniejszej pracy wykorzystałem wszakże dużo niepublikowanych wcześniej materiałów. Mam szczerą nadzieję, że wspomnienia te pomogą każdemu z czytających znaleźć wewnętrzny spokój i ciszę w tym niespokojnym świecie.Prolog
Wystartowaliśmy o czasie, spokojnie i bezproblemowo. Zwykle w czasie lotu wszyscy zasypiali, tej nocy zmusiłem się jednak, by tego nie robić. Chciałem zachować zdolność do szybkiego myślenia i działania, ale tabletki na chorobę powietrzną zdawały się spowalniać moją reakcję. Po chwili szeregowy Hogan zaczął śpiewać. Kilku z nas się przyłączyło, ale wkrótce zagłuszył nas ryk silników. Postanowiłem zmówić ostatnią modlitwę. Modliłem się i rozmyślałem długo, z całych sił i szczerze, w zasadzie przez cały lot. Kiedy dotarliśmy nad kanał La Manche, rozciągnął się pod nami piękny widok, którego wówczas nie byłem w stanie w pełni docenić.
„Dwadzieścia minut do celu”, poinformował nas pilot, po czym szef załogi zdjął drzwi. Ponieważ skakałem jako pierwszy z mojego samolotu, wstałem, podpiąłem linkę statyczną, podszedłem do drzwi i popatrzyłem w dół. Przed nami i za nami znajdowały się samoloty lecące w kluczach, po dziewięć maszyn w każdym. Wydawało się, że zajmują swą potęgą całe niebo. Następnie spojrzałem na wody kanału, gdzie zobaczyłem ogromną liczbę okrętów wszelkich możliwych rozmiarów, płynących w tym samym kierunku, co my – w stronę Normandii. Na ich pokładach znajdowali się żołnierze liczący, że utorujemy im drogę. Dotarło do mnie wówczas, iż jesteśmy ważną częścią największych sił inwazyjnych w historii i że naprawdę po raz pierwszy prowadzę ludzi do boju. Modliłem się, żebym sprostał temu zadaniu.
Minęliśmy dwie wyspy na kanale – Guernsey i Jersey. Oprócz tego widać było tylko wodę. Lecieliśmy w porządnej formacji, nie napotykając na razie ostrzału. Chwilę potem znaleźliśmy się nad lądem. Stojąc cały czas w drzwiach, mogłem dostrzec ogień prowadzony przez artylerię przeciwlotniczą. Kiedy zbliżyliśmy się do miejscowości, którą później okazało się być Sainte-Mère-Église, zobaczyłem palącą się wielką stodołę, a także światła oznaczające strefy zrzutu, rozstawione przez zespół naprowadzający. Niemcy rozświetlili nocne niebo reflektorami i ogniem przeciwlotniczym, piloci zaczęli więc robić uniki. Lecieliśmy zbyt szybko i zbyt nisko. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale samolot wiozący porucznika Meehana został trafiony i spadł na ziemię. Zginęła cała sekcja dowodzenia kompanii E, nie licząc mnie.
„Dobrze chłopcy! Wstać i się podpiąć. Bądźcie lepiej przygotowani do skoku w każdej chwili. Jeśli nas trafią, nie będziemy siedzieć na miejscu!”
Była godzina 1:10, kiedy zapaliło się czerwone światło i zostało dziesięć minut do celu. Nastała cisza. Obserwowałem ogień przeciwlotniczy: niebieskie, zielone i czerwone pociski smugowe leciały w naszym kierunku. Zacząłem szybko stawać się coraz bardziej rozemocjonowany. Rany, pociski zdawały się nadlatywać powoli – wyglądało to dosyć dziwacznie. Uwaga, strzelają teraz do nas. Samolot leci zbyt szybko, żeby strzelać prosto w nas. Kiedy Niemcy tak robią, pociski broni przeciwlotniczej wydają się zakręcać i znikać gdzieś z tyłu. Teraz przelatują jednak przed nami. Tak blisko, że słychać ich trzask. Właśnie jeden trafił w nasz ogon. Prosto przed nami widzę światła rozłożone wokół strefy zrzutu. Jezu Chryste, jest zielone światło. Lecimy 240 kilometrów na godzinę i wciąż zostało osiem minut. Dobra skaczemy: Bill Lee!. Urywa się zasobnik przy nodze z całym sprzętem, jaki posiadałem. Uważaj chłopie! Uważaj! Jezu Chryste, próbują trafić mnie z tych karabinów maszynowych. Trzeba skręcić i trzymać się blisko zasobnika. Tam wylądował, koło żywopłotu. Niech szlag trafi ten karabin maszynowy. Jest droga i drzewa, obym tylko w nie nie uderzył. Bum! W sumie nie było najgorzej. Teraz tylko wyplątać się z tego spadochronu.
Leżałem na francuskiej ziemi, próbując uwolnić się od spadochronu. Co kilka minut nad głową świstały mi kule z karabinów maszynowych. Pociski smugowe z innych kaemów cały czas leciały w stronę naszych maszyn i spadochroniarzy. Podmuch przy opuszczaniu samolotu sprawił, że wszyscy utraciliśmy zasobniki desantowe, w których znajdowała się większość naszej broni. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego postanowiliśmy przeprowadzić eksperyment z zasobnikami właśnie podczas tego skoku, choć podczas ćwiczeń nigdy nie mieliśmy okazji zobaczyć jak się sprawdzają. Później okazało się, że w naszej małej grupie z kompanii E wszyscy zgubili zasobniki. Musieliśmy więc korzystać z broni, którą znaleźliśmy przy zabitych. Niestety nie wiedzieliśmy, czy jest odpowiednio skalibrowana, nie mieliśmy jednak czasu na zajmowanie się czymkolwiek więcej niż próbą przetrwania.
Na obrzeżach miasteczka Sainte-Mère-Église zauważyłem ogromny pożar. Okazało się, że płonął strącony samolot. W oddali bił dzwon kościelny, uprzedzając okolicę o lądowaniu piechoty powietrznodesantowej. Dźwięk dzwonu sprawił, że przeszedł mnie dreszcz. Po wylądowaniu jedyną bronią, jaką posiadałem, był nóż, który trzymałem w cholewie buta. Wbiłem go w ziemię, zanim zacząłem zajmować się spadochronem. To był cholernie dobry sposób, by rozpocząć swój udział w wojnie.Początki
Wciąż prześladują mnie imiona i twarze młodych mężczyzn, żołnierzy wojsk powietrznodesantowych, którzy po wojnie nie mieli możliwości powrotu do domu i rozpoczęcia życia na nowo. Jak większość weteranów, którzy mają za sobą wojenną niedolę, żyję odległymi wspomnieniami: ataku na baterię niemieckiej artylerii w dniu „D”, natarcia na Carentan, uderzenia na bagnety na groblę w Holandii, chłodu Bastogne. Ponure wspomnienia mnie nie odstępują. Jeśli żyjesz z nimi, stają się częścią ciebie. Każdy człowiek musi pokonać wewnętrzny strach. Mam swój sposób patrzenia na wojnę, którego trzymałem się w jej trakcie oraz przez sześć dekad, jakie minęły od jej końca. Uważam żołnierzy, którzy odnieśli rany w boju za szczęściarzy, ponieważ często otrzymywali dzięki temu możliwość powrotu do domu. Dla nich wojna się skończyła. Reszta z nas musiała w dalszym ciągu toczyć walki, dzień po dniu. Jeśli jeden z twoich ludzi został zabity, patrzyłeś na niego i miałeś nadzieję, że w śmierci odnalazł spokój. Nie jestem pewien, czy człowiek taki miał szczęście, że jego udział w wojnie tak szybko dobiegł końca, czy też nie. Wielu zginęło po to, by inni mogli żyć, lecz nikt nie rozumie dlaczego.
Cisza i spokój są marzeniem każdego żołnierza. Niektórym zajmuje to więcej czasu, niż pozostałym. Z własnego doświadczenia wiem, że znacznie łatwiej jest odnaleźć ciszę, niż spokój. Prawdziwy spokój musi być bowiem wewnętrzny. Teraz, gdy moi przyjaciele z czasów wojny w niepokojąco szybkim tempie zaczynają dołączać do swych poległych towarzyszy broni, wracają odległe wspomnienia. Pamięć o złych czasach blednie, pojawiają się natomiast miłe chwile i koledzy, z którymi łączyła mnie niezwykła więź – mężczyźni, którzy są moimi braćmi w każdym tego słowa znaczeniu. Żyję z tymi ludźmi na co dzień. Wciąż towarzyszą mi silne emocje. Oto moja historia, opowiedziana na tle wojny, którą przeżyłem pośród najwspanialszej grupy ludzi, jakich kiedykolwiek miałem przyjemność poznać.