Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Poza scenariuszem. Maciej Orłoś w rozmowie z Adrianem Jasińskim - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
10 września 2025
E-book: EPUB,
49,99 zł
Audiobook
49,99 zł
49,99
4999 pkt
punktów Virtualo

Poza scenariuszem. Maciej Orłoś w rozmowie z Adrianem Jasińskim - ebook

Nie wszystko mieśc się w kadrze.

Nie chodzi na skróty, trzyma się swojej drogi i nie boi się mówić, jak naprawdę jest w polskich mediach. Maciej Orłoś – twarz kultowego Teleexpressu, mistrz błyskotliwego komentarza i wytrawny rozmówca – wreszcie zdejmuje krawat i opowiada o tym, czego nie widać na wizji.

W szczerej rozmowie z Adrianem Jasińskim prowadzi nas przez swoje życie. Od dzieciństwa z ojcem, opozycyjnym pisarzem Kazimierzem Orłosiem, i dziadkami, wybitnymi intelektualistami, przez studia aktorskie, wyjazdy, na których zachłysnął się Zachodem, trudne początki w teatrze, aż po wielką, niespodziewaną karierę w telewizji, która najpierw go wciągnęła, potem uzależniła, a na końcu wystawiła na próbę.

Orłoś pokazuje, jak wyglądała transformacja nie tylko telewizji po 1989 roku, ale też jego własnego życia. I robi to z dystansem, nierzadko prowokując. Odsłania kulisy najpopularniejszego do tej pory programu informacyjnego, wspomina spotkania z gwiazdami wielkiego formatu: Meryl Streep, Oprah Winfrey, Céline Dion, Tiną Turner i Billem Gatesem, a także nieudane wywiady z Jimem Jarmuschem czy Pamelą Anderson.

Otwarcie opowiada o trudnych decyzjach, między innymi o odejściu z TVP w 2016 roku, gdy ta zaczęła zamieniać się w propagandową machinę, o odnajdywaniu się w świecie internetu oraz o tym, czego żałuje, i życiu w rozkroku między rodziną a pracą, w której łatwo się zatracić.

Dziś znów jest na ekranie – trochę inny, dojrzalszy, lecz niezmiennie spragniony adrenaliny, emocji i światła kamery.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Wywiad
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8380-363-0
Rozmiar pliku: 4,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kiedy zaczęła ci chodzić po głowie myśl, żeby odejść z TVP?

Musimy cofnąć się w czasie do pierwszych rządów PiS-u, czyli do lat 2005–2007. Pierwszym prezesem TVP z nadania Prawa i Sprawiedliwości został Bronisław Wildstein, potem zastąpił go Andrzej Urbański. Różnie można oceniać te prezesury, ale w tamtym okresie Telewizja Polska funkcjonowała normalnie i stabilnie. Przez dłuższy czas te zmiany władz nie przekładały się na Teleexpress i to, co dzieje się w redakcji. Sytuacja uległa zmianie w 2009 roku, gdy szefem Teleexpressu został Krzysztof Karwowski – powiedzmy to sobie jasno, że był on po prostu przedstawicielem Prawa i Sprawiedliwości, co zresztą dało o sobie mocno znać po katastrofie smoleńskiej w kwietniu 2010 roku. Zapamiętałem ten moment bardzo dobrze. Przez cały tydzień tuż po katastrofie TVP nadawała program specjalny. Wszyscy mocno przeżywaliśmy tę tragedię. Tymczasem Karwowski i jego świta walczyli o przekaz zgodny z linią PiS-u. Na przykład Andrzej Wajda oświadczył publicznie, że nie podoba mu się pomysł pochówku pary prezydenckiej na Wawelu – mało tego, w Krakowie odbyły się protesty w tej sprawie. Na kolegium redakcyjnym omawialiśmy ten news i uważałem za nasz obowiązek o tym poinformować – niezależnie od tego, czy zgadzałem się z opinią Wajdy w tej sprawie, czy nie. Karwowski wszczął wtedy wielką awanturę. Podniesionym głosem mówił, że to skandal, działanie wywrotowe, antypaństwowe i absolutnie nie będziemy tego relacjonować. Patrzyłem na niego z głębokim niedowierzaniem, zastanawiając się, kim w ogóle jest ten człowiek. Czy to jest jeszcze dziennikarz, czy już oficer polityczny? Było to dla mnie szokujące i próbowałem oponować. Rozmawiałem o tym później z ówczesnym wydawcą i zastępcą szefa Teleexpressu Grzegorzem Pawelczykiem, ale byli nieugięci. Właśnie wtedy pierwszy raz przeszło mi przez myśl, żeby odejść. Kolejny znaczący moment to zwolnienie naszego dotychczasowego wydawcy Sławomira Kozłowskiego, współtwórcy niepowtarzalnego stylu Teleexpressu. To jeden z moich nauczycieli zawodu, oprócz tego, że był profesjonalistą, wprowadzał w pracy bardzo pozytywną atmosferę. Nagle mu podziękowano. Sławek był kompletnie nie z ich bajki. Rzetelny dziennikarz, za którym nie stała żadna siła polityczna. Władze boją się takich niezależnych ludzi, bo są dla nich nieprzewidywalni. Ostro protestowałem przeciw decyzji o jego zwolnieniu i interweniowałem u kierownictwa stacji z nadzieją, że to coś zmieni, ale nic takiego nie nastąpiło. Muszę przyznać, także przed samym sobą, że nie broniłem go wystarczająco zdecydowanie. Nie rzuciłem wtedy papierami, nie położyłem się Rejtanem, a może powinienem. Nie miałem wtedy w sobie wystarczająco dużo odwagi i pewności siebie, aby zareagować mocniej czy postawić stacji ultimatum. Czułem głęboką bezsilność. Byłem zły nie tylko na kierownictwo redakcji, ale też trochę na siebie.

Nie wierzę, że to jedyny taki przypadek. Naprawdę nie zdarzyło się wcześniej, by szefem redakcji Teleexpressu został ktoś mocno związany z konkretną partią polityczną?

Oczywiście, że tak. Różnica polegała jednak na tym, że oni nie robili takich rzeczy jak Karwowski. Jeszcze za czasów prezesury Wildsteina czy Urbańskiego w Telewizyjnej Agencji Informacyjnej, której podlegaliśmy, pracowali ludzie jakoś tam umocowani politycznie. Nie miało to jednak absolutnie żadnego przełożenia na to, co się działo w naszej redakcji i później na antenie.

Od 2006 do 2009 roku redakcję Teleexpressu prowadził Krzysztof Juszczak. Może nie robił tego w sposób idealny, ale walczył ostro, by nikt nie naruszał naszej niezależności. Nawet ludzie z nadania SLD czy PSL-u nie ingerowali w naszą pracę. Oczywiście, TVP zawsze była w jakimś stopniu upolityczniona i to pewnie musiało przekładać się na redakcje programów informacyjnych. Ale – tak to zapamiętałem – nie miało to większego znaczenia. Gdy Juszczaka zwolniono, a szefem Teleexpressu został wspomniany Krzysztof Karwowski, próbował on upolitycznić redakcję. Mówię o tym wszystkim, aby nakreślić pełniejszy obraz sytuacji. Po roku 2015, kiedy PiS ponownie doszedł do władzy, po krótkim czasie przestoju na czele TVP stanął Jacek Kurski. Martwiłem się, jak nasza praca będzie teraz wyglądać i czy władze stacji nie zechcą mocniej ingerować w program. Jednak na samym początku nic nie zapowiadało tak ogromnej i tragicznej rewolucji. Zmiany zaczęły się dość subtelnie, bez pośpiechu czy gwałtownych ruchów. Mało tego, szefem Teleexpressu aż do początku 2016 roku pozostawał Jurek Modlinger, który pełnił tę funkcję przez ładnych kilka lat, jeszcze za prezesury Juliusza Brauna. Jurka bardzo cenię, bo to niezwykle merytoryczny facet. Nie był blisko związany z żadną opcją polityczną, po prostu fachowiec. W redakcji pod jego kierunkiem panował spokój, można było normalnie pracować. Wydawcy byli uczciwi i rzetelni, przez co tworzyliśmy naprawdę solidny program. Jak się potem okazało, dla Jacka Kurskiego nie miało to oczywiście najmniejszego znaczenia, kompetencje nie grały dla niego żadnej roli w obsadzaniu stanowisk. Zmartwiło mnie, gdy Jurka zwolniono, ale spodziewałem się zmian na stanowiskach kierowniczych. Jeszcze wtedy nie czułem jakiejkolwiek cenzury. Liczyłem na to, że nadal uda się robić swoją robotę uczciwie.

W którym momencie zmieniłeś zdanie?

To był raczej proces. Zacznijmy od tego, że mimo wszystko byłem przygotowany na pewne zmiany w głównych redakcjach. Dlatego niespecjalnie zdziwiło mnie odejście Piotrka Kraśki z fotela szefa Wiadomości. On światopoglądowo jest bardziej liberalny, więc nie pasował nowym władzom stacji, które chciały przecież robić bardziej konserwatywną telewizję. Teleexpress był zawsze trochę z boku i jeśli następowały jakieś zmiany, to raczej na stanowisku szefa redakcji czy jego zastępców. Reszta ekipy, łącznie z prowadzącymi, była raczej stała. Nasz zespół nie angażował się światopoglądowo, nie identyfikowaliśmy się i nie angażowaliśmy politycznie. Robiliśmy swoje, starając się pracować uczciwie i rzetelnie. Mnie osobiście nie interesowały żadne gierki polityczne, przepychanki i wewnętrzne konflikty w stacji. Może również z tego powodu ta miotła omijała naszą redakcję. Gdy Kurski podziękował Modlingerowi za współpracę, nowym szefem Teleexpressu został Marek Walencik. Wszystko toczyło się jednak normalnym rytmem i pracowaliśmy dalej. Z początkiem 2016 roku w stacji zabrano się do przygotowań obchodów trzydziestolecia Teleexpressu – pierwsza emisja miała miejsce 26 czerwca 1986 roku. Namówiłem Marka Sierockiego, żebyśmy z tej okazji wydali wspólnie książkę podsumowującą historię programu. Praca szła w miarę stabilnie i gładko. Tuż przed czerwcową rocznicą Jacek Kurski zadzwonił do mnie z prośbą, abyśmy zaprosili na rozmowę do studia Wojciecha Reszczyńskiego, który prowadził program jeszcze w 1986 roku. Było to dla mnie dziwne i cokolwiek niekomfortowe, jednak był to człowiek pracujący w stacji jeszcze w czasach komuny. Poza tym wiedziałem doskonale, że ma ultrapropisowskie poglądy, z którymi się nie zgadzałem, a raczej nie akceptowałem agresywnego stylu ich prezentowania, charakterystycznego dla wielu publicystów prawej strony. Niemniej, stwierdziłem, że kontekst trzydziestolecia Teleexpressu wymaga sięgnięcia do jego początków i, co prawda bez entuzjazmu, ale zgodziłem się na to. Rozmowa na antenie się odbyła, nie wspominam jej najlepiej, choćby dlatego, że nie jestem fanem ludzi bez poczucia humoru. Później sytuacja w redakcji zaczęła się zagęszczać. Pojawiało się coraz więcej niepokojących sygnałów. Dobrym przykładem jest tu podsumowanie wyników Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, które były prezentowane w TVP od początku jej istnienia. Tymczasem nowe kierownictwo stacji, a za nim kierownictwo samego Teleexpressu stwierdziło, że temat Orkiestry i Owsiaka zupełnie wyciszamy. Chcę tu wyraźnie podkreślić, że był to pierwszy raz, kiedy władze redakcji wydały zakaz poruszania jakiegoś tematu. Nagle, po tylu latach w stacji, ktoś przychodzi i mówi mi, co mogę widzom pokazać, a czego nie. Było to dla mnie szokujące i z początku nie wiedziałem, jak mam się zachować. Coś, co było wcześniej oczywiste – że mówimy o Orkiestrze, pokazujemy jej finały – nagle się skończyło. W styczniu 2016 roku chyba jeszcze siłą rozpędu TVP te finały pokazywała, ale potem przyszła zupełna cenzura tematu. Powoli do mnie docierało, że dzieją się w stacji rzeczy, z którymi nie chcę się dłużej w żaden sposób identyfikować.

Taki telefon z góry zdarzył ci się po raz pierwszy?

Nigdy wcześniej nikt do mnie nie dzwonił i nie próbował wciskać mi tematów czy gości na zasadzie „no wiecie, rozumiecie, zaproście tego czy tamtego”. Zapamiętałem jeszcze jeden moment, który dał mi do myślenia. Pamiętasz słynny film Smoleńsk, który powstał na życzenie środowiska PiS-u? Ktoś z kierownictwa stacji zaproponował, żebym poprowadził jego uroczystą premierę w Teatrze Wielkim w Warszawie. Zmroziło mnie. Prowadzenie premiery tej propagandowej laurki dla teorii spiskowej Macierewicza to chyba ostatnia rzecz, w jakiej chciałbym brać udział. Jedna z osób w redakcji mnie wtedy uratowała, przypominając, że Przemek Babiarz już się zgodził i nie ma co zmieniać prowadzącego. W ten sposób uniknąłem otwartego afrontu w stronę zarządu TVP, ale już wiedziałem, że zmiany idą dużo dalej, niż się wszyscy spodziewaliśmy. Nabrałem przekonania, że tym razem przez to bagno nie uda mi się jednak przejść suchą stopą. Z czasem pojawiało się coraz więcej prób ingerencji politycznej w przeróżne aspekty działalności stacji. Nieustannie i już całkiem otwarcie we wszystkich programach informacyjnych TVP promowano teorię zamachu smoleńskiego forsowaną przez Macierewicza. Czułem się wtedy jak więzień. Mocno ciążył mi na sumieniu fakt, że jestem w te wszystkie działania w pewien sposób uwikłany. Dodatkowo, 8 sierpnia 2016 roku, szefem Teleexpressu został Klaudiusz Pobudzin, mocno związany i kojarzony z PiS-em. Co więcej, w samej redakcji zaczął rozpychać się „dziennikarz” Mariusz Jarosiewicz. Usilnie próbował przypodobać się nowym władzom, przemycając typowo propagandowe materiały. Opłaciło mu się to zresztą, bo kilka lat później został szefem Teleexpressu.

Kiedy pierwszy raz pomyślałeś: „Dość! Odchodzę!”?

Jednym z kluczowych momentów, gdy zaczęły krążyć mi w głowie myśli o odejściu, był 4 czerwca, czyli kolejna rocznica pierwszych częściowo wolnych wyborów do parlamentu w roku 1989. Jest i zawsze było dla mnie oczywiste, że zarówno okrągły stół, jak i te wybory to rzeczy przełomowe w naszej historii. Podczas kolegium redakcyjnego odbiłem się od ściany, słysząc od przełożonych, że nie robimy o tym żadnych materiałów, bo to była hucpa, ustawka, układ jakiejś lewackiej kliki z komuchami. Taką narrację zaczęto forsować. Dodatkowo nowe kierownictwo zablokowało wszelkie informacje na temat Owsiaka, co przybierało formy karykaturalne. Jednym z argumentów Kurskiego było to, że ponieważ Owsiak z WOŚP-em współpracuje z TVN-em, to oni nie będą o tej akcji mówić, bo byłoby to wsparcie konkurencji. Z powodu tych decyzji nowego kierownictwa redakcji wybuchła awantura.

Z Owsiakiem to też szersza sprawa. Pamiętasz na pewno słynne już zasłanianie serduszek Orkiestry, z którymi goście przychodzili do programów TVP. Pracownicy się bali. Kiedy przyszedł gość z tęczową flagą i pokazał ją w Pytaniu na śniadanie, poleciały głowy. Wyrzucono wydawcę, bo Kurski się wkurzył. Działały te same mechanizmy, które znamy dobrze z PRL-u. Nagle coś, co było oczywiste, przestało być oczywiste, bo PiS-owcy traktują Owsiaka jak wroga. W związku z tym konsekwentnie postanowili go w TVP cancelować. Musieli się na to dobrze przygotować, więc chwilę to trwało. Najpewniej decyzje te szły z samej góry, czyli od Jarosława Kaczyńskiego. On nienawidzi Owsiaka.

Jak na tę zmianę narracji reagowały twoje koleżanki i twoi koledzy z redakcji?

Niektórzy przewracali oczami, ale robili swoją robotę – i tak już zostali, mimo coraz silniejszych nacisków ze strony nowych władz stacji. To po prostu zwykła ludzka słabość lub braku luksusu „rzucenia papierami”. O pracę w mediach nie jest łatwo i nie każdy odnalazłby się na prywatnym rynku. Nie łudźmy się, jeśli dla przykładu wydawca ma pięćdziesiąt parę lat i całe swoje życie zawodowe spędził w TVP, nawet gdyby był najlepszym fachowcem, trafiając na wolny rynek, będzie mu bardzo trudno znaleźć nowego pracodawcę w branży. Jeśli więc mamy oceniać postawy i decyzje dziennikarzy, to raczej należy podchodzić do każdego przypadku indywidualnie. Są osoby, które z pewnością dałyby sobie radę na rynku, ale nie zdecydowały się odejść. Nie zrezygnowały z firmowania swoją twarzą tej czystej chamówy, szczujni i propagandy. Miejmy jednak świadomość, że są też osoby z tak zwanego drugiego szeregu, czyli niewidocznego dla odbiorcy, dla których nie było to takie proste i pozostali w TVP, bo musieli. Skłamałbym, gdybym ci powiedział, że nie dziwiłem się niektórym wydawcom, o których wiem, że mają mocne charaktery, a jednak utknęli w TVP. Są też osoby, którym proponowałem, żeby przeniosły się ze mną do innej stacji, miałem dla nich konkretne propozycje. Ale postanowiły zostać i świadomie firmować propagandę – więc albo się z nią identyfikują, albo kompletnie ich nie obchodzi, co pokazują widzom. Takiej postawy nie potrafię zrozumieć. Jednak głównym winowajcą pozostają ówczesne władze stacji i politycy, którzy doprowadzili do sytuacji, w której dziennikarze oraz inni pracownicy stacji zostali postawieni przed takimi dylematami. To się po prostu nie powinno zdarzyć. Ludzie są w różnych sytuacjach życiowych, mają różne charaktery, różne postawy, a spokojnie wykonywać swój zawód chce każdy. To, co tym wszystkim ludziom zrobiono, to jest po prostu niedopuszczalne świństwo.

Z drugiej strony, z biegiem czasu, kiedy to chamstwo narastało, a propaganda stawała się coraz bardziej ordynarna i oczywista, mój pogląd w tej materii nieco ewoluował. O ile zawsze należy brać pod uwagę indywidualne okoliczności i sytuację danej osoby, o tyle jest pewna granica przyzwoitości i uczciwości wobec widza. To granica między momentem, w którym jest się ofiarą decyzji politycznych swoich przełożonych, a punktem, w którym zaczyna się świadome brnięcie w narzuconą narrację i firmowanie swoją twarzą ordynarnego kłamstwa, oszukiwanie widzów. Tego nie mogę już zupełnie zrozumieć i zaakceptować. W końcu łatwiej jest odwrócić wzrok, stwierdzić, że „to nie moja sprawa”, i sobie zarobić. Wiele osób racjonalizuje w ten sposób to, co robi.

Jednak pojawiają się głosy, że dziennikarzy pracujących w rozrywce nie należy wrzucać do jednego worka z dziennikarzami redakcji informacyjnych, że nie należy mieszać polityki z rozrywką.

To dla mnie zwykła zasłona dymna i oznaka skrajnego zakłamania. Szukałem kiedyś jakiejś dobrej analogii. Znalazłem, choć wiem, że nie jest idealna, ale w pewien sposób obrazuje ten system myślenia. Wyobraźmy sobie sytuację, w której mamy hotel i właściciele tego hotelu w każdym pokoju zamontowali kamery, podsłuchy, po czym szantażują nagraniami niektórych klientów. O całym procederze wie recepcjonista, jednak umywa od tego ręce. To nie jego sprawa, nie mieszajmy recepcji do podsłuchów w pokojach. Gdy przychodzą goście, recepcjonista nic im o tym nie mówi i dalej pracuje w tym hotelu, nie widząc problemu. To jest mniej więcej tego typu sytuacja. Będąc przyzwoitym, tak się po prostu nie da. Jeżeli chcesz być uczciwym człowiekiem, musisz powiedzieć: „Dobra, kończę z tym”. To nie jest żadna polityka, to jest zwyczajna przyzwoitość. Wybór pomiędzy przykładaniem ręki do siania propagandy i oszukiwania widzów a zrobieniem tego, co słuszne i przyzwoite. Irytuje mnie fakt, że te kwestie się rozmywają i w ferworze walki światopoglądowej zapominamy, że sprawa zagarnięcia TVP nie jest sprawą polityczną a kwestią wyboru między przyzwoitością a złem. Oto mieliśmy ludzi, którzy zamienili media publiczne w machinę propagandy konkretnej partii politycznej. Moje oskarżenie idzie głównie w stronę decydentów, przede wszystkim ekipy Jacka Kurskiego, ale oczywiście nie tylko. Oni po prostu postawili profesjonalistów, świetnych dziennikarzy, prezenterów, wydawców, realizatorów przed dylematem, z którym spora część osób czuła się bardzo źle.

Pamiętam moją rozmowę ze znanym prezenterem Wiadomości. Jakoś wiosną 2016 roku umówiliśmy się na kawę poza telewizją. Chciałem z nim porozmawiać o tym, co zaczęło dziać się w stacji, w Wiadomościach. Widzieliśmy, że jest źle, a zapowiadało się, że wkrótce będzie jeszcze gorzej. Powiedziałem mu wtedy, że wiem, że jest uczciwym człowiekiem, uczciwym dziennikarzem. Że wiem, że źle się czuje w sytuacji, w której się znalazł. Dodałem, że otrzymałem informację z Polsatu, że gdyby był zainteresowany, mógłby do nich przejść i że mogę w tym transferze pośredniczyć, otworzyć te drzwi. Niestety, nic z tym dalej nie zrobił, nie wiem dlaczego. Miałem i mam duży szacunek do jego warsztatu dziennikarskiego, wiem, że jest dobrym człowiekiem. Widać było, że nie czuje się zbyt dobrze w redakcji Wiadomości. Wydaje mi się, choć pewności oczywiście mieć nie mogę, że w pewnym momencie poprosił szefostwo stacji, żeby przeniesiono go do innej redakcji. Być może chciał w ten sposób zejść z pierwszej linii strzału, uniknąć dalszej krytyki.

W którymś momencie stwierdziłem, że sytuacja w TVP poszła zdecydowanie za daleko, że niektóre osoby z redakcji zachłysnęły się tą propagandą i zobaczyły w tej tragicznej zmianie szanse na awanse czy szybszą karierę. Nie wiem, jakbym się zachował, gdybym teraz spotkał którąś z tych osób.Twoja przygoda z aktorstwem rozpoczęła się na długo przed szkołą teatralną. Zaczynałeś wcześnie, i to od dubbingu.

To była chyba piąta lub szósta klasa, czyli początek lat siedemdziesiątych. Biegałem wtedy do Studia Opracowań Filmów, gdzie reżyserowała legenda polskiego dubbingu Zofia Dybowska-Aleksandrowicz. Wraz z grupą kolegów i koleżanek przesiadywaliśmy tam całymi dniami. Podkładaliśmy głosy w filmach dla dzieci i młodzieży, w przerwach nagrań odrabiając lekcje. Były to głównie filmy produkcji krajów demoludów, na przykład rumuńskiej i bułgarskiej.

To niecodzienne zajęcie jak na piątoklasistę. Jak tam trafiłeś?

Poszło to trochę kluczem geograficznym. Studio mieściło się przy alei Niepodległości, blisko ulicy Rakowieckiej. Ja z kolei chodziłem do „siedemdziesiątki” przy ulicy Bruna, czyli jednej z najbliżej położonych podstawówek. Potrzebowano wtedy głosów dziecięcych i w okolicznych szkołach odbyły się castingi – zgłosiłem się na przesłuchanie i szczęśliwie zaczęło się od głównej roli w filmie Jeże rodzą się bez kolców. Był to film bodajże produkcji bułgarskiej. Ta rola to zresztą moment, można powiedzieć, przełomowy – zarobiłem wtedy swoje pierwsze pieniądze, za które kupiłem upragnionego składaka. Był to, o ile dobrze pamiętam, karat. Potem dubbingowałem jeszcze wiele podobnych produkcji. Na przykład film pod enigmatycznym tytułem Słoń z indyjskiej dżungli, dość egzotycznej koprodukcji Związku Radzieckiego i Indii. Muszę zaznaczyć, że w naszych rozmowach rodzinnych nie pojawiał się w ogóle temat pieniędzy, które wtedy zarabiałem. Byłem nastolatkiem i dubbingowanie traktowałem w kategorii przygody. Oczywiście, z zarobku także byłem zadowolony, lecz nie był to dla mnie priorytet. Wtedy wszystko było analogowe.

Pamiętam, że podczas studiów w katowickiej filmówce pokazywano nam stare stoły do montażu taśmy filmowej i było to dla nas trochę jak podróż w czasie.

Masz rację, to był kompletnie inny świat, także w dubbingu. Tworzono tak zwane sklejki i puszczano nam zapętlone, a my musieliśmy za tym nadążać przy podkładaniu głosu. Działo się to w zaciemnionym pomieszczeniu, z tekstem na pulpicie, słuchawką, którą trzymało się przy uchu, i trzeba było działać. W późniejszych czasach kilkakrotnie zdarzało mi się dubbingować różne produkcje, ale już w technologii cyfrowej, i przyznam, że to zdecydowanie wygodniejsze.

Jak długo trwała ta nastoletnia przygoda?

Wydaje mi się, że do czasu mutacji, czyli jakieś dwa – trzy lata. Zresztą dubbing trochę uratował mi skórę i pomógł w dostaniu się do liceum. Wtedy liczył się konkurs ocen, a moje nie były szczególnie imponujące – za dużo trójek, a zdecydowanie za mało piątek. Mimo wszystko złożyłem papiery do liceum imienia Rejtana na Mokotowie, jednego z najlepszych w Warszawie. Poza tym kończył je mój ojciec, więc tradycja rodzinna nie była tu bez znaczenia. Jednak ze względu na te nieszczęsne oceny moi rodzice postanowili napisać list do dyrekcji innego, także bardzo cenionego liceum, imienia Marii Konopnickiej w Warszawie, z eksplikacją, że mam za sobą pokaźną pracę w dubbingu i udzielam się w ten sposób artystycznie. Nawet zdobyli w tym celu osobne pismo ze Studia Opracowań Filmów. Ich starania chyba pomogły, bo niedługo potem dostałem się do tego liceum.

Co było po dubbingu?

Kolejnym przełomem była moja pierwsza rola filmowa – w Kazimierzu Wielkim w reżyserii duetu Ewy i Czesława Petelskich. To było trochę dzieło przypadku. Miałem wtedy czternaście lat. Mój ojciec pisywał czasem scenariusze filmowe. Któregoś dnia poprosił mnie, żebym zaniósł jakiś egzemplarz do siedziby Stowarzyszenia Filmowców Polskich na Puławskiej. Na korytarzu zagadnął mnie jakiś człowiek, przedstawił się jako kierownik produkcji filmu Kazimierz Wielki. Był to Jerzy Rutowicz. Stwierdził, że pasowałbym do roli młodego króla, byłem według niego podobny do Krzysztofa Chamca, skądinąd wybitnego aktora filmowego, który miał grać dorosłego Kazimierza Wielkiego.

Mam rozumieć, że obsadzili cię wtedy „po warunkach”?

Można tak powiedzieć. Co najdziwniejsze, nie przypominam sobie żadnego castingu, a raczej zdjęć próbnych, bo pojęcie „castingu” wtedy nie istniało. Teraz takie zdjęcia próbne są standardem. Tak czy inaczej, dostałem tę rolę i to była duża przygoda. Musiałem nauczyć się jeździć konno – lekcje finansowała produkcja filmu, więc była to dla mnie sytuacja idealna. To wtedy odkryłem w sobie pasję do jeździectwa. Zdjęcia do scen konno odbywały się w Białowieży, i to w środku dość srogiej zimy. W dodatku kręciliśmy je z udziałem stada żubrów w tle, które, łagodnie mówiąc, nie były tym faktem zachwycone. Niestety, finalnie zrezygnowano z kręcenia scen, w których jeżdżę konno, wydaje mi się, że zaważyły kwestie bezpieczeństwa. Na planie była obecna moja mama i mam podejrzenia, że gdy zobaczyła warunki, w których to się odbywa – zainterweniowała.

Rodzice od początku byli zaangażowani w twoją karierę artystyczną?

Byli dużym wsparciem. Szczególnie mama, która, ze względu na moją niepełnoletność, jeździła ze mną na wszystkie plany filmowe. Towarzyszyła mi także w Pradze, podczas nagrań w wytwórni Barrandov, gdzie odbywały się zdjęcia do głównych scen z moim udziałem. Mieszkaliśmy wtedy w hotelu, w którym cały czas grali muzykę country, nawet w pokoju, i nie wiadomo było, co z tym zrobić i jak to wyłączyć. Do tej pory nie przepadam za tym gatunkiem muzyki. Wracając jednak do mamy, opiekowała się mną na planie, ale raczej nie było w tym nadopiekuńczości. Był za to odpowiedni balans pomiędzy opieką a dystansem i swobodą. Czułem się z nią po prostu bezpiecznie.

Jaka była?

Skończyła ogrodnictwo na SGGW i była inżynierem ogrodnikiem. Pracowała w różnych instytucjach, które były z tym związane, między innymi w biurze Miejskiego Przedsiębiorstwa Robót Ogrodniczych. Dopiero po latach uświadomiłem sobie, jak musiało być jej wtedy ciężko. Do pracy chodziła na siódmą rano, a przed wyjściem przygotowywała jeszcze dla mnie śniadanie i mnóstwo innych rzeczy. Musiała więc wstawać bardzo wcześnie. Była niesamowicie pracowitą, ciepłą osobą z poczuciem humoru i dystansem. Miała otwarty umysł i myślę, że dlatego świetnie odnajdywała się w naszych filmowych podróżach. To się czuło i było to dla mnie zawsze ogromnie ważne.

Jak poznali się twoi rodzice?

Mama urodziła się w Lublinie, ale zaraz po wojnie wraz z rodziną przyjechała do Warszawy i tutaj się wychowała. Częściowo więc miała korzenie warszawskie, a częściowo kresowe. Za to tata jest rodowitym warszawiakiem. Co do kwestii pierwszego spotkania, mama i tata sami się między sobą o to sprzeczali. W końcu powstała uśredniona wersja, w której mój tata zobaczył mamę stojącą na przystanku na alei Niepodległości w Warszawie na wysokości dzisiejszej Trasy Łazienkowskiej. Niedługo potem spotkali się przypadkiem na jakiejś tak zwanej prywatce u wspólnych znajomych i zaczęli randkować. Oboje mieli wtedy po dwadzieścia lat, chodzili co prawda do dwóch różnych szkół, ale należeli do tego samego środowiska. Pobrali się stosunkowo szybko, a na świat przyszedłem, gdy oboje mieli po niecałe dwadzieścia pięć lat. Nie byli chyba na to przygotowani, albo może ja nie byłem wyjątkowo spokojnym dzieckiem, bo na siostrę musiałem czekać aż dziewięć lat.

Wróćmy jeszcze do filmu Kazimierz Wielki. Jaka była Twoja najtrudniejsza scena?

W Pradze kręciliśmy scenę ślubu z Aldoną, księżniczką litewską. Pierwszy raz w życiu się wtedy całowałem i to właśnie z dziewczyną wcielająca się w rolę księżniczki Aldony. Byłem szczerze poruszony, bo przecież nie umiałem się całować. Podejrzewam, że reżyser był moją niezdarnością zachwycony, ponieważ wyszło to naturalnie. Nie ukrywam, że potem zacząłem się trochę w tej dziewczynie podkochiwać.

Jednak pocałunek zrobił swoje.

Najpewniej, choć nie było żadnego ciągu dalszego. Ta scena nie kojarzy mi się tylko z pocałunkiem, ale także z dość dokuczliwym bólem. Musiałem klęknąć przed ołtarzem. Nie byłby to problem, gdyby nie fakt, że miałem wówczas kolana zniszczone grą w siatkówkę. Na szczęście udało mi się wynegocjować z kierownikiem planu jakąś poduszkę, na której mogłem wytrzymać, klęcząc.

Mimo że nie było żadnych zdjęć próbnych ani prób czytanych, niespecjalnie przejmowałem się samą grą. Bardziej przeżywałem inne sprawy dookoła. Chłonąłem środowisko, klimat filmu i teatru, kontakt z ludźmi z tego świata. Praca przy tej produkcji to było przecież moje pierwsze poważne zetknięcie z pierwszoligowym kinem.

Kazimierz Wielki to była prawdziwa superprodukcja, w której każdy chciał wziąć udział.

Rzeczywiście, rozmach produkcji był imponujący. Choć muszę przyznać, że ten projekt był także bardzo wymagający. Do dziś pamiętam wielogodzinne podróże roburem do Białowieży. Ty pewnie nie wiesz, co to jest, a raczej był, robur?

Tu mnie masz...

Robur to był piekielnie niewygodny busik produkcji NRD, powszechnie używany wtedy w produkcjach filmowych, może ze względu na to, że miał napęd na cztery koła. Można było nim dojechać nawet w trudno dostępne lokacje. Podczas jazdy zawsze otaczał nas smród spalin i taniego oleju. Silnik ryczał tak, że ledwo dało się usłyszeć, co mówili współpasażerowie.

Twojego filmowego ojca, czyli Władysława Łokietka, grał Ignacy Machowski.

Pamiętam powrót nocnym pociągiem ze zdjęć w Pradze. W takich podróżach było coś onirycznego – zmęczenie po intensywnych dniach pracy, jednostajny stukot kół, przyciemnione światła w wagonach. Korytarz był niemal pusty, gdy przypadkiem na siebie wpadliśmy. Rozmowa zaczęła się od zwyczajnych rzeczy, jak to w takich sytuacjach bywa – kilka uwag o planie, o długiej podróży. Ale szybko zeszliśmy na temat teatru i kina. Machowski nie był wtedy powszechnie rozpoznawalnym aktorem. Owszem, grał w filmach, jednak bardziej kojarzył się ze sceną teatralną. Był bardzo wyrazisty. Okazał się też szalenie sympatycznym gościem. Jego głos, choć zmęczony podróżą, brzmiał głęboko i donośnie. Opowiadał o teatrze tak, jakby mówił o jakimś tajemniczym, żyjącym organizmie – o energii, która przepływa między aktorami i widzami, o napięciu, jakie buduje się w powietrzu w chwilach absolutnej ciszy na widowni, o magii, która sprawia, że każde przedstawienie jest jedyne w swoim rodzaju, choćby grano je setki razy. To dzięki niemu łyknąłem bakcyla teatru. Wtedy, w tym pociągu, zaprosił nas na spektakl Bal manekinów do Teatru Ateneum, w którym występował. Poszliśmy więc z mamą na ten spektakl, podczas którego siedziałem jak zaczarowany. Kiedy usiadłem w fotelu i zapadła ciemność, wszystko inne przestało istnieć. Z każdą minutą coraz bardziej pochłaniał mnie świat wykreowany na scenie – niezwykłe światło, scenografia, ekspresja aktorów, napięcie w ich głosach. Machowski był na scenie kimś zupełnie innym niż człowiek, z którym rozmawiałem w pociągu. Większy, potężniejszy, emanował niemal nadprzyrodzoną siłą. Miałem piętnaście lat i w tamtym momencie wiedziałem już, że teatr jest czymś więcej niż tylko rozrywką. Był tajemnicą, rytuałem, światem, do którego chciałem należeć. To był początek mojej ogromnej pasji do teatru. Odkryłem, że w Warszawie jest sporo dobrych teatrów i jeszcze więcej świetnych sztuk. Na przestrzeni kolejnych kilku lat zobaczyłem całą masę słynnych spektakli, które były realizowane przez największych polskich reżyserów. Chłonąłem to całym sobą. Teatr Narodowy, Teatr Polski, Teatr Powszechny, Teatr Dramatyczny i wiele innych wspaniałych scen. Wszędzie tam działy się niesamowite rzeczy, gdzie występowali pierwszoligowi aktorzy.

mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij