Poza zasięgiem - ebook
Namiętny romans dla miłośniczek formuły 1.
Spencer Riggs jest seksowny, zawzięty i zdeterminowany, by wygrać Formułę 1. Kiedy bad boy świata wyścigów dołącza do zespołu, którym zarządzam, jedno spojrzenie mówi mi, że chce ode mnie czegoś więcej.
Ja jednak nie mam czasu na zniewalające uśmiechy i namiętne pocałunki – muszę zająć miejsce ojca w Moretti Motorsports i poprowadzić zespół do zwycięstwa. Po tym, co się stało, nie chciałam wracać do Formuły 1… ale los miał dla mnie inne plany. Praca wymaga, bym spędzała czas z zawodnikami. Staram się utrzymać dystans, ale pewnej nocy, gdy świętujemy zwycięstwo, Riggs zdobywa jeszcze jedną nagrodę – mnie.
Zanim się spostrzegę, staje się osobą, dla której zaryzykuję wszystko. Ale czy on też jest gotów się poświęcić, skoro stawka jest tak wysoka?
| Kategoria: | Erotyka |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68265-47-7 |
| Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Riggs
CUKIER.
Chrzęści i strzela mi w ustach, kiedy zamykam je na bawełniastej chmurce, która szybko roztapia się na moim języku.
Najpierw zjadam chmurkę różową.
Mały kęs za każde okrążenie.
Kolejny, ilekroć samochód taty pokonuje aleję serwisową. Czuję dudnienie w piersi i wibrowanie w uszach przesłoniętych słuchawkami.
Próbuję mierzyć czas aż do połowy wyścigu. Wiem, że to połowa, bo mama przenosi się na przód loży, w której siedzimy. Taki ma zwyczaj. To jej talizman szczęścia. Stała tam, gdy tata po raz ostatni wygrał wyścig.
Teraz chmurka niebieska.
Podejmuję tę samą zabawę. Kęs za każde okrążenie.
Aż zostaje już tylko jeden.
Zachowam go dla niego.
Nie zjem go, by – kiedy tata wysiądzie z samochodu i podbiegnie, żeby chwycić mnie w objęcia – mógł położyć go na języku, mlasnąć teatralnie i powiedzieć: „Mm, mm, mm, słodki smak zwycięstwa”.
A ja się roześmieję, bo brzmi to śmiesznie, kiedy jego włosy są całkiem mokre, a kask odciska się na policzkach.
Potem poderwie mnie w powietrze i posadzi sobie na ramionach, żebym widział, jak ludzie klepią go po plecach i mu gratulują.
Cała masa osób cię kocha, kiedy jesteś kierowcą – zwłaszcza gdy kończysz wyścig na podium.
Ale nikt nie kocha go tak jak ja. I mama.
Moje ciało wibruje, kiedy kolejna grupa samochodów przemyka przez ostatnią prostą przed główną trybuną. Tym razem nie sprawdzam czasu. Za bardzo angażuje mnie wpatrywanie się w to, co zostało z niebieskiej cukrowej chmurki. Zastanawiam się, czy jeśli odgryzę jeszcze jeden mały kęs, zostanie dość dla taty.
Niemożliwe, by potrwało to więcej niż – podnoszę wzrok na telewizor w loży – dziesięć okrążeń.
Niemożliwe.
Oblizuję lepkie od cukru wargi. Może ominę kilka okrążeń. Może tata się nie dowie.
– Do ciężkiej cholery.
Słyszę przekleństwo nawet mimo słuchawek i podnoszę wzrok. Mama porzuciła swoje szczęśliwe miejsce. Gunther, facet, który mówi tacie, co robić, jest zły.
„Znowu”.
Lubi krzyczeć na tatę i rzucać słuchawkami.
„Za bardzo ryzykuje. Jeszcze kogoś zabije”.
„Dlaczego pochwalamy jego szaleństwa? Raz się udało. Następnym może się nie udać”.
Zapamiętuję, co mówi Gunther w loży. Potem, kiedy tata układa mnie do snu, wszystko mu powtarzam. Śmiejemy się z tego, jak niedorzecznie brzmią jego groźby.
„Przecież wygrałem, tak?”
„Stanąłem na podium, tak, Spencer? Miałem odpowiednio dużo punktów, zgadza się?”
Tak odpowiada sobie tata, z uśmiechem, mrugnięciem, a potem mierzwi mi włosy i gasi światła.
„Zwycięstwo ma słodki smak”, powtarza, po czym zamyka drzwi, bym mógł zasnąć i śnić, że pewnego dnia będę taki jak on.
– Niech cię szlag, Riggs – mamrocze Gunther.
Odrywam kawałek waty cukrowej, szczerząc się od ucha do ucha. Będę mógł przeklinać, kiedy wieczorem powtórzę tacie, co mówił Gunther. Nigdy nie każe mi udawać.
A mama się złości.
Tata przyłoży palec do ust i każe mi mówić ciszej, żeby nas nie usłyszała.
Gunther woła coś głośno, ale nie rozumiem słów, bo ponad tłumem unosi się pomruk, ktoś zaczyna krzyczeć.
Rozlega się wrzask. A później jęk.
Przenoszę wzrok na ścianę ludzi przede mną.
A potem zerkam w tym samym kierunku co oni, na wielki telewizor nad naszymi głowami. Wszystko przesłania dym, części bolidu wylatują w powietrze.
Opony.
Żwir.
Niebieskie elementy karoserii.
To samochód taty.
W loży zapada cisza. Zdzieram słuchawki z uszu, ale nadal nie dociera do nich żaden dźwięk.
– Nie. Nie. Nie. Nie – powtarza tylko mama cicho, bez końca. Kręci głową i przyciska dłoń do piersi.
„Gdybym kiedyś miał wypadek, spójrz na moje ręce, synu. Jeśli się ruszają, to oznacza, że nic mi nie jest”.
Nie ruszają się.
Wpatruję się w nie. Czekam, by się poruszyły. I nagle wybucha pożar.
Mój świat zmienia się na zawsze.Rozdział 1
Camilla
MOJE BUTY SKRZYPIĄ NA ŚLISKICH PODŁOGACH głównej siedziby Moretti Motorsports. Korytarz pomiędzy recepcją a biurem taty jest jak przewodnik po naszej historii w F1, od lat sześćdziesiątych XX wieku aż do dzisiaj. Na ścianach wiszą fotografie. Stajnie z każdego rocznika. Zakontraktowani kierowcy. Zwycięstwa.
Przechodzę powoli przez to niby-muzeum, przyglądam się zdjęciom i przeżywam ponownie uwiecznione na niektórych z nich momenty. Momenty, które zapadły w pamięć młodej dziewczynie. Siedzenie na ramionach nonno, kiedy przechadzał się po padoku. Chowanie się za nogami taty na spotkaniach z kierowcami. Kierowcy Moretti na podium i moje obawy, że pochlapie mnie szampan, upiję się nim i wpadnę w tarapaty.
Czuję go tutaj obok, w tych korytarzach. Czuję obecność mojego nonno. Jego szeroki uśmiech i dudniący śmiech. Kwaśny smak cytrynowych dropsów, które wykradałam mu z kieszeni. Pochylał się ku mnie i szeptał mi wyjaśnienia do ucha, żebym coś zrozumiała. Moja drobna dłoń znikała w jego dłoni. Słyszę jego najeżone przekleństwami tyrady, kiedy bolid wbijał się w bandę albo wpadał w poślizg na szykanie. Widzę, jak po wyścigu unosił do kierowców kieliszek w geście toastu.
Na moją twarz wypływa mimowolny uśmiech, ilekroć o nim myślę. O tym mężczyźnie, który założył nasze rodzinne imperium. Na pewno nie przyszłoby mu do głowy, że fortuna zbita na oliwie przez jego ojca – a mojego pradziadka – pozwoli na założenie i rozwój stajni wyścigowej Formuły 1, która zniesie próbę czasu.
Nawet jeśli zniesie ją z trudem.
Tyle lat. Tyle wspomnień.
W końcu podchodzę do zdjęć z tego roku, kiedy przestałam śledzić wyścigi. Z tego lata, które sprawiło, że całkowicie porzuciłam F1.
Zwalniam i przyglądam się fotografiom. Próbuję powstrzymać falę wspomnień, które pogrzebałam głęboko, lecz nadal wyczuwam je pod stwardniałą tkanką blizn.
– To było wspaniałe lato, co nie? – Na końcu korytarza rozlega się głos mojego ojca, który powoli idzie w moją stronę. Laska w jego dłoni to coś nowego, coś, na czym staram się nie koncentrować, nawet jeżeli trudno mi na to patrzeć.
Podnoszę wzrok na zdjęcie, na które patrzy tata, i się uśmiecham.
– Twoje ostatnie lato przed wyjazdem na uniwersytet w Stanach. Osiem miejsc na podium tego roku. Szansa na mistrzostwo. Pamiętam, jakby to było wczoraj.
Ja również. A chciałabym zapomnieć.
– Nic z tego nie pamiętam – mówię szczerze, nawet jeśli kłamię w kwestii powodów. – Byłam taka zajęta, zaczynałam studenckie życie, walczyłam z tęsknotą za domem, starałam się przyswoić amerykański styl robienia wszystkiego – próbowałam uporać się ze wszystkim, co się stało – że szczerze mówiąc, śledzenie postępów stajni w tamtym roku nie było dla mnie priorytetem.
– W następnych latach też nie – dodaje tata bez złych intencji, aż w końcu zatrzymuje się przede mną, kładzie dłoń na moim ramieniu i przyciąga mnie do siebie. Całuje mnie w czubek głowy, jak wtedy, gdy byłam mała. Na tym się skupiam, na uczuciu, że mój bohater jest obok mnie, na tym, że teraz potrzebuje laski. Nie na tym, że wydaje się fizycznie słabszy, niż kiedy poprzednio mnie obejmował.
– Tak to bywa z dziećmi, prawda?
Potakuje.
– Owszem. Ruszanie na podbój świata to naturalna kolej rzeczy, co wcale nie znaczy, że rodzicom jest łatwiej, gdy to się dzieje. Mógłbym tysiąc razy powiedzieć ci, jak bardzo jestem z ciebie dumny, ale nigdy nie zdołam unaocznić ci ogromu tej dumy.
Choć rozkoszuję się jego słowami, odpycham od siebie towarzyszącą im melancholię. Uśmiecham się i wtulam w ojca, szczęśliwa, że mogę to zrobić.
– Kurde, wiem, do kogo się zgłosić, gdybym potrzebowała podratować swoje ego.
– Zawsze do usług. – Odsuwa się i puszcza do mnie oko. – Chodź. Chcę z tobą omówić parę spraw.
– Powinnam się bać? – żartuję.
– Nie – zapewnia mnie z uśmiechem, kiedy zmierzamy do jego biura.
– Nie. Na pewno?
– Na pewno.
Okna na całą ścianę wychodzą na zaplecze Moretti Motorsports. Główna część budynku ma otwarty plan, widać każde piętro. Dział konstrukcji. Marketing. Dział szkoleniowy. PR. Logistyka. Dziesiątki kwestii, które trzeba załatwiać codziennie, aby stajnia działała i pozostawała w szczytowej formie.
– Duży ruch – mówię, odwróciwszy się plecami do całej armii ludzi. Siadam po drugiej stronie biurka taty. Jego dłonie drżą, ale tego nie komentuję.
– Dużo pracy. Bardzo dużo. Zapowiada się niezły rok, sądząc po pierwszych wyścigach. – Uśmiecha się. – Z drugiej strony każdy sezon tak się zaczyna, prawda?
– Co mówił nonno? Nowe opony, czyste bandy i utalentowani kierowcy to wszystko, czego nam trzeba.
– Prawda. Święta prawda. – Uśmiecha się lekko na myśl o swoim ojcu. Prawdziwy gigant w naszym życiu i w sporcie. – Oby bogowie wyścigów zapewnili nam to wszystko w tym sezonie.
– Ale... – ponaglam go. Nie czułam zdenerwowania, kiedy poprosił, bym go odwiedziła. Jest szalenie zajętym człowiekiem, więc nawet się nad tym nie zastanawiałam. Tata proszący córkę o wizytę, kiedy ta jest w mieście. Teraz jednak budzi się we mnie coraz większa ciekawość. – Dlaczego chciałeś się ze mną zobaczyć?
– Od razu konkrety. Chcesz stąd uciekać, zanim się rozsiadłaś. – Uśmiecha się. – Mam nadzieję, że to się zmieni.
– To znaczy?
Wpatruje się we mnie przez chwilę, po czym spuszcza prawdziwą bombę.
– Chcę, żebyś wróciła do domu. Tutaj. Chcę, byś pracowała w Moretti.
– O. – Tego się nie spodziewałam. – Ale przecież pracuję w domu. We Włoszech – odpowiadam bez zastanowienia, myśląc o swojej pozycji w głównej rodzinnej firmie, Moretti Olive Oil.
Zanim jestem w stanie w pełni przyswoić konsekwencje tego, co właśnie usłyszałam, tata zrzuca jeszcze większą bombę.
– Mówiąc dokładniej, chcę zacząć cię wszystkiego uczyć, żebyś mogła przejąć dowodzenie... i w najbliższej przyszłości stanąć na czele Moretti Motorsports.
Wpatruję się w niego nieruchomo, mrugam gwałtownie, jakby to mogło pomóc mi przetrawić nowe informacje.
– Tato, to...
– Wiem, wiem. – Unosi ręce, które ledwie zauważalnie drżą, na jego twarz wypływa uśmiech przepełniony dumą. Czuję kotłowaninę uczuć w klatce piersiowej. – To jest wyzwanie, a ja wyskakuję z tym wszystkim znienacka. Wiem, że nie lubisz niespodzianek, mogłem cię jakoś lepiej przygotować... Ale czy to źle, że chcę cię tutaj? Przy mnie? Z nami? Że chcę, byś stała się częścią czegoś, co kiedyś kochałaś? Żebyś przejęła pałeczkę.
Nauczyłam się kontrolować emocje i teraz mi się to przydaje. W przeciwnym razie na sam dźwięk ekscytacji w jego głosie bym się zgodziła.
– Tato... – wzdycham z pytającą intonacją. O cholera. – Nie rozumiem. A wujek Luca? Przecież... Czy to nie on miał cię zastąpić? – Brakuje mi słów i nie wiem, czy to dobry znak, czy zły. Wujek Luca jest wiceprezesem. Zawsze nim był. Logiczne, że będzie naturalnym kandydatem na prezesa, kiedy już tata ustąpi.
Kiedy choroba przeszkodzi mu odpowiednio wykonywać codzienne obowiązki.
– Tak. Wszyscy tak zakładają. Ale długo dyskutowaliśmy o tym z Lucą. Nawet chciał być przy tej rozmowie, byś wiedziała, że masz jego pełne poparcie, ale wypadło mu spotkanie, którego nie można odwołać. To zdolny biznesmen, który rozumie, dlaczego zmiana w tym kierunku jest potrzebna. Pozostanie szarą eminencją, podczas gdy ty będziesz naszą charyzmatyczną liderką na zewnątrz. Będziecie drużyną, ale to ty, mała, staniesz na czele, jeśli tylko zechcesz.
Odczuwam pragnienie odsunięcia krzesła od biurka, by się poruszać. Dać upust nagłemu atakowi niepokoju, który wywołała prośba taty.
– Nie spodziewałam się tego. To... Ojej.
Kiwa spokojnie głową.
– Tak. Wiem. Ale z drugiej strony... – obejmuje gestem swoje ciało, które stopniowo zapada się w sobie, aż w końcu całkiem przestanie mu służyć – ...nie tak miało być.
– Tato... – W tych dwóch sylabach mieści się masa emocji. Rezygnacja. Smutek. Rozpacz. Łatwiej mi udawać, że to nie jest prawda. Że diagnoza, którą usłyszał, jest błędna, że jakieś odkrycie medyczne zapobiegnie rozwojowi jego choroby.
– Wiem. – Uśmiecha się miękko. Gorzko. To tym smutniejsze, że sam mi powiedział, że nie chce, abym musiała obserwować jego odchodzenie... co na pewno się wydarzy. – Ale jest, jak jest. Mamy czas... Oby było go jak najwięcej.
Potakuję, gdy słyszę nadzieję w jego głosie. Też pragnę się jej uchwycić.
– Tak. Mamy mnóstwo czasu, bo przecież słyniesz z uporu. – Wiem, że buduję zamki na piasku tymi słowami, że kłamię, ale musimy się czegoś trzymać. – Nie ma więc sensu prosić mnie, żebym teraz cię zastąpiła.
– Powiedzmy, że chcę przygotować się na najgorsze z nadzieją na najlepszy scenariusz, Cami. – Podnosi się z fotela i powoli podchodzi do okna, za którym rozpościera się jego firma.
Dawniej siadywałam na tych szerokich ramionach, chwytałam go za włosy małymi rączkami i nuciłam śmieszne piosenki, kiedy przechadzał się tymi korytarzami jak jego ojciec przed nim.
Wspomnienia napływają falą. Jest ich mnóstwo. Są wyjątkowe. Tak cholernie niewinne. Chwytam się ich, kiedy tata zbiera myśli.
– Stanęliśmy na podium tylko pięć razy w ostatnich dwóch latach, Camillo. Nie wygraliśmy żadnego wyścigu od czterech. – Oba te fakty ciążą mu, jak ciążyłyby każdemu innemu właścicielowi stajni. Tyle że mój tata nie jest byle właścicielem. Trzyma ster kultowej marki, znanej i szanowanej na całym świecie od chwili swojego szaleńczo udanego debiutu. – Osiągamy gorsze wyniki od spodziewanych. Przekreślamy kolejne szanse z nie wiadomo jakiego powodu. Stajemy się ekipą, którą ludzie widzą, ale jej nie zauważają. Powoli o nas zapominają albo, co gorsza, patrzą na nas z litością. My po prostu trwamy.
– Mamy gorszą passę. Każdej stajni się to zdarza. Nie rozumiem jednak, co sukces drużyny ma wspólnego ze mną. To ty znasz tę branżę na wylot. Czy to nie znaczy, że właśnie ty i wujek Luca jesteście najlepszymi osobami, by tę passę odwrócić?
Poza tym mnie całkowicie brak kompetencji, aby zarządzać takim kolosem. Czy wiem o tym biznesie dużo, ponieważ przez wiele lat miałam z nim kontakt? Pewnie. Przecież nawet na rodzinnych uroczystościach o niczym innym nie rozmawiamy. To wokół torów koncentrują się nasze rodzinne wycieczki.
Czy zależy mi na sukcesie firmy? Oczywiście.
To jednak nie oznacza, że dysponuję umiejętnościami niezbędnymi do zarządzania tym miejscem. To pomaga, jasne, ale nie bardzo mi się przyda, kiedy będę chciała tu wejść i rządzić.
Ostatnie, czego mi trzeba, to przyjęcie tej propozycji i zaprzepaszczenie powierzonego mi dziedzictwa.
– Tato, nazwisko Moretti wcale nie znaczy, że wiem, co robić, ani nie gwarantuje, że będę w tym dobra.
Powoli kiwa głową, po czym odwraca się do mnie twarzą, ręce trzyma w kieszeniach spodni. Może po to, by kontrolować ich drżenie ze względu na mnie. Coraz lepiej idzie mu ukrywanie objawów.
– Masz rację. Można tak na to spojrzeć. Że Luca to najlepszy wybór. Albo że nepotyzm to o wiele większe ryzyko porażki. A może wyraźnie widać, że to, jak funkcjonowało wszystko do tej pory, co robiliśmy Luca i ja, po prostu nie działa. Ba, można by nawet powiedzieć, że jesteśmy dinozaurami, które są zbyt uparte na zmianę.
– Nieprawda.
Unosi palec, aby zaakcentować następne słowa.
– Można też na to spojrzeć i uznać, że potrzebna nam świeża perspektywa. Nowe podejście. Ktoś, kto przyjdzie i nie tylko będzie się uczyć, ale też zdoła odbudować drużynę, wykorzystując przy tym swoje wykształcenie w marketingu.
– Mam dwadzieścia pięć lat. Słyszysz, jak niedorzecznie to brzmi? Postawić kogoś w moim wieku na czele tego wszystkiego? – Wyciągam przed siebie ręce, aby objąć gestem budynki za szybą.
– Dlatego zaczniemy już teraz. Nie jestem naiwny. Wiem, że nie wejdziesz tu od razu pierwszego dnia gotowa do pracy. Upłynie kilka lat, zanim rozwiniesz się na tyle, by stanąć na czele. Nauczysz się wszystkiego. To ja chcę cię uczyć, dopóki jeszcze mogę.
– Myślałam, że o tym nie rozmawiamy – wtrącam, bo jeśli nie mówimy głośno o jego chorobie, to znaczy, że nie jest chory, prawda?
– Muszę patrzeć w przyszłość, mała, a to oznacza, że chcę mieć pewność, że ktoś się tym miejscem zaopiekuje. Będzie je chronić. Zapewni mu przyszłość.
Czuję ucisk w gardle, kiedy szukam słów.
Nie znajduję ich, więc ponownie skupiam się na sobie. Na odepchnięciu od siebie tego pomysłu, który na równi przeraża mnie i intryguje, choć nigdy bym się do tego na głos nie przyznała, bo to takie przeciwstawne uczucia.
– Kto normalny słuchałby moich poleceń? Wszyscy tutaj wiedzą więcej ode mnie.
– A od kiedy obchodzi cię, co myślą ludzie?
– Nie chodzi o to, co myślą ludzie. Nie da się zarządzać, kiedy nie cieszysz się szacunkiem. Nie da się...
– I dlatego zatrudnimy cię jako konsultantkę do stworzenia nowej kampanii medialnej dla Moretti. Strategia marki. Media społecznościowe. Wprowadzisz Moretti w dwudziesty pierwszy wiek. Wszyscy wiedzą, że się na tym znasz. Weźmy twoją ostatnią kampanię rebrandingową.
– Tak, ale to była oliwa. Zupełnie inny produkt. To nie ma nic wspólnego z wyścigami.
– Nie musi mieć. My też potrzebujemy odświeżenia marki. Znasz nas, znasz nasz produkt, wiesz, w co wierzymy, lepiej niż jakikolwiek inny konsultant. Tym będziesz się zajmować oficjalnie, a nieoficjalnie będziesz się wszystkiego uczyć. Zostaniesz moim cieniem, poznasz firmę od podszewki. Będziesz wkraczać wszędzie tam, gdzie okaże się to potrzebne. Dzięki temu pracownicy zobaczą, że się uczysz, zobaczą, że potrafisz przejąć każdą funkcję, i uwierzą, że rozumiesz ten biznes i prowadzenie firmy.
– Słyszę, co do mnie mówisz, ale nie wierzę, że to się uda.
– Uda się.
– Ale jak, tato? Co wniosę takiego, czego nie ma wasz ogromny dział marketingu?
– Młodość. Inną perspektywę. Zewnętrzny punkt widzenia.
– Mógłbyś zatrudnić każdego.
– Nie chcę każdego. Chcę ciebie. – Wzrusza uparcie ramionami. – Jesteśmy starą szkołą. Robimy to samo od lat. Mogę wprowadzać nowych ludzi, ale oni utykają w okowach tego, kim byliśmy dawniej. Potrzebujemy nowej strategii. Nasza stajnia jest znana, ale nie sławna. Istniejemy, ale nie ma w tym radości, iskry. Musimy stworzyć trend, żeby ludzie nas oglądali, nawet kiedy nie wygrywamy. To przyciągnie większych sponsorów, większe pieniądze i pozwoli nam dokonać skoku technologicznego.
– Ambitny plan.
– Nie. To coś, czego potrzebuje ta firma. Ty jesteś tym, czego potrzebujemy.
– Świeża perspektywa i kampania marketingowa nie zagwarantują nam sukcesu.
– Nie. Ale dzięki nim dasz się poznać pracownikom. Zobaczą, jaką masz etykę pracy. I kiedy to stanie się widoczne – obejmuje gestem swoje ciało, powoli poddające się chorobie Parkinsona – ty będziesz już znana, a ludzie się nie przestraszą, gdy staniesz na czele.
Wpatruję się w niego i kręcę głową. Wiem, że nie ma sensu do tego wracać, ale i tak to robię. Nie pierwszy raz.
– Nadal nie rozumiem, dlaczego chcesz utrzymywać diagnozę w tajemnicy. To musi być męczące.
– Jest, ale pozwól mi jeszcze przez chwilę nacieszyć się swobodą, Cami. – Zniża głos, uśmiecha się delikatnie. – Nie chcę się czuć jak małpa w zoo, obserwowany przez tych, którzy czekają tylko, aż moje ciało z czymś się zdradzi. Nie chcę, by się nade mną litowano, nie chcę, by robiono dla mnie wyjątki. Nie chcę być tematem artykułów o tym, że formuła jeden jest inkluzywna i tak dalej. Chcę być po prostu sobą najdłużej, jak się da.
Czuję pieczenie łez w gardle, ale udaje mi się je powstrzymać. Po raz pierwszy zdradził powód, dla którego utrzymuje to w tajemnicy.
– Dobrze. Ale jak wytłumaczysz tę laskę?
– Problemy z biodrami, zalecenie lekarza. – Wzrusza ramionami bez cienia skruchy. – Rzadko jej potrzebuję, więc nikt tego nie kwestionuje. Głównie, kiedy jestem zestresowany, bo stres zaostrza objawy. To kolejny powód, dla którego jesteś mi potrzebna. Świadomość, że tu jesteś, że pokierujesz tym miejscem z prawością i determinacją, które towarzyszą nam od pokoleń, na pewno mi pomoże.
– A moje obecne stanowisko? Nie mogę tak po prostu odejść.
– Pewnie, że możesz. Uroki pracy w rodzinnej firmie. – Unosi wyzywająco brwi.
– Wychowałeś mnie w przekonaniu, że należy kończyć to, co się zaczęło. Należę w takim samym stopniu, a pewnie nawet w większym, do Moretti Olive Oil, jak tutaj.
– Ale powtarzałem też, że kiedy nadarza się okazja, nie wolno jej przepuścić.
Jezu. Na wszystko ma odpowiedź.
– Poza tym – dodaje – o ile dobrze pamiętam, to ty kilka tygodni temu powiedziałaś, że dokucza ci stagnacja. Ja proponuję ci coś innego. Coś nowego, ambitnego. Na świecie jest tylko dziesięć drużyn formuły jeden. My należymy do tej dziesiątki. Można by pomyśleć, że nauka zarządzania taką firmą cię zaintryguje z racji twojej słabości do rozbijania szklanych sufitów.
– Po prostu... dużo tego – wykrztuszam. Bo jest tego dużo. Bardzo dużo. Sama prośba. Jej nagłość. Potencjalna rewolucja w moim życiu. Jego diagnoza.
Rodzina Morettich założyła to imperium pod koniec XIX wieku, najpierw hodowała oliwki, a potem nauczyła się wyciskać z nich oliwę. To właśnie ta gałąź była mi przeznaczona, Moretti Olive Oil. Pomaganie w zarządzaniu tamtym gigantem. Nie tym!
– Wiem. – Tata wykrzywia wargi, kiedy nasze oczy się spotykają, ale po chwili kąciki jego ust unoszą się w łagodnym uśmiechu. – Pragnę zostawić ten sport w lepszym stanie, niż go zastałem. Potrzebujemy tutaj większej liczby kobiet. Nie tylko, by móc powiedzieć, że tutaj też jesteście, ale dlatego, że inaczej patrzycie na pewne sprawy. Widzicie je pod innym kątem. Postrzegacie problemy z innej perspektywy. Wasze zdanie różni się od opinii właścicieli, z których każdy jest mężczyzną.
– Tylko tyle?
Uśmiech rozświetla również jego oczy.
– Może też pragnę, by znów połączyła nas taka więź jak kiedyś. Gdy byłaś mała, gdy byłaś nastolatką i przesiadywaliśmy na padoku, dudniło nam w piersiach, szumiało w uszach, nasze serca waliły podczas wyścigów. Może to nostalgia, może starość, ale tęsknię za tamtymi dniami z tobą.
Jezu. Równie dobrze mógłby palcami ścisnąć mi serce. Uciekłam od tego sportu. Koncentrowałam się tylko na tym, by uciec. Dla siebie. Samolubnie nigdy jednak nie myślałam o tym, co on stracił. Jak moje gwałtowne odejście i kolejne lata wpłynęły na niego. Byłam zbyt zajęta... No cóż, uciekaniem.
Radzeniem sobie.
Zdrowieniem.
– Ja też za tym tęsknię. – Taka jest prawda. To moje najlepsze wspomnienia. – Ale... Sama nie wiem, tato.
Przechyla głowę i lustruje mnie wzrokiem. Emanuje miłością, nawet kiedy tak uważnie mi się przygląda.
– Ani razu nie powiedziałaś, że twoim zdaniem to dobry pomysł albo że się cieszysz. Nawet się nie uśmiechnęłaś. Powiesz mi, co się naprawdę dzieje, Camillo? Dlaczego tego nie chcesz? – Jego oczy mówią, że wie, że ma rację. Że nie zna całej prawdy o tym, dlaczego odeszłam.
Otwieram usta, a potem je zamykam. Wracają do mnie te wszystkie chwile, kiedy siedziałam na ramionach jego albo nonno i mówiłam, że pragnę zarządzać tym miejscem. To było moje marzenie. Moje największe marzenie.
Mój wzrok przykuwa zdjęcie pradziadka, mojego nonno, a także wujka Luki, taty i mnie – cztery pokolenia Morettich. Przeszłość. Teraźniejszość. I to, co okaże się przyszłością.
Od razu widać, że jesteśmy spokrewnieni. Ciemne włosy. Oliwkowa cera. Jasnobrązowe oczy. Podobne gesty.
Jestem dumna z bycia częścią tej rodziny, tego dziedzictwa. Nie mogę znieść myśli, że nie potrafię odpowiedzieć na prośbę taty.
– Cami? – ponagla mnie.
– Nic się nie dzieje – kłamię. – Znalazłam swoją niszę w marketingu. Jestem w tym dobra.
Nie odpowiada, a kiedy w końcu podnoszę wzrok, zauważam, że nadal mi się przygląda. To nigdy nie wróży nic dobrego. Czyta we mnie jak w otwartej książce.
Istnieje powód, dla którego musiałam narzucić dystans pomiędzy nami – cały ocean – by uporać się z nową rzeczywistością i łańcuchem zdarzeń, z którymi muszę się pogodzić.
– Jesteś w tym dobra. O to mi właśnie chodzi. Stajnia cię potrzebuje. Ta firma cię potrzebuję. Ja ciebie potrzebuję.
Te trzy ostatnie słowa są jak cios prosto w serce.
Zaciskam palce na grzbiecie nosa, toczy się we mnie wojna, o której tata nie ma pojęcia.
– Wiesz co, mała? Daj mi rok. Daj mi czas do końca sezonu. Popracuj dla mnie i jeśli do końca sezonu cię nie przekonam, jeśli dalej nie będziesz tego chciała, nigdy więcej nie wrócę do tematu. Będziesz mogła wrócić do MOO i zapomnieć o wyścigach.
– Obierasz taką strategię, bo wiesz, że nie będę chciała cię zostawić, prawda? – żartuję.
– Chyba nie można mnie za to winić. – Wybucha śmiechem, jego oczy płoną.
– Potrzebuję czasu, aby się nad tym zastanowić.
– Oczywiście. Ale naprawdę cię potrzebuję, Cami.
– Wiem. Chcę to tylko przemyśleć.
Odwraca się twarzą do świata Moretti.
– Jestem tutaj, gdybyś chciała to przegadać. Zawsze jestem tutaj.
– Dzięki, tato.
Ale to nieprawda. Jesteś chory i pewnego dnia, wcześniej, niż myśleliśmy, już cię tu nie będzie.
Niczego nie boję się bardziej niż tego właśnie dnia.Rozdział 2
Riggs
KĄTEM OKA DOSTRZEGAM BARWNĄ PLAMĘ.
Nie są to kibice. Ani reklamy. Ani też szarość bandy.
Ta barwna plama się porusza, kiedy wystrzeliwuję z pola startowego w kierunku pierwszego wirażu.
– Garcia jest dwa koma jeden za nami – mówi mi Pierre do ucha, kiedy wciskam gaz do dechy, czekając, aż ktoś zarzuci mi, że przesadzam.
Ale nikt tego nie mówi.
W radiu ani słowa.
Wiedzą, że potrzebujemy tej wygranej.
Musimy wygrać.
Odpuszczam nieco gaz, kiedy wchodzę w zakręt – niemal czuję, że Garcia depcze mi po piętach – po czym znów wciskam go do dechy, moje kciuki latają nad przyciskami kierownicy.
Jeszcze cztery okrążenia.
Cztery okrążenia powstrzymywania tego skurwiela.
– Opony – mówię, próbując wyjść z zakrętu. Przez cały pieprzony dzień walczę, by utrzymać się na prowadzeniu. – Chyba...
– Nie da rady.
Robię grymas, wychodząc z kolejnego zakrętu – ręce i kark mam zesztywniałe – i próbując utrzymać jak największy dystans pomiędzy sobą a Garcią.
Należało zmienić opony.
Powiedziałem o tym Pierre’owi jeszcze w boksie. Uznał, że nie trzeba. Widzi wszystkie pomiary – ma całą jebaną ekipę od tego – ale to ja siedzę za kółkiem. To ja czuję, jak wibrują. Ślizgają się. Nie zachowują tak, jak powinny.
I teraz to moje ciało płaci za tę zjebę.
Oby nie kosztowało nas to całego wyścigu.
Potrzebujemy tej wygranej.
Kurwa, potrzebujemy podium.
Jakichkolwiek punktów. Bonusów od sponsorów.
Potrzebujemy kasy. Bez kasy nie wygramy.
Wszyscy mamy takie same samochody, ale to dzięki kasie świat kręci się wokół nich.
– Dobra robota – chwali mnie Pierre szorstkim, lecz kojącym tonem. – Już dwa koma osiem. Musimy pocisnąć na tym okrążeniu. Spróbuj powalczyć o przestrzeń w tym sektorze.
– Jasne. – Mój głos wibruje, kiedy przeciążenie wbija mnie w fotel z każdym kilometrem, z którym przyspieszam.
To już trzynasta pętla, a ja wciąż odtwarzam w głowie następne kroki, rozrysowuję sobie, co muszę zrobić.
Odpuścić na następnej szykanie. Ostry skręt w lewo. Potem szerzej i delikatna serpentyna. A potem banda, która przyzywa każdy samochód, by otarł się o nią tuż przed wąskim pasażem, gdzie trzeba wchodzić pojedynczo.
Jeśli uda się to ogarnąć, wyprzedzając Garcię, będzie całkiem nieźle.
– Ciśnij. Ciśnij. Ciśnij – zachęca mnie Pierre.
Śledzi wskaźniki. Wie, co się rozgrzewa, wie, co może pęknąć. To moje oczy, uszy, mój przewodnik.
Sumienie na torze, którego nie chcę, ale bez którego nie potrafię się obejść.
Zaciskam palce na kierownicy i walczę z zakrętem, opony skwierczą, kiedy pokonuję serpentynę.
– Masz go po prawej. Jest coraz bliżej.
Kurwa.
Dawaj, Riggs. Dawaj, dawaj, dawaj.
Skupiam się na zadaniach, które są dla mnie jak druga skóra. Umiejętności wyćwiczone do perfekcji, niemal instynktowne po wielu godzinach spędzonych na studiowaniu i wyczuwaniu każdej pierdolonej krzywizny tego toru.
Kolejny zakręt, ostro w prawo. Blokują się hamulce. Pisk opon. Dym. Drżenie kół.
Kurwa. Próbuję walczyć, zjeżdżam ze swojego toru, ale odzyskuję kontrolę.
– Koma osiem.
– Przyjąłem. – Panuję nad samochodem, puls mi szaleje, adrenalina krąży w żyłach.
Wchodzę w następną prostą, potrzebuję ponad sekundy przewagi nad Garcią, aby zablokować mu DRS. Nie pozwolę, żeby ten skurwiel mnie wyprzedził.
Wchodzimy w następny zakręt, a gdy zwalniam, Garcia próbuje wyprzedzić mnie po zewnętrznej. Blokuję go i przyspieszam gwałtownie, by powiększyć dystans pomiędzy nami.
– Ciśnij, Riggs.
Spierdalaj, Pierre. Jestem zajęty.
Nie powinienem tak myśleć, kiedy zmuszam samochód do pracy ponad siły.
– Jeden koma jeden.
Wydaję westchnienie ulgi. Utrzymam się. Wygram ten pierdolony wyścig. Będę...
Samochód zaczyna się trząść, przeciążenie się zwiększa. Kontrolki na kierownicy rozbłyskują. Bolid zwalnia.
Obok mnie przelatuje Garcia. Potem Montpier.
– Pierre! – krzyczę do mikrofonu, choć wiem, że nic się nie da zrobić.
Silnik wybuchł. Jest ugotowany.
Przegrałem wyścig.
Kurwa.
To jedno słowo odtwarza się w moich myślach w pętli, kiedy widzę podniesioną flagę.
Kiedy wysiadam z samochodu.
Kiedy obsługa usuwa go z toru.
Kiedy przechodzę przez padok, zatrzaskuję za sobą drzwi do swojej klitki i krążę po niej, próbując pozbyć się nadmiaru energii, która zżera mnie żywcem.
Jestem tak blisko. Tak cholernie blisko, że wręcz czuję smak. Blisko zwycięstwa. Przejścia do F1, tym razem na dłużej. Zarobienia kasy, którą zdołam zatrzymać, zamiast przelać ją z powrotem w sport, który kocham i którego nienawidzę. Kocham, bo jak można go nie kochać? Nienawidzę, bo choćbym miał nie wiadomo jaki talent, nie jest łatwo dać się zauważyć, gdy ma się podrzędny sprzęt: samochody, silniki, wsparcie.
Tylu moich znajomych, z którymi ścigałem się jeszcze gokartami, już tam dotarło, spełniają swoje marzenia na szczycie piramidy sportów motorowych. A ja wciąż do nich nie dołączyłem.
Miałem szansę. Szansę, która nadeszła i przeminęła, na zawsze pozostawiając przypis przy moim nazwisku.
Ściskam palcami grzbiet nosa i zaciskam mocno powieki, ignorując wiadomości przychodzące na telefon, który zostawiłem w kącie.
Mój agent.
Mama.
Przyjaciele.
Super. Świetnie ci poszło.
Świetny wyścig.
Wtopa z tym silnikiem.
Następnym razem się uda.
Nie muszę ich czytać, żeby wiedzieć, co w nich jest. Żeby wiedzieć, że są utrzymane w pozytywnym, wspierającym i tym podobne tonie.
To ostatnie, czego mi trzeba, kiedy jestem zajęty biczowaniem się z powodu tego, co się właśnie stało. Z powodu tego całego szajsu, który się na mnie zaraz zwali.
Pukanie do drzwi, które się otwierają. Fontina zagląda do środka.
– Konferencja.
– Bardzo jest źle?
– W jakim sensie? W tym, że otarłeś się oponami o Bickmana, który wbił się w bandę?
– Jechaliśmy koło przy kole. Nie moja wina, że koleś ma problemy z widzeniem przestrzennym. Kurwa, przestrzegałem zasad. Miałem przewagę. Miałem pierwszeństwo.
Unosi brwi i mruczy „hmm”.
Świetnie. Właśnie to chciałem usłyszeć.
– Nic mu nie jest, prawda? To się nie zmieniło? – pytam, na co Fontina kręci głową. – Świetnie. Takie są wyścigi. I tyle. Cholernie dobrze wiesz, że zrobiłby to samo mnie w odwrotnej sytuacji.
Przewraca oczami, w których maluje się powaga.
– Oficjalne stanowisko dla prasy. To była świetna próba. Problemy z silnikiem zostały zdiagnozowane i będą naprawione. Podkreśl, że nigdy w nikogo celowo nie wjechałeś i że przejrzysz nagrania, bo jesteś pewien, że dzięki temu nauczysz się czegoś nowego i poprawisz.
– Zaraz... – Nakładam firmową czapeczkę, kiedy docierają do mnie jej ostatnie słowa. – To właśnie mówią? Że celowo wepchnąłem go na bandę?
Do kurwy nędzy.
Fontina wzrusza ramionami.
– Nie ukrywasz, że nie ma między wami sympatii.
– Ale nigdy nie przeniósłbym tego na tor!
– Ja to wiem. Ty to wiesz. Publiczność myśli, co chce.
– Zajebiście – mamroczę.
– Tylko pozytywne myśli, Riggs. Tylko pozytywne myśli i szeroki uśmiech.
– Chyba szpilki i koronkowa bielizna – parskam.
– Najważniejsze, żeby działało, ale inspiracji nie dostarczam.
– Nie wiedziałem, że jest taka opcja!
– Mądrala! – Macha na mnie ręką. – Idziemy.
Wydaję niechętne stęknięcie, ale idę za nią do sali konferencyjnej. To ostatnie, na co mam ochotę, na co ochotę ma każdy, kto nie ukończył wyścigu. I prawdziwe przekleństwo mojego życia w ostatnich miesiącach.
– Pierwsze krzesło po prawej – wskazuje mi miejsce Fontina, po czym dodaje: – Tylko pozytywne myśli.
Upijam łyk wody z butelki i zmierzam na swoje miejsce. Sypią się nudne pytania do moich rywali. O przemyślenia na temat ich przejazdów. Ich nadziei na ten sezon. Potem nadchodzi moja kolej.
– Riggs, ostatnio więcej mówi się o twojej niekonsekwencji i niestabilnej formie, a także lekkomyślności na torze. Możesz to jakoś skomentować? – pyta reporter.
– Ci, którzy tak mówią, powinni wsiąść za kółko, gdzie ktoś do ucha nakazuje ci jechać jak najszybciej, aby wygrać wyścig, ale nie możesz przy tym przeciążyć silnika i musisz widzieć, że opony rywala o włos mijają twoje. Silniki się psują. Bolidy się zderzają. Różne rzeczy się dzieją. Z jakiegoś powodu niewiele osób zachodzi tak daleko, to nie jest łatwy sport.
– Czyli mówisz, że dzisiejszy wybuch silnika był twoją winą?
– Mówię, że jesteśmy drużyną i wszyscy ponosimy winę, kiedy coś idzie źle, tak jak wszyscy zbieramy pochwały, kiedy odnosimy sukcesy. – Bronię marki, mimo że jestem naprawdę wkurzony, bo te same cholerne problemy z silnikiem powtórzyły się w czterech z ostatnich sześciu wyścigów.
– W radiu słychać było rozmowy o zmianie opon – wtrąca inny reporter.
– No i? – Uważam na słowa. Nie pamiętam wymiany zdań z Pierre’em. A odbyła się publicznie. Mogę tylko mieć nadzieję, że cokolwiek powiedziałem, nie zostanie wykorzystane przeciwko mnie.
– Wydawało się, że jesteś rozżalony decyzją, aby tego nie robić.
Śmieję się lekko i kręcę głową. Zagraj w tę grę, Riggs. Wymarzony koniec to przejście z Formuły 2 do Formuły 1. Pyskowanie (tak jak lubisz) jest wykluczone.
– Mogę mieć swoje opinie, ale to cała ekipa przygotowuje dla mnie samochód. To ci ludzie najlepiej wiedzą, co zrobić, i dlatego to oni podejmują decyzję. Praca zespołowa to jedyna droga do sukcesu w tym sporcie. – Odchrząkuję i unoszę brwi w grymasie sugerującym, żebyśmy skończyli już ten temat. Słynę z nieszczególnej miłości do upierdliwych pytań.
– Nie to powiedziałeś przez radio.
– To była trudna chwila. Mnóstwo adrenaliny. Zdarza się. Moja ekipa wie, że szanuję ją i jej opinie. Ostatecznie tylko to ma znaczenie.
– A Bickman?! – woła ktoś z tyłu sali.
– Cieszę się, że nic mu nie jest. Wszyscy unikamy wypadków, nie chcemy ich powodować. Mówi się czasami przez radio rzeczy, których się żałuje, podobnie jest z jazdą po torze. Zetknęliśmy się oponami. Równie dobrze to ja mogłem wylądować na bandzie i to jego pytalibyście, dlaczego mnie tam posłał. Takie rzeczy się zdarzają. – Uśmiecham się i wstaję, bo mam już dość.
– Riggs ma dzisiaj mało czasu – wtrąca Fontina.
– Jeszcze jedno pytanie, Riggs – rozlega się głos, który znam aż za dobrze. Harlan Flanders. Do kurwy nędzy. – Myślisz, że twoje nocne wybryki miały wpływ na twój dzisiejszy wynik?
Co on pierdoli?
Nieruchomieję i mierzę reportera spojrzeniem spode łba.
– Chodzi o kolację ze sponsorami sprzed dwóch dni?
– Nie. O chlanie w klubie i tańce na scenie.
Wybucham śmiechem. Pierdolony kutas. Próbuje wmówić opinii publicznej, stajniom F1, mojej własnej cholernej ekipie, że nie traktuję tego wszystkiego poważnie.
Próbuje mi zaszkodzić plotkami.
– Jeśli ten klub nie mieścił się w mojej sypialni, to mnie tam nie było. Ale gdybym tam był, hipotetycznie, jak przełożyłoby się to na dzisiejszą usterkę silnika?
– Ty mi powiedz – prowokuje mnie jak żaden inny dziennikarz. W sumie nic dziwnego, skoro nieświadomie ukradłem mu dziewczynę kilka miesięcy temu. No nie do końca ukradłem... Pożyczyłem. Nie wchodzę w długie związki, ich długość mierzę w dniach.
Gdybym wtedy wiedział, że igram z ogniem, na pewno bym się z nią nie przespał.
Skąd miałem wiedzieć, że są razem? Uwierzyłem jej na słowo, kiedy powiedziała, że nikogo nie ma.
Chciała mnie poderwać.
Zareagowałem.
Zabawiliśmy się. I tyle. Już o tym zapomniałem.
A on najwyraźniej nie, bo to kolejna taka sytuacja.
Wykrzywiam usta w uśmieszku mówiącym „pierdol się”.
– Masz jakieś prawdziwe pytanie, Flanders?
– Przeciążyłeś samochód. Za bardzo ryzykujesz na torze.
A twoja dziewczyna świetnie robi laskę. Najlepszy jest ten trik, kiedy delikatnie wykręca nadgarstek i trąca kutasa językiem.
Unoszę brwi w odpowiedzi, ludzie w sali zaczynają kręcić się na krzesłach, wyczuwając, że tu chodzi o coś więcej niż zwykła wymiana zdań podczas konferencji prasowej.
Nic dziwnego, skoro ten zjeb przypierdala się do mnie od kilku tygodni.
– Być może przyczyną jest fakt, że za kierownicą nie myślisz jasno i nie potrafisz się skoncentrować – dodaje Flanders.
Mój uśmiech staje się lodowaty.
– Traktuję swoją pracę i osoby, które zainwestowały we mnie swój czas i pieniądze, bardzo poważnie. Liczy się dla mnie tylko opinia właścicieli, mojej stajni i fanów. Twoja ani trochę. Jeśli próbujesz się w ten sposób wdrapać na szczyt, to wdrapuj się po plecach kogoś innego.
Wstaję, wbijam wzrok w ciemność tam, gdzie siedzi ten zjeb, i uśmiecham się szeroko, po czym wychodzę z sali odprowadzany przez wiele mówiące spojrzenie Fontiny. Spojrzenie, które oznacza, że moja specjalistka PR będzie musiała po mnie posprzątać.
– No co? – pytam, kiedy idziemy korytarzem, a ona próbuje za mną nadążyć na tych swoich krótkich nóżkach.
– Jeśli musisz pytać, to znaczy, że już wiesz.
– To zjeb. Uwziął się na mnie. Ty to wiesz. Ja to wiem. Jestem przekonany, że kibice też się domyślają, biorąc pod uwagę, jak się mnie czepia.
– Na to wygląda, ale i tak przyjaźnimy się z prasą – odpowiada, po czym klepie mnie po ramieniu.
Wiem, do kurwy nędzy. Prasa może cię stworzyć i może cię zniszczyć. Nawaliłem mnóstwo razy w trakcie swojej kariery, ale wiem, kto płaci za to, co wkładam do garnka.
Stajnia. Prasa. Kibice. Media społecznościowe.
– Próbował mnie sprowokować. Nie dałem się. Powinnaś być zachwycona moim opanowaniem.
– To zależy, czy reporterom na zewnątrz powiesz coś więcej niż „bez komentarza”, kiedy będziesz szedł na parking.
– Zależy, kto tam będzie – żartuję.
– Powiem to tylko ten jeden raz: liczę na to, że ktoś w koronkowej bieliźnie i szpilkach, bo czymś byś się zajął.
– Nie narzekałbym.
Fontina przewraca oczami i chwieje się teatralnie, gdy lekko ją szturcham. Jest moją rzeczniczką z ramienia StarOne Racing od kilku lat, ale traktuję ją trochę jak młodszą siostrę. Jest pyskata. Nie ma cierpliwości do głupoty. I warczy na mnie, kiedy trzeba.
– Mam pomysł – mruczę.
– Nie podoba mi się, kiedy wpadasz na jakiś pomysł. Głównie dlatego, że zazwyczaj to coś szalonego, prowokacyjnego i potem to ja mam kłopoty.
A moja sława rośnie, bo moje wybryki stają się wiralem.
Nieważne, co mówią, byle mówili.
– To nic szalonego. Może tylko nadeszła pora na nowy filmik.
– Masz na myśli kolejną wizytę za kulisami uzależnienia Spencera Riggsa od adrenaliny?
– Dokładnie tak. – Błyskam uśmiechem, który podbił serce już wielu kobiet i który rozpina staniki bez pytania.
Na Fontinę to nie działa.
Raz próbowałem.
Cieszę się, że nie zadziałało.
– Świetnie. Udam, że tego nie słyszałam. – Zakrywa rękami uszy.
– Co? To ty mi pomogłaś z ostatnim.
– Chodzi ci o filmik, na którym rozpaczliwie próbuję wyperswadować ci skok ze spadochronem? Nie pomagałam ci stworzyć wiralu. Chciałam utrzymać cię przy życiu.
Unoszę ręce po bokach.
– Przeżyłem. – Znów przewraca oczami. – Poza tym czy wyskakiwanie z samolotu ze spadochronem na plecach naprawdę jest bardziej ryzykowne niż jazda po torze z prędkością trzystu kilometrów na godzinę?
Zerka na mnie pytająco.
– Wiesz, że w pewnym momencie twój kontrakt zostanie poprawiony i dopiszą w nim paragraf zabraniający ci podejmowania jakiegokolwiek ryzyka poza torem?
Błyskam uśmiechem.
– Dobrze, że mówisz. Czyli muszę spróbować wszystkiego, zanim to się stanie.
Wydaje sfrustrowane jęknięcie.
– Ale ty mnie wkurzasz.
– Świetnie. Na taki efekt liczyłem. – Łatwo ją wkurzyć.
– Tylko spróbuj się nie zabić, dobra?
– Każdego dnia próbuję. – Wzruszam ramionami, a ona kręci głową.
– Do zobaczenia, Riggs. Trzymaj się z dala od kłopotów, proszę.
– Wiesz, że nie mogę ci tego obiecać. – Salutuję jej przekornie, po czym skręcam do swojej przyczepy i nagle zamieram.
Czasami tak łatwo zignorować to, co rozpościera się przede mną.
Tor i trybuny.
Ludzi – kibiców, pracowników toru, reporterów – przechadzających się w pobliżu.
Drużyny pracowicie uwijające się w garażach i na padoku, rozkładające to wszystko, co przywiozły, aby zbudować małe miasteczko istniejące tylko przez tydzień.
Wracam myślami do czasów dzieciństwa. Kiedy siedziałem na ramionach taty. Byłem częścią czegoś tak wielkiego przy całej swojej naiwności. Nie miałem pojęcia o skali przedsięwzięcia.
A teraz jestem tutaj. Naprawdę tu jestem.
No... Prawie.
Tu, gdzie pragnie być tak wiele osób. Tak blisko marzenia. Tak blisko następnego poziomu, że niemal czuję jego smak.
Poradzę sobie ze wszystkimi Flandersami tego świata, o ile tylko dotrę na szczyt.
Lata na gokartach. Długie treningi. Odkładanie wszystkiego innego w pogoni za marzeniem. Rozpacz i żal towarzyszące każdemu krokowi naprzód i dwóm krokom w tył. Żebranie, pożyczanie, kradzieże, aby znaleźć środki. Aby oddać honor nazwisku, które noszę z dumą. Stać się częścią tej całości.
Spencer Riggs. Kierowca Formuły 1. Tylko dwudziestu kierowców na świecie nosi ten tytuł.
To moje marzenie. Poczuć ryk tego silnika pod sobą, poczuć żar nawierzchni, usłyszeć skandowanie tłumu w niedzielne popołudnie na torze wyprzedanym do ostatniego miejsca, kiedy przekraczam linię mety.
Osiągnę to. Muszę.
Będziesz ze mnie dumny, tato.
To cholernie długa droga – mordęga – ale nie zatrzymam się, bo chcę, byś był ze mnie dumny.
W empik go