Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Poza zasięgiem - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
5 marca 2025
3498 pkt
punktów Virtualo

Poza zasięgiem - ebook

Namiętny romans dla miłośniczek formuły 1.
Spencer Riggs jest seksowny, zawzięty i zdeterminowany, by wygrać Formułę 1. Kiedy bad boy świata wyścigów dołącza do zespołu, którym zarządzam, jedno spojrzenie mówi mi, że chce ode mnie czegoś więcej.
Ja jednak nie mam czasu na zniewalające uśmiechy i namiętne pocałunki – muszę zająć miejsce ojca w Moretti Motorsports i poprowadzić zespół do zwycięstwa. Po tym, co się stało, nie chciałam wracać do Formuły 1… ale los miał dla mnie inne plany. Praca wymaga, bym spędzała czas z zawodnikami. Staram się utrzymać dystans, ale pewnej nocy, gdy świętujemy zwycięstwo, Riggs zdobywa jeszcze jedną nagrodę – mnie.
Zanim się spostrzegę, staje się osobą, dla której zaryzykuję wszystko. Ale czy on też jest gotów się poświęcić, skoro stawka jest tak wysoka?

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68265-47-7
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Riggs

CUKIER.

Chrzę­ści i strzela mi w ustach, kiedy za­my­kam je na ba­weł­nia­stej chmurce, która szybko roz­ta­pia się na moim ję­zyku.

Naj­pierw zja­dam chmurkę ró­żową.

Mały kęs za każde okrą­że­nie.

Ko­lejny, ile­kroć sa­mo­chód taty po­ko­nuje aleję ser­wi­sową. Czuję dud­nie­nie w piersi i wi­bro­wa­nie w uszach prze­sło­nię­tych słu­chaw­kami.

Pró­buję mie­rzyć czas aż do po­łowy wy­ścigu. Wiem, że to po­łowa, bo mama prze­nosi się na przód loży, w któ­rej sie­dzimy. Taki ma zwy­czaj. To jej ta­li­zman szczę­ścia. Stała tam, gdy tata po raz ostatni wy­grał wy­ścig.

Te­raz chmurka nie­bie­ska.

Po­dej­muję tę samą za­bawę. Kęs za każde okrą­że­nie.

Aż zo­staje już tylko je­den.

Za­cho­wam go dla niego.

Nie zjem go, by – kiedy tata wy­sią­dzie z sa­mo­chodu i pod­bie­gnie, żeby chwy­cić mnie w ob­ję­cia – mógł po­ło­żyć go na ję­zyku, mla­snąć te­atral­nie i po­wie­dzieć: „Mm, mm, mm, słodki smak zwy­cię­stwa”.

A ja się ro­ze­śmieję, bo brzmi to śmiesz­nie, kiedy jego włosy są cał­kiem mo­kre, a kask od­ci­ska się na po­licz­kach.

Po­tem po­de­rwie mnie w po­wie­trze i po­sa­dzi so­bie na ra­mio­nach, że­bym wi­dział, jak lu­dzie kle­pią go po ple­cach i mu gra­tu­lują.

Cała masa osób cię ko­cha, kiedy je­steś kie­rowcą – zwłasz­cza gdy koń­czysz wy­ścig na po­dium.

Ale nikt nie ko­cha go tak jak ja. I mama.

Moje ciało wi­bruje, kiedy ko­lejna grupa sa­mo­cho­dów prze­myka przez ostat­nią pro­stą przed główną try­buną. Tym ra­zem nie spraw­dzam czasu. Za bar­dzo an­ga­żuje mnie wpa­try­wa­nie się w to, co zo­stało z nie­bie­skiej cu­kro­wej chmurki. Za­sta­na­wiam się, czy je­śli od­gryzę jesz­cze je­den mały kęs, zo­sta­nie dość dla taty.

Nie­moż­liwe, by po­trwało to wię­cej niż – pod­no­szę wzrok na te­le­wi­zor w loży – dzie­sięć okrą­żeń.

Nie­moż­liwe.

Ob­li­zuję lep­kie od cu­kru wargi. Może ominę kilka okrą­żeń. Może tata się nie do­wie.

– Do cięż­kiej cho­lery.

Sły­szę prze­kleń­stwo na­wet mimo słu­cha­wek i pod­no­szę wzrok. Mama po­rzu­ciła swoje szczę­śliwe miej­sce. Gun­ther, fa­cet, który mówi ta­cie, co ro­bić, jest zły.

„Znowu”.

Lubi krzy­czeć na tatę i rzu­cać słu­chaw­kami.

„Za bar­dzo ry­zy­kuje. Jesz­cze ko­goś za­bije”.

„Dla­czego po­chwa­lamy jego sza­leń­stwa? Raz się udało. Na­stęp­nym może się nie udać”.

Za­pa­mię­tuję, co mówi Gun­ther w loży. Po­tem, kiedy tata układa mnie do snu, wszystko mu po­wta­rzam. Śmie­jemy się z tego, jak nie­do­rzecz­nie brzmią jego groźby.

„Prze­cież wy­gra­łem, tak?”

„Sta­ną­łem na po­dium, tak, Spen­cer? Mia­łem od­po­wied­nio dużo punk­tów, zga­dza się?”

Tak od­po­wiada so­bie tata, z uśmie­chem, mru­gnię­ciem, a po­tem mierzwi mi włosy i gasi świa­tła.

„Zwy­cię­stwo ma słodki smak”, po­wta­rza, po czym za­myka drzwi, bym mógł za­snąć i śnić, że pew­nego dnia będę taki jak on.

– Niech cię szlag, Riggs – mam­ro­cze Gun­ther.

Od­ry­wam ka­wa­łek waty cu­kro­wej, szcze­rząc się od ucha do ucha. Będę mógł prze­kli­nać, kiedy wie­czo­rem po­wtó­rzę ta­cie, co mó­wił Gun­ther. Ni­gdy nie każe mi uda­wać.

A mama się zło­ści.

Tata przy­łoży pa­lec do ust i każe mi mó­wić ci­szej, żeby nas nie usły­szała.

Gun­ther woła coś gło­śno, ale nie ro­zu­miem słów, bo po­nad tłu­mem unosi się po­mruk, ktoś za­czyna krzy­czeć.

Roz­lega się wrzask. A póź­niej jęk.

Prze­no­szę wzrok na ścianę lu­dzi przede mną.

A po­tem zer­kam w tym sa­mym kie­runku co oni, na wielki te­le­wi­zor nad na­szymi gło­wami. Wszystko prze­sła­nia dym, czę­ści bo­lidu wy­la­tują w po­wie­trze.

Opony.

Żwir.

Nie­bie­skie ele­menty ka­ro­se­rii.

To sa­mo­chód taty.

W loży za­pada ci­sza. Zdzie­ram słu­chawki z uszu, ale na­dal nie do­ciera do nich ża­den dźwięk.

– Nie. Nie. Nie. Nie – po­wta­rza tylko mama ci­cho, bez końca. Kręci głową i przy­ci­ska dłoń do piersi.

„Gdy­bym kie­dyś miał wy­pa­dek, spójrz na moje ręce, synu. Je­śli się ru­szają, to ozna­cza, że nic mi nie jest”.

Nie ru­szają się.

Wpa­truję się w nie. Cze­kam, by się po­ru­szyły. I na­gle wy­bu­cha po­żar.

Mój świat zmie­nia się na za­wsze.Roz­dział 1

Ca­milla

MOJE BUTY SKRZY­PIĄ NA ŚLI­SKICH POD­ŁO­GACH głów­nej sie­dziby Mo­retti Mo­tor­sports. Ko­ry­tarz po­mię­dzy re­cep­cją a biu­rem taty jest jak prze­wod­nik po na­szej hi­sto­rii w F1, od lat sześć­dzie­sią­tych XX wieku aż do dzi­siaj. Na ścia­nach wi­szą fo­to­gra­fie. Staj­nie z każ­dego rocz­nika. Za­kon­trak­to­wani kie­rowcy. Zwy­cię­stwa.

Prze­cho­dzę po­woli przez to niby-mu­zeum, przy­glą­dam się zdję­ciom i prze­ży­wam po­now­nie uwiecz­nione na nie­któ­rych z nich mo­menty. Mo­menty, które za­pa­dły w pa­mięć mło­dej dziew­czy­nie. Sie­dze­nie na ra­mio­nach nonno, kiedy prze­cha­dzał się po pa­doku. Cho­wa­nie się za no­gami taty na spo­tka­niach z kie­row­cami. Kie­rowcy Mo­retti na po­dium i moje obawy, że po­chla­pie mnie szam­pan, upiję się nim i wpadnę w ta­ra­paty.

Czuję go tu­taj obok, w tych ko­ry­ta­rzach. Czuję obec­ność mo­jego nonno. Jego sze­roki uśmiech i dud­niący śmiech. Kwa­śny smak cy­try­no­wych drop­sów, które wy­kra­da­łam mu z kie­szeni. Po­chy­lał się ku mnie i szep­tał mi wy­ja­śnie­nia do ucha, że­bym coś zro­zu­miała. Moja drobna dłoń zni­kała w jego dłoni. Sły­szę jego na­je­żone prze­kleń­stwami ty­rady, kiedy bo­lid wbi­jał się w bandę albo wpa­dał w po­ślizg na szy­ka­nie. Wi­dzę, jak po wy­ścigu uno­sił do kie­row­ców kie­li­szek w ge­ście to­a­stu.

Na moją twarz wy­pływa mi­mo­wolny uśmiech, ile­kroć o nim my­ślę. O tym męż­czyź­nie, który za­ło­żył na­sze ro­dzinne im­pe­rium. Na pewno nie przy­szłoby mu do głowy, że for­tuna zbita na oli­wie przez jego ojca – a mo­jego pra­dziadka – po­zwoli na za­ło­że­nie i roz­wój stajni wy­ści­go­wej For­muły 1, która znie­sie próbę czasu.

Na­wet je­śli znie­sie ją z tru­dem.

Tyle lat. Tyle wspo­mnień.

W końcu pod­cho­dzę do zdjęć z tego roku, kiedy prze­sta­łam śle­dzić wy­ścigi. Z tego lata, które spra­wiło, że cał­ko­wi­cie po­rzu­ci­łam F1.

Zwal­niam i przy­glą­dam się fo­to­gra­fiom. Pró­buję po­wstrzy­mać falę wspo­mnień, które po­grze­ba­łam głę­boko, lecz na­dal wy­czu­wam je pod stward­niałą tkanką blizn.

– To było wspa­niałe lato, co nie? – Na końcu ko­ry­ta­rza roz­lega się głos mo­jego ojca, który po­woli idzie w moją stronę. La­ska w jego dłoni to coś no­wego, coś, na czym sta­ram się nie kon­cen­tro­wać, na­wet je­żeli trudno mi na to pa­trzeć.

Pod­no­szę wzrok na zdję­cie, na które pa­trzy tata, i się uśmie­cham.

– Twoje ostat­nie lato przed wy­jaz­dem na uni­wer­sy­tet w Sta­nach. Osiem miejsc na po­dium tego roku. Szansa na mi­strzo­stwo. Pa­mię­tam, jakby to było wczo­raj.

Ja rów­nież. A chcia­ła­bym za­po­mnieć.

– Nic z tego nie pa­mię­tam – mó­wię szcze­rze, na­wet je­śli kła­mię w kwe­stii po­wo­dów. – By­łam taka za­jęta, za­czy­na­łam stu­denc­kie ży­cie, wal­czy­łam z tę­sk­notą za do­mem, sta­ra­łam się przy­swoić ame­ry­kań­ski styl ro­bie­nia wszyst­kiego – pró­bo­wa­łam upo­rać się ze wszyst­kim, co się stało – że szcze­rze mó­wiąc, śle­dze­nie po­stę­pów stajni w tam­tym roku nie było dla mnie prio­ry­te­tem.

– W na­stęp­nych la­tach też nie – do­daje tata bez złych in­ten­cji, aż w końcu za­trzy­muje się przede mną, kła­dzie dłoń na moim ra­mie­niu i przy­ciąga mnie do sie­bie. Ca­łuje mnie w czu­bek głowy, jak wtedy, gdy by­łam mała. Na tym się sku­piam, na uczu­ciu, że mój bo­ha­ter jest obok mnie, na tym, że te­raz po­trze­buje la­ski. Nie na tym, że wy­daje się fi­zycz­nie słab­szy, niż kiedy po­przed­nio mnie obej­mo­wał.

– Tak to bywa z dziećmi, prawda?

Po­ta­kuje.

– Ow­szem. Ru­sza­nie na pod­bój świata to na­tu­ralna ko­lej rze­czy, co wcale nie zna­czy, że ro­dzi­com jest ła­twiej, gdy to się dzieje. Mógł­bym ty­siąc razy po­wie­dzieć ci, jak bar­dzo je­stem z cie­bie dumny, ale ni­gdy nie zdo­łam una­ocz­nić ci ogromu tej dumy.

Choć roz­ko­szuję się jego sło­wami, od­py­cham od sie­bie to­wa­rzy­szącą im me­lan­cho­lię. Uśmie­cham się i wtu­lam w ojca, szczę­śliwa, że mogę to zro­bić.

– Kurde, wiem, do kogo się zgło­sić, gdy­bym po­trze­bo­wała pod­ra­to­wać swoje ego.

– Za­wsze do usług. – Od­suwa się i pusz­cza do mnie oko. – Chodź. Chcę z tobą omó­wić parę spraw.

– Po­win­nam się bać? – żar­tuję.

– Nie – za­pew­nia mnie z uśmie­chem, kiedy zmie­rzamy do jego biura.

– Nie. Na pewno?

– Na pewno.

Okna na całą ścianę wy­cho­dzą na za­ple­cze Mo­retti Mo­tor­sports. Główna część bu­dynku ma otwarty plan, wi­dać każde pię­tro. Dział kon­struk­cji. Mar­ke­ting. Dział szko­le­niowy. PR. Lo­gi­styka. Dzie­siątki kwe­stii, które trzeba za­ła­twiać co­dzien­nie, aby staj­nia dzia­łała i po­zo­sta­wała w szczy­to­wej for­mie.

– Duży ruch – mó­wię, od­wró­ciw­szy się ple­cami do ca­łej ar­mii lu­dzi. Sia­dam po dru­giej stro­nie biurka taty. Jego dło­nie drżą, ale tego nie ko­men­tuję.

– Dużo pracy. Bar­dzo dużo. Za­po­wiada się nie­zły rok, są­dząc po pierw­szych wy­ści­gach. – Uśmie­cha się. – Z dru­giej strony każdy se­zon tak się za­czyna, prawda?

– Co mó­wił nonno? Nowe opony, czy­ste bandy i uta­len­to­wani kie­rowcy to wszystko, czego nam trzeba.

– Prawda. Święta prawda. – Uśmie­cha się lekko na myśl o swoim ojcu. Praw­dziwy gi­gant w na­szym ży­ciu i w spo­rcie. – Oby bo­go­wie wy­ści­gów za­pew­nili nam to wszystko w tym se­zo­nie.

– Ale... – po­na­glam go. Nie czu­łam zde­ner­wo­wa­nia, kiedy po­pro­sił, bym go od­wie­dziła. Jest sza­le­nie za­ję­tym czło­wie­kiem, więc na­wet się nad tym nie za­sta­na­wia­łam. Tata pro­szący córkę o wi­zytę, kiedy ta jest w mie­ście. Te­raz jed­nak bu­dzi się we mnie co­raz więk­sza cie­ka­wość. – Dla­czego chcia­łeś się ze mną zo­ba­czyć?

– Od razu kon­krety. Chcesz stąd ucie­kać, za­nim się roz­sia­dłaś. – Uśmie­cha się. – Mam na­dzieję, że to się zmieni.

– To zna­czy?

Wpa­truje się we mnie przez chwilę, po czym spusz­cza praw­dziwą bombę.

– Chcę, że­byś wró­ciła do domu. Tu­taj. Chcę, byś pra­co­wała w Mo­retti.

– O. – Tego się nie spo­dzie­wa­łam. – Ale prze­cież pra­cuję w domu. We Wło­szech – od­po­wia­dam bez za­sta­no­wie­nia, my­śląc o swo­jej po­zy­cji w głów­nej ro­dzin­nej fir­mie, Mo­retti Olive Oil.

Za­nim je­stem w sta­nie w pełni przy­swoić kon­se­kwen­cje tego, co wła­śnie usły­sza­łam, tata zrzuca jesz­cze więk­szą bombę.

– Mó­wiąc do­kład­niej, chcę za­cząć cię wszyst­kiego uczyć, że­byś mo­gła prze­jąć do­wo­dze­nie... i w naj­bliż­szej przy­szło­ści sta­nąć na czele Mo­retti Mo­tor­sports.

Wpa­truję się w niego nie­ru­chomo, mru­gam gwał­tow­nie, jakby to mo­gło po­móc mi prze­tra­wić nowe in­for­ma­cje.

– Tato, to...

– Wiem, wiem. – Unosi ręce, które le­d­wie za­uwa­żal­nie drżą, na jego twarz wy­pływa uśmiech prze­peł­niony dumą. Czuję ko­tło­wa­ninę uczuć w klatce pier­sio­wej. – To jest wy­zwa­nie, a ja wy­ska­kuję z tym wszyst­kim znie­nacka. Wiem, że nie lu­bisz nie­spo­dzia­nek, mo­głem cię ja­koś le­piej przy­go­to­wać... Ale czy to źle, że chcę cię tu­taj? Przy mnie? Z nami? Że chcę, byś stała się czę­ścią cze­goś, co kie­dyś ko­cha­łaś? Że­byś prze­jęła pa­łeczkę.

Na­uczy­łam się kon­tro­lo­wać emo­cje i te­raz mi się to przy­daje. W prze­ciw­nym ra­zie na sam dźwięk eks­cy­ta­cji w jego gło­sie bym się zgo­dziła.

– Tato... – wzdy­cham z py­ta­jącą in­to­na­cją. O cho­lera. – Nie ro­zu­miem. A wu­jek Luca? Prze­cież... Czy to nie on miał cię za­stą­pić? – Bra­kuje mi słów i nie wiem, czy to do­bry znak, czy zły. Wu­jek Luca jest wi­ce­pre­ze­sem. Za­wsze nim był. Lo­giczne, że bę­dzie na­tu­ral­nym kan­dy­da­tem na pre­zesa, kiedy już tata ustąpi.

Kiedy cho­roba prze­szko­dzi mu od­po­wied­nio wy­ko­ny­wać co­dzienne obo­wiązki.

– Tak. Wszy­scy tak za­kła­dają. Ale długo dys­ku­to­wa­li­śmy o tym z Lucą. Na­wet chciał być przy tej roz­mo­wie, byś wie­działa, że masz jego pełne po­par­cie, ale wy­pa­dło mu spo­tka­nie, któ­rego nie można od­wo­łać. To zdolny biz­nes­men, który ro­zu­mie, dla­czego zmiana w tym kie­runku jest po­trzebna. Po­zo­sta­nie szarą emi­nen­cją, pod­czas gdy ty bę­dziesz na­szą cha­ry­zma­tyczną li­derką na ze­wnątrz. Bę­dzie­cie dru­żyną, ale to ty, mała, sta­niesz na czele, je­śli tylko ze­chcesz.

Od­czu­wam pra­gnie­nie od­su­nię­cia krze­sła od biurka, by się po­ru­szać. Dać upust na­głemu ata­kowi nie­po­koju, który wy­wo­łała prośba taty.

– Nie spo­dzie­wa­łam się tego. To... Ojej.

Kiwa spo­koj­nie głową.

– Tak. Wiem. Ale z dru­giej strony... – obej­muje ge­stem swoje ciało, które stop­niowo za­pada się w so­bie, aż w końcu cał­kiem prze­sta­nie mu słu­żyć – ...nie tak miało być.

– Tato... – W tych dwóch sy­la­bach mie­ści się masa emo­cji. Re­zy­gna­cja. Smu­tek. Roz­pacz. Ła­twiej mi uda­wać, że to nie jest prawda. Że dia­gnoza, którą usły­szał, jest błędna, że ja­kieś od­kry­cie me­dyczne za­po­bie­gnie roz­wo­jowi jego cho­roby.

– Wiem. – Uśmie­cha się miękko. Gorzko. To tym smut­niej­sze, że sam mi po­wie­dział, że nie chce, abym mu­siała ob­ser­wo­wać jego od­cho­dze­nie... co na pewno się wy­da­rzy. – Ale jest, jak jest. Mamy czas... Oby było go jak naj­wię­cej.

Po­ta­kuję, gdy sły­szę na­dzieję w jego gło­sie. Też pra­gnę się jej uchwy­cić.

– Tak. Mamy mnó­stwo czasu, bo prze­cież sły­niesz z uporu. – Wiem, że bu­duję zamki na pia­sku tymi sło­wami, że kła­mię, ale mu­simy się cze­goś trzy­mać. – Nie ma więc sensu pro­sić mnie, że­bym te­raz cię za­stą­piła.

– Po­wiedzmy, że chcę przy­go­to­wać się na naj­gor­sze z na­dzieją na naj­lep­szy sce­na­riusz, Cami. – Pod­nosi się z fo­tela i po­woli pod­cho­dzi do okna, za któ­rym roz­po­ściera się jego firma.

Daw­niej sia­dy­wa­łam na tych sze­ro­kich ra­mio­nach, chwy­ta­łam go za włosy ma­łymi rącz­kami i nu­ci­łam śmieszne pio­senki, kiedy prze­cha­dzał się tymi ko­ry­ta­rzami jak jego oj­ciec przed nim.

Wspo­mnie­nia na­pły­wają falą. Jest ich mnó­stwo. Są wy­jąt­kowe. Tak cho­ler­nie nie­winne. Chwy­tam się ich, kiedy tata zbiera my­śli.

– Sta­nę­li­śmy na po­dium tylko pięć razy w ostat­nich dwóch la­tach, Ca­millo. Nie wy­gra­li­śmy żad­nego wy­ścigu od czte­rech. – Oba te fakty ciążą mu, jak cią­ży­łyby każ­demu in­nemu wła­ści­cie­lowi stajni. Tyle że mój tata nie jest byle wła­ści­cie­lem. Trzyma ster kul­to­wej marki, zna­nej i sza­no­wa­nej na ca­łym świe­cie od chwili swo­jego sza­leń­czo uda­nego de­biutu. – Osią­gamy gor­sze wy­niki od spo­dzie­wa­nych. Prze­kre­ślamy ko­lejne szanse z nie wia­domo ja­kiego po­wodu. Sta­jemy się ekipą, którą lu­dzie wi­dzą, ale jej nie za­uwa­żają. Po­woli o nas za­po­mi­nają albo, co gor­sza, pa­trzą na nas z li­to­ścią. My po pro­stu trwamy.

– Mamy gor­szą passę. Każ­dej stajni się to zda­rza. Nie ro­zu­miem jed­nak, co suk­ces dru­żyny ma wspól­nego ze mną. To ty znasz tę branżę na wy­lot. Czy to nie zna­czy, że wła­śnie ty i wu­jek Luca je­ste­ście naj­lep­szymi oso­bami, by tę passę od­wró­cić?

Poza tym mnie cał­ko­wi­cie brak kom­pe­ten­cji, aby za­rzą­dzać ta­kim ko­lo­sem. Czy wiem o tym biz­ne­sie dużo, po­nie­waż przez wiele lat mia­łam z nim kon­takt? Pew­nie. Prze­cież na­wet na ro­dzin­nych uro­czy­sto­ściach o ni­czym in­nym nie roz­ma­wiamy. To wo­kół to­rów kon­cen­trują się na­sze ro­dzinne wy­cieczki.

Czy za­leży mi na suk­ce­sie firmy? Oczy­wi­ście.

To jed­nak nie ozna­cza, że dys­po­nuję umie­jęt­no­ściami nie­zbęd­nymi do za­rzą­dza­nia tym miej­scem. To po­maga, ja­sne, ale nie bar­dzo mi się przyda, kiedy będę chciała tu wejść i rzą­dzić.

Ostat­nie, czego mi trzeba, to przy­ję­cie tej pro­po­zy­cji i za­prze­pasz­cze­nie po­wie­rzo­nego mi dzie­dzic­twa.

– Tato, na­zwi­sko Mo­retti wcale nie zna­czy, że wiem, co ro­bić, ani nie gwa­ran­tuje, że będę w tym do­bra.

Po­woli kiwa głową, po czym od­wraca się do mnie twa­rzą, ręce trzyma w kie­sze­niach spodni. Może po to, by kon­tro­lo­wać ich drże­nie ze względu na mnie. Co­raz le­piej idzie mu ukry­wa­nie ob­ja­wów.

– Masz ra­cję. Można tak na to spoj­rzeć. Że Luca to naj­lep­szy wy­bór. Albo że ne­po­tyzm to o wiele więk­sze ry­zyko po­rażki. A może wy­raź­nie wi­dać, że to, jak funk­cjo­no­wało wszystko do tej pory, co ro­bi­li­śmy Luca i ja, po pro­stu nie działa. Ba, można by na­wet po­wie­dzieć, że je­ste­śmy di­no­zau­rami, które są zbyt uparte na zmianę.

– Nie­prawda.

Unosi pa­lec, aby za­ak­cen­to­wać na­stępne słowa.

– Można też na to spoj­rzeć i uznać, że po­trzebna nam świeża per­spek­tywa. Nowe po­dej­ście. Ktoś, kto przyj­dzie i nie tylko bę­dzie się uczyć, ale też zdoła od­bu­do­wać dru­żynę, wy­ko­rzy­stu­jąc przy tym swoje wy­kształ­ce­nie w mar­ke­tingu.

– Mam dwa­dzie­ścia pięć lat. Sły­szysz, jak nie­do­rzecz­nie to brzmi? Po­sta­wić ko­goś w moim wieku na czele tego wszyst­kiego? – Wy­cią­gam przed sie­bie ręce, aby ob­jąć ge­stem bu­dynki za szybą.

– Dla­tego za­czniemy już te­raz. Nie je­stem na­iwny. Wiem, że nie wej­dziesz tu od razu pierw­szego dnia go­towa do pracy. Upły­nie kilka lat, za­nim roz­wi­niesz się na tyle, by sta­nąć na czele. Na­uczysz się wszyst­kiego. To ja chcę cię uczyć, do­póki jesz­cze mogę.

– My­śla­łam, że o tym nie roz­ma­wiamy – wtrą­cam, bo je­śli nie mó­wimy gło­śno o jego cho­ro­bie, to zna­czy, że nie jest chory, prawda?

– Mu­szę pa­trzeć w przy­szłość, mała, a to ozna­cza, że chcę mieć pew­ność, że ktoś się tym miej­scem za­opie­kuje. Bę­dzie je chro­nić. Za­pewni mu przy­szłość.

Czuję ucisk w gar­dle, kiedy szu­kam słów.

Nie znaj­duję ich, więc po­now­nie sku­piam się na so­bie. Na ode­pchnię­ciu od sie­bie tego po­my­słu, który na równi prze­raża mnie i in­try­guje, choć ni­gdy bym się do tego na głos nie przy­znała, bo to ta­kie prze­ciw­stawne uczu­cia.

– Kto nor­malny słu­chałby mo­ich po­le­ceń? Wszy­scy tu­taj wie­dzą wię­cej ode mnie.

– A od kiedy ob­cho­dzi cię, co my­ślą lu­dzie?

– Nie cho­dzi o to, co my­ślą lu­dzie. Nie da się za­rzą­dzać, kiedy nie cie­szysz się sza­cun­kiem. Nie da się...

– I dla­tego za­trud­nimy cię jako kon­sul­tantkę do stwo­rze­nia no­wej kam­pa­nii me­dial­nej dla Mo­retti. Stra­te­gia marki. Me­dia spo­łecz­no­ściowe. Wpro­wa­dzisz Mo­retti w dwu­dzie­sty pierw­szy wiek. Wszy­scy wie­dzą, że się na tym znasz. Weźmy twoją ostat­nią kam­pa­nię re­bran­din­gową.

– Tak, ale to była oliwa. Zu­peł­nie inny pro­dukt. To nie ma nic wspól­nego z wy­ści­gami.

– Nie musi mieć. My też po­trze­bu­jemy od­świe­że­nia marki. Znasz nas, znasz nasz pro­dukt, wiesz, w co wie­rzymy, le­piej niż ja­ki­kol­wiek inny kon­sul­tant. Tym bę­dziesz się zaj­mo­wać ofi­cjal­nie, a nie­ofi­cjal­nie bę­dziesz się wszyst­kiego uczyć. Zo­sta­niesz moim cie­niem, po­znasz firmę od pod­szewki. Bę­dziesz wkra­czać wszę­dzie tam, gdzie okaże się to po­trzebne. Dzięki temu pra­cow­nicy zo­ba­czą, że się uczysz, zo­ba­czą, że po­tra­fisz prze­jąć każdą funk­cję, i uwie­rzą, że ro­zu­miesz ten biz­nes i pro­wa­dze­nie firmy.

– Sły­szę, co do mnie mó­wisz, ale nie wie­rzę, że to się uda.

– Uda się.

– Ale jak, tato? Co wniosę ta­kiego, czego nie ma wasz ogromny dział mar­ke­tingu?

– Mło­dość. Inną per­spek­tywę. Ze­wnętrzny punkt wi­dze­nia.

– Mógł­byś za­trud­nić każ­dego.

– Nie chcę każ­dego. Chcę cie­bie. – Wzru­sza upar­cie ra­mio­nami. – Je­ste­śmy starą szkołą. Ro­bimy to samo od lat. Mogę wpro­wa­dzać no­wych lu­dzi, ale oni uty­kają w oko­wach tego, kim by­li­śmy daw­niej. Po­trze­bu­jemy no­wej stra­te­gii. Na­sza staj­nia jest znana, ale nie sławna. Ist­nie­jemy, ale nie ma w tym ra­do­ści, iskry. Mu­simy stwo­rzyć trend, żeby lu­dzie nas oglą­dali, na­wet kiedy nie wy­gry­wamy. To przy­cią­gnie więk­szych spon­so­rów, więk­sze pie­nią­dze i po­zwoli nam do­ko­nać skoku tech­no­lo­gicz­nego.

– Am­bitny plan.

– Nie. To coś, czego po­trze­buje ta firma. Ty je­steś tym, czego po­trze­bu­jemy.

– Świeża per­spek­tywa i kam­pa­nia mar­ke­tin­gowa nie za­gwa­ran­tują nam suk­cesu.

– Nie. Ale dzięki nim dasz się po­znać pra­cow­ni­kom. Zo­ba­czą, jaką masz etykę pracy. I kiedy to sta­nie się wi­doczne – obej­muje ge­stem swoje ciało, po­woli pod­da­jące się cho­ro­bie Par­kin­sona – ty bę­dziesz już znana, a lu­dzie się nie prze­stra­szą, gdy sta­niesz na czele.

Wpa­truję się w niego i kręcę głową. Wiem, że nie ma sensu do tego wra­cać, ale i tak to ro­bię. Nie pierw­szy raz.

– Na­dal nie ro­zu­miem, dla­czego chcesz utrzy­my­wać dia­gnozę w ta­jem­nicy. To musi być mę­czące.

– Jest, ale po­zwól mi jesz­cze przez chwilę na­cie­szyć się swo­bodą, Cami. – Zniża głos, uśmie­cha się de­li­kat­nie. – Nie chcę się czuć jak małpa w zoo, ob­ser­wo­wany przez tych, któ­rzy cze­kają tylko, aż moje ciało z czymś się zdra­dzi. Nie chcę, by się nade mną li­to­wano, nie chcę, by ro­biono dla mnie wy­jątki. Nie chcę być te­ma­tem ar­ty­ku­łów o tym, że for­muła je­den jest in­klu­zywna i tak da­lej. Chcę być po pro­stu sobą naj­dłu­żej, jak się da.

Czuję pie­cze­nie łez w gar­dle, ale udaje mi się je po­wstrzy­mać. Po raz pierw­szy zdra­dził po­wód, dla któ­rego utrzy­muje to w ta­jem­nicy.

– Do­brze. Ale jak wy­tłu­ma­czysz tę la­skę?

– Pro­blemy z bio­drami, za­le­ce­nie le­ka­rza. – Wzru­sza ra­mio­nami bez cie­nia skru­chy. – Rzadko jej po­trze­buję, więc nikt tego nie kwe­stio­nuje. Głów­nie, kiedy je­stem ze­stre­so­wany, bo stres za­ostrza ob­jawy. To ko­lejny po­wód, dla któ­rego je­steś mi po­trzebna. Świa­do­mość, że tu je­steś, że po­kie­ru­jesz tym miej­scem z pra­wo­ścią i de­ter­mi­na­cją, które to­wa­rzy­szą nam od po­ko­leń, na pewno mi po­może.

– A moje obecne sta­no­wi­sko? Nie mogę tak po pro­stu odejść.

– Pew­nie, że mo­żesz. Uroki pracy w ro­dzin­nej fir­mie. – Unosi wy­zy­wa­jąco brwi.

– Wy­cho­wa­łeś mnie w prze­ko­na­niu, że na­leży koń­czyć to, co się za­częło. Na­leżę w ta­kim sa­mym stop­niu, a pew­nie na­wet w więk­szym, do Mo­retti Olive Oil, jak tu­taj.

– Ale po­wta­rza­łem też, że kiedy nada­rza się oka­zja, nie wolno jej prze­pu­ścić.

Jezu. Na wszystko ma od­po­wiedź.

– Poza tym – do­daje – o ile do­brze pa­mię­tam, to ty kilka ty­go­dni temu po­wie­dzia­łaś, że do­ku­cza ci sta­gna­cja. Ja pro­po­nuję ci coś in­nego. Coś no­wego, am­bit­nego. Na świe­cie jest tylko dzie­sięć dru­żyn for­muły je­den. My na­le­żymy do tej dzie­siątki. Można by po­my­śleć, że na­uka za­rzą­dza­nia taką firmą cię za­in­try­guje z ra­cji two­jej sła­bo­ści do roz­bi­ja­nia szkla­nych su­fi­tów.

– Po pro­stu... dużo tego – wy­krztu­szam. Bo jest tego dużo. Bar­dzo dużo. Sama prośba. Jej na­głość. Po­ten­cjalna re­wo­lu­cja w moim ży­ciu. Jego dia­gnoza.

Ro­dzina Mo­ret­tich za­ło­żyła to im­pe­rium pod ko­niec XIX wieku, naj­pierw ho­do­wała oliwki, a po­tem na­uczyła się wy­ci­skać z nich oliwę. To wła­śnie ta ga­łąź była mi prze­zna­czona, Mo­retti Olive Oil. Po­ma­ga­nie w za­rzą­dza­niu tam­tym gi­gan­tem. Nie tym!

– Wiem. – Tata wy­krzy­wia wargi, kiedy na­sze oczy się spo­ty­kają, ale po chwili ką­ciki jego ust uno­szą się w ła­god­nym uśmie­chu. – Pra­gnę zo­sta­wić ten sport w lep­szym sta­nie, niż go za­sta­łem. Po­trze­bu­jemy tu­taj więk­szej liczby ko­biet. Nie tylko, by móc po­wie­dzieć, że tu­taj też je­ste­ście, ale dla­tego, że ina­czej pa­trzy­cie na pewne sprawy. Wi­dzi­cie je pod in­nym ką­tem. Po­strze­ga­cie pro­blemy z in­nej per­spek­tywy. Wa­sze zda­nie różni się od opi­nii wła­ści­cieli, z któ­rych każdy jest męż­czy­zną.

– Tylko tyle?

Uśmiech roz­świe­tla rów­nież jego oczy.

– Może też pra­gnę, by znów po­łą­czyła nas taka więź jak kie­dyś. Gdy by­łaś mała, gdy by­łaś na­sto­latką i prze­sia­dy­wa­li­śmy na pa­doku, dud­niło nam w pier­siach, szu­miało w uszach, na­sze serca wa­liły pod­czas wy­ści­gów. Może to no­stal­gia, może sta­rość, ale tę­sk­nię za tam­tymi dniami z tobą.

Jezu. Rów­nie do­brze mógłby pal­cami ści­snąć mi serce. Ucie­kłam od tego sportu. Kon­cen­tro­wa­łam się tylko na tym, by uciec. Dla sie­bie. Sa­mo­lub­nie ni­gdy jed­nak nie my­śla­łam o tym, co on stra­cił. Jak moje gwał­towne odej­ście i ko­lejne lata wpły­nęły na niego. By­łam zbyt za­jęta... No cóż, ucie­ka­niem.

Ra­dze­niem so­bie.

Zdro­wie­niem.

– Ja też za tym tę­sk­nię. – Taka jest prawda. To moje naj­lep­sze wspo­mnie­nia. – Ale... Sama nie wiem, tato.

Prze­chyla głowę i lu­struje mnie wzro­kiem. Ema­nuje mi­ło­ścią, na­wet kiedy tak uważ­nie mi się przy­gląda.

– Ani razu nie po­wie­dzia­łaś, że twoim zda­niem to do­bry po­mysł albo że się cie­szysz. Na­wet się nie uśmiech­nę­łaś. Po­wiesz mi, co się na­prawdę dzieje, Ca­millo? Dla­czego tego nie chcesz? – Jego oczy mó­wią, że wie, że ma ra­cję. Że nie zna ca­łej prawdy o tym, dla­czego ode­szłam.

Otwie­ram usta, a po­tem je za­my­kam. Wra­cają do mnie te wszyst­kie chwile, kiedy sie­dzia­łam na ra­mio­nach jego albo nonno i mó­wi­łam, że pra­gnę za­rzą­dzać tym miej­scem. To było moje ma­rze­nie. Moje naj­więk­sze ma­rze­nie.

Mój wzrok przy­kuwa zdję­cie pra­dziadka, mo­jego nonno, a także wujka Luki, taty i mnie – cztery po­ko­le­nia Mo­ret­tich. Prze­szłość. Te­raź­niej­szość. I to, co okaże się przy­szło­ścią.

Od razu wi­dać, że je­ste­śmy spo­krew­nieni. Ciemne włosy. Oliw­kowa cera. Ja­sno­brą­zowe oczy. Po­dobne ge­sty.

Je­stem dumna z by­cia czę­ścią tej ro­dziny, tego dzie­dzic­twa. Nie mogę znieść my­śli, że nie po­tra­fię od­po­wie­dzieć na prośbę taty.

– Cami? – po­na­gla mnie.

– Nic się nie dzieje – kła­mię. – Zna­la­złam swoją ni­szę w mar­ke­tingu. Je­stem w tym do­bra.

Nie od­po­wiada, a kiedy w końcu pod­no­szę wzrok, za­uwa­żam, że na­dal mi się przy­gląda. To ni­gdy nie wróży nic do­brego. Czyta we mnie jak w otwar­tej książce.

Ist­nieje po­wód, dla któ­rego mu­sia­łam na­rzu­cić dy­stans po­mię­dzy nami – cały ocean – by upo­rać się z nową rze­czy­wi­sto­ścią i łań­cu­chem zda­rzeń, z któ­rymi mu­szę się po­go­dzić.

– Je­steś w tym do­bra. O to mi wła­śnie cho­dzi. Staj­nia cię po­trze­buje. Ta firma cię po­trze­buję. Ja cie­bie po­trze­buję.

Te trzy ostat­nie słowa są jak cios pro­sto w serce.

Za­ci­skam palce na grzbie­cie nosa, to­czy się we mnie wojna, o któ­rej tata nie ma po­ję­cia.

– Wiesz co, mała? Daj mi rok. Daj mi czas do końca se­zonu. Po­pra­cuj dla mnie i je­śli do końca se­zonu cię nie prze­ko­nam, je­śli da­lej nie bę­dziesz tego chciała, ni­gdy wię­cej nie wrócę do te­matu. Bę­dziesz mo­gła wró­cić do MOO i za­po­mnieć o wy­ści­gach.

– Obie­rasz taką stra­te­gię, bo wiesz, że nie będę chciała cię zo­sta­wić, prawda? – żar­tuję.

– Chyba nie można mnie za to wi­nić. – Wy­bu­cha śmie­chem, jego oczy płoną.

– Po­trze­buję czasu, aby się nad tym za­sta­no­wić.

– Oczy­wi­ście. Ale na­prawdę cię po­trze­buję, Cami.

– Wiem. Chcę to tylko prze­my­śleć.

Od­wraca się twa­rzą do świata Mo­retti.

– Je­stem tu­taj, gdy­byś chciała to prze­ga­dać. Za­wsze je­stem tu­taj.

– Dzięki, tato.

Ale to nie­prawda. Je­steś chory i pew­nego dnia, wcze­śniej, niż my­śle­li­śmy, już cię tu nie bę­dzie.

Ni­czego nie boję się bar­dziej niż tego wła­śnie dnia.Roz­dział 2

Riggs

KĄTEM OKA DO­STRZE­GAM BARWNĄ PLAMĘ.

Nie są to ki­bice. Ani re­klamy. Ani też sza­rość bandy.

Ta barwna plama się po­ru­sza, kiedy wy­strze­li­wuję z pola star­to­wego w kie­runku pierw­szego wi­rażu.

– Gar­cia jest dwa koma je­den za nami – mówi mi Pierre do ucha, kiedy wci­skam gaz do de­chy, cze­ka­jąc, aż ktoś za­rzuci mi, że prze­sa­dzam.

Ale nikt tego nie mówi.

W ra­diu ani słowa.

Wie­dzą, że po­trze­bu­jemy tej wy­gra­nej.

Mu­simy wy­grać.

Od­pusz­czam nieco gaz, kiedy wcho­dzę w za­kręt – nie­mal czuję, że Gar­cia dep­cze mi po pię­tach – po czym znów wci­skam go do de­chy, moje kciuki la­tają nad przy­ci­skami kie­row­nicy.

Jesz­cze cztery okrą­że­nia.

Cztery okrą­że­nia po­wstrzy­my­wa­nia tego skur­wiela.

– Opony – mó­wię, pró­bu­jąc wyjść z za­krętu. Przez cały pie­przony dzień wal­czę, by utrzy­mać się na pro­wa­dze­niu. – Chyba...

– Nie da rady.

Ro­bię gry­mas, wy­cho­dząc z ko­lej­nego za­krętu – ręce i kark mam ze­sztyw­niałe – i pró­bu­jąc utrzy­mać jak naj­więk­szy dy­stans po­mię­dzy sobą a Gar­cią.

Na­le­żało zmie­nić opony.

Po­wie­dzia­łem o tym Pierre’owi jesz­cze w bok­sie. Uznał, że nie trzeba. Wi­dzi wszyst­kie po­miary – ma całą je­baną ekipę od tego – ale to ja sie­dzę za kół­kiem. To ja czuję, jak wi­brują. Śli­zgają się. Nie za­cho­wują tak, jak po­winny.

I te­raz to moje ciało płaci za tę zjebę.

Oby nie kosz­to­wało nas to ca­łego wy­ścigu.

Po­trze­bu­jemy tej wy­gra­nej.

Kurwa, po­trze­bu­jemy po­dium.

Ja­kich­kol­wiek punk­tów. Bo­nu­sów od spon­so­rów.

Po­trze­bu­jemy kasy. Bez kasy nie wy­gramy.

Wszy­scy mamy ta­kie same sa­mo­chody, ale to dzięki ka­sie świat kręci się wo­kół nich.

– Do­bra ro­bota – chwali mnie Pierre szorst­kim, lecz ko­ją­cym to­nem. – Już dwa koma osiem. Mu­simy po­ci­snąć na tym okrą­że­niu. Spró­buj po­wal­czyć o prze­strzeń w tym sek­to­rze.

– Ja­sne. – Mój głos wi­bruje, kiedy prze­cią­że­nie wbija mnie w fo­tel z każ­dym ki­lo­me­trem, z któ­rym przy­spie­szam.

To już trzy­na­sta pę­tla, a ja wciąż od­twa­rzam w gło­wie na­stępne kroki, roz­ry­so­wuję so­bie, co mu­szę zro­bić.

Od­pu­ścić na na­stęp­nej szy­ka­nie. Ostry skręt w lewo. Po­tem sze­rzej i de­li­katna ser­pen­tyna. A po­tem banda, która przy­zywa każdy sa­mo­chód, by otarł się o nią tuż przed wą­skim pa­sa­żem, gdzie trzeba wcho­dzić po­je­dyn­czo.

Je­śli uda się to ogar­nąć, wy­prze­dza­jąc Gar­cię, bę­dzie cał­kiem nie­źle.

– Ci­śnij. Ci­śnij. Ci­śnij – za­chęca mnie Pierre.

Śle­dzi wskaź­niki. Wie, co się roz­grzewa, wie, co może pęk­nąć. To moje oczy, uszy, mój prze­wod­nik.

Su­mie­nie na to­rze, któ­rego nie chcę, ale bez któ­rego nie po­tra­fię się obejść.

Za­ci­skam palce na kie­row­nicy i wal­czę z za­krę­tem, opony skwier­czą, kiedy po­ko­nuję ser­pen­tynę.

– Masz go po pra­wej. Jest co­raz bli­żej.

Kurwa.

Da­waj, Riggs. Da­waj, da­waj, da­waj.

Sku­piam się na za­da­niach, które są dla mnie jak druga skóra. Umie­jęt­no­ści wy­ćwi­czone do per­fek­cji, nie­mal in­stynk­towne po wielu go­dzi­nach spę­dzo­nych na stu­dio­wa­niu i wy­czu­wa­niu każ­dej pier­do­lo­nej krzy­wi­zny tego toru.

Ko­lejny za­kręt, ostro w prawo. Blo­kują się ha­mulce. Pisk opon. Dym. Drże­nie kół.

Kurwa. Pró­buję wal­czyć, zjeż­dżam ze swo­jego toru, ale od­zy­skuję kon­trolę.

– Koma osiem.

– Przy­ją­łem. – Pa­nuję nad sa­mo­cho­dem, puls mi sza­leje, ad­re­na­lina krąży w ży­łach.

Wcho­dzę w na­stępną pro­stą, po­trze­buję po­nad se­kundy prze­wagi nad Gar­cią, aby za­blo­ko­wać mu DRS. Nie po­zwolę, żeby ten skur­wiel mnie wy­prze­dził.

Wcho­dzimy w na­stępny za­kręt, a gdy zwal­niam, Gar­cia pró­buje wy­prze­dzić mnie po ze­wnętrz­nej. Blo­kuję go i przy­spie­szam gwał­tow­nie, by po­więk­szyć dy­stans po­mię­dzy nami.

– Ci­śnij, Riggs.

Spier­da­laj, Pierre. Je­stem za­jęty.

Nie po­wi­nie­nem tak my­śleć, kiedy zmu­szam sa­mo­chód do pracy po­nad siły.

– Je­den koma je­den.

Wy­daję wes­tchnie­nie ulgi. Utrzy­mam się. Wy­gram ten pier­do­lony wy­ścig. Będę...

Sa­mo­chód za­czyna się trząść, prze­cią­że­nie się zwięk­sza. Kon­tro­lki na kie­row­nicy roz­bły­skują. Bo­lid zwal­nia.

Obok mnie prze­la­tuje Gar­cia. Po­tem Mont­pier.

– Pierre! – krzy­czę do mi­kro­fonu, choć wiem, że nic się nie da zro­bić.

Sil­nik wy­buchł. Jest ugo­to­wany.

Prze­gra­łem wy­ścig.

Kurwa.

To jedno słowo od­twa­rza się w mo­ich my­ślach w pę­tli, kiedy wi­dzę pod­nie­sioną flagę.

Kiedy wy­sia­dam z sa­mo­chodu.

Kiedy ob­sługa usuwa go z toru.

Kiedy prze­cho­dzę przez pa­dok, za­trza­skuję za sobą drzwi do swo­jej klitki i krążę po niej, pró­bu­jąc po­zbyć się nad­miaru ener­gii, która zżera mnie żyw­cem.

Je­stem tak bli­sko. Tak cho­ler­nie bli­sko, że wręcz czuję smak. Bli­sko zwy­cię­stwa. Przej­ścia do F1, tym ra­zem na dłu­żej. Za­ro­bie­nia kasy, którą zdo­łam za­trzy­mać, za­miast prze­lać ją z po­wro­tem w sport, który ko­cham i któ­rego nie­na­wi­dzę. Ko­cham, bo jak można go nie ko­chać? Nie­na­wi­dzę, bo choć­bym miał nie wia­domo jaki ta­lent, nie jest ła­two dać się za­uwa­żyć, gdy ma się pod­rzędny sprzęt: sa­mo­chody, sil­niki, wspar­cie.

Tylu mo­ich zna­jo­mych, z któ­rymi ści­ga­łem się jesz­cze go­kar­tami, już tam do­tarło, speł­niają swoje ma­rze­nia na szczy­cie pi­ra­midy spor­tów mo­to­ro­wych. A ja wciąż do nich nie do­łą­czy­łem.

Mia­łem szansę. Szansę, która na­de­szła i prze­mi­nęła, na za­wsze po­zo­sta­wia­jąc przy­pis przy moim na­zwi­sku.

Ści­skam pal­cami grzbiet nosa i za­ci­skam mocno po­wieki, igno­ru­jąc wia­do­mo­ści przy­cho­dzące na te­le­fon, który zo­sta­wi­łem w ką­cie.

Mój agent.

Mama.

Przy­ja­ciele.

Su­per. Świet­nie ci po­szło.

Świetny wy­ścig.

Wtopa z tym sil­ni­kiem.

Na­stęp­nym ra­zem się uda.

Nie mu­szę ich czy­tać, żeby wie­dzieć, co w nich jest. Żeby wie­dzieć, że są utrzy­mane w po­zy­tyw­nym, wspie­ra­ją­cym i tym po­dobne to­nie.

To ostat­nie, czego mi trzeba, kiedy je­stem za­jęty bi­czo­wa­niem się z po­wodu tego, co się wła­śnie stało. Z po­wodu tego ca­łego szajsu, który się na mnie za­raz zwali.

Pu­ka­nie do drzwi, które się otwie­rają. Fon­tina za­gląda do środka.

– Kon­fe­ren­cja.

– Bar­dzo jest źle?

– W ja­kim sen­sie? W tym, że otar­łeś się opo­nami o Bick­mana, który wbił się w bandę?

– Je­cha­li­śmy koło przy kole. Nie moja wina, że ko­leś ma pro­blemy z wi­dze­niem prze­strzen­nym. Kurwa, prze­strze­ga­łem za­sad. Mia­łem prze­wagę. Mia­łem pierw­szeń­stwo.

Unosi brwi i mru­czy „hmm”.

Świet­nie. Wła­śnie to chcia­łem usły­szeć.

– Nic mu nie jest, prawda? To się nie zmie­niło? – py­tam, na co Fon­tina kręci głową. – Świet­nie. Ta­kie są wy­ścigi. I tyle. Cho­ler­nie do­brze wiesz, że zro­biłby to samo mnie w od­wrot­nej sy­tu­acji.

Prze­wraca oczami, w któ­rych ma­luje się po­waga.

– Ofi­cjalne sta­no­wi­sko dla prasy. To była świetna próba. Pro­blemy z sil­ni­kiem zo­stały zdia­gno­zo­wane i będą na­pra­wione. Pod­kreśl, że ni­gdy w ni­kogo ce­lowo nie wje­cha­łeś i że przej­rzysz na­gra­nia, bo je­steś pe­wien, że dzięki temu na­uczysz się cze­goś no­wego i po­pra­wisz.

– Za­raz... – Na­kła­dam fir­mową cza­peczkę, kiedy do­cie­rają do mnie jej ostat­nie słowa. – To wła­śnie mó­wią? Że ce­lowo we­pchną­łem go na bandę?

Do kurwy nę­dzy.

Fon­tina wzru­sza ra­mio­nami.

– Nie ukry­wasz, że nie ma mię­dzy wami sym­pa­tii.

– Ale ni­gdy nie prze­niósł­bym tego na tor!

– Ja to wiem. Ty to wiesz. Pu­blicz­ność my­śli, co chce.

– Za­je­bi­ście – mam­ro­czę.

– Tylko po­zy­tywne my­śli, Riggs. Tylko po­zy­tywne my­śli i sze­roki uśmiech.

– Chyba szpilki i ko­ron­kowa bie­li­zna – par­skam.

– Naj­waż­niej­sze, żeby dzia­łało, ale in­spi­ra­cji nie do­star­czam.

– Nie wie­dzia­łem, że jest taka opcja!

– Mą­drala! – Ma­cha na mnie ręką. – Idziemy.

Wy­daję nie­chętne stęk­nię­cie, ale idę za nią do sali kon­fe­ren­cyj­nej. To ostat­nie, na co mam ochotę, na co ochotę ma każdy, kto nie ukoń­czył wy­ścigu. I praw­dziwe prze­kleń­stwo mo­jego ży­cia w ostat­nich mie­sią­cach.

– Pierw­sze krze­sło po pra­wej – wska­zuje mi miej­sce Fon­tina, po czym do­daje: – Tylko po­zy­tywne my­śli.

Upi­jam łyk wody z bu­telki i zmie­rzam na swoje miej­sce. Sy­pią się nudne py­ta­nia do mo­ich ry­wali. O prze­my­śle­nia na te­mat ich prze­jaz­dów. Ich na­dziei na ten se­zon. Po­tem nad­cho­dzi moja ko­lej.

– Riggs, ostat­nio wię­cej mówi się o two­jej nie­kon­se­kwen­cji i nie­sta­bil­nej for­mie, a także lek­ko­myśl­no­ści na to­rze. Mo­żesz to ja­koś sko­men­to­wać? – pyta re­por­ter.

– Ci, któ­rzy tak mó­wią, po­winni wsiąść za kółko, gdzie ktoś do ucha na­ka­zuje ci je­chać jak naj­szyb­ciej, aby wy­grać wy­ścig, ale nie mo­żesz przy tym prze­cią­żyć sil­nika i mu­sisz wi­dzieć, że opony ry­wala o włos mi­jają twoje. Sil­niki się psują. Bo­lidy się zde­rzają. Różne rze­czy się dzieją. Z ja­kie­goś po­wodu nie­wiele osób za­cho­dzi tak da­leko, to nie jest ła­twy sport.

– Czyli mó­wisz, że dzi­siej­szy wy­buch sil­nika był twoją winą?

– Mó­wię, że je­ste­śmy dru­żyną i wszy­scy po­no­simy winę, kiedy coś idzie źle, tak jak wszy­scy zbie­ramy po­chwały, kiedy od­no­simy suk­cesy. – Bro­nię marki, mimo że je­stem na­prawdę wku­rzony, bo te same cho­lerne pro­blemy z sil­ni­kiem po­wtó­rzyły się w czte­rech z ostat­nich sze­ściu wy­ści­gów.

– W ra­diu sły­chać było roz­mowy o zmia­nie opon – wtrąca inny re­por­ter.

– No i? – Uwa­żam na słowa. Nie pa­mię­tam wy­miany zdań z Pierre’em. A od­była się pu­blicz­nie. Mogę tylko mieć na­dzieję, że co­kol­wiek po­wie­dzia­łem, nie zo­sta­nie wy­ko­rzy­stane prze­ciwko mnie.

– Wy­da­wało się, że je­steś roz­ża­lony de­cy­zją, aby tego nie ro­bić.

Śmieję się lekko i kręcę głową. Za­graj w tę grę, Riggs. Wy­ma­rzony ko­niec to przej­ście z For­muły 2 do For­muły 1. Py­sko­wa­nie (tak jak lu­bisz) jest wy­klu­czone.

– Mogę mieć swoje opi­nie, ale to cała ekipa przy­go­to­wuje dla mnie sa­mo­chód. To ci lu­dzie naj­le­piej wie­dzą, co zro­bić, i dla­tego to oni po­dej­mują de­cy­zję. Praca ze­spo­łowa to je­dyna droga do suk­cesu w tym spo­rcie. – Od­chrzą­kuję i uno­szę brwi w gry­ma­sie su­ge­ru­ją­cym, że­by­śmy skoń­czyli już ten te­mat. Słynę z nie­szcze­gól­nej mi­ło­ści do upier­dli­wych py­tań.

– Nie to po­wie­dzia­łeś przez ra­dio.

– To była trudna chwila. Mnó­stwo ad­re­na­liny. Zda­rza się. Moja ekipa wie, że sza­nuję ją i jej opi­nie. Osta­tecz­nie tylko to ma zna­cze­nie.

– A Bick­man?! – woła ktoś z tyłu sali.

– Cie­szę się, że nic mu nie jest. Wszy­scy uni­kamy wy­pad­ków, nie chcemy ich po­wo­do­wać. Mówi się cza­sami przez ra­dio rze­czy, któ­rych się ża­łuje, po­dob­nie jest z jazdą po to­rze. Ze­tknę­li­śmy się opo­nami. Rów­nie do­brze to ja mo­głem wy­lą­do­wać na ban­dzie i to jego py­ta­li­by­ście, dla­czego mnie tam po­słał. Ta­kie rze­czy się zda­rzają. – Uśmie­cham się i wstaję, bo mam już dość.

– Riggs ma dzi­siaj mało czasu – wtrąca Fon­tina.

– Jesz­cze jedno py­ta­nie, Riggs – roz­lega się głos, który znam aż za do­brze. Har­lan Flan­ders. Do kurwy nę­dzy. – My­ślisz, że twoje nocne wy­bryki miały wpływ na twój dzi­siej­szy wy­nik?

Co on pier­doli?

Nie­ru­cho­mieję i mie­rzę re­por­tera spoj­rze­niem spode łba.

– Cho­dzi o ko­la­cję ze spon­so­rami sprzed dwóch dni?

– Nie. O chla­nie w klu­bie i tańce na sce­nie.

Wy­bu­cham śmie­chem. Pier­do­lony ku­tas. Pró­buje wmó­wić opi­nii pu­blicz­nej, staj­niom F1, mo­jej wła­snej cho­ler­nej eki­pie, że nie trak­tuję tego wszyst­kiego po­waż­nie.

Pró­buje mi za­szko­dzić plot­kami.

– Je­śli ten klub nie mie­ścił się w mo­jej sy­pialni, to mnie tam nie było. Ale gdy­bym tam był, hi­po­te­tycz­nie, jak prze­ło­ży­łoby się to na dzi­siej­szą usterkę sil­nika?

– Ty mi po­wiedz – pro­wo­kuje mnie jak ża­den inny dzien­ni­karz. W su­mie nic dziw­nego, skoro nie­świa­do­mie ukra­dłem mu dziew­czynę kilka mie­sięcy temu. No nie do końca ukra­dłem... Po­ży­czy­łem. Nie wcho­dzę w dłu­gie związki, ich dłu­gość mie­rzę w dniach.

Gdy­bym wtedy wie­dział, że igram z ogniem, na pewno bym się z nią nie prze­spał.

Skąd mia­łem wie­dzieć, że są ra­zem? Uwie­rzy­łem jej na słowo, kiedy po­wie­działa, że ni­kogo nie ma.

Chciała mnie po­de­rwać.

Za­re­ago­wa­łem.

Za­ba­wi­li­śmy się. I tyle. Już o tym za­po­mnia­łem.

A on naj­wy­raź­niej nie, bo to ko­lejna taka sy­tu­acja.

Wy­krzy­wiam usta w uśmieszku mó­wią­cym „pier­dol się”.

– Masz ja­kieś praw­dziwe py­ta­nie, Flan­ders?

– Prze­cią­ży­łeś sa­mo­chód. Za bar­dzo ry­zy­ku­jesz na to­rze.

A twoja dziew­czyna świet­nie robi la­skę. Naj­lep­szy jest ten trik, kiedy de­li­kat­nie wy­kręca nad­gar­stek i trąca ku­tasa ję­zy­kiem.

Uno­szę brwi w od­po­wie­dzi, lu­dzie w sali za­czy­nają krę­cić się na krze­słach, wy­czu­wa­jąc, że tu cho­dzi o coś wię­cej niż zwy­kła wy­miana zdań pod­czas kon­fe­ren­cji pra­so­wej.

Nic dziw­nego, skoro ten zjeb przy­pier­dala się do mnie od kilku ty­go­dni.

– Być może przy­czyną jest fakt, że za kie­row­nicą nie my­ślisz ja­sno i nie po­tra­fisz się skon­cen­tro­wać – do­daje Flan­ders.

Mój uśmiech staje się lo­do­waty.

– Trak­tuję swoją pracę i osoby, które za­in­we­sto­wały we mnie swój czas i pie­nią­dze, bar­dzo po­waż­nie. Li­czy się dla mnie tylko opi­nia wła­ści­cieli, mo­jej stajni i fa­nów. Twoja ani tro­chę. Je­śli pró­bu­jesz się w ten spo­sób wdra­pać na szczyt, to wdra­puj się po ple­cach ko­goś in­nego.

Wstaję, wbi­jam wzrok w ciem­ność tam, gdzie sie­dzi ten zjeb, i uśmie­cham się sze­roko, po czym wy­cho­dzę z sali od­pro­wa­dzany przez wiele mó­wiące spoj­rze­nie Fon­tiny. Spoj­rze­nie, które ozna­cza, że moja spe­cja­listka PR bę­dzie mu­siała po mnie po­sprzą­tać.

– No co? – py­tam, kiedy idziemy ko­ry­ta­rzem, a ona pró­buje za mną na­dą­żyć na tych swo­ich krót­kich nóż­kach.

– Je­śli mu­sisz py­tać, to zna­czy, że już wiesz.

– To zjeb. Uwziął się na mnie. Ty to wiesz. Ja to wiem. Je­stem prze­ko­nany, że ki­bice też się do­my­ślają, bio­rąc pod uwagę, jak się mnie cze­pia.

– Na to wy­gląda, ale i tak przy­jaź­nimy się z prasą – od­po­wiada, po czym kle­pie mnie po ra­mie­niu.

Wiem, do kurwy nę­dzy. Prasa może cię stwo­rzyć i może cię znisz­czyć. Na­wa­li­łem mnó­stwo razy w trak­cie swo­jej ka­riery, ale wiem, kto płaci za to, co wkła­dam do garnka.

Staj­nia. Prasa. Ki­bice. Me­dia spo­łecz­no­ściowe.

– Pró­bo­wał mnie spro­wo­ko­wać. Nie da­łem się. Po­win­naś być za­chwy­cona moim opa­no­wa­niem.

– To za­leży, czy re­por­te­rom na ze­wnątrz po­wiesz coś wię­cej niż „bez ko­men­ta­rza”, kiedy bę­dziesz szedł na par­king.

– Za­leży, kto tam bę­dzie – żar­tuję.

– Po­wiem to tylko ten je­den raz: li­czę na to, że ktoś w ko­ron­ko­wej bie­liź­nie i szpil­kach, bo czymś byś się za­jął.

– Nie na­rze­kał­bym.

Fon­tina prze­wraca oczami i chwieje się te­atral­nie, gdy lekko ją sztur­cham. Jest moją rzecz­niczką z ra­mie­nia Sta­rOne Ra­cing od kilku lat, ale trak­tuję ją tro­chę jak młod­szą sio­strę. Jest py­skata. Nie ma cier­pli­wo­ści do głu­poty. I war­czy na mnie, kiedy trzeba.

– Mam po­mysł – mru­czę.

– Nie po­doba mi się, kiedy wpa­dasz na ja­kiś po­mysł. Głów­nie dla­tego, że za­zwy­czaj to coś sza­lo­nego, pro­wo­ka­cyj­nego i po­tem to ja mam kło­poty.

A moja sława ro­śnie, bo moje wy­bryki stają się wi­ra­lem.

Nie­ważne, co mó­wią, byle mó­wili.

– To nic sza­lo­nego. Może tylko na­de­szła pora na nowy fil­mik.

– Masz na my­śli ko­lejną wi­zytę za ku­li­sami uza­leż­nie­nia Spen­cera Rig­gsa od ad­re­na­liny?

– Do­kład­nie tak. – Bły­skam uśmie­chem, który pod­bił serce już wielu ko­biet i który roz­pina sta­niki bez py­ta­nia.

Na Fon­tinę to nie działa.

Raz pró­bo­wa­łem.

Cie­szę się, że nie za­dzia­łało.

– Świet­nie. Udam, że tego nie sły­sza­łam. – Za­krywa rę­kami uszy.

– Co? To ty mi po­mo­głaś z ostat­nim.

– Cho­dzi ci o fil­mik, na któ­rym roz­pacz­li­wie pró­buję wy­per­swa­do­wać ci skok ze spa­do­chro­nem? Nie po­ma­ga­łam ci stwo­rzyć wi­ralu. Chcia­łam utrzy­mać cię przy ży­ciu.

Uno­szę ręce po bo­kach.

– Prze­ży­łem. – Znów prze­wraca oczami. – Poza tym czy wy­ska­ki­wa­nie z sa­mo­lotu ze spa­do­chro­nem na ple­cach na­prawdę jest bar­dziej ry­zy­kowne niż jazda po to­rze z pręd­ko­ścią trzy­stu ki­lo­me­trów na go­dzinę?

Zerka na mnie py­ta­jąco.

– Wiesz, że w pew­nym mo­men­cie twój kon­trakt zo­sta­nie po­pra­wiony i do­pi­szą w nim pa­ra­graf za­bra­nia­jący ci po­dej­mo­wa­nia ja­kie­go­kol­wiek ry­zyka poza to­rem?

Bły­skam uśmie­chem.

– Do­brze, że mó­wisz. Czyli mu­szę spró­bo­wać wszyst­kiego, za­nim to się sta­nie.

Wy­daje sfru­stro­wane jęk­nię­cie.

– Ale ty mnie wku­rzasz.

– Świet­nie. Na taki efekt li­czy­łem. – Ła­two ją wku­rzyć.

– Tylko spró­buj się nie za­bić, do­bra?

– Każ­dego dnia pró­buję. – Wzru­szam ra­mio­nami, a ona kręci głową.

– Do zo­ba­cze­nia, Riggs. Trzy­maj się z dala od kło­po­tów, pro­szę.

– Wiesz, że nie mogę ci tego obie­cać. – Sa­lu­tuję jej prze­kor­nie, po czym skrę­cam do swo­jej przy­czepy i na­gle za­mie­ram.

Cza­sami tak ła­two zi­gno­ro­wać to, co roz­po­ściera się przede mną.

Tor i try­buny.

Lu­dzi – ki­bi­ców, pra­cow­ni­ków toru, re­por­te­rów – prze­cha­dza­ją­cych się w po­bliżu.

Dru­żyny pra­co­wi­cie uwi­ja­jące się w ga­ra­żach i na pa­doku, roz­kła­da­jące to wszystko, co przy­wio­zły, aby zbu­do­wać małe mia­steczko ist­nie­jące tylko przez ty­dzień.

Wra­cam my­ślami do cza­sów dzie­ciń­stwa. Kiedy sie­dzia­łem na ra­mio­nach taty. By­łem czę­ścią cze­goś tak wiel­kiego przy ca­łej swo­jej na­iw­no­ści. Nie mia­łem po­ję­cia o skali przed­się­wzię­cia.

A te­raz je­stem tu­taj. Na­prawdę tu je­stem.

No... Pra­wie.

Tu, gdzie pra­gnie być tak wiele osób. Tak bli­sko ma­rze­nia. Tak bli­sko na­stęp­nego po­ziomu, że nie­mal czuję jego smak.

Po­ra­dzę so­bie ze wszyst­kimi Flan­der­sami tego świata, o ile tylko do­trę na szczyt.

Lata na go­kar­tach. Dłu­gie tre­ningi. Od­kła­da­nie wszyst­kiego in­nego w po­goni za ma­rze­niem. Roz­pacz i żal to­wa­rzy­szące każ­demu kro­kowi na­przód i dwóm kro­kom w tył. Że­bra­nie, po­ży­cza­nie, kra­dzieże, aby zna­leźć środki. Aby od­dać ho­nor na­zwi­sku, które no­szę z dumą. Stać się czę­ścią tej ca­ło­ści.

Spen­cer Riggs. Kie­rowca For­muły 1. Tylko dwu­dzie­stu kie­row­ców na świe­cie nosi ten ty­tuł.

To moje ma­rze­nie. Po­czuć ryk tego sil­nika pod sobą, po­czuć żar na­wierzchni, usły­szeć skan­do­wa­nie tłumu w nie­dzielne po­po­łu­dnie na to­rze wy­prze­da­nym do ostat­niego miej­sca, kiedy prze­kra­czam li­nię mety.

Osią­gnę to. Mu­szę.

Bę­dziesz ze mnie dumny, tato.

To cho­ler­nie długa droga – mor­dęga – ale nie za­trzy­mam się, bo chcę, byś był ze mnie dumny.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij