- W empik go
Pożądanie mieszka w szafie - ebook
Pożądanie mieszka w szafie - ebook
Mógłbym się nazywać Al Pacino, a nazywam się Piotr Adamczyk. Inicjały niby takie same. Zaczynamy się podobnie, ale dalej jest już zupełnie inaczej. Mógłbym się też nazywać Dustin Hoffman, George Clooney, Colin Firth albo nawet Johnny Depp. A nazywam się jak ten polski aktor, który grał papieża. Cały naród kochał polskiego papieża; myślę, że sporo z tego przeniosło się na Piotra Adamczyka, tamtego aktora, a mnie ominęło. [Fragment książki]
Po świecie mediów i męskich uniesień prowadzi nas Piotr Adamczyk, mężczyzna o nazwisku popularnego aktora. W wyniku szeregu pomyłek przychodzi mu zmierzyć się z blaskiem nie swojej sławy i zainteresowaniem nienależnych mu kobiet.
Pełna humoru, liryzmu, ale i erotyki opowieść o totalnym pożądaniu i zagubieniu. O pożądaniu kobiet, sławy, sukcesów, a także codziennych przedmiotów. O zagubieniu w świecie zewnętrznym — w nadmiarze, który przytłacza, nie dając dobrej możliwości wyboru, lecz także o zagubieniu w świecie wewnętrznym, we własnych słabościach.
----------------------------------------------------------------
„Inteligentna, dowcipna i doskonale opowiedziana historia. Zaskakująca językowym pomysłem, trafnością obserwacji, odwagą autora. Od czasu do czasu wzruszająca, lekka, ale skłaniająca do refleksji”.
Anna Janko, poetka, pisarka, felietonistka miesięcznika „Zwierciadło”
„Nasycona cierpkim żartem opowieść o samotności, której nikt nie zaprasza, a każdy chce się pozbyć. Swoista, lecz nie swojska, męska wariacja na temat braku »seksu w wielkim mieście« w pewnym wieku. Polecam”.
Jerzy Wójcik, „Gazeta Wyborcza”, magazyn „Książki”
„Wyrafinowana, inteligentna powieść. Błyskotliwa narracja wpisana w polską codzienność, z dystansem opisująca zmaganie się z życiem samotnego mężczyzny. Doskonale skonstruowana fabuła, trafne obserwacje, sarkastyczne komentarze i tajemnicza Miriam pisząca zmysłowe internetowe listy do bohatera. I „pani nocna” – ciepła opiekunka z domu dziecka. Warto przeczytać, by potem opowiedzieć innym”.
Andrzej Rostocki, socjolog literatury, twórca list książkowych bestsellerów dla „Rzeczpospolitej”
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-935437-4-8 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mógłbym się nazywać Al Pacino, a nazywam się Piotr Adamczyk. Inicjały niby takie same. Zaczynamy się podobnie, ale dalej jest już zupełnie inaczej. Mógłbym się też nazywać Dustin Hoffman, George Clooney, Colin Firth albo nawet Johnny Depp. A nazywam się jak ten polski aktor, który grał papieża. Cały naród kochał polskiego papieża; myślę, że sporo z tego przeniosło się na Piotra Adamczyka, tamtego aktora, a mnie ominęło.
Głosy mamy podobne, chociaż mój jest niższy. Kiedyś chciałem zarezerwować pokój w hotelu w Międzyzdrojach, ale akurat odbywał się tam Festiwal Gwiazd i nigdzie nie mogłem znaleźć miejsca. Zadzwoniłem w końcu do Amber Balticu, pięknie położonego hotelu przy plaży. Był drogi, więc zostawiłem go sobie na koniec. Pytam o nocleg, a recepcjonistka mówi, że ostatnie pokoje zajęli goście festiwalu, właśnie przyjechały pani Janda i pani Cielecka, a wcześniej pan Olbrychski i Zamachowski, może dziś zawita do nich też sam Hanuszkiewicz. Ale jeśli nie przyjedzie, pokój będzie wolny, proszę podać nazwisko i numer telefonu na wszelki wypadek.
– Piotr Adamczyk – mówię i zaczynam dyktować numer. – Sześćset cztery, sześćset, zero, trzydzieści trzy.
– Ten Piotr Adamczyk? – pyta recepcjonistka.
Od lat jestem dziennikarzem, nieraz pytali mnie, czy jestem tym Piotrem Adamczykiem, który jakiś tam tekst napisał.
– Tak, ten – odpowiadam więc odruchowo.
– O rety, rzeczywiście, przecież po głosie mogłam poznać! – cieszy się recepcjonistka. – Pokój ma pan już na bank zarezerwowany, czekamy na pana.
– Jej, to miło, bo dawno nikt na mnie nie czekał – przyznaję się do umiarkowanego popytu ze strony kobiet.
– Nasz hotel będzie na pana czekać. I ja też będę czekać.
Rety, to prawie jak obietnica! Obietnica czegoś więcej niż tylko zwykłego czekania z zarezerwowanym pokojem. Obietnica myślenia o mnie, może nawet z niezasłużonym utęsknieniem?
– Naprawdę? – Nie mogę uwierzyć.
– Oczywiście, sama dopilnuję, żeby był pan zadowolony.
– To miło z pani strony.
– Bo ja w ogóle jestem miła dziewczyna. Proszę przyjeżdżać.
No to przyjechałem, podekscytowany i przygotowany na najlepsze.
W życiu nie widziałem oczu tak rozczarowanych moim widokiem. Pięknych oczu czekającej nie na mnie kobiety. Rety, jak ta dziewczyna była zawiedziona! Aż opadły jej kąciki ust, jak z nagłego smutku… Wtedy po raz pierwszy pomyślałem o nim z zazdrością.
O tamtym Piotrze Adamczyku, który pewnie bez trudu uwodzi takie kobiety. Pomyślałem o nim z zazdrością po raz pierwszy, ale nie ostatni.
A ja? Nie żebym narzekał i chciał uwodzić, ale swoje kobiety mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. Niby tak się mówi, ale liczenia to by u mnie nie było wcale, bo naprawdę kochałem tylko Marysię Jezus. Potem w innych kobietach szukałem podobnego uczucia, myśląc, że odnajdę tamten dotyk, smak lub chociaż zapach; jej zapachem mógłbym się sycić całą noc, jak dzikie zwierzę. Ale każda kobieta pachniała inaczej. Jedna jak słodkie mango, druga trochę gorzko, jak sok z grapefruita, trzecia jak kwaśna śliwka, też ładnie, ale ciągle nie tak. Wszystkimi byłem zachwycony, ale ciągle pozostawał jakiś niedosyt.
Jest tak, jak mówiłem, mógłbym je policzyć na palcach jednej ręki, kciuk trzymając w zapasie.
*
Nie mógłbym się nazywać Al Pacino, bo pani nocna mówiła, że nie powinno się marzyć. Dzieci w naszym domu dziecka marzyły wieczorami, a rano były jak nieobecne i oczy miały nic niewidzące. Najczęściej marzyliśmy o domu. Ja o tym, że moi rodzice wcale ode mnie nie uciekli, tylko to była taka zabawa i zaraz wrócą. Dostanę od nich metalowy wóz strażacki, na przeprosiny, bo przecież niepotrzebnie trochę się przestraszyłem.
Staliśmy w oknach i patrzyliśmy w siną dal. Z sinej dali mieli po nas przyjechać. Nawet nie mówiło się kto. Niektórzy nie mieli już rodziców, ale każdy czekał. Może jakiś krewny się znajdzie, może starszy brat lub siostra, może ludzie dobrzy i bogaci. Ktoś, nieważne kto. Ważne, że się na kogoś czeka. Przyjadą po nas, pocieszaliśmy się nawzajem, przed świętami przyjadą. Bo rzeczywiście, jak przyjeżdżali, to zazwyczaj przed świętami, żeby nakarmić pierogami z kapustą, napoić kompotem z suszu i pokazać choinkę z plastiku. Potem odnosili choinkę do piwnicy, a nas odstawiali z powrotem. Codziennie po świętach ktoś wracał, tak że na Trzech Króli byliśmy znowu w komplecie.
„Przestańcie marzyć”, mówiła nam pani nocna i pokazywała swoją dłoń z czterema palcami. Pani nocna była młoda i śliczna, miała bujne loki, które tańczyły wokół jej twarzy jak miękkie spiralki, młodszym dzieciom pozwalała je rozciągać i cieszyć się, że tak podskakują. Śmiała się razem z nimi, a śmiech miała taki, jakby ktoś rozrzucił korale na schodach. Korale rozsypywały się wszędzie, tocząc się wesoło i docierając nawet do ciemnych pokoi, gdzie zamykano za karę. Nawet w tych ciemnych pokojach było słychać jej śmiech, zupełnie jakby otwarto drzwi i zapalono światło.
Cała była piękna, tylko tę rękę miała straszną. Kiedyś, zanim została panią nocną od pilnowania nocą dzieci, pracowała jako pomoc w kuchni i tam odrąbała sobie palec tasakiem. Chłopaki przez pół roku straszyli się potem przy kotletach, że właśnie ten palec znaleźli. Ja nie znalazłem nigdy, bo obciętego palca bardzo się bałem.
Kiedy zapadał zmrok i gromadziliśmy się przed jej pokojem, żeby powiedzieć po kolei dobranoc, mówiła nam o tym palcu niesamowite rzeczy. Przede wszystkim to, że on w jakiś sposób istnieje, chociaż go nie widzimy. Ma na to nawet zaświadczenie naukowe, bo z kliniki, od lekarza, a lekarz to przecież naukowiec. Na zaświadczeniu napisał, że „pacjentka odczuwa bóle fantomowe, które są bólami rzeczywistymi utraconego palca”. I tłumaczyła nam, że ból fantomowy można czuć naprawdę, chociaż miejsca, które boli, już nie ma. To ból, na który skarżą się niemal wszyscy po amputacjach, boli ich organ lub kończyna, którą mają już tylko w pamięci. To może być też wyrwany ząb. Ból jest tak silny, że trzeba podawać morfinę.
„Był pewien kapitan piratów”, opowiadała pani nocna, „któremu w walce obcięto rękę. Strasznie go ta obcięta ręka potem bolała, ale nie żalił się, bo zrozumiał, że skoro boli, to znaczy, że nadal istnieje. A skoro obcięta ręka żyje, a jej nie widać, to znaczy, że jest w niej część duszy. I z naszym ciałem stanie się tak samo; nawet po śmierci będziemy je czuć i niewidzialnym będziemy mogli władać, co zdaniem kapitana było oczywistym dowodem na nieśmiertelność”.
Równie ciekawa była opowieść o terapii lustrzanej. Kiedy po obcięciu palca pani nocna leżała w szpitalu i skarżyła się na ból fantomowy, lekarze kazali jej wkładać obie dłonie do pudełka, w którym zastosowano specjalny układ luster. Dzięki nim widziała swoje obie ręce, a każda miała po pięć palców. Lekarze tłumaczyli, że w ten sposób można oszukać mózg, bo ból jest w mózgu, a nie w dłoni. Podobnie leczyli ból żołnierza z sąsiedniej sali, któremu wybuch granatu oberwał nogę. Podczas terapii stawiali przed nim lustro, tak aby widział w nim odbicie zdrowej kończyny. Dzięki temu miał wrażenie, że widzi dwie nogi, a mózg się uspokajał.
Słuchaliśmy tych opowieści z przerażeniem wymieszanym z fascynacją. A gdy już byliśmy nieco starsi, sprawdziliśmy niektóre słowa w encyklopediach. Okazało się, że wszystko, co opowiadała nam pani nocna, było prawdą, z tym że kapitan nie był piratem, lecz wicehrabią, i nazywał się Nelson. Poza tym był najsłynniejszym brytyjskim admirałem floty wojennej i oprócz ramienia nie miał też oka, przez co rzeczywiście mógł wyglądać jak pirat.
W opowieściach pani nocnej fantomy pojawiały się bardzo często i dotyczyły nie tylko bólu lub zmysłu dotyku. Mówiła, że dzwonienie w uszach jest fantomem dźwięków, a widzenie duchów – fantomem obrazów. Skoro bowiem można czuć palec, dłoń lub nogę, której już nie ma, można także widzieć kogoś, kto odszedł na zawsze. „Co więcej”, przekonywała pani nocna, „podobnie jest z uczuciami, dlatego nie powinniśmy marzyć zbyt wiele, zwłaszcza o domu i rodzicach, a starsze dzieci o przedstawicielach płci przeciwnej, bo niepotrzebnie obudzą się fantomy miłości”. Może to z powodu jej opowieści nawet w marzeniach jestem nieśmiały. I z tej nieśmiałości podczas marzeń się jąkam.2. Facet z zakupami
Normalni mężczyźni marzą o blondynkach z piersiami jak dwa balony i o sobie z twarzą między tymi balonami albo i z czym innym nawet. Albo o tym, że blondynki są dwie, a jedna przefarbowana na rudo. Albo że jadą samochodem, a obok siedzi dziewczyna i nagle spodnie mu rozpina i dalejże tam ręką. Taką niektórzy mają w marzeniach odwagę.
Takie marzenia na filmach pokazują, głównie na tych od krytyki społeczeństwa konsumpcyjnego. Ja to czasami chciałbym być właśnie tak konsumpcyjny, żeby mnie potem skrytykowali. A jeszcze lepiej, żeby ta dziewczyna, która stoi przede mną w kolejce do kasy, była tak konsumpcyjna.
Mogłaby się do mnie odwrócić, tak jakoś spojrzeć, jak to one potrafią, tak zatrzepotać rzęsami i się uśmiechnąć, żebym wiedział, że to już jest przyzwolenie, akceptacja taka, i już mogę odważnie na przykład o godzinę zapytać.
– Przepraszam, która godzina?
A ona mnie informuje, że wpół do trzeciej. Wtedy ja mówię, że chyba się skądś znamy, może z liceum. Odpowiada, że ma na imię Maryśka. O rety, to zupełnie tak jak moja miłość z czasu studiów, Marysia Jezus, w żadnym wypadku nie może być pomyłki. Ona się uśmiecha, a ja ją zapraszam na herbatę, jak już się skasujemy.
Chętnie przystaje na propozycję. Na klatce schodowej potykam się o wycieraczkę. Poprawiam ją i przy okazji zaglądam Marysi pod spódnicę. Okazja czyni złodzieja, więc kradnę jej majtki. Od razu zdejmuję z niej wszystkie siedem par, gdyż ona nosi majtki na wszystkie dni tygodnia. A każde innym dniem podpisane. Niedziela na czerwono, bo czerwonym znaczy się to, co ważne; że trzeba do świątyni iść, każdy ma pamiętać.
Marysia udaje, że kradzieży nie zauważa. A może nie zauważa naprawdę, gdyż jest pochłonięta lekturą spisu lokatorów. W domu krótka rozmowa, rodzaj gry wstępnej. Dowiaduję się, że skończyła tylko podstawówkę. Więc nie może być moją dziewczyną z liceum. Wychodzi, a ja sam przygotowuję herbatę. Okazuje się, że herbata jest z pokrzywy i parzy mnie w palce.
Nawet jak sobie marzę, to mi nie wychodzi.
*
Stoję w kolejce do kasy, przede mną dziewczyna wyjmuje zakupy z koszyka. Ale nie odwraca się do mnie, żebym mógł zapytać o godzinę.
Kładzie na taśmie pudełko aromatyzowanych świeczek, dwa mocne piwa i jedno lekkie, słodkie, z aromatem malin, parówki drobiowe, żwirek dla kota, paczkę prezerwatyw. Cała kolejka patrzy na tę paczkę prezerwatyw. Czerwone, z wypustkami, nasączone aromatem, też malinowym, i substancją opóźniającą wytrysk.
Kasjerka próbuje uruchomić taśmę, bezskutecznie, coś się zacięło. „Pani mi to poda”, mówi do dziewczyny, więc ta po kolei podaje: świeczki, piwo, parówki, żwirek i prezerwatywy o smaku malin.
Wyobrażam sobie jej dzisiejszy wieczór. Włoży piwa do lodówki, posprząta u kota, zrobi kolację i będzie czekać. Tak, ten chłopak raczej z nią nie mieszka. Nie kupowałaby mu piwa i prezerwatyw. Chce go przyjąć w czystym i pachnącym domu, stąd nowy żwirek i zapachowe świeczki. Ugości go kolacją, a potem sobą. Może nie zna go jeszcze dobrze, bo przezornie założy prezerwatywę. Może nawet do miłości francuskiej. Lubi lato, lato ma smak malin. Może jednak przynajmniej raz już z nim spała i okazało się, że nie jest najlepszym kochankiem. Może pomogą te wypustki i żel opóźniający. A może ona po prostu jest przewidująca albo mężczyźni są tacy mało skuteczni lub przewidywalni i lepiej od razu założyć wypustki.
Trochę zazdroszczę jej kochankowi, podoba mi się determinacja dziewczyny, na pewno będzie się starać. Chciałbym być na jego miejscu, chociaż przez jeden wieczór. Kiedy ostatnio byłem w łóżku z kobietą? Pół roku temu? Codzienny wzwód poranny samotnego faceta jest najwyrazistszym z wyrzutów sumienia; organizm każdego ranka przypomina mi o obowiązku rozmnożenia się, założenia obrączki, rodziny oraz księgi hipotecznej pod dom na kredyt. A potem kupowania, kupowania i kupowania. Na co dzień w Tesco, a od święta w Ikei, gdzie w wielkich ilościach stoją zestawy niezbędne do uporządkowania życia małżeńskiego, chociaż niekoniecznie do jego ułożenia. Czteroosobowa rodzina to większy rynek zbytu niż cały poligon.
Dziewczyna pakuje zakupy, podaje kartę, wciska PIN. Cztery rytmiczne ruchy palców na dwóch skrajnych przyciskach terminala. Tych na samej górze. Jeden, trzy, jeden, trzy. Wykładam z koszyka mrożone frytki, pulpety w słoiku, butelkę brandy, męski żel pod prysznic, karmę dla psa, a na koniec miesięcznik dla mężczyzn oraz sałatkę z buraczków, jedno i drugie zafoliowane, żeby palcami nie próbować.
Jakieś smutne wydają mi się te zakupy, jednoosobowe, widać, że nie mam nikogo do pary. A może tak mi się tylko wydaje i nic z nich nie wynika, żaden smutek i żadna samotność. To przecież głupie, żeby z zakupów wynikał smutek, z zakupów może wynikać bieda, rozrzutność lub miły dostatek, gusty i apetyty, a nawet liczba domowników, ale niby dlaczego z pulpetów ma wynikać smutek?!
– Oj, smutne te pana zakupy – wtrąca się w moje rozważania głos za plecami. – Widać, że nie ma kto panu ugotować, a te pulpety niech pan odłoży, oni z papieru je robią, i lepiej kawałek świeżego mięsa pan kupi, na patelenkę wrzuci i raz dwa się usmaży, tylko wcześniej tłuszczu trzeba dodać.
Odwracam się, patrzę, a to jakaś dama z fioletowymi włosami i w fioletowym ortalionie tak do mnie przemawia i teraz już cała kolejka gapi się na moje pulpety zrobione z papieru i na mój miesięcznik do papierowych marzeń sennych. Osiem albo dziewięć osób, wszyscy się patrzą, niektórzy potakują głowami i już dyskutują o składzie tych nieszczęsnych pulpetów, na pewno ich nie tknę.
Następnym razem przyczepię sobie kartkę: „Jestem samotnym facetem, kupuję pulpety ze starego mięsa i proszę uczcić to milczeniem przy kasie”.
Najchętniej zostawiłbym to wszystko i uciekł ze sklepu, ale nie mogę, bo obok stoi ochroniarz i słucha, a poza tym kasjerka przeciągnęła już kartę przez terminal i prosi o wpisanie PIN-u, a następnie zaakceptowanie zielonym. Jeden, dziewięć, sześć, trzy, zielony, mogę jechać.
– Tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt trzy, akurat rok mojego urodzenia – cieszy się ochroniarz. – Pańskiego też?
*
W domu rozpakowuję zakupy i włączam komputer, żeby sprawdzić pocztę. W skrzynce jest parę reklam i taki list:
Śniłeś mi się dzisiaj, było tak jak kiedyś, aż zatęskniłam i tak mnie w dołku od tego ścisnęło, że obudziłam się w najmilszym momencie. Wiedziałeś, że można tęsknić przez sen? Ja tęsknię. Potem poszłam na zakupy i wydawało mi się, że stoisz za mną w kolejce, nie poznajesz mnie, ale zaraz zapytasz o godzinę i wtedy rozpoznasz. Ale nie zapytałeś. Szkoda, następnym razem odezwij się jakoś. Twoja Miriam.
Czytam list kilka razy i czuję, jak z ekscytacji czerwienieją mi uszy. Dopiero po kilku minutach stygną. Jaka Miriam? Przecież ja nie znam żadnej Miriam. To pewnie jakaś nowa kampania reklamowa w internecie, a ja jestem już cały rozogniony.
Na szczęście gdy w świecie wirtualnym wybucha pożar, nie trzeba wzywać straży pożarnej, bo na miejscu jest wygaszacz ekranu.
*
Następnym razem, gdy idę do hipermarketu, zdejmuję kurtkę i przezornie kładę na dnie koszyka, zakryję nią później smętne sprawunki. Mam wrażenie, że wszyscy wzajemnie się tu obserwują, każdy każdemu do koszyka zagląda. A co udało się panu z przeceny kupić? Ale miał pan szczęście, toż to czekoladki Lindt za trzy czwarte ceny, a do tego jeszcze przez dwa dni przydatne! I wszyscy z przyszłą sytością na twarzach, jakby w myślach trawili zawartość koszyków, na wszelki wypadek jeden drugiemu w głąb zakupów patrzy, jakby w głąb gardła zaglądał, jakby czegoś żałował, że ten ma, a on nie, że może o czymś zapomniał i przyjdzie się obejść smakiem. A poza tym takie to przecież ciekawe, namiastka podglądania cudzego życia, prawie jak zaglądanie do lodówki, patrzenie, co się na obiad poda do stołu i jakimi chusteczkami potem usta wytrze, jakiego papieru na sam koniec użyje się w łazience, niektórzy biorą nawet perfumowany.
Idzie młodziutka, prześliczna dziewczyna i już się do niej zbliża wytrawny amant na bezrobociu, ale nagle – cóż to? Dziewczyna pakuje do koszyka pampersy w najmniejszym rozmiarze i kaszkę dla niemowląt od pierwszego miesiąca do pół roku oraz herbatkę koperkową! Co innego, gdyby pampersy były dla roczniaka; wtedy już jest rozmowa, bo taka dziewczyna i czasu ma więcej, i domem może już być znudzona, warto spróbować. Kaszka zaś dla niemowlaka i herbata koperkowa niczego dobrego takiej rozmowie nie wróżą – malucha trzeba karmić w nocy i poić koperkiem, bo pewnie ma gazy, dziewczyna jest niewyspana i żadne amory jej w głowie, amant ucieka.
Jadę ze swoim koszykiem i przykrywam pulpety kurtką. Tamte sprzed paru dni wcale nie były takie złe, w dodatku te są w pomidorach, ale nie chcę już o nich przy kasie dyskutować, w ogóle nie chcę być podglądany. Może mam jakąś fobię albo uraz, teraz psychologia robi takie postępy, że każdy ma jakieś dziwactwo. Byleby je nazwać, a potem to już da się uzasadnić naukowo, a czasem nawet wyleczyć.
Hostessa w białej bluzeczce, krótkiej spódniczce i czerwonych podkolanówkach częstuje okruchami wafelka. Dziś wielkie promocje, wszystkie marzenia po obniżonej cenie. Cogito, ergo sum, jak mawiał Kartezjusz. Kupuję, więc jestem.
Obok myśli kartezjańskiej przechodzą dwie dziewczyny.
– O, popatrz, to ta hostessa, co grała w telewizji pachę!
– Jak to pachę?
– No, normalnie, mówię ci. Reklamowała dezodorant i kamera przez chyba dziesięć sekund pokazywała jej pachę. Że już nie śmierdzi, tylko teraz pachnie tym dezodorantem.
– To głupie. Przecież z telewizji i tak nie było czuć, że śmierdzi.
– A wąchałaś?
Z głośników sączy się łagodna muzyka, spokojnie i leniwie, bo właśnie po to się sączy, żeby rozleniwić, spowolnić, zatrzymać przy półkach, nie ma się co spieszyć, doprawdy – o jakie tu herbatniczki ładnie zapakowane w czerwone pudełko. Ten, kto dobiera muzykę, jest bardzo ważny i dużo zarabia, podobnie jak ten, kto wymyśla kolory. Już nie wiadomo, kto wymyślił czerwony, ale na pewno został milionerem. W czerwonym wszystko łatwiej sprzedać, wiedzą to nawet stojące pod dworcami zniszczone kobiety.
*
Kasjerka, do której się zbliżam z koszykiem, ma przyczepioną do bluzeczki plakietkę z imieniem Magdalena. Dwudziestoparolatka z rudymi włosami spiętymi w koński ogon. Na twarzy kilka piegów. Szczupła, niebieskie oczy, brwi tak jasne, że prawie niewidoczne. Znam ją z widzenia, ostatnio pracowała w Empiku, przychodziłem tam raz, dwa razy w tygodniu, dziewczyna dobrze mnie pamięta. Gdy kupowałem płyty, dokładnie im się przyglądała, czasami się uśmiechała lub marszczyła brwi. Głos ma tak ciepły, że zimą pewnie rozpływają się w powietrzu płatki śniegu.
Kilka dni temu poleciła mi książkę. Pierre Péju, „Siostrzyczka Ewa od kartuzów”.
W domu włączyłem muzykę i przeczytałem pierwszy akapit. Straszny. O tym, że dziecko za chwilę wpadnie pod samochód. To nie na moje nerwy. Ostatnio za łatwo się rozklejam, zostałem wymyślony przed epoką żywicy epoksydowej.
Czytałem pobieżnie, jakbym nie chciał się nad nią roztkliwiać albo jakby to była książka na czas, jakby o określonej godzinie miała z niej ulecieć cała treść; czytałem pośpiesznie, ślizgając się po czubkach zdań, skacząc po grzbietach akapitów. Ten pośpiech mnie nie uratował. Moja słabość była szybsza niż to naprędce chowane przed nią czytanie i dopadła mnie wraz z ostatnim zdaniem, a ja, przegrany, poddałem się nerwowemu chlipaniu i chociaż było mi wstyd przed książką i przed sobą, to już nic nie mogłem zrobić – chlipanie trzymało mnie za gardło, ciągnęło za nos i tarło oczy, wiwatowało całym swoim smętkiem, zwyciężając niemiłosiernie pod sztandarami mokrych chusteczek.
Nazajutrz wróciłem do sklepu w poszukiwaniu nowej książki. Podszedłem do dziewczyny i wskazałem tytuł, który kupiłem wczoraj.
– Czy ma pani coś równie pięknego?
Spojrzała mi w oczy. To było długie spojrzenie, pełne zaciekawienia i chyba jakiejś obietnicy.
– Tak. Jutro kończę o dziewiętnastej. Niech pan po mnie przyjedzie.
Przyjechałem, ale jej nie było.
*
Magdalena przygląda się zakupom i obserwuje klientów, część przychodzi tu niemal codziennie, o wielu z nich sporo może powiedzieć, chociaż żadnego nie zna.
Ten czterdziestoletni pan ma młodą kochankę, odwiedza ją w weekendy. Codziennie kupuje trochę warzyw i owoców, pieczywo, czasami piwo. Większe zakupy robi z żoną, przed rozpoczęciem roku szkolnego był z dwojgiem dzieci. Natomiast w soboty przychodzi bardzo wcześnie, z samego rana, i jest ubrany tak, jakby jechał w delegację. Garnitur, długi płaszcz, kapelusz. Wyjazd w delegację jest pewnie wersją dla żony, tymczasem mężczyzna kupuje szampana, czekoladki, damskie kosmetyki, czasami bieliznę w rozmiarze S. I zawsze płyn do lubryfikacji, jakby między nim a jego kochanką było tarcie nie do złagodzenia słowem lub pieszczotą.
Być może Magdalena przygląda się także moim zakupom. Obok pulpetów na dnie koszyka kładę zamrożoną pizzę oraz sfilmowaną powieść Alberta Moravii „Mężczyzna, który patrzy”. Nie dziwię się, że patrzy, bo na okładce ładna blondynka pokazuje biust. Co prawda jest napisane, że w roli głównej występuje aktorka z Polski, Katarzyna Kozaczyk, ale jeszcze nie wiem, że to ostrzeżenie. Na razie zbliżam się do kasjerki, poprawiam kurtkę, żeby przykryła wszystko, co jest na dnie wózka, zwłaszcza imponująco sterczące piersi eksportowej aktorki, zdemaskuję się dopiero przy kasie.
Wyjątkowo nie ma już jednak kolejki, żenującej demaskacji nie będzie, spokojnie wykładam towar na taśmę, ale pulpety nie przechodzą przez czytnik, kasjerka próbuje drugi raz i trzeci, w końcu sięga po telefon i dzwoni do kogoś z działu spożywczego.
– Zaraz podadzą mi kod – wyjaśnia i teraz oboje czekamy, ja po tej, ona po tamtej stronie taśmy, między nami rozmraża się pizza, a w sufit, jak dwie race, strzelają piersi Katarzyny Kozaczyk.
Patrzę na kasjerkę, ma bardzo krótką spódniczkę, którą co jakiś czas naciąga, tak jakby nie zauważała, że bardziej się nie da. Spoglądam na sąsiednią kasę, a tam też siedzi dziewczyna w za krótkiej spódniczce i też ją nerwowo naciąga, i przy następnej kasie też, i z drugiej strony także, zupełnie jakby epidemia krótkich spódnic wszystkie dziewczyny dopadła. Kasjerka widzi mój wzrok, uśmiecha się:
– No, trochę za krótkie dali nam te spódnice.
Stoję już kilka minut, a jak człowiek czeka tak bez sensu, to czas niewiarygodnie mu się ciągnie. Mam wrażenie, że zdążyłbym pojechać na stację, zatankować i wrócić, w końcu to niedaleko. Ale nie narzekam i nigdzie nie muszę jechać, bo nogi dziewczyna ma ładne.
Za mną ustawia się kolejka i już trzy nowe osoby patrzą na moją rozmrażającą się pizzę, a ja jestem pewien, że zaraz usłyszę coś o pulpetach. Ale na szczęście telefon właśnie dzwoni i dział spożywczy podaje kod kreskowy, słoik przeszedł, Moravia przeszedł, a za nim pizza w mokrym pudełku.
– Dawno już zauważyłam, że nazywa się pan tak samo, jak ten znany aktor – zauważa kasjerka, oglądając moją kartę kredytową.
– Tak, czasami nawet mnie z nim mylą, zwłaszcza przez telefon.
– Głos ma pan podobny.
– No właśnie.
– Lubię go. Lubię ten jego głos.
– Też interesuję się filmem – mówię bez sensu, jakbym był na eliminacjach do programu „Mam talent”.
– Widzę właśnie. – Dziewczyna patrzy na Moravię. – Pan zawsze kupuje coś ciekawego. Powie mi pan, czy warto to obejrzeć?
– Jasne.
Chcę ją zapytać o ten Empik, ale jakoś się krępuję. Nie jestem typem zdobywcy, uprawiam raczej samotny onanizm. Bardziej mól książkowy ze mnie niż dusza towarzystwa. Chociaż mole raczej się nie onanizują.
– No to do widzenia.
Ale i tak czuję się wyróżniony. Dziewczyna zapamiętała mnie po zakupach. Chociaż, z dwojga złego, wolałbym jednak, żeby zapamiętała mnie po głosie. Głupio być tak postrzeganym przez pryzmat koszyka.
*
Kiedyś pani nocna mówiła, że po przedmiotach ich poznacie, a nie po słowach; słowa bywają złudne, dla niepoznaki lub dla zmylenia, albo dla świętego spokoju, a przedmioty są do zaspokojenia potrzeb, powszednich albo wyuzdanych, mówią o nas na pewno nie wszystko, ale z pewnością wiele.
Pani nocna była obdarzona szóstym zmysłem; wiedziała, w którym pokoju płacze chłopczyk, szła do niego i przytulała jak małego misia, „nie płacz już, Piotrusiu, mama z pewnością do ciebie wróci”. Do pani nocnej szło się cichutko, na palcach, po jeszcze jednego buziaka lub po zimną herbatę z cynowego garnka, który też pełnił dyżur do samego rana, gasząc razem z nią wszystkie nocne pragnienia. Szło się bez kapci, kapcie klapały, a to mogło niepokoić inne dzieci, pani nocna groziła kapciom palcem. Pozostawały więc schowane pod łóżkiem – tam, gdzie małe lęki z całego dnia. Po herbacie pani nocna pomagała nam jeszcze zrobić siku, idąc za nami do łazienki i odkręcając kran z zimną wodą, „Psi, psi, psi”, mówiła wtedy, a my napinaliśmy pęcherze i byliśmy prawdziwymi mocarzami, którzy dla swoich kobiet napinają mięśnie, aż siku w końcu leciało i kran można było zakręcić.
*
W domu poddaję szczegółowej analizie sklepową sytuację, rozbieram ją na czynniki pierwsze, a potem rozbijam na atomy i nie wykluczam reakcji jądrowej, która być może się zbliża. Chyba wpadłem w oko tej dziewczynie, skoro mnie zapamiętała i wie, co kupuję. Jest miła i ładna, przyjemnie byłoby zjeść z nią pulpety, napić się wina i porozmawiać. Na pewno zna się na kinie, jest inteligentna i bardzo wrażliwa, skoro lubi Moravię. Poza tym ma uśmiech jak Marysia Jezus, z dwoma dołeczkami. W takie dołeczki łatwo wpaść samotnemu mężczyźnie.
Chowam pulpety do lodówki, niech poczekają na romantyczne spotkanie, do piekarnika wkładam przemoczoną pizzę, a do odtwarzacza film, nazajutrz go dziewczynie opowiem. Ale gdy zaczynam oglądać, dopada mnie zwątpienie.
Zamiast ważkich kwestii społecznych, jak to u Moravii, widzę takie porno, że w domu robi się gorąco. Na ekranie śliczna blondyneczka, nomen omen miss Dąbrowy Górniczej, gra ofiarnie całym ciałem, a szczególnie nagimi biodrami i wymarzonym przez każdego górnika biustem w rozmiarze konkursowych karbinadli. Przez większość filmu ofiarnie daje się fedrować, wielokrotnie ukazując nie tylko tyłek, lecz także przodek, którego złoża zdają się niewyczerpalne. A jak udaje się do restauracji, to sama sobie fedruje w przodku, w wyniku czego dochodzi jak górnik do ściany. Szyb ukazywany jest kilka razy, ale w środku ciemno.
Z zaskoczeniem zauważam, że przyjemne wrażenie robi na mnie intymne owłosienie aktorki – blond futerko, dość długie, ale bardzo schludne, jak to u dziewczyny ze Śląska. Co więcej, analogiczne jasne futerka występują na obszarze aktorki także pod pachami.
Kto wie, myślę sobie, może ta ekstrawagancja ma być zapowiedzią przyszłych trendów, w których reżyser pokazuje wielkie wizjonerstwo Moravii? Może to jasne owłosienie intymne polskiej aktorki symbolizuje powrót do wartości uniwersalnych – do tradycji katolickich, narodowych i patriotycznych? I to chyba jest najbardziej wstrząsające z całego filmu, a jak wiadomo, sztuka powinna wstrząsać jasnym przesłaniem.
Postanawiam, że nie wyjawię Magdalenie kupna pornosa, tylko opowiem akcję powierzchownie, bez opisu natury. Co najwyżej przyznam, że główna bohaterka ma najpiękniejsze piersi, jakie kiedykolwiek widziałem. Zwłaszcza jak podnosi ramiona do góry i mocno przegina się do tyłu. Gdybym był kobietą, cały czas bym się tak przeginał.
Przed snem sprawdzam pocztę. Krótki list od kobiety o imieniu Miriam.
Przyśnij mi się tak jak wczoraj, proszę.
A jeśli to nie jest żaden chwyt reklamowy?
Trudno mi jednak w to uwierzyć.
Żaba jaka jest, każdy widzi, i nie trzeba jej całować, żeby się rozczarować brakiem zaczarowanego.3. Norah Jones i hipnoza stukających kółek
Gdy słyszysz tupot na schodach, możesz się domyślać wszystkiego, ale nigdy nie myślisz o tym, że to czas ucieka. A ja ostatnio coraz częściej mam takie wrażenie. Pewnie dlatego, że ludziom samotnym czas ucieka za dwoje.
Nazajutrz idę do marketu, ale Magdaleny nie ma przy kasie. Rozglądam się i widzę ją w głębi sklepu, pcha przed sobą naładowany do połowy koszyk, a za nią podąża mężczyzna z mikrofonem i nagrywa stukot kółek. Trwa to prawie kwadrans, idą w poprzek sklepu, raz szybciej, raz wolniej, przystają, wracają, znów idą, w zależności od gestów drugiego mężczyzny, który kroczy za nimi i notuje coś w zeszycie.
W końcu przestają się nienaturalnie zachowywać, Magdalena odwozi koszyk w kierunku wyjścia, wtedy podbiegam do niej i udając zaskoczenie spotkaniem, zagajam:
– Dzień dobry.
– Dobry wieczór – odpowiada Magdalena, i słusznie, bo już jest dawno po dwudziestej.
Z kilkudziesięciu kineskopów na półkach przemawia po „Wiadomościach” prezydent kraju, właśnie ogłoszono wyniki wyborów. Na stoisku AGD telewizory stoją dokładnie naprzeciw pralek, każda jest otwarta, bo w bębnie ma wyeksponowane dane techniczne. Wygląda to tak, jakby pan prezydent przemawiał do pralek, a każda słucha z otwartą gębą. I poza nimi nikt na niego nie zwraca uwagi, klienci są jak muszki owocówki, ciągnie ich tylko do słodkich przecen, a prezydent jeszcze nie przeceniony.
– Pójdziemy na kawę? – moduluję głos tak, by jak najbardziej przypominać aktora Adamczyka.
– W porządku, mam przerwę – zgadza się Magdalena i robi zmęczoną minę. – Co za wariactwo – dodaje – całkiem im już odbiło! Ach.
– Ale co? – pytam mało inteligentnie, jakbym nie miał za sobą studiów filozoficznych i doświadczenia czterdziestu lat życia pełnego pomyłek.
– Ci od sprzedaży, z merchandisingu, znowu szaleją! Sklep ma nie takie obroty, jakie zaplanowali, więc przyjechał ktoś z zarządu, żeby sprawdzić. I okazało się, że pozornie wszystko jest jak trzeba. Szef nawet zapach kawy rozpylił w powietrzu, jak w podręczniku, żeby konsumenckie pożądanie wzbudzić! I kicha! I na nic! Aż się dopatrzyli!
– A czego? Czego się dopatrzyli? – Rozglądam się podejrzliwie.
– Płytek. Z płytkami jest kłopot. W projekcie sklepu były wyraźnie określone. Pracował nad nimi sztab ludzi w Berlinie lub w Paryżu, sama już nie wiem. A położyli nie takie.
– Skąd wiesz? Skąd pani wie? – poprawiam się natychmiast.
– Daj spokój, mów mi po imieniu. W końcu to zaszczyt być na „ty” z samym Piotrem Adamczykiem – Uśmiecha się przekornie. (Ach, te dołeczki!) – Będę tu pracować za biurkiem, dlatego przeniosłam się z Empiku. Na kasie byłam przez miesiąc, żeby się wciągnąć, a teraz zabrali mnie do marketingu, taka tam jestem „przynieś, wynieś, pozamiataj”, ale to na początek.
– Gratuluję. A płytki zwyczajne przecież, z Castoramy chyba, kupione po sąsiedzku.
– Właśnie, po sąsiedzku, jak to w Polsce, byle bliżej, byle prościej, a może u kumpla po znajomości. A były dokładnie opisane. Przez specjalistów! Takich, którzy dostają za to kupę kasy i mają służbowe mercedesy, a u nas koleś wali to, bo zarabia trzy pięćset i wszystko psuje.
– A jakie to ma znaczenie? Pękają te kafelki czy co?
– Nie pękają, są nawet mrozoodporne, jakby miało przyjść zlodowacenie.
– To co z nimi?
– Źle dźwięczą.
– Co robią?
– Źle dźwięczą!
– Kafelki?
– Po prostu fatalnie.
– Nie zauważyłem.
– Wydaje ci się, że ich nie słyszysz, ale twoja podświadomość słyszy. Ten z mikrofonem to geniusz muzyczny, ma niesamowitą intuicję muzyczną, sprowadzili go z końca świata. Dźwiękowiec samej Norah Jones! Rozumiesz?
– Norah Jones?
– On prowadzi eksperyment. Takie badanie na skalę całej Europy, a nawet i rynku chińskiego. Wytypowali nas i wyłożyli jakąś potworną kasę, nie wiem nawet ile, na udowodnienie, że w hipermarketach wpływ na sprzedaż może mieć nawet wielkość płytek podłogowych. Bo większe płytki powodują, że kółka pchanego przez klienta wózka wydają odgłosy z mniejszą częstotliwością, a to uspokaja, kołysze i koi.
– Coś jak hipnoza?
– Właśnie. Monotonny dźwięk omamia naszą czujność i wtedy trochę poza świadomością sięgamy po to, co się nam podpowie. Ach, jakie to podniecające!
– I tak jest rzeczywiście?
– Powinno być. A tu kicha ponoć jest. Podłoga nie hipnotyzuje, klient nie kupuje. Płytki są za małe, nie powodują odpowiedniej wibracji. Ten od płyt Norah Jones ma właśnie to sprawdzić.
– Dziwne, w życiu bym nie pomyślał, że człowiek, który nagrywał płyty Norah Jones, nagrywa też płytki podłogowe w sklepie.
– Powiem ci jedno. Jeszcze nie wiadomo, co na końcu okaże się największym przebojem.
– À propos płyt, oglądnąłem tego Moravię, o którym wczoraj mówiłaś. – Zmieniam temat, chociaż to „à propos” wydaje się nieco naciągane.
– O, przyszedłeś, żeby opowiedzieć?
– Jasne.
– Pamiętałeś? Jak miło… To mów, proszę, mów.
– Więc tak… – Biorę głęboki oddech. – Film jest oczywiście krytyką społeczeństwa konsumpcyjnego. Mieszczaństwa i jego zakłamania. Jest to wielki film o buncie. Przeciwko narzuconym normom społecznym, nieodpowiadającym naturze człowieka.
– Naprawdę? – Magdalena nie kryje rozczarowania. – To brzmi strasznie nudno. Na okładce goła cycatka, myślałam, że to o seksie.
– To główna bohaterka. Ona się nie depiluje. Pokazuje łono i włosy pod pachami; reżyser chce nam powiedzieć, że w ten naturalny sposób eksponuje swój buntowniczy manifest…
– To ona się nie depiluje?
– Nie.
– Ach, to ciekawe. A już myślałam, że nudy.
– Trochę nudy, chociaż może ja tak nudno opowiadam.
– No co ty. Ciekawie mówisz, ale ja myślałam, że to jest po prostu jakieś fajne porno. Widziałam, że reżyserem był Tinto Brass, ten od „Kaliguli”. A masz w domu jakiś dobry erotyk?
– Coś się znajdzie. Kupiłem ostatnio na DVD „Cząstki elementarne” Houellebecqa. Nie widziałem jeszcze, ale książka ponoć ostra. Mówią, że porno. Może byś wpadła, obejrzymy razem?
– A, na studiach pisałam analizę „Platformy”. Bardzo mi się podobała, ostro, po męsku napisana. Czytałeś?
– Tak, oczywiście – kłamię, bo nie doszedłem nawet do połowy, i żeby nie zdążyła mnie zapytać o opinię, od razu zadaję wyprzedzające pytanie: – A co teraz czytasz?
– Ostatnio czytałam głównie koszyki. Przez ten miesiąc, gdy siedząc przy kasie, miałam poznawać zachowania klientów.
– Koszyki czytasz? Jak to koszyki?
– Patrzę, co kto kupuje, i wyobrażam sobie, kim jest.
Przypomniała mi się pani nocna, opiekunka, którą miałem w domu dziecka. Była panną, więc najczęściej zostawała z nami na noc. Gdy w piątki przychodzili dorośli, by zabrać nas na weekend i być może upatrzyć sobie kogoś do adopcji, radziła nam, żeby nie słuchać tych wszystkich ciepłych słów, którymi do nas mówią, tylko uważnie rozglądać się po ich domach. „Po przedmiotach ich poznacie”, powtarzała nam pani nocna, „a nie po słowach; słowa bywają złudne, dla niepoznaki lub dla zmylenia, albo dla świętego spokoju, a przedmioty są do zaspokojenia potrzeb, powszednich lub wyuzdanych, nie mówią o nas wszystkiego, ale z pewnością wiele”.
Pani nocna chyba rozumiałaby się z Magdą.
– Muszę lecieć – mówi Magda. – Przerwa mi się skończyła.
– To co z tym Houellebecqiem? Może wpadniesz w weekend?
– Wolałabym tak od razu nie wpaść. – Uśmiecha się, puszczając oko. – Ale odwiedzić cię mogę. Przyjedź po mnie. – Zamyśla się na chwilę. – Houellebecq! Co za okropnie trudne nazwisko! Jeśli u nas, na polonistyce, ktoś wie, jak się je pisze, to dostaje tytuł magistra literatury, a jeśli jeszcze wie, jak to się czyta, to może mieć doktorat.
– Tak, to okropnie trudne nazwisko – przyznaję. – Nie mam pojęcia, jak poprawnie się je pisze.
*
W domu pies wita mnie merdaniem ogona, klepię go po karku i to wszystkie pieszczoty, jakie nam się na ten wieczór należą. Nie wiem, czy on się do naszej samotności przyzwyczaił, ja czuję się z nią coraz gorzej; samotność nie jest naturalnym stanem, wszystko wokół występuje w parach, poduszki w sypialni, palniki w kuchence, a nawet baterie w latarce.
Od czasu Marysi Jezus nie udało mi się być prawie z żadną kobietą dłużej niż kilka miesięcy, z jedną spotykałem się przez rok. Zawsze coś było nie tak, trudno powiedzieć. Zupełnie jakbym płacił za to, że pozwoliłem jej odejść.
Czasami śni mi się tamten dzień. Otwieram drzwi sypialni i patrzę na rzeczy, które po sobie zostawiła. Szczotka do włosów, kilka frotek, jedwabna koszulka z oberwanym ramiączkiem. To nie ja byłem tym mężczyzną, który je oberwał. Przypomina mi się powiedzenie, że los jest ślepy. Nigdy nie sądziłem, że to mogłoby działać na moją korzyść. Ale dzisiaj tak myślę i proszę: „Losie, który jesteś ślepy, nie otwieraj oczu mojej następnej dziewczynie, niech będzie na mnie ślepa jak ty, ślepy losie, gdy się z nią kiedyś spotkam”.
Z łazienki zabrała wszystkie swoje rzeczy, zniknęły tuziny słoiczków i tubek z kremami do czarowania czasu i buteleczki z płynami do mącenia w głowach mężczyzn. Smutno wygląda łazienka bez śladów obecności kobiety.
W całym domu było jej pełno. Nic mnie w niej nie złościło, nie nudziło, nic mi w niej nie przeszkadzało. Rozczulała mnie jej porozrzucana garderoba, stanik dwa dni temu zostawiony na klamce, zabłocone buty na środku przedpokoju, zapomniany pod łóżkiem kubek po herbacie. Rozczulała mnie, gdy używała mojej maszynki do golenia, szczoteczki do zębów, szalika. Chodziła w moich koszulach, które odnajdywałem potem na dnie szafy, poplamione winem, jogurtem lub sosem. Boże, jakie to było rozczulające!
Jest wiele sposobów na to, aby poznać, czy mężczyzna naprawdę kocha. Podejście do domowego rozgardiaszu jest jednym z najprostszych wskaźników miłości. Postrzeganie codziennego bajzlu jako uroczego nieporządku oznacza całkowite zauroczenie i miłość ślepą. Jeśli mężczyzna zaczyna mówić, że widzi pobojowisko, kram lub stajnię Augiasza, to też jest jeszcze na etapie dobrotliwego droczenia się. Nieład zaczyna brzmieć groźnie, to pierwsza oznaka buntu, niezgody, początku znudzenia. Bałagan to już równia pochyła; mężczyzna, który narzeka na bałagan w domu, powoli przestaje kochać, za chwilę powie, że nie może żyć w tym bajzlu, a to będzie oznaczało, że prawdopodobnie ma kochankę, do której odejdzie wkrótce po tym, jak zacznie przeklinać panujący wszędzie burdel. „Zostawiam ten chlew”, powie w końcu i sobie pójdzie, chociaż ten chlew wygląda dokładnie tak samo, jak wyglądał uroczy nieporządek, może jedynie rozmiar 36 zmienił się na 40.
*
Wieczorem wychodzę z psem i patrzę na niebo. Gdy jest taki wiatr jak dziś, zazwyczaj spadają gwiazdy, wtedy wymyślam sobie różne życzenia. Wczoraj miałem takie, że aż gwiazda, która spadała, zatrzymała się w połowie, jakby ze zdumienia ją zatkało. Powiedziała: „O pardon, monsieur” i taka była zaskoczona, że nie tylko nie spadała dalej, ale po chwili wróciła i przykleiła się ponownie do nieba. Ale kiedyś wezmę patyk i strącę skubaną, niech mi się spełni.
*
Biorąc przed snem prysznic, postanawiam pójść do fryzjera i o siebie jakoś doraźnie zadbać, może nawet zrobię sobie manicure; Marysia mówiła, że kobiety zwracają dużą uwagę na dłonie. Kosmetyczka pewnie zaproponuje mi też pedicure, ale to już wydaje mi się przedwczesną inwestycją, przecież na pierwszej randce raczej nie dojdzie do ściągania skarpetek.
W łóżku sprawdzam jeszcze pocztę na laptopie.
Wiesz, zrobiłam sobie wczoraj manicure i przy okazji pomalowałam paznokcie u stóp na tęczowo. Każdy jest w innym kolorze. Podobałoby Ci się. Miłych snów. Twoja tęczowa Miriam.
Kim jest Miriam? Może to jakieś biuro matrymonialne? Takie jak z tych filmów science fiction, gdzie czytają w myślach.
*
O świcie, gdy wychodzę z psem, w parku, między drzewami, dwoje starych ludzi zbiera chrust. Odkąd tu mieszkam, widzę ich niemal codziennie – ona ściąga spod drzew gałęzie, a one je łamie i układa równo na szarej płachcie, którą potem zarzuca na plecy. Pamiętam, jak chodziłem do piątej albo szóstej klasy, mieliśmy narysować, jak wyobrażamy sobie nasze miasto, naszą okolicę w XXI wieku. Narysowałem poduszkowce unoszące się nad ziemią i uśmiechniętych ludzi, wszyscy byli młodzi, bo wymyślono już tabletkę na nieśmiertelność. Nie sądziłem wówczas, że powinienem narysować staruszków, którzy w moim dumnym mieście przez cały rok zbierają chrust na zimę.
Ranek jest chłodny, więc po powrocie rozpalam w kominku; najpierw układam brzozowe polana, palą się najszybciej i są najwonniejsze; ich zapach słodko otula całą okolicę. Dębinę i grab zostawiam na zimę, to twarde drewno, tli się spokojnie i powoli, nie to co młoda brzoza, frywolnie strzelająca iskrami. Drewno brzozy przypomina zapał nastolatki lub co najwyżej dwudziestoletniej dziewczyny; zajmuje się chętnie i płonie pospiesznie. Zanim świat wokół się rozgrzeje, zostaje z niej kupka stygnącego popiołu. Jej ogień jest jasny, piękny i beztroski, ale od początku skazany na słomianą miłość. Dębina lub grab, w odróżnieniu od brzozy, to polana z drzew rosnących długo i powoli, dorosłe, niekiedy wręcz stare. Mocne, gęste i oporne. Ich słoje nawarstwiały się latami, są jak skóra na dłoniach spracowanego mężczyzny. Grab jest twardszy od dębu, nigdy go obok płonącej brzozy nie kładę; wydaje mi się, że jest jak pustelnik, który najlepiej czuje się w samotności.
Ewentualnie dąb mógłby być kochankiem brzozy, jak czterdziestoletni mężczyzna kochankiem dwudziestolatki. Lubię patrzeć, jak brzoza w oczekiwaniu na nadejście dębu rozpala się radośnie. Jak wdzięczy się wiotką smugą dymu i stroi w czerwone klipsy płomyków. A wtedy powietrze zaczyna nad nią falować, zupełnie jakby tańczyła. Kiedy jest już gotowa i pali się tak, że zaraz serce w niej z żaru pęknie, przynoszę polano dębu. Początkowo jest oziębły i na zaloty nieczuły. Ale brzoza płonie. Płonie tak, że nie sposób jej się oprzeć. Twardy dąb powoli, jeszcze nieufnie, skręca ku niej pierwszą drzazgę, a odprysk jego kory iskrzy w powietrzu. Brzoza jest już żagwią, gdy na dębowym polanie budzą się ogniki. Są jak gorący dreszcz przed pożarem zmysłów. Dąb czuje wielkie gorąco brzozy, więc zapomina o tym, jaki jest twardy, mocny i oporny. Ale trwa to tak długo, że gdy zaczyna wreszcie płonąć, brzoza jest nim już znużona. Dąb spopiela ją natychmiast, nawet nie spodziewała się, że jest tak gorący. Nagle opuszczony, traci swój dopiero rozbudzony ogień, ale nie gaśnie. Jego żar trwa w nim i cały czas jest taki sam – ani większy, ani mniejszy. Tli się do końca, długo i gorąco – wciąż gotowy na powrót brzozy jest jej wierny aż do ostatniej iskry, która się w nim dopali.
Trzeba wiedzieć, kiedy brzoza może się z dębem spotkać; od tej ostatniej, słabej już iskry brzozy dąb się nie rozpali, ale iskra dębu może rozpalić brzozę. Czasami żal mi tęsknie tlących się polan dębowych, wtedy dla ich radości przynoszę im brzozę. Patrzę, jak szybko obejmują się płomieniami, jak wokół nich robi się jasno, radośnie i ciepło. Myślę wówczas, że wielu mężczyzn, podobnie jak ja, to takie wciąż żarzące się polana dębu, które boją się tego dnia, w którym od iskry, jaka im zostanie, żadna brzoza już się ogniem nie zajmie.
*
Nie tylko skarpetek, ale nawet butów nie ściągnę u Magdaleny w ten weekend, bo odwołuje spotkanie, co znaczy, że mój niepotrzebny manicure zostanie ze mną w domu. Magda mówi, że awansowała i jest specjalistką od drgań podłogowych, z pensją dwukrotnie wyższą. Chodzi po innych marketach i nagrywa stukot kółek. Potem to porównują.
Dźwiękowiec Norah Jones wyjechał, więc zatrudnili na zlecenie rektora Akademii Muzycznej. Dyrygent i profesor światowej sławy, ale nie może już występować, bo mu wypadł staw barkowy. Terapia jest trudna, w dodatku sporo kosztuje, a NFZ refunduje ją jedynie w przypadku sportowców, i to tylko tych od podnoszenia ciężarów. Więc zaproponowali dyrygentowi, że sobie dorobi i się naprawi za swoje, byleby po tych Mozartach i Bachach ze zrozumieniem wózków sklepowych wysłuchał. Wahał się z początku i mówił, że nie wypada, ale mu żona wyjaśniła, że staw barkowy na co dzień też nie wypada. A córka pocieszyła, że w marketingu pracują dziś największe gwiazdy; Nina Simone śpiewała u Diora, Andrea Bocelli w koncernie Fiata, a w reklamie Nescafé zagrał Siergiej Prokofiew, co prawda pośmiertnie, ale i sam mistrz Paganini ponownie stał się popularny, gdy koncern Toyota zdecydował się na jego „Capriccio per violino solo n. 24”.
„I dał się rektor przekonać”, cieszy się Magda. Teraz słuchają wózków, prowadzą zapiski, analizują. Rektor mówi, że jest na dobrej drodze. Płacą mu dwanaście tysięcy miesięcznie. Zgodziłby się i za połowę, a nawet za jedną trzecią, ale to w sprawozdaniu, które Magda pisze, świadczyłoby o małej staranności w doborze kadr fachowych, a tak, jak polski zarząd napisze w raporcie do niemieckiego zarządu, że to geniusz, bo bierze tyle pieniędzy, to wszyscy będą zadowoleni. Jak ktoś kosztuje, to musi być dobry.
Zatem Magda nagrywa te wózki, porównuje odgłosy z wpływami do sklepów, a profesor układa algorytm. Po kwadransie wiem już wszystko na temat muzyki z płytek podłogowych. Magda, udzieliwszy mi wykładu, odkłada słuchawkę, a ja dumam, co zrobić, żeby jej się jakoś spodobać. Samemu może i dobrze się mieszka, ale zasypia fatalnie.
Sięgam po książkę, którą przeczytała, wiem, że nic tak ludzi nie zbliża jak wspólne zainteresowania, a mnie na zbliżeniu coraz bardziej zależy.
Nie znam się na literaturze, gust mam anachroniczny, przestarzały. Objawia mi się to głębokim niezrozumieniem kilku współczesnych gwiazd i widzę już, że także Houellebecqa. Zwyczajnie nie mam pojęcia, dlaczego jest wielki. Kilka lat po wydaniu „Platformy” ponownie ją czytam, wcześniej mi się nie podobała, ale teraz mam nadzieję, że przez ten czas zmądrzałem i ulegnę intelektualnym wzruszeniom. Ale nic z tego, jak głupi byłem, tak jestem, Houellebecq nadal mi się nie podoba, nie wzrusza mnie ani nawet nie irytuje, jedynie okropnie nudzi.
Wiem, że nie ma obowiązku, żeby się podobał, ale jakoś czuję z tego powodu dyskomfort, mając wrażenie, że mój rozwój nie jest prawidłowy. No ale czytam: „Zamknęła oczy; wytrysnąłem na jej twarz. Myślałem w tym momencie, że poleją się z jej oczu łzy; ale w końcu nie, tylko zlizywała spermę spływającą po policzkach”. Czytam obrazami i skoro on tak pisze, to ja widzę, jak ona oblizuje sobie policzki i ma przy tym język jak kameleon; normalnie zbudowany człowiek nie potrafi przecież lizać sam siebie po policzkach. Poza tym nie rozumiem, dlaczego ona miałaby ronić łzy? Są bardziej wzruszające widoki niż penis po wytrysku.
I ani odrobiny uczucia w tym wszystkim nie ma. Ja zaś lubię, gdy przy seksie jest uczucie. Jak byłem w liceum, polonistka postawiła dwóję jednej z moich koleżanek, bo ta napisała w wypracowaniu o Romeo i Julii: „Między kochankami miała miejsce wielka miłość”. Cztery ostatnie wyrazy nauczycielka podkreśliła na czerwono, że niby tak się nie pisze. Miłość to nie staruszka w tramwaju, żeby miała mieć miejsce. Ale większość z nas i tak nie zrozumiała, dlaczego miłość nie może mieć miejsca.