- W empik go
Pożądanie - zbiór opowiadań erotycznych - ebook
Pożądanie - zbiór opowiadań erotycznych - ebook
Dołącz do grupy Szwedek i Szwedów w podróży przez Sztokholm, Czechy, a nawet aż za Atlantyk - do Ameryki Południowej. Jonathan i Julia poznają nieustraszonego José, z którym rozwijają pikantną seks-znajomość, i który wprowadza ich do gorącego klubu... Fredrik i Hanna lecą do Argentyny, gdzie spotykają parę, której nie brakuje ognistej namiętności. Seks grupowy i chęć stracenia kontroli są motywem przewodnim tych opowiadań erotycznych. Każdy uprawia seks z każdym, zupełnie bez poczucia winy czy wyrzutów sumienia. W tym zbiorze opowiadań erotycznych każdy znajdzie coś dla siebie: trójkąty, rozstania, seksualne przebudzenia i numerki na jedną noc. To podróż w przyjemność.
Zbiór zawiera następujące opowiadania erotyczne:
Miesiąc miodowy – Profesor – Coming Out – Pawilon Pożądania – Trójkąt – Horyzontalni i wertykalni znajomi – Czerwone róże – Przejażdżka – Matki – Przyjaciele od seksu – Kochanek – Rola
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-265-3866-3 |
Rozmiar pliku: | 426 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Jesteście świetni! – José, błyszczący od potu i z wciąż sztywnym członkiem, pokonuje niewielki odcinek drogi dzielący łazienkę od podwójnego łóżka, które dzielę z Jonathanem.
Drapie się po kroczu i pyta, czy mógłby pożyczyć szczoteczkę do zębów. José to łysiejący trzydziestotrzylatek z Madrytu z lekką nadwagą. Poznaliśmy go w zeszłym roku na wczasach All inclusive na Ibizie, podczas których wprowadził nas w tajniki świata trójkątów erotycznych.
– Też jedziesz do Ericssona? – pyta go Jonathan, gdy zjedliśmy śniadanie i szykowaliśmy się do pierwszego dnia tygodnia. – W takim razie możesz pojechać ze mną i Julią.
Mieszkanie, które dzielę z Jonathanem w Gamla Stan w Sztokholmie, z powodu naszej pracy w Kista nie ma idealnej lokalizacji, ale nie jesteśmy gotowi na opuszczenie centrum Sztokholmu i przeprowadzkę do północnych obrzeży, nawet gdy weźmie się pod uwagę fakt, że za pół roku zamierzamy wziąć ślub.
– Pod koniec maja będzie wasz wielki dzień – często przypomina nam mój tata. – Zamierzacie przeprowadzić się z powrotem do domu?
Mój tata jest rodowitym mieszkańcem Göteborga i nie potrafi zrozumieć, dlaczego ktoś z własnej woli mógłby opuścić zachodnie wybrzeże Szwecji, gdzie można zobaczyć zachód słońca nad morzem i gdzie przez siedem dni w tygodniu dostarczają do sklepów świeże ryby.
– Może kiedy założymy rodzinę – odpowiadam wymijająco, zastanawiając się, jak by to było nie tylko mieć męża i kochanka za współpracowników, ale też codziennie obawiać się, że spotka się własnego ojca na spotkaniach biznesowych.
Głośno się roześmiałam.
– Co cię tak śmieszy? – pyta Jonathan, gdy wyjeżdżamy z parkingu po odstawieniu José.
– Dziś rano mam spotkanie z szefową. Mam nadzieję, że będę w stanie skupić się na tym, co mówi, i że moje myśli nie będą zajęte wspomnieniami o naszych nocnych wyczynach.
– Jeśli tylko nie będziesz jęczeć, piszczeć i rzucać się jak w orgazmie, to wszystko powinno być w porządku – odpowiada Jonathan, szczerząc zęby w uśmiechu.
– Co widzą w nim kobiety? – dodaję, wskazując dłonią w stronę José, który powolnym krokiem szedł w stronę drzwi wejściowych.
Jego luźne dziadkowe spodnie podkreślają obwisły tyłek. Serio, kto takie jeszcze nosi? Do tego niewyprasowana koszula. A myślałam, że w Hiszpanii mają bardziej rygorystyczny dress code! Chociaż może właśnie dlatego wysyłają go tak często do Sztokholmu? Wygląda jak ktoś, kto w niczym nie ma umiaru: w pracy, paleniu, piciu i pieprzeniu. _Bon vivant_, jak mógłby to określić sam José.
– Prawdopodobnie to samo co ty – ze śmiechem odpowiada Jonathan. – Po prostu wygląda na dobrego w łóżku.
– Tylko dlatego, że mam zamknięte oczy i trzymam cię za rękę. – Klepię go czule po ramieniu.
Wjeżdżając windą na czwarte piętro, zadaję sobie pytanie, czy naprawdę jestem taka powierzchowna. Jak to możliwe, że ta w ciągu dnia elegancko ubrana pani rewizor potrafi zmienić się w napaloną kocicę, która kilka godzin temu leżała między dwoma spoconymi kolesiami? Równie pewna siebie, jak wtedy, gdy w nocy rozsuwam nogi przed praktycznie obcym mężczyzną, wchodzę do sali konferencyjnej. Na dużym, okrągłym, drewnianym stole kładę iPada i spoglądam na szefową, która w pośpiechu wchodzi do pokoju. Ciężko opada na krzesło, jak zwykle ścierając z brwi trzy kropelki potu. Słucham jej tylko jednym uchem, gdy opowiada mi o czterolatku, który obudził się z grypą, i o jednolatku, który nie może przyzwyczaić się do żłobka. Po czym bierze głęboki oddech, kładzie dłonie na stole, rzuca mi „spojrzenie szefowej” i pyta:
– Gotowa na przedyskutowanie wyzwań nadchodzącego tygodnia?
– Jak najbardziej – odpowiadam.
Po skończonej pracy sprzeczam się z Jonathanem, czy w Kista jest miejsce, gdzie po ciężkim dniu można wypić relaksującego drinka. Mimo że pracujemy tu od trzech lat, nie spędziliśmy w Kista żadnego wieczoru, by pozwiedzać okolicę, i znamy tę dzielnicę Sztokholmu bardzo pobieżnie.
– To niemożliwe – stwierdza José, gdy pojawia się z półgodzinnym spóźnieniem, a my wciąż nie jesteśmy w stanie podjąć decyzji. – Chodźmy na obiad do Riche – dodaje. – Można tam zaparkować. Taksówka z Kista do Gamla Stan musi kosztować fortunę.
– A co jest nie tak z metrem? – pytam retorycznie, przyznając, że kolacja w dzielnicy Östermalm brzmi o wiele przyjemniej niż w tym getcie ze szkła i betonu.
– Napijmy się czegoś z bąbelkami – mówi José po jakimś czasie.
– Mogę polecić szampana Charles Lafitte, rocznik tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć – odpowiada kelner.
– A ile kosztuje? – pyta Jonathan.
– Czterdzieści tysięcy – mówi kelner, śmiejąc się z osłupiałego wyrazu twarzy Jonathana. – Żartuję. Czy będą państwo jedli u nas kolację?
– Oczywiście. Ja stawiam – odpowiada José, wbijając wzrok w menu. – Proszę dać nam kilka minut.
– Nie można jeść w Riche i nie spróbować słynnego tostu skagen – mówię do José, wskazując w menu opis dania po angielsku. – W latach pięćdziesiątych jeden z tutejszych kucharzy stworzył go jako przystawkę.
– A można się nim najeść?
– Raczej nie, ale ja i tak od tego zacznę.
– Okej, brzmi w porządku – mówi José, odrzucając menu na bok i przywołując skinieniem kelnera. – Już wybraliśmy.
Po chwili słynne odkrycie kulinarne sprzed ponad pół wieku zostaje nam gustownie zaserwowane na dużych, białych talerzach.
– Jakie są wasze plany na wakacje? – pyta José.
– Pod koniec maja bierzemy ślub, a potem chcemy pojechać na miesiąc miodowy, ale jeszcze nie wiemy dokąd – odpowiada Jonathan.
– Pojedźcie ze mną na tydzień do Cap d’Agde.
– Cap co? – pytamy razem z Jonathanem.
– I wy nazywacie się swingersami? – José z dezaprobatą kręci głową. – Cap d’Agde to stolica hedonizmu. Wejdźcie na ich stronę i zadzwońcie do mnie, jeśli się zdecydujecie. Nie pożałujecie. To będzie niepowtarzalne przeżycie.
Siedem miesięcy później, w sobotni poranek, José w towarzystwie swojej nowej dziewczyny zatrzymuje się dużym, czarnym bmw przed naszym hotelem w Barcelonie. Zgodnie z tym, co powiedział nam José, jego dziewczyna jest Amerykanką pakistańskiego pochodzenia, a jej imię brzmi tak egzotycznie, że ani Jonathan, ani ja nie byliśmy w stanie go zapamiętać.
– Jak wymawia się twoje imię? – pyta Jonathan, gdy już się przywitaliśmy i wsiedliśmy do auta.
– Diana – odpowiada, rzucając mu zdziwione spojrzenie.
Dociera do nas, że to nie ta sama dziewczyna, z którą mieliśmy spędzić urlop. José znalazł kogoś na zastępstwo.
– Skąd jesteś? – pytam.
– Z Wysp Kanaryjskich – odpowiada Diana.
– Ale super! – wykrzykuję podekscytowana. – Jak tam jest?
W lusterku wstecznym widzę, jak José się do mnie uśmiecha, wdzięczny za uratowanie nas od niezręcznej sytuacji, która mogła z tego wyniknąć.
W ciągu czterech godzin pogawędek i podszytych oczekiwaniem na to, co nastąpi, oraz wybuchów śmiechu, przemierzamy Pireneje i przekraczamy hiszpańsko-francuską granicę. Po zjedzeniu lunchu i krótkim postoju, w końcu docieramy do śródziemnomorskiego, liczącego dwa tysiące sześćset lat francuskiego miasteczka, zamieszkałego przez dwadzieścia tysięcy obywateli. Z tym że liczba przebywających tu ludzi znacząco wzrasta podczas miesięcy letnich. Na przykład w położonej na obrzeżach Cap d’Agde wiosce dla nudystów, która jest celem naszej podróży, ta liczba sięga czterdziestu tysięcy.
Dojeżdżamy do wysokiej, jasnoniebieskiej, metalowej bramy. W przylegającym do niej okrągłym budynku ktoś naciska guzik. Gdy brama, głośno skrzypiąc, otwiera się, odpadają z niej płaty farby. José parkuje i wychodzi z auta.
– Chodźmy się zameldować – mówi, biorąc Dianę za rękę.
Wraz z Jonathanem idę kilka kroków za nimi, jakby podświadomie unikając wychwycenia nas przez kamery monitoringu. Kilku mężczyzn w uniformie opryskliwie prowadzi nas do miejsca przypominającego ogromną wartownię dla strażników lub stację narciarską w Alpach.
– Wszyscy goście muszą się zarejestrować – wyjaśnia José, wręczając nam białe formularze, przypominające wnioski o wizę do USA.
Stojąc przy zamontowanym w ścianie biurku, które wygląda jak szkolna ławka, wpisujemy nasze dane osobowe. Po zapłaceniu opłaty za parking otrzymujemy kartę wstępu ważną przez okres zaplanowanego pobytu – i wkraczamy do równoległego wszechświata.
– O mój Boże! – wykrzykuję, przyciskając nos do samochodowej szyby.
Powoli przejeżdżamy wśród tłumu mieszkańców wioski: wysokich i niskich. Grubych i chudych. Starych i młodych. Wszędzie aż się od nich roi: na plaży, przy basenie, na ulicach, wchodzących i wychodzących ze sklepów. Czterdzieści tysięcy ludzi na stosunkowo małej powierzchni to dużo. A w szczególności gdy wszyscy są nadzy. Nawet znaki drogowe ostrzegają przed osobami w ubraniu.
– Przestań zachowywać się, jakbyśmy byli w Kolmården Wildlife Park! – syczy Jonathan.
– Fascynujące, co nie? – chichocze José. – Szkoda tylko, że nie udało się nam wynająć prywatnego apartamentu. Zbyt długo zwlekaliście z podjęciem decyzji i wszystko było już zajęte, więc musimy zadowolić się najżałośniejszym hotelem w całej Europie.
José nie przesadzał. Pomimo ceny, hotel czasy świetności miał już za sobą. Prawdopodobnie był to jeden z pierwszych hoteli wybudowanych w tej założonej w latach siedemdziesiątych wiosce dla nudystów, i nie wyglądało na to, by od tego czasu był remontowany. Pokoje są małe, jak zresztą w całej Francji. Jonathan, który dorastał w okazałej rezydencji w Saltsjöbaden, zdradza objawy klaustrofobii.
– Nie złość się na mnie, stary! – José klepie go po ramieniu. – Gdybym powiedział ci, gdzie się zatrzymamy, nigdy byś nie przyjechał, co nie? Ale nie martw się, w Cap d’Agde rzadko bywa się w swoim pokoju. Wrócimy po was za dwadzieścia minut, okej?
Marudząc pod nosem, Jonathan zaczyna rozpakowywać walizkę i układać swoje świeżo wyprasowane ubrania w równe kupki na syntetycznej narzucie na łóżko o gówniano-brązowym kolorze. Otwieram okno po jednej stronie pokoju i drzwi balkonowe po drugiej, w desperackiej próbie zrobienia przeciągu, aby usunąć stęchły zapach brudu, dymu i tanich perfum.
Proszę Jonathana o suszarkę.
– Au! – wykrzykujemy jednocześnie, gdy nasze ręce się dotykają i przechodzi nas prąd.
Suszarka ląduje na jedynym kawałku podłogi hotelowej, który nie jest pokryty kwiecistą wykładziną dywanową, a plastikowa obudowa z rozdzierającym hałasem pęka na dwie części.
– W co my się wkopaliśmy, Julia? – pyta Jonathan.
Opadamy na brzeg łóżka, które jest tak miękkie, że niemal lądujemy na podłodze.
– To co teraz nas czeka? Uraz kręgosłupa? – wysilam się na odrobinę humoru, choć tak naprawdę mam ochotę wybuchnąć płaczem.
Miesiące niecierpliwego oczekiwania. Podekscytowanie podczas długiej podróży. A teraz TO!
Nagle w drzwiach pojawia się José i podchodzi do nas tym swoim lekko chybotliwym, nerwowym krokiem, z przyrodzeniem huśtającym się w gaciach. Zatrzymuje się za naszym łóżkiem i drapie się po kroczu.
Dlaczego nie może zapukać? – myślę. I czemu zawsze drapie się po kroczu?
José wskazuje palcem na kupkę ubrań ułożoną na łóżku:
– Macie świadomość, że nie będziecie tego potrzebować? Czy umknęło to waszej uwadze, że znajdujemy się w wiosce dla nudystów? No dalej, ruszcie się. Widzimy się przy basenie.
Wymieniamy spojrzenia z Jonathanem, po czym wybuchamy śmiechem.
– I to jest właśnie to niepowtarzalne przeżycie – mówi Jonathan, wstając z łóżka. – Wiesz, że kocham cię najmocniej na całym świecie? – dodaje, chwytając moją twarz w dłonie. – To tak na wypadek, gdybyśmy nie przeżyli tej eskapady.
– Oczywiście, że przeżyjemy. Dopiero teraz zacznie się prawdziwa zabawa. – Całuję go w czubek nosa.
Zbiegamy po schodach z ręcznikami plażowymi owiniętymi wokół bioder.
– _Bonjour!_ – wita nas recepcjonistka, od spotkania z nieprzyjemnymi ochroniarzami pierwsza ubrana osoba.
Diana siedzi na brzegu basenu i moczy nogi w wodzie. Z ulgą dostrzegam, że zostawiła na sobie dół od bikini. Siadam obok niej, robiąc to samo.
– Też już tu kiedyś byłaś? – pytam.
– Nie, znam José dopiero od czterech miesięcy.
Jonathan kładzie się na leżaku obok José i przykrywa fiuta kawałkiem ręcznika. Stara się, by wyglądało to naturalnie i swobodnie, ale José ma inne zdanie.
– A myślałem, że Szwedzi naprawdę są wyzwoleni! – kwituje ze śmiechem. – Na zdrowie!
Dwie czy trzy piña colady później nikt nie pomyślałby nawet, że to nasza pierwsza wizyta w tej części Saint-Tropez. Wyruszając na spacer po plaży, zrzucamy z siebie ręczniki, a gdy idziemy po ulicy, nadal jesteśmy nadzy. José prowadzi ożywioną rozmowę przez telefon ze swoim szefem, a pod ramieniem niesie laptopa. José albo pracuje, albo spółkuje, nigdy inaczej.
– Plaża, choć nie ma formalnych oznaczeń, dzieli się na trzy części – wyjaśnia José. – My kierujemy się na sam koniec zajmowany przez swingersów.
Rozumiemy, co miał na myśli, gdy mijamy francuskie, hiszpańskie, a także szwedzkie rodziny paradujące jak je Pan Bóg stworzył. Mama, tata i dzieciaki radośnie opalają się nago. Są też rodziny, które zabrały ze sobą psa.
Kilkaset metrów dalej wkraczamy na terytorium gejów. Przystojni mężczyźni pozują na brzegu morza i podziwiają idealnie wymodelowane mięśnie. Opryskująca ich słona woda sprawia, że wydepilowane ciała wyglądają w słońcu na białe. Jak marmur. Adonisi.
– To może my tu zostaniemy? – pytam Dianę, puszczając do niej oczko, ale wpatruje się we mnie z tępą miną, więc szepcę do Jonathana: – Nie tylko jest głupia, ale kompletnie brak jej poczucia humoru.
– Ale jest młoda i ładna – odpowiada pokrzepiającym tonem Jonathan – i nie jesteśmy tu po to, żeby ucinać z nią pogaduszki.
– Powinniśmy zabrać prowiant na piknik – mówię. – Boże, co za wyprawa!
– Po tak długiej podróży samochodem przyda nam się trochę ruchu. Ale plecy zaczynają mnie już palić w słońcu – odpowiada Jonathan.
– Jak tylko gdzieś usiądziemy, posmaruję cię kremem do opalania.
– Co do kur…?! – wykrzykuję, kiedy w końcu udaje nam się usadowić pod parasolem we właściwej części plaży.
Do oczu wpada mi piasek, gdy patrzę, jak obok nas przebiega ze dwudziestu nagich i pulchnych mężczyzn podążających za innym gołym kolesiem, który dzierży groszkowozieloną flagę i dmucha w gwizdek.
Jeden z tych mężczyzn zatrzymuje się przy wydmie piaskowej naprzeciwko nas.
– Zobaczcie to – mówi José, a my posłusznie podążamy za nim wzrokiem, jakby był Dickiem z serialu _Piątka detektywów_.
To już przesada, myślę na widok pary pieprzącej się w wgłębieniu za wydmą. Nie potrafię zrozumieć, co jest seksownego w tych chorobliwie bladych i uparcie kopulujących przybyszach z Irlandii w średnim wieku. Jednak ich zmagania okazują się skuteczne i w ciągu kilku minut para zostaje otoczona przez starych facetów robiących sobie dobrze. Z każdego z nich po kolei wytryskuje biała sperma, która ląduje na ciele kobiety. Ich nasienie miesza się z piaskiem i na samą myśl o tym, jak bardzo musi ją to drapać i irytować, przechodzi mnie dreszcz.
– Chcę wrócić do domu, zanim zwymiotuję – ogłaszam zdecydowanym tonem.
– Nie psuj nam zabawy – mówi José.
– José, tu nie ma żadnej zabawy do zepsucia – odpowiadam ze złością i zaczynam pakować swoje rzeczy.
Jonathan mi pomaga.
– Widzimy się wieczorem – mówi do José i Diany.
– To nie przyjdziecie do Nat Hamman?
– Co to?
– Sauna, ale w ciągu dnia zmienia się też w seksklub. Zaraz się tam wybieramy.
– Nie, zużyliśmy już całą energię na dziś – odpowiada Jonathan, otaczając mnie ramieniem.
– Au! – syczę.
– Ciebie też poparzyło słońce?
– Najwidoczniej.
– Powinniśmy trochę się opalić przed przyjazdem tutaj.
– Podczas tych ośmiu słonecznych dni w Sztokholmie?
– Są przecież solaria.
W ciszy wracamy do hotelu. Dociera do mnie, że już zaczynają mnie dziwić ludzie w ubraniu, choć też narzuciliśmy na siebie cienkie białe sarongi, by chronić się przed upałem. Zatrzymujemy się w sklepie spożywczym, żeby kupić colę i coś na kolację. W powietrzu czuję unoszący się zapach świeżego chleba z pobliskiej piekarni.
– Przepraszam, że byłam taka marudna – mówię do Jonathana. – Po prostu jestem głodna.
– Też uważam, że to było obleśne.
– A widziałeś jego trzęsący się tyłek?
– Tak! A jej brzuch zwisał aż do cipki. Ledwo co można było ją dostrzec.
Między półkami sklepowymi wpadamy na kilku roznegliżowanych klientów i zastanawiam się, w jaki sposób dochodzi do zarażenia salmonellą.
Wieczorem, po drzemce w hotelu, wyruszamy do tętniących życiem barów, restauracji, sklepów z odzieżą i sex-shopów. W promieniu kilkuset metrów znajduje się pięć klubów dla swingersów. L’Extasia, jeden z najbardziej znanych na świecie, leży tuż za miastem, kilka minut jazdy samochodem. Mimo że tańce pod gołym niebem na terenie dawnych winnic to kusząca perspektywa, jednak pierwszą noc postanawiamy spędzić w Le Glamour. Zbyt długo byliśmy dzisiaj w aucie, wolimy krótki wieczorny spacer do lokalu.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.