Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pożądany przyjaciel - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 sierpnia 2022
Ebook
34,30 zł
Audiobook
42,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pożądany przyjaciel - ebook

Nowy wspaniały romans od bestsellerowej autorki „New York Timesa” i zdobywczyni nagrody Audie Award, Kylie Scott!

Kiedy Anna budzi się ze śpiączki po wypadku samochodowym, odkrywa, że życie toczyło się dalej bez niej. Mąż zdradził Annę z jej najlepszą przyjaciółką, a ją samą już dawno zastąpiono w pracy. Podczas gdy dawne życie jest odległym wspomnieniem, nowe sprawia wrażenie pustej skorupy.

I wtedy kobieta spotyka nieznajomego, który w dniu wypadku uratował jej życie. To spotkanie wszystko zmienia.

Leif Larsen – tatuażysta, żartowniś i podrywacz – ma własne blizny po wypadku, w wyniku którego Anna zapadła w śpiączkę. Pomaganie jej w wyjściu z nieudanego małżeństwa i rozpoczęciu nowego życia wydaje się doskonałym sposobem na odwrócenie uwagi od traumy. Kiedy więc potrzebuje nowego współlokatora, zaprasza Annę, by razem z nim ruszyła w nową drogę.

Choć mają wrażenie, że w ich życiu ktoś wcisnął pauzę, być może razem uda im się odnaleźć drogę do uzdrowienia.


Kylie Scott jest autorką bestsellerów „New York Timesa” i „USA Today”. Australijskie Stowarzyszenie Pisarzy Romansów wybrało ją Australijską Pisarką Romansów roku 2013, 2014, 2018 i 2019. Jej książki przetłumaczono na czternaście języków. Od dawna jest miłośniczką romansów, muzyki rockowej i horrorów klasy B. Mieszka w Queensland w Australii z dwójką dzieci i mężem.

 

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67406-17-8
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

– Co się dzie­je? – py­tam. Albo ra­czej pró­bu­ję py­tać. Tyle że moje gar­dło jest obo­la­łe i su­che, więc mój głos jest pra­wie tak ci­chy jak szept. Nie po­ma­ga na­wet prze­ły­ka­nie.

– Mamo?

W po­śpie­chu ocie­ra łzy.

– Skar­bie.

Wszyst­ko w tym dziw­nym bia­łym po­ko­ju wy­da­je się za­mglo­ne i nie­ma­te­rial­ne. Kil­ka razy mru­gam, pró­bu­ję od­zy­skać ostro­ść wi­dze­nia. Na ma­łym sto­li­ku stoi wa­zon z wy­bla­kły­mi ró­ża­mi, a ja je­stem podłączo­na do kro­plów­ki i ca­łe­go mnó­stwa ma­szyn. Moje cia­ło jest jed­nym nie­usta­jącym, tępym, okrop­nym bó­lem.

Co się, u dia­bła, wy­da­rzy­ło?

– Mia­łaś wy­pa­dek – mówi tata, od­po­wia­da­jąc na py­ta­nie, któ­re­go nie za­da­łam. Wsta­je z krze­sła w rogu po­ko­ju. – Pa­mi­ętasz?

Za­nim je­stem w sta­nie co­kol­wiek po­wie­dzieć, na ustach mamy po­ja­wia się drżący uśmiech.

– Bu­dzi­łaś się już wcze­śniej, ale za­wsze na krót­ko. Wci­ąż za­pa­dasz w sen.

To wszyst­ko nie ma naj­mniej­sze­go sen­su.

– Co...

– Le­karz ka­zał nam za­py­tać cię, jak się czu­jesz i co pa­mi­ętasz.

– Za... Za­raz – jąkam się. – Gdzie Ryan?

Pa­trzą po so­bie zmar­twie­ni.

– Co się dzie­je? – py­tam.

– Co pa­mi­ętasz? – Mama sia­da na brze­gu łó­żka. – Jak się czu­jesz?

– Mo­żesz po­ru­szać pal­ca­mi u rąk i nóg? – To tata.

– Czu­ję się zdez­o­rien­to­wa­na i sfru­stro­wa­na. – Prze­ry­wam, by po­now­nie prze­łk­nąć śli­nę. I znów nie po­ma­ga. – Ale tak, moje pal­ce u rąk i nóg dzia­ła­ją.

Mama szyb­ko si­ęga po pla­sti­ko­wy ku­bek z wodą i wy­sta­jącą z niej słom­ką. Sta­ram się pić po­wo­li, ma­ły­mi łycz­ka­mi, ale woda jest tak pysz­na!

– Nie pa­mi­ętam żad­ne­go wy­pad­ku – przy­zna­ję po wy­pi­ciu wszyst­kie­go.

– Ude­rzył w cie­bie inny sa­mo­chód i stra­ci­łaś pa­no­wa­nie nad kie­row­ni­cą.

Obo­je cze­ka­ją na moją re­ak­cję. Na to, że na­gle so­bie coś przy­pom­nę. Ale nic ta­kie­go nie na­stępu­je.

– Kie­dy?

– Za­cze­kaj­my na le­ka­rza – mówi mama, wy­kręca­jąc pal­ce.

– Po pro­stu mi po­wiedz­cie. Pro­szę.

– Jest czter­na­sty lu­te­go. – Tata po­pra­wia kra­wat, co jest u nie­go rzad­kim ob­ja­wem zde­ner­wo­wa­nia. – To dzi­siej­sza data.

Marsz­czę czo­ło.

– Nie. To nie­mo­żli­we.

Mama sta­now­czo kiwa gło­wą.

– Co...? – nie do­wie­rzam.

– Sie­dem mie­si­ęcy. Tak – mówi tata.

– Przez tak dłu­gi czas by­łaś w śpi­ącz­ce. Nikt nie przy­pusz­czał, że się obu­dzisz. – Mama gnie­cie w dło­niach chu­s­tecz­kę hi­gie­nicz­ną. – Le­ka­rze po­wie­dzie­li... Te­raz to już nie­wa­żne. Je­steś cu­dem me­dycz­nym. Wie­dzia­łam, że z tego wyj­dziesz. Moja cór­ka jest wo­jow­nicz­ką!

O cho­le­ra.

Choć nic z tego nie ma sen­su, wszyst­ko jest zbyt re­al­ne, by mo­gło być żar­tem. Moi ro­dzi­ce nie mają po­czu­cia hu­mo­ru. Tyle że w pe­łnych bólu oczach mo­jej mat­ki nie ma żad­ne­go fa­łszu.

Ostat­nie, co pa­mi­ętam, to to, że był li­piec, a my by­li­śmy w domu i pla­no­wa­li­śmy gril­la. Gdy je­cha­łam do skle­pu, prze­szła let­nia bu­rza, pierw­szy deszcz od po­nad mie­si­ąca. A po­tem już nic.

Znik­nęło sie­dem mie­si­ęcy mo­je­go ży­cia. Hal­lo­we­en, Świ­ęto Dzi­ęk­czy­nie­nia, Boże Na­ro­dze­nie i Nowy Rok. Lato, je­sień i zima. Po­nad pół roku.

Nie może być. To nie­mo­żli­we.

Mój mózg nie chce wspó­łpra­co­wać. Na­wet pró­ba pod­nie­sie­nia ręki jest dla mnie ogrom­nym wy­si­łkiem. Moje cia­ło wy­gląda tak samo, ale je­stem tak cho­ler­nie sła­ba i za­mkni­ęta na świat. A gdzie mój pie­rścio­nek za­ręczy­no­wy, moja ob­rącz­ka? Pew­nie zdjęto mi je ze względów bez­pie­cze­ństwa, ale i tak...

Nie po­do­ba mi się to.

– Gdzie Ryan? – py­tam po­now­nie.

Tata się wzdry­ga.

Mama się od­wra­ca.

– Gdzie jest mój mąż? – Tym ra­zem głos mi drży.

W sa­mo­cho­dzie by­łam sama. Ryan zo­stał w domu, aby za­mie­ść ta­ras i wy­czy­ścić gril­la. Wszyst­ko przy­go­to­wać. Nie pa­mi­ętam, żeby ktoś sie­dział na miej­scu pa­sa­że­ra. Ale nie pa­mi­ętam też żad­ne­go wy­pad­ku, tyl­ko ja­kieś mgli­ste, cie­ni­ste sny.

To ja­kieś pie­kło.

– Och, ko­cha­nie... – mówi mama, któ­rej oczy błysz­czą od nie­wy­pła­ka­nych łez.

– On nie... – Nie je­stem w sta­nie wy­po­wie­dzieć sło­wa „żyje”. Nie chcę na­wet o tym my­śleć. – Co się sta­ło?

– Już je­dzie. – Tata wsu­wa ko­mór­kę z po­wro­tem do kie­sze­ni spodni, uni­ka mo­je­go wzro­ku. – Anno, po pro­stu po­sta­raj się za­cho­wać spo­kój. Ner­wy w ni­czym tu nie po­mo­gą.

Mimo słów ojca mój od­dech przy­śpie­sza. Za dwie se­kun­dy do­sta­nę ata­ku pa­ni­ki. Usi­łu­ję wy­mu­sić na nich od­po­wie­dź, choć trud­no to zro­bić, gdy się leży.

– Co się, u dia­bła, dzie­je?ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Trzy mie­si­ące pó­źniej...

Leif Lar­sen miesz­ka w du­żym sta­rym bu­dyn­ku z brązo­wej ce­gły, w faj­nej miej­skiej oko­li­cy. Przed do­mem ro­śnie roz­ło­ży­sty dąb. Gdy wci­skam do­mo­fon, nikt nie od­po­wia­da, choć zgod­nie z da­ny­mi na skraw­ku pa­pie­ru, któ­ry wręczy­ła mi pie­lęgniar­ka, tra­fi­łam we wła­ści­we miej­sce.

Co ro­bić?

Ra­cjo­nal­ną re­ak­cją by­ło­by pod­da­nie się i po­wrót do domu. Prze­cież do tej pory ukry­wa­nie się w sy­pial­ni z dzie­ci­ństwa świet­nie się spraw­dza­ło (i jest to sar­kazm). Od­kąd wy­szłam z domu w in­nym celu niż wi­zy­ta u le­ka­rza, mi­nęły mie­si­ące. Od kil­ku ty­go­dni nie od­zy­wa­ją się do mnie żad­ni zna­jo­mi.

Jak na za­wo­ła­nie w mo­jej to­reb­ce roz­le­ga się dzwo­nek ko­mór­ki. Nie chce mi się na nią pa­trzeć. Co go­dzi­nę mama żąda ode mnie do­wo­du ży­cia; naj­wy­ra­źniej na­wet ko­la­cja w co­un­try clu­bie nie jest w sta­nie od­wró­cić jej uwa­gi. Jej ro­dzi­ciel­ska tro­ska o mnie już daw­no wy­gra­ła z klau­stro­fo­bią.

Za­ci­skam dłoń na me­ta­lo­wej ba­lu­stra­dzie, aby unik­nąć cie­płe­go jak na tę porę roku po­dmu­chu wie­czor­ne­go wia­tru. Od­kąd prze­sta­łam ko­rzy­stać z po­mo­cy w po­ru­sza­niu się, mi­nęło już tro­chę cza­su, ale wci­ąż spra­wia mi to pew­ne trud­no­ści. Je­śli mam być szcze­ra, mam pro­ble­my z ca­łym cho­ler­nym świa­tem. Tak wie­le rze­czy, któ­re uwa­ża­łam za oczy­wi­ste, wy­wró­ci­ło się do góry no­ga­mi.

Na tym wła­śnie po­le­ga pro­blem z ży­ciem na niby. A wszyst­ko przez po­sia­da­nie ide­al­ne­go pla­nu na ży­cie. Po­znaj ksi­ęcia z baj­ki i wyj­dź za nie­go za mąż. Znaj­dź ide­al­ną pra­cę. Rzecz w tym, że je­śli coś pój­dzie nie tak, kie­dy rze­czy­wi­sto­ść ude­rzy cię w łeb i za­czniesz się chwiać, nie masz żad­ne­go sys­te­mu, któ­ry po­zwo­li­łby ci po­skła­dać się z po­wro­tem do kupy. Nie ma pla­nu B, po­nie­waż ni­g­dy nie przy­szło ci do gło­wy, że mo­gła­byś go po­trze­bo­wać.

Być może to brak wy­obra­źni z mo­jej stro­ny.

Mo­to­cykl pod­je­żdża do kra­wężni­ka i wszyst­ko dzie­je się jak w zwol­nio­nym tem­pie. Coś w tym wy­so­kim i szczu­płym mężczy­źnie spra­wia, że czas chce sta­nąć w miej­scu. Noga w dżin­sach zo­sta­je prze­rzu­co­na przez grzbiet sta­lo­wej be­stii. Po zdjęciu ka­sku si­ęga­jące ra­mion wło­sy opa­da­ją swo­bod­nie. Wy­so­kie ko­ści po­licz­ko­we i ide­al­ne usta ob­ra­mo­wu­je za­rost.

A ja je­stem w sta­nie tyl­ko się ga­pić.

Nie wiem, czy je­stem onie­śmie­lo­na, czy pod­nie­co­na, czy co.

– W czym mogę po... – za­czy­na. I wte­dy w jego oczach po­ja­wia się bar­dzo sła­ba iskier­ka roz­po­zna­nia.

Wci­ąż sto­ję jak wry­ta.

– O kur­wa – mru­czy i pod­cho­dzi bli­żej. Lu­stru­je mnie od stóp do głów, jego wzrok za­trzy­mu­je się na nie­wiel­kich bli­znach na le­wym po­licz­ku, któ­re po­wsta­ły od szkła. Na­wet nie pró­bu­je ukryć cie­ka­wo­ści. – To na­praw­dę ty.

Pie­lęgniar­ka Ni­che­lie opi­sa­ła go jako mi­łe­go mło­de­go czło­wie­ka. Nic wi­ęcej. Ale żad­ne z jej słów nie przy­go­to­wa­ło mnie na coś ta­kie­go. Po­le­mi­zo­wa­ła­bym w kwe­stii sło­wa „miły”. Po­dar­te dżin­sy, pod­nisz­czo­na skó­ra i mo­to­cykl Har­ley-Da­vid­son nie są miłe.

– Ni­g­dy wcze­śniej nie wi­dzia­łem cię przy­tom­nej – mówi i pod­cho­dzi jesz­cze bli­żej.

Je­stem w sta­nie wy­łącz­nie mru­gać.

Spod ko­łnie­rza i man­kie­tów skó­rza­nej kurt­ki wy­ła­nia­ją się ko­lo­ro­we ta­tu­aże. Wie­le ko­lo­ro­wych ta­tu­aży. Nie­bie­skie fale i czar­ne li­te­ry. Czer­wo­ne pło­mie­nie i bia­łe kwia­ty. Ten czło­wiek to cho­dzące i mó­wi­ące dzie­ło sztu­ki. Moi ro­dzi­ce by­li­by prze­ra­że­ni. Ryan też. Ale ich zda­nie nie ma dla mnie zna­cze­nia. Mu­szę podążać wła­sną ście­żką. Pó­jść wła­sną dro­gą.

– Jak mnie zna­la­złaś? – pyta, lek­ko marsz­cząc czo­ło.

– Och. Ach. – Wy­gła­dzam przód mo­jej ja­sno­nie­bie­skiej, lnia­nej su­kien­ki midi. Ciem­ne wło­sy za­cze­sa­łam do tyłu w ni­ski ku­cyk, zro­bi­łam pro­sty, per­fek­cyj­ny ma­ki­jaż. Do­brze jest mieć kon­tro­lę nad nie­któ­ry­mi rze­cza­mi. – Jed­na z pie­lęgnia­rek na in­ten­syw­nej te­ra­pii po­wie­dzia­ła mi o to­bie. Chcia­łam ci po­dzi­ęko­wać. Ale może na­le­ża­ło­by ra­czej prze­pro­sić?

Na chwi­lę za­mie­ra, po czym pyta:

– Chcesz we­jść do środ­ka?

Do­bre py­ta­nie. Praw­da jest taka, że nie wiem. Nie wiem też, jak to się robi. Moje usta się otwie­ra­ją, ale nie opusz­cza ich ża­den dźwi­ęk. Trwa to tak dłu­go, że robi się wręcz że­nu­jące.

Szlag. Nie­wa­żne, cze­go tu szu­kam, ale na pew­no nie tego. Nie jego.

Nie­wa­żne.

– Ni­g­dy tak na­praw­dę się nie po­zna­li­śmy, praw­da? – Wy­ci­ąga do mnie wiel­ką dłoń. – Cze­ść. Je­stem Leif.

– Anna.

Mnie do­ku­cza nie­śmia­ło­ść, ale on nie wy­ka­zu­je żad­nej re­zer­wy. Sil­ne, cie­płe pal­ce obej­mu­ją moje, sztyw­ne i zim­ne. Nie pró­bu­je zdo­mi­no­wać mnie uści­skiem dło­ni ani ob­ma­cy­wać. Ści­ska moją rękę tyl­ko raz, de­li­kat­nie, a po­tem pusz­cza.

– Po­wie­dzia­łbym, że miło mi cię po­znać, ale za­brzmia­ło­by to dziw­nie. – Uśmie­cha się kon­spi­ra­cyj­nie i...

O mój Boże! Wszyst­ko, co znaj­du­je się w moim pod­brzu­szu, bu­dzi się i zwra­ca na nie­go uwa­gę. Wsty­dzę się tych części cia­ła, ale czu­ję do tego fa­ce­ta wręcz ab­sur­dal­ną che­mię. Do­pie­ro po chwi­li przy­po­mi­nam so­bie, że je­stem mężat­ką. Ra­czej. No, w pew­nym sen­sie. Z pew­no­ścią nie po­win­nam się do nie­go uśmie­chać w ten spo­sób. W moim ży­ciu pa­nu­je do­sta­tecz­nie duży ba­ła­gan, nie mu­szę się w nim do­dat­ko­wo za­ko­chi­wać.

Może to re­ak­cja na mnie, nie wiem, ale jego we­so­ło­ść zni­ka. Po chwi­li Leif rzu­ca mi po­wa­żne spoj­rze­nie. Na­wet tro­chę po­nu­re.

– Do dziś mam kosz­ma­ry zwi­ąza­ne z tam­tym dniem, wiesz?

– Przy­kro mi.

– To nie two­ja wina.

– Nie po­win­nam była tu przy­cho­dzić.

– Anno, nie. I nie patrz tak na mnie. Nie po­wie­dzia­łem ci tego, żeby cię zra­nić czy spra­wić, że po­czu­jesz się nie­swo­jo. Ja tyl­ko, hm, po­dzie­li­łem się tym z tobą. – Wy­raz jego twa­rzy znów się zmie­nia, a miej­sce chwi­lo­we­go wspo­mnie­nia trau­my zaj­mu­je ła­god­ny uśmiech. A po­tem na­gle pusz­cza do mnie za­lot­nie oko. Nie wiem, jak za­re­ago­wać. Le­d­wo za nim nadążam. Ten czło­wiek to ist­na trąba po­wietrz­na. – Chcesz we­jść do środ­ka i na­pić się ze mną piwa?

– Je­steś pe­wien?

– Tak.

– Ja tyl­ko... Nie chcę ci przy­po­mi­nać o rze­czach, któ­re ra­czej...

– Chcę, że­byś we­szła do środ­ka. Gdy­by tak nie było, nie pro­si­łbym cię o to.

Mam do wy­bo­ru: na­pić się z dzi­kim mężczy­zną, z któ­rym łączy mnie dziw­na hi­sto­ria, albo szyb­ko po­wró­cić do bez­pie­cze­ństwa i nudy. Nie za­sta­na­wiam się zbyt dłu­go. Na­wet się nie wa­ham.

– Więc tak, Le­ifie. Bar­dzo chęt­nie.

***

Z ra­por­tu po­li­cji wy­ni­ka, że kie­dy stra­ci­łam pa­no­wa­nie nad kie­row­ni­cą, mężczy­zna na mo­to­cy­klu mu­siał zje­chać z dro­gi, aby unik­nąć zde­rze­nia. Sta­ło się to po tym, jak ude­rzył we mnie inny po­jazd, ale przed ude­rze­niem w drze­wo. Pod­czas gdy dru­gi kie­row­ca ucie­kł z miej­sca zda­rze­nia, mężczy­zna na mo­to­cy­klu do­znał zła­ma­nia otwar­te­go pra­wej ręki i zo­stał prze­wie­zio­ny do tego sa­me­go szpi­ta­la co ja. To on sia­dał co wie­czór przy moim łó­żku i mi czy­tał. Aż wresz­cie prze­stał przy­cho­dzić.

Nie wy­ja­śnia to jed­nak, dla­cze­go nie ma w swo­im miesz­ka­niu ani jed­ne­go me­bla, nie li­cząc po­dwój­ne­go ma­te­ra­ca. Bia­łe ścia­ny są pu­ste. Ma­te­rac leży po­środ­ku otwar­tej prze­strze­ni sta­no­wi­ącej kuch­nię, ja­dal­nię i sa­lon. W miesz­ka­niu są też dwie małe sy­pial­nie, ale on nie ma za­mia­ru z nich ko­rzy­stać. Ma­te­rac jest przy­kry­ty zmi­ętą po­ście­lą i po­roz­rzu­ca­ny­mi po­dusz­ka­mi.

Mój mózg jest zbyt szczęśli­wy, by wy­obra­żać so­bie wszyst­kie nie­przy­zwo­ite rze­czy, któ­re mo­gły się dziać na tym łó­żku. Jest to, de­li­kat­nie mó­wi­ąc, nie­po­ko­jące. Z re­gu­ły nie my­ślę o sek­sie.

– Pew­nie wo­lisz bia­łe wino od piwa, co? – Otwie­ra pusz­kę Swish Bis­sell Bro­thers i mi po­da­je.

– Nie­ko­niecz­nie. Dzi­ęku­ję.

Bie­rze duży łyk swo­je­go IPA i roz­gląda się po nie­mal pu­stym po­miesz­cze­niu.

– Miesz­kam tu do­pie­ro od kil­ku mie­si­ęcy. Wci­ąż je­stem na eta­pie or­ga­ni­zo­wa­nia me­bli i ca­łej resz­ty...

Ki­wam gło­wą, ści­skam moc­niej pa­sek to­reb­ki. To ta­kie moje koło ra­tun­ko­we. On, mimo wszyst­ko, miał kil­ka mie­si­ęcy na ogar­ni­ęcie się. Do­bry Boże. Ra­chun­ki za le­cze­nie na pew­no były wy­so­kie, ale mimo wszyst­ko... Prze­cież to miej­sce jest prak­tycz­nie pu­ste. Pu­sta sko­ru­pa. To nie dom.

– Może po­win­ni­śmy pó­jść gdzie in­dziej? – mówi.

– W po­rząd­ku.

Sia­da na ku­chen­nym bla­cie, za­czy­na ma­chać no­ga­mi jak dziec­ko. I pa­trzy na mnie z góry.

– Wiesz, ci­ągle po­wta­rzasz „do­brze” i „w po­rząd­ku”. Ale ja i tak wi­dzę błysk w two­im oku wy­wo­ła­ny bra­kiem ka­na­py i pufa w moim domu.

Wca­le mnie to nie bawi.

– Być może bra­ku­je ci też sza­fy i sto­li­ka. I kil­ku lamp, któ­re zro­bi­ły­by na­strój. – Zrzu­ca skó­rza­ną kurt­kę. Krót­kie ręka­wy sza­rej ko­szul­ki od­sła­nia­ją ko­lej­ne ta­tu­aże i mnó­stwo szczu­płych mi­ęśni. Nie spusz­czam wzro­ku z po­wy­kręca­nej i po­szar­pa­nej ró­żo­wej bli­zny na jego ra­mie­niu, a w bursz­ty­no­wych oczach Le­ifa po­ja­wia się błysk roz­ba­wie­nia. – Na­wet nie pró­buj wspo­mi­nać o bra­ku od­po­wied­nich szkla­nek i pod­sta­wek do na­po­jów. Może to i le­piej, że nie mam żad­nych me­bli, ina­czej wszędzie zo­sta­wia­li­by­śmy brud­ne śla­dy. Nie mam na­wet lnia­nej ser­wet­ki. Chy­ba rze­czy­wi­ście nie je­stem przy­go­to­wa­ny na przyj­mo­wa­nie go­ści, praw­da?

– Dro­czysz się ze mną.

– A ty mnie osądzasz.

Cho­le­ra.

– Nie chcia­łam – mó­wię ci­cho. Je­stem prze­ra­żo­na tym, że ktoś na­krył mnie na go­rącym uczyn­ku.

Przy­jście tu­taj było bar­dzo złym po­my­słem. Prze­cież to kom­plet­nie obcy czło­wiek i nie mam z nim nic wspól­ne­go. W ka­żdym ra­zie nic do­bre­go. A te­raz zbyt dłu­go ster­czę w jed­nym miej­scu.

Nie­na­wi­dzę ta­kiej utrzy­mu­jącej się sła­bo­ści. Mój te­ra­peu­ta twier­dzi, że po­win­nam spo­dzie­wać się fru­stra­cji i zło­ści. Ten wy­pa­dek mnie zmie­nił. Ale przede wszyst­kim chcia­ła­bym kie­dyś prze­stać się prze­wra­cać.

– Cho­dź tu – mówi Leif i bez tru­du ze­ska­ku­je na podło­gę.

– Słu­cham?

– Po­sa­dzę cię na bla­cie, że­byś nie mu­sia­ła stać.

Nie od­po­wia­dam. Tyl­ko na nie­go pa­trzę.

– Bo mu­sisz usi­ąść, praw­da? To wła­śnie ozna­cza spa­ni­ko­wa­na mina i drże­nie? Wierz mi, znam to aż na­zbyt do­brze, bo sam nie­daw­no spędzi­łem tro­chę cza­su, re­ha­bi­li­tu­jąc rękę.

– Tak – przy­zna­ję nie­chęt­nie.

Daje mi ge­stem znać, bym po­de­szła.

– Anno, wszyst­ko w po­rząd­ku. Na­praw­dę mi przy­kro, że nie mam ka­na­py, na któ­rej mo­gła­byś usi­ąść. Może ci po­mo­gę?

Nie mam zbyt wie­lu opcji. Podło­ga, ma­te­rac albo blat. I nie mam szans, by usi­ąść na nim o wła­snych si­łach.

– Dzi­ęku­ję. Tak.

Stoi tak bli­sko; ten fa­cet musi mieć po­nad metr dzie­wi­ęćdzie­si­ąt wzro­stu, bo si­ęgam mu le­d­wie do nosa. Sil­ny­mi ręka­mi ła­pie mnie w pa­sie; po dro­dze moje pier­si ocie­ra­ją się o jego klat­kę pier­sio­wą. Jest to przy­pad­ko­we i nie­za­mie­rzo­ne, o czym świad­czą jego nie­znacz­nie roz­sze­rzo­ne źre­ni­ce. Jak gdy­by ni­g­dy wcze­śniej nie był bli­sko pier­si. No pro­szę. A do tego nie­sa­mo­wi­cie pach­nie. Czy­sty, cie­pły męski pot z ko­rzen­ną nutą. Dla ko­bie­ty, któ­ra nie upra­wia­ła sek­su od pra­wie roku, to nie­mal nir­wa­na. Nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że je­stem praw­dzi­wą, od­dy­cha­jącą oso­bą, dys­po­nu­jącą ko­bie­cy­mi sztucz­ka­mi.

Wra­że­nie, że on na­praw­dę mnie do­strze­ga, pod­czas gdy przez tak dłu­gi czas czu­łam się nie­obec­na, jest nie­sa­mo­wi­te. By­łam pa­cjent­ką, pro­ble­mem, wszyst­kim, ale nie sil­ną, spraw­ną ko­bie­tą z bi­jącym ser­cem, pra­gnie­nia­mi i po­trze­ba­mi.

– Dzi­ęku­ję – po­wta­rzam, tym ra­zem nie­co zdy­sza­na.

– Nie ma spra­wy. – Spo­sób, w jaki przy­gląda się mo­jej twa­rzy, jest dziw­ny. Ale to pew­nie dla­te­go, że w ogó­le je­stem dziw­na. W ko­ńcu jed­nak ta oso­bli­wa chwi­la prze­mi­ja, a on robi krok do tyłu. – Ład­na su­kien­ka.

– Dzi­ęku­ję.

– Opo­wiedz mi tro­chę o so­bie.

– Ni­chel­le mó­wi­ła, że przez ja­kiś czas od­wie­dza­łeś mnie w szpi­ta­lu – od­po­wia­dam.

Wzdy­cha i krzy­żu­je ręce na pier­si.

– Przez kil­ka ty­go­dni czy­ta­łem ci wie­czo­ra­mi. To nic ta­kie­go.

– Wręcz prze­ciw­nie. To było uro­cze z two­jej stro­ny.

– Anno...

– Nie – mó­wię ostrzej, niż za­mie­rzam. – Nie umniej­szaj tego. Fakt, że zna­la­złeś czas, by ze mną po­sie­dzieć, ma ogrom­ne zna­cze­nie.

– Tak. No cóż. – Dra­pie się po gło­wie. – Praw­da jest taka, że by­łaś kiep­ską to­wa­rzysz­ką.

Śmie­ję się za­sko­czo­na. Po­tem za­sła­niam usta dło­nią, bo ten dźwi­ęk jest po­twor­nie gło­śny.

Leif uśmie­cha się zza swo­jej pusz­ki piwa.

– No do­bra, to po­wiedz mi coś o so­bie.

– A co chcesz wie­dzieć?

– Za­cznij od pod­sta­wo­wych in­for­ma­cji. – Opie­ra się o ścia­nę. Wiel­kim bu­tem wy­bi­ja w ci­szy ja­kiś rytm. – Albo mnie za­skocz. Jak chcesz.

– Mam dwa­dzie­ścia sze­ść lat. Sie­dzia­łam w bra­nży tu­ry­stycz­nej, te­raz jed­nak wszyst­ko jest za­wie­szo­ne. – Wzru­szam ra­mio­na­mi. – Do­ra­sta­łam w Cape Eli­za­beth.

– Ele­ganc­ka oko­li­ca.

– Sko­ro tak mó­wisz... Je­stem je­dy­nacz­ką. Cho­dzi­łam do col­le­ge’u w New Hamp­shi­re. I to w za­sa­dzie wszyst­ko o mnie. A ty?

– Trzy­dzie­ści je­den lat. Uro­dzo­ny i wy­cho­wa­ny tu, na miej­scu. Naj­młod­szy z trzech sy­nów. Ta­tu­aży­sta.

Marsz­czę nos.

– Wow.

– Nie lu­bisz ta­tu­aży, co?

– Nie po tych wszyst­kich igłach w szpi­ta­lu. – W my­ślach do­da­ję, że wcze­śniej też nie lu­bi­łam. Mimo że po­tra­fię do­ce­nić to, jak wy­gląda­ją na nim, nie je­stem za­in­te­re­so­wa­na. No i nie lu­bię bólu.

– Ak­tu­al­ny sta­tus zwi­ąz­ku? – pyta, pa­trząc na moją po­zba­wio­ną pie­rścion­ków dłoń.

To z pew­no­ścią nic nie zna­czy. To tyl­ko stan­dar­do­wa he­te­ro­nor­ma­tyw­na re­ak­cja.

– Eee... – Py­ta­nie wy­wo­łu­je we mnie mie­szan­kę bólu i za­kło­po­ta­nia. Po­win­nam już do tego przy­wyk­nąć, ale cóż. – To skom­pli­ko­wa­ne. Hm, w se­pa­ra­cji. Tak.

– Ja­sne. Ja, eee... – Otwie­ra usta, a po chwi­li je za­my­ka, jak­by wła­śnie prze­my­ślał to, co chciał po­wie­dzieć. Co jest cie­ka­we. – Przy­kro mi.

Ki­wam gło­wą.

Szcze­rze mó­wi­ąc, wci­ąż je­stem w szo­ku. Ma­łże­ństwo i mąż sta­no­wi­li ogrom­ną część mo­je­go ży­cia. Tak po­win­no być. Te­raz mam wra­że­nie, że ktoś wci­snął pau­zę, a ja nie wiem, jak się czuć i co my­śleć. Gdy moje ser­ce i umy­sł nie­ustan­nie znaj­du­ją się w sta­nie cha­osu, nie­wie­le mogę zro­bić. Jesz­cze nie. Ale tak jest już od mie­si­ęcy. Zdra­da strasz­li­wie boli, a ja nie po­tra­fię prze­zwy­ci­ężyć bólu, by choć tro­chę przy­bli­żyć się do prze­ba­cze­nia. Jesz­cze nie. I być może ni­g­dy. W naj­bli­ższym cza­sie nie ma szans na to, że­bym znów za­ło­ży­ła ob­rącz­kę.

– Ulu­bio­ne je­dze­nie? – pyta Leif, dzi­ęki Bogu zmie­niw­szy te­mat.

– Mek­sy­ka­ńskie.

– Wspa­nia­ły wy­bór. – Wyj­mu­je te­le­fon ko­mór­ko­wy z tyl­nej kie­sze­ni dżin­sów. – Jak bar­dzo je­steś głod­na?

– Mo­gła­bym coś zje­ść.

Rzu­ca mi nie­przy­jem­ne spoj­rze­nie.

– Wiesz, ko­bie­ty za­wsze mó­wią coś ta­kie­go, a po­tem zja­da­ją po­ło­wę two­jej por­cji.

– Je­śli za­mó­wisz do­sta­tecz­nie dużo, to nie ru­szę two­je­go żar­cia. – Po­wstrzy­mu­ję uśmiech. – To pro­ste.

Wzdy­cha.

– Mam nie­od­par­te wra­że­nie, że nic w to­bie nie jest pro­ste. Ale i tak cię na­kar­mię. Może ta­cos?

– Uwiel­biam.

– Car­ne asa­da?

– Może być.

– Qu­eso z chip­sa­mi?

– Bar­dzo pro­szę. I mek­sy­ka­ńską ku­ku­ry­dzę, je­śli mają.

– Mają. No do­bra – mówi, wpi­su­jąc coś na ekra­nie. – Wszyst­ko za­ła­twio­ne. Wiesz, je­steś pierw­szą oso­bą spo­za ro­dzi­ny, któ­ra mnie tu od­wie­dzi­ła.

– Na­praw­dę? Dla­cze­go?

Wzru­sza ra­mio­na­mi.

– Nie wiem. Po­zo­sta­łe są chy­ba po pro­stu za­jęte.

Bio­rę ko­lej­ny łyk piwa. I uświa­da­miam so­bie, że czu­ję się tu do­brze, a na­wet świet­nie się ba­wię. Po raz pierw­szy od dłu­ższe­go cza­su.

– Za­pła­cę za po­ło­wę za­mó­wie­nia.

– Nie. Sta­wiam ci ko­la­cję. To już klep­ni­ęte. – Rzu­ca te­le­fon na blat. – Za­pła­cisz na­stęp­nym ra­zem.

– To będzie ja­kiś na­stęp­ny raz? – py­tam.

– No ja­sne. – Wyj­mu­je z lo­dów­ki ko­lej­ne piwo. – Two­rze­nie wi­ęzi mamy już za sobą. Wi­dzia­łem, jak wy­ci­ąga­no cię z sa­mo­cho­du i w ogó­le. A przez chwi­lę na­wet trzy­ma­łem cię za rękę, do przy­jaz­du ra­tow­ni­ków me­dycz­nych. Więc tak, prze­ży­li­śmy ra­zem trau­ma­tycz­ne wy­da­rze­nie. W prze­ci­wie­ństwie do tego dru­gie­go, któ­ry spo­wo­do­wał wy­pa­dek i od­je­chał, nie udzie­la­jąc ci po­mo­cy.

– Czy je­stem złym czło­wie­kiem, bo mam ogrom­ną na­dzie­ję, że Bóg go uka­rze?

– Nie. Mam w ręce ty­ta­no­wą płyt­kę i osiem śrub. Zu­pe­łnie ina­czej wy­obra­żam so­bie do­brą za­ba­wę. – Krzy­wi się na wspo­mnie­nie. – To zła­ma­nie otwar­te, mo­gło za­ko­ńczyć moją ka­rie­rę. Nie mó­wi­ąc już o tym, co zro­bił to­bie.

Uno­szę brwi.

– Krwiak pod­twar­dów­ko­wy, krwa­wie­nie do mó­zgu, zwich­ni­ęty bark i pięć zła­ma­nych że­ber.

– Wła­śnie.

– A jak tam two­ja ręka? Te­raz już w po­rząd­ku?

– Ech. Mniej wi­ęcej. Mia­łem do­bre ubez­pie­cze­nie, więc nie wy­sze­dłem na tym naj­go­rzej. I te­raz po­tra­fię prze­wi­dzieć deszcz, a to za­wsze przy­dat­na umie­jęt­no­ść – mówi Leif i robi po­nu­rą minę. – Ten wy­pa­dek to na­praw­dę cho­ler­nie po­pie­przo­na spra­wa. Mamy szczęście, że ży­je­my.

– Praw­da. Nie wi­dzia­łeś tego dru­gie­go sa­mo­cho­du?

Krzy­wi się po­now­nie.

– To był srebr­ny se­dan. I to wszyst­ko, nic wi­ęcej nie pa­mi­ętam. Ża­łu­ję, że nie doj­rza­łem twa­rzy kie­row­cy, ta­bli­cy re­je­stra­cyj­nej czy ja­kie­goś in­ne­go uży­tecz­ne­go szcze­gó­łu.

Bio­rę ko­lej­ny łyk piwa i pró­bu­ję to so­bie prze­my­śleć. Ko­mór­ka w mo­jej to­reb­ce znów dzwo­ni. Nie będę na nią pa­trzeć. Nie będę.

– Chcesz ode­brać? – pyta Leif i ze­ska­ku­je na podło­gę.

Kręcę gło­wą.

– Nie. Dzwo­ni moja mat­ka. Do­ce­niam jej tro­skę, ale zro­bi­ła się na­tręt­na. Pró­bu­ję prze­pro­gra­mo­wać ją do po­zio­mu, któ­ry da się opa­no­wać.

– Bar­dzo do­brze.

– To, że je­stem te­raz tro­chę kru­cha, nie ozna­cza, że nie je­stem już do­ro­sła – mó­wię.

Kur­czę, brzmię jak ma­ru­da. Na­wet na gra­ni­cy gnie­wu. Nie­do­brze.

– Jak so­bie z tym wszyst­kim ra­dzisz, je­śli mogę za­py­tać?

– Le­piej niż na po­cząt­ku. Mu­sia­łam na­uczyć się od nowa cho­dzić i jeść. A przede mną jesz­cze wie­le go­dzin re­ha­bi­li­ta­cji.

Po pro­stu kiwa gło­wą.

– Mało praw­do­po­dob­ne, bym w naj­bli­ższym cza­sie była w sta­nie bie­gać.

– Bie­ga­nie jest do bani. Mój brat i jego żona miesz­ka­ją po sąsiedz­ku i on cały czas każe mi ze sobą bie­gać.

– Przy­znam szcze­rze, że wca­le mi tego nie bra­ku­je. Choć do­brze by­ło­by mieć taką mo­żli­wo­ść.

– A zna­la­złaś się w tu­ne­lu? Szłaś w stro­nę świa­tła i zo­ba­czy­łaś całe ży­cie przed ocza­mi? – pyta.

– Nie. – Kręcę gło­wą. – Ale mia­łam dziw­ne sny o upior­nych cie­niach. My­ślę, że była to po pro­stu ró­żni­ca mi­ędzy dniem a nocą. Nic in­te­re­su­jące­go.

Opie­ra gło­wę o ścia­nę i uwa­żnie mi się przy­gląda.

– Je­śli mogę po­wie­dzieć jed­ną rzecz na te­mat two­jej mamy...

– Da­waj.

– By­łem w szpi­ta­lu tyl­ko kil­ka dni. Tyle, żeby mo­gli mnie zo­pe­ro­wać, wsta­wić śru­by i po­skła­dać rękę do kupy – mówi. – Ale to wy­star­czy­ło, by zo­rien­to­wać się, co dzie­je się wo­kół mnie. Two­ja ro­dzi­na pe­łni­ła przy to­bie dy­żu­ry. Że­byś nie obu­dzi­ła się w pu­stej sali, wiesz?

Ki­wam gło­wą, bo wiem. Mama i tata nie lu­bią o tym mó­wić, ale Ryan bar­dzo chęt­nie opo­wie­dział mi o wszyst­kim, co zro­bił. Po­dzie­lił się ze mną wie­lo­ma szcze­gó­ła­mi, żeby mi udo­wod­nić, ja­kim jest od­po­wie­dzial­nym mężem. Mó­wił, że spędził u mo­je­go boku wie­le go­dzin. Że po­nió­sł wie­le wy­rze­czeń. Dłu­gie, sa­mot­ne go­dzi­ny i tak da­lej. Bied­ny Ryan.

Wy­bu­dze­nie się z dłu­go­tr­wa­łe­go sta­nu we­ge­ta­tyw­ne­go to nie lada wy­czyn. O tym, jak mar­ne szan­se mia­łam, do­bit­nie świad­czy­ły wpi­sy na mo­jej stro­nie na Fa­ce­bo­oku. Opo­wie­ści o mnie sprzed lat. Prze­my­śle­nia i mo­dli­twy. Lu­dzie pi­sa­li o stra­cie, tak jak­bym już uma­rła. Było na­wet jed­no „Spo­czy­waj w spo­ko­ju”. Nic dziw­ne­go, że Ryan ze mnie zre­zy­gno­wał, tak jak i cała resz­ta. Tyle że ta resz­ta nie sta­nęła wcze­śniej przed ka­zno­dzie­ją i nie zło­ży­ła ślu­bów.

Nie­wa­żne.

– Two­ja mama sie­dzia­ła po no­cach – ci­ągnie Leif. – Nie mia­ła nic prze­ciw­ko temu, że ja też, bo dzi­ęki temu mo­gła bez obaw pó­jść na kawę, spa­cer czy co­kol­wiek in­ne­go. Choć przy pierw­szym spo­tka­niu spoj­rza­ła na mnie tak, jak­bym chciał ukra­ść jej to­reb­kę.

– Naj­wy­ra­źniej po­cho­dzę z ro­dzi­ny, któ­ra oce­nia lu­dzi po po­zo­rach.

– Wy, wy­ższa kla­sa śred­nia z przed­mie­ść, wszy­scy je­ste­ście tacy sami. – Pusz­cza do mnie oko. – Ale, Anno, ona była wra­kiem czło­wie­ka. Pew­nie nie po­wi­nie­nem tego mó­wić, ale ta ko­bie­ta zro­bi­ła­by dla cie­bie wszyst­ko.

Wzdy­cham.

– Wiem.

– Choć była wra­kiem czło­wie­ka, bar­dzo an­ga­żo­wa­ła się w two­je le­cze­nie. Wy­py­ty­wa­ła o wszyst­ko le­ka­rzy i pie­lęgniar­ki, gdy nie mia­ła pew­no­ści, czy to, co ro­bią, jest naj­lep­sze dla jej có­recz­ki. Cu­dow­nie się na to pa­trzy­ło.

– Przez cie­bie czu­ję się jak wy­rod­na cór­ka.

Wy­pi­ja łyk piwa.

– Nikt nie może cię wi­nić, że je­steś wku­rzo­na tą sy­tu­acją. To mu­sia­ła być dla cie­bie ogrom­na zmia­na.

– Po wy­jściu ze szpi­ta­la z ró­żnych po­wo­dów mu­sia­łam się wpro­wa­dzić do ro­dzi­ców i... sądzę, że to była ogrom­na zmia­na dla nas wszyst­kich.

– Moja mama jest wspa­nia­łą ko­bie­tą. Ale ma bia­ły dy­wan i je­den dzień w ty­go­dniu, w któ­rym robi pra­nie. Więc wierz mi, wszyst­ko ro­zu­miem. Nie ma mowy, że­bym wpro­wa­dził się z po­wro­tem do domu.

Uśmie­cham się po­nu­ro i roz­glądam po po­ko­ju, by zy­skać na cza­sie. Ze­brać my­śli. Tak na­praw­dę to bar­dzo ład­ne miesz­ka­nie. Nie naj­now­sze, z cha­rak­te­rem. Przy­da­ło­by się do­po­sa­żyć kuch­nię, ła­zien­kę pew­nie też. Ale tak czy siak... Wy­so­ki su­fit i drew­nia­ne okna mają swój urok.

Leif od­chrząku­je.

– A co z two­imi przy­ja­ció­łmi? Wspie­ra­ją cię?

– Och. To też jest skom­pli­ko­wa­ne. – Cho­ciaż nie mam ocho­ty mó­wić, on cier­pli­wie cze­ka na moje wy­ja­śnie­nia. – Wi­ęk­szo­ść lu­dzi, z któ­ry­mi by­łam bli­sko... Ru­szy­li na­przód. Albo ja już za nimi nie nadążam. Bar­dzo ła­two się męczę.

– To musi być strasz­ne.

Ki­wam gło­wą.

– Mama upie­ra się przy wo­że­niu mnie na wszyst­kie wi­zy­ty le­kar­skie, więc spędza­my ra­zem dużo cza­su. Aby z tym zdążyć, mu­sia­ła ogra­ni­czyć dzia­łal­no­ść w ko­ście­le i w gru­pie scrab­ble.

Leif nie ko­men­tu­je.

– Praw­da jest taka, że nie lu­bię jej wy­ko­rzy­sty­wać. Czu­ję się jak kło­pot we wła­snym ży­ciu.

Pa­trzy na mnie ła­god­nie i ze wspó­łczu­ciem.

– Anno...

O Boże. Je­stem naj­gor­sza. Ab­so­lut­na kró­lo­wa prze­gry­wów.

– A po­tem dla za­ba­wy żalę się go­rącym fa­ce­tom.

Na­tych­miast pod­no­si wzrok.

– Uwa­żasz, że je­stem go­rący?

– Co...? Nie.

– Tak po­wie­dzia­łaś. Sły­sza­łem wy­ra­źnie.

– Do­sko­na­le o tym wiem, okej? Jak sądzisz, da­łbyś radę włączyć kli­mę?

Par­ska.

– Bar­dzo śmiesz­ne.

– Dzi­ęki.

Choć nie flir­to­wa­łam od daw­na, chy­ba wci­ąż nie stra­ci­łam tej umie­jęt­no­ści. To po­krze­pia­jące. Nie ma też we mnie ani odro­bi­ny po­czu­cia winy. Sy­tu­acja wy­gląda tak: nie je­stem za­in­te­re­so­wa­na i nie szu­kam ni­cze­go. W tej chwi­li moje ży­cie i tak jest do­sta­tecz­nie za­gma­twa­ne. Poza tym taki fa­cet jak Leif nie zwró­ci­łby prze­cież na mnie uwa­gi. Wy­glądam nie­źle, ale jego uro­da to kom­plet­nie inny po­ziom. Choć w jego za­cie­ka­wio­nym spoj­rze­niu być może do­strze­gam odro­bi­nę pod­nie­ce­nia.

– Chy­ba nie chcesz, że­bym włączył kli­mę, praw­da? – Uno­si brew. – Po­wie­dzia­ła­byś mi, nie?

– Nie, nie chcę. I tak, po­wie­dzia­ła­bym.

Choć moja mama uwa­ża, że na­le­ży cier­pieć i uprzej­mie mil­czeć, ja nie lu­bię się po­cić. Moja mlecz­na cera sta­je się wte­dy czer­wo­na jak ho­mar. A po­tem wszyst­ko idzie już z gór­ki.

– To do­brze. – Leif znów opie­ra się o ścia­nę. – Mam wra­że­nie, że to po­czątek pi­ęk­nej przy­ja­źni.

Na­bie­ram głębo­ko po­wie­trza.

– Leif. Dzi­ęku­ję. To bar­dzo miłe z two­jej stro­ny. Ale nie po­trze­bu­ję two­jej li­to­ści. Ja...

– Wra­że­nie na mnie robi wła­śnie ten twój syn­drom bitch face – ci­ągnie, jak gdy­bym nie ode­zwa­ła się ani sło­wem. – Kto inny na­uczy mnie wszyst­kie­go o lnia­nych ser­wet­kach i pa­su­jących do nich srebr­nych sztu­ćcach, a ta­kże o ró­żnych rze­czach, któ­rych jako nowy wła­ści­ciel tego miesz­ka­nia naj­wy­ra­źniej po­trze­bu­ję?

– Miły pa­nie, po­my­lił mnie pan z będącą w kiep­skim na­stro­ju Mar­thą Ste­wart.

– Nie. – Szcze­rzy zęby. – Ty je­steś o wie­le sek­sow­niej­sza.

Czu­ję, jak moja twarz robi się go­rąca. Mimo to nie spo­sób się do nie­go nie uśmiech­nąć. Jest nie tyl­ko ład­ny – jego ra­do­sny na­strój naj­wy­ra­źniej jest za­ra­źli­wy. I wła­śnie tego te­raz mi po­trze­ba.

Kiwa gło­wą.

– No pro­szę. Tak le­piej.

O Boże. Czy ja go ko­kie­tu­ję?

– Leif, ofi­cjal­nie na­dal je­stem mężat­ką.

– Anno, wy­po­wie­dzia­łem sło­wo „przy­ja­źń”. Przy­ja­źń. – Uda­je, że się krzy­wi, co rów­nież jest wy­jąt­ko­wo atrak­cyj­ne. Szlag. – Nie uprze­dzaj fak­tów.

– Prze­pra­szam.

Po­tem roz­le­ga się dzwo­nek do drzwi i Leif zry­wa się na rów­ne nogi.

Pew­nie przy­wie­zio­no nam je­dze­nie. Do­sko­na­le, bo je­stem głod­na. My­ślę, że to, cze­go szu­ka­łam dziś wie­czo­rem, to ży­cie. Pra­gnęłam ja­kie­jś przy­szło­ści albo przy­naj­mniej dro­gi na­przód. A nowy przy­ja­ciel to nie­wąt­pli­wie krok we wła­ści­wym kie­run­ku.

Tyle że kie­dy Leif otwie­ra drzwi, od ścian przed­po­ko­ju od­bi­ja się krzyk. Zna­jo­my. Bo­le­śnie zna­jo­my.

– Gdzie moja żona? – wrzesz­czy Ryan.

Za­mie­ram.

Leif za­ci­ska szczęki i ru­sza ko­ry­ta­rzem, jak­by chciał się bić.

O cho­le­ra.

Nie, nie, nie. To ja­kaś ka­ta­stro­fa. Mu­szę stąd wy­jść i to po­wstrzy­mać. Tyl­ko jak mam sama ze­jść z bla­tu?

Prze­wra­cam się na bok, po­tem na brzuch, a na­stęp­nie prze­su­wam się ku kra­wędzi. W ko­ńcu moje dyn­da­jące sto­py do­ty­ka­ją podło­gi. Po chwi­li je­stem tro­chę po­gnie­cio­na, ale go­to­wa do dzia­ła­nia.

Idę tak szyb­ko, jak po­zwa­la­ją mi na to nogi. Wy­cho­dzę przez drzwi, na ko­ry­tarz i z bu­dyn­ku. Wście­kły Ryan stoi przed zde­ter­mi­no­wa­nym Le­ifem, a ca­łej scen­ce przy­gląda się ja­kiś wy­so­ki i rów­nie jak Leif wy­ta­tu­owa­ny fa­cet.

Nie ma słów na ból, jaki od­czu­wam na wi­dok męża, z któ­rym je­stem w se­pa­ra­cji. Moja gów­nia­na rze­czy­wi­sto­ść po­now­nie dała mi w łeb. Nic dziw­ne­go, że w mia­rę mo­żli­wo­ści sta­ram się go uni­kać. Za bar­dzo mnie boli.

To, jak mnie zna­la­zł, zdra­dza ko­mór­ka w jego dło­ni. Apli­ka­cja do śle­dze­nia te­le­fo­nu, o któ­rej kom­plet­nie za­po­mnia­łam. Kie­dy na­sze ma­łże­ństwo było zdro­we, ka­żde z nas pra­gnęło wie­dzieć, gdzie znaj­du­je się dru­gie. Jak da­le­ko od domu lub jak bli­sko skle­pu. Obo­je się na to zgo­dzi­li­śmy i w po­rząd­ku. Ale fakt, że Ryan użył jej te­raz, w tej sy­tu­acji, spra­wił, że moja krew za­wrza­ła. Pew­nie za­dzwo­nił do kil­ku ró­żnych miesz­kań i dla­te­go wy­sze­dł też ten dru­gi fa­cet. Co za far­sa.

– Mó­wi­łem ci, że masz trzy­mać się od niej z da­le­ka. – Ryan dźga pal­cem klat­kę pier­sio­wą Le­ifa.

O mój Boże. Oni się zna­ją. To dla­te­go Leif prze­stał od­wie­dzać mnie w szpi­ta­lu. Ryan albo był za­zdro­sny, albo miał fio­ła na punk­cie kon­tro­lo­wa­nia, albo obie te rze­czy na­raz, więc Leif wo­lał trzy­mać się od nie­go z da­le­ka. O w mor­dę jeża. Ni­g­dy wcze­śniej się tak nie za­cho­wy­wał. A przy­naj­mniej ja tego nie wi­dzia­łam. Jak de­spo­ta. Jak roz­piesz­czo­ne dziec­ko, któ­re chce do­pi­ąć swe­go.

Gdy wi­dzę i sły­szę to ha­ła­śli­we i ob­ce­so­we za­cho­wa­nie, czu­ję ucisk w żo­łąd­ku. Szcze­rze mó­wi­ąc, mam ocho­tę zwy­mio­to­wać wy­pi­te piwo w krza­ki. Ryan przez cały czas zer­ka na mnie kątem oka, jak gdy­by oce­niał, jak ta sce­na na mnie wpły­wa. Mam zwie­szo­ne ra­mio­na, po­wa­lo­ne jego sło­wa­mi i gnie­wem. Tak jak­bym pod­da­ła się bez wal­ki.

Nie jest do­brze. Nie może się tu po­ja­wiać i ro­bić ze mnie tej złej. Nie ma pra­wa za­wsty­dzać mnie pu­blicz­nie ani w ogó­le, gdy nie zro­bi­łam nic złe­go.

Leif mil­czy.

– Kur­wa, ostrze­ga­łem cię – kon­ty­nu­uje Ryan.

Dru­gi wy­ta­tu­owa­ny mężczy­zna stoi ze skrzy­żo­wa­ny­mi ra­mio­na­mi. Ob­ser­wu­je i cze­ka.

– Anna? – Dło­nie Ry­ana są już za­ci­śni­ęte w pi­ęści, ręce wi­szą po bo­kach. – Do­brze się czu­jesz?

– Tak. Wła­śnie usu­wam z te­le­fo­nu apli­ka­cję, któ­rej uży­łeś do zna­le­zie­nia mnie. – Wrzu­cam ko­mór­kę z po­wro­tem do to­reb­ki. – To już się nie po­wtó­rzy.

Mru­ga za­sko­czo­ny.

– Wci­ąż je­stem two­im mężem.

– I to daje ci pra­wo do prze­śla­do­wa­nia mnie? – py­tam, obu­rzo­na jak dia­bli. – Nie wy­da­je mi się. Nie je­steś moją nia­nią. Nie je­stem two­ją wła­sno­ścią.

– Ko­cham cię, Anno.

– Nie. – Wy­ci­ągam pa­lec w jego stro­nę. – Nie, Ryan. Nie mo­żesz ro­bić tego, co zro­bi­łeś, i na­zy­wać tego mi­ło­ścią.

Bar­dzo ci­ężko wzdy­cha.

Ża­den mężczy­zna ni­g­dy nie był tak źle trak­to­wa­ny. Prze­cież to po nim wi­dać. Jest tak, jak­by pod wpły­wem stre­su wy­wo­ła­ne­go moim wy­pad­kiem po­wstał dru­gi Ryan. Wście­kły du­pek Ryan.

– Za­bio­rę cię do domu. Wy­glądasz na zmęczo­ną.

– Moim zda­niem wy­gląda do­brze – wtrąca Leif.

To miłe, choć śred­nio mi po­ma­ga.

Ryan się jeży.

– Od­wio­zę cię do ro­dzi­ców. Mo­żesz też wró­cić do domu ze mną. Co o tym sądzisz?

– Masz gdzieś to, co ja sądzę. Wiesz? Pra­wie uwie­rzy­łam, że rze­czy­wi­ście chcesz dać mi prze­strzeń. Że usza­no­wa­łeś moją de­cy­zję, ro­zu­mie­jąc, że po­trze­bu­ję tro­chę cza­su, żeby so­bie to wszyst­ko po­ukła­dać. – Śmie­ję się gorz­ko. – Ostat­nio kła­miesz na ka­żdy te­mat. Już na­wet nie wiem, kim je­steś.

– By­łem szcze­ry. Je­stem szcze­ry. – Prze­ły­ka gło­śno śli­nę. – A ty nie my­ślisz trze­źwo. Nie ro­zu­miesz, jak...

– Było ci ci­ężko, gdy le­ża­łam w śpi­ącz­ce. Tak, wiem – mó­wię. – Tak ci­ężko, że aż mu­sia­łeś pie­przyć się z jed­ną z mo­ich naj­lep­szych przy­ja­ció­łek.

– Anno! – mówi z obu­rze­niem.

Damy nie po­win­ny prze­kli­nać. A już na pew­no nie pod jego ad­re­sem.

– Prze­spał się z two­ją naj­lep­szą przy­ja­ció­łką, gdy ty le­ża­łaś nie­przy­tom­na? – pyta Leif. – Se­rio?

Ki­wam gło­wą.

– Auć – mówi ten dru­gi, ano­ni­mo­wy ko­leś.

Ryan pro­stu­je ple­cy.

– To nie wa­sza spra­wa. Żad­ne­go z was. To spra­wa mi­ędzy mną a moją żoną.

Za­baw­ne, bo wca­le nie czu­ję się jego żoną. Czu­ję się jak nic. Jak pu­sta kart­ka, któ­ra cze­ka na na­pi­sa­nie no­wej hi­sto­rii. Jak po­czątek cze­goś, co nie ma przed sobą przy­szło­ści. To wła­śnie je­stem ja.

– Pro­blem w tym – mó­wię – że wszy­scy o tym wie­dzą. Bo by­łeś tak cho­ler­nie nie­ostro­żny, że moja mama na­kry­ła cie­bie i ją na oka­zy­wa­niu so­bie uczuć przy moim łó­żku. Zje­ba­łeś na­wet zdra­dę!

Pod wpły­wem mo­je­go wy­bu­chu Ryan otwie­ra sze­ro­ko usta. Ja jed­nak ani nie prze­pra­szam, ani się nie uspo­ka­jam. Nie tym ra­zem, do cho­le­ry.

Ręce mi się trzęsą, ale nie będę po­tul­ną su­nią, któ­ra uśmie­cha się, mer­da ogo­nem i wy­ko­nu­je jego po­le­ce­nia. Nie te­raz. Ni­g­dy.

– Anno?

Leif pyta mnie, co chcę zro­bić. To miłe, że ktoś tu­taj uwa­ża mnie za do­ro­słą oso­bę zdol­ną do sa­mo­dziel­ne­go my­śle­nia, a nie za ze­psu­tą lal­kę, któ­ra wy­ma­ga opie­ki.

– Nie po­wi­nie­neś był tu przy­cho­dzić – mó­wię i ła­pię za po­ręcz, żeby utrzy­mać rów­no­wa­gę. – To zna­czy... Mój mąż i jed­na z mo­ich naj­bli­ższych przy­ja­ció­łek. Gdy by­łam nie­przy­tom­na, spie­przy­ło się nie tyl­ko całe moje cho­ler­ne ży­cie, lecz ta­kże nie­któ­re z naj­wa­żniej­szych w nim re­la­cji. I za ka­żdym ra­zem, gdy wy­da­je mi się, że już wszyst­ko ogar­nęłam, zno­wu do­sta­ję w pysk. Masz po­jęcie, jak ja się z tym czu­ję? Lu­dzie, któ­rzy po­win­ni mnie ko­chać, spra­wi­li, że czu­ję się nie­wa­żna i głu­pia!

– Za­cho­wu­jesz się nie­roz­sąd­nie – mru­czy Ryan, jak­by miał do czy­nie­nia z roz­wy­drzo­nym dziec­kiem.

Praw­dę po­wie­dziaw­szy, aż do tej pory pod­cho­dzi­łam do spra­wy dość spo­koj­nie. Nie li­cząc tego, że przez pierw­szy mie­si­ąc pła­ka­łam, a przez resz­tę cza­su ukry­wa­łam się w swo­im po­ko­ju. Może po pro­stu nie chcia­łam ro­bić za­mie­sza­nia w miej­scach pu­blicz­nych? Za­głębiać się w szcze­gó­ły? Prak­ty­ka za­prze­cza­nia i cho­wa­nia gło­wy w pia­sek była o wie­le przy­jem­niej­sza.

Gu­zik praw­da. Już od ja­kie­goś cza­su mo­głam się spo­dzie­wać ta­kie­go wy­bu­chu. Poza tym to jego wina. Nie­po­trzeb­nie się tu po­ja­wił i pró­bo­wał wy­mu­sić na mnie kon­kret­ne za­cho­wa­nie.

Ręce trzęsą mi się od słusz­nej wście­kło­ści.

– Ryan, idź stąd. Na­tych­miast.

Otwie­ra usta, ale nie.

– Na­tych­miast – po­wta­rzam.

Od­cho­dzi, wsia­da do swo­je­go no­we­go fir­mo­we­go che­vro­le­ta si­lve­ra­do i trza­ska drzwia­mi.

Niech ktoś da mi siłę.

Znie­nac­ka ro­bię się sła­ba. Moja bro­da opa­da na pie­rś.

– Tak bar­dzo prze­pra­szam.

– Nie two­ja wina – mówi Leif. – Ej! Jest do­brze. Na­praw­dę.

Dru­gi mężczy­zna bez sło­wa wcho­dzi do bu­dyn­ku.

Czu­ję, że za­raz wy­buch­nę pła­czem, jak ja­kaś idiot­ka. W hi­sto­rii świa­ta zda­rza­ły się za­pew­ne bar­dziej że­nu­jące sy­tu­acje, ale te­raz żad­na z nich nie przy­cho­dzi mi do gło­wy. Rzecz w tym, że mia­łam miły wie­czór. Wszyst­ko szło do­brze. Do cho­le­ry, pla­no­wa­łam zje­ść mek­sy­ka­ńskie żar­cie! I wła­śnie wte­dy Ryan mu­siał mnie za­ata­ko­wać tymi swo­imi obłud­ny­mi, za­bor­czy­mi bzdu­ra­mi.

Szcze­rze mó­wi­ąc, mam ocho­tę wrzesz­czeć, ale tego nie ro­bię.

– To dla­te­go prze­sta­łeś przy­cho­dzić do mnie do szpi­ta­la.

Leif tyl­ko kiwa gło­wą.

To jego wspó­łczu­cie mnie do­bi­ja. Smu­tek w oczach i na twa­rzy. Nie mogę tego zro­bić. Nie mogę prze­by­wać z nim po tym wszyst­kim.

– Tak strasz­nie prze­pra­szam. Za wszyst­ko. Za to, że się tu po­ja­wił i... Prze­pra­szam.

Ucie­kam tak szyb­ko, jak to mo­żli­we.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: