POzamiatane. Jak Platforma Obywatelska porwała Polskę - ebook
POzamiatane. Jak Platforma Obywatelska porwała Polskę - ebook
Platforma Obywatelska rządziła III RP przez jedną trzecią jej historii. Być może będzie nią rządzić w przyszłości. Można nawet powiedzieć, że porwała Polskę – na kilka różnych sposobów. Porwała ją za sobą, gdy seryjnie wygrywała wybory. Porwała niczym kidnaper, kiedy zawłaszczała kolejne urzędy i instytucje. Porwała na kawałki, bo Polacy są dziś podzieleni bardziej, niż kiedykolwiek po 1989 roku. Czym była PO w chwili narodzin, czym gdy zatriumfowała, a czym jest dziś? Jakie cele przyświecały politykom Platformy? Czy był to projekt naprawy kraju, czy realizacji prywatnych ambicji? Czy PO to twór wyjątkowy w ostatnim ćwierćwieczu, czy logiczna i nieuchronna kontynuacja polityki niegdyś prowadzonej przez Kongres Liberalno-Demokratyczny i Unię Wolności? Kiedy Donald Tusk zamienił się z reformatora w hipnotyzera? Dlaczego Bronisław Komorowski musiał zostać prezydentem?
Czy tylko lemingi kochają PO? Jak to się stało? Jak to zrobiono? I po co?
Krótko mówiąc: jak Platforma Obywatelska porwała Polskę i co z tego wynikło?
Kategoria: | Inne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-817-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Jestem trochę smutny dzisiaj…”
— Nie będę udawał, jestem trochę smutny dzisiaj — powiedział Donald Tusk. Był niedzielny wieczór, 23 października 2005 roku. Miesiąc wcześniej Platforma Obywatelska przegrała wybory do Sejmu. Teraz jej lider, „prezydent Tusk, człowiek z zasadami” — jak głosiły wciąż jeszcze wiszące w Polsce plakaty wyborcze — po raz kolejny musiał przełknąć gorycz porażki. Tym razem miała ona wymiar bardzo osobisty, wszak według danych sondażowych właśnie przegrał wybory prezydenckie.
Tusk naprawdę wierzył, że prezydentura jest na wyciągnięcie ręki. Od sierpnia był liderem sondaży, niektóre dawały mu niemal dwukrotną przewagę nad Lechem Kaczyńskim. Wygrał pierwszą turę, zdobywając 36,33 proc. głosów (Kaczyński otrzymał 33,10 proc.). Wydawało się, że jest politykiem lepiej rozpoznawalnym, łatwiejszym do polubienia, bardziej wybieralnym. Głosujący jednak zdecydowali inaczej.
Nikt nie lubi przyznawać się do klęski — Tusk po krótkim wystąpieniu szybko wyszedł z auli Politechniki Warszawskiej, gdzie tamtego wieczoru zebrali się politycy i sympatycy Platformy. Z najpopularniejszego serwisu wideo w internecie, portalu YouTube, zniknął film pokazujący jego pożegnalne kampanijne wystąpienie. Kto zada sobie trud i sięgnie do galerii fotografii prasowych, ujrzy sceny podobne do tych, które oglądaliśmy w maju 2015 roku, podczas dwóch wieczorów wyborczych Bronisława Komorowskiego, po obydwu przegranych turach. Szok, niedowierzanie, nadzieja na to, że „to tylko sondaże i że wyniki z komisji będą inne”. Tłum przygnębionych ludzi, zafrasowane miny, pochylone głowy, czasem łzy. Goście rozchodzący się szybko, chyłkiem…
Na wieczorze Tuska w roku 2005 płakały działaczki PO z Trójmiasta. Z kolei koledzy z regionu przywieźli przewodniczącemu partii piłkarską koszulkę z jego nazwiskiem i numerem 10.
— Dla nas jesteś najlepszym napastnikiem — mówili.
Tymczasem Tusk pocieszał łkające panie:
— Naprawdę nie ma powodu do płaczu.
Jak relacjonowało „Życie Warszawy”, „gościom serwowano głównie makarony. Była też pieczona cielęcina, zapiekane ziemniaki, a do picia podano soki, wino białe i musujące. Przed ogłoszeniem wyników organizatorzy przewidywali, że impreza może potrwać do 4.00 rano. Chyba że Tusk przegra — zaznaczyli”.
Tusk przegrał. Spotkanie skończyło się szybko.
Różnica między wieczorem wyborczej klęski Komorowskiego 24 maja 2015 a tamtym w październiku 2005 roku, kiedy to z marzeniem o prezydenturze pożegnał się Tusk, jest taka, że sztabowcy Komorowskiego już dwa dni wcześniej, w ostatnim dniu przed ciszą wyborczą (zaczęła się jak zwykle o północy w ostatni piątek przed głosowaniem), dysponowali sondażami, z których wynikało, że szala zwycięstwa przechyla się na korzyść Andrzeja Dudy. Michał Kamiński, niegdyś spin doktor Prawa i Sprawiedliwości, potem sztabowiec Ewy Kopacz, który dołączył do kampanii Komorowskiego dopiero w jej trakcie, wiedział, że jest źle, już w piątek 22 maja. To, co działo się wieczorem dwa dni później, było więc „kroniką zapowiedzianej śmierci”. Szczęście w nieszczęściu (dla PO), że Państwowa Komisja Wyborcza wydłużyła czas ciszy wyborczej (wybory zakończyły się później z powodu śmierci osoby głosującej w Kowalach, w województwie śląskim). Telewizyjne wieczory wyborcze z komentarzami do wyników rozpoczęły się więc z opóźnieniem, a sztabowcy Komorowskiego i sam przegrany kandydat mieli więcej czasu na przygotowanie gładkich formułek przeznaczonych dla mediów.
Dziesięć lat wcześniej politycy i kibice PO zebrani w auli Politechniki Warszawskiej, z Donaldem Tuskiem na czele, byli niemal do końca przekonani o wygranej. Nastroje zaczęły się pogarszać, kiedy według popołudniowych przecieków z sondaży exit poll przewaga Kaczyńskiego nad Tuskiem była dla tego drugiego już nie do odrobienia.
— Ja tę kampanię prezydencką prawdopodobnie przegrałem, ale wyście wygrali — mówił Tusk do swoich zwolenników, próbując robić dobrą minę do złej gry. Według relacji krakowskiego „Dziennika Polskiego”, wychodząc, rzucił jeszcze do dziennikarzy:
— Dajcie mi przez dzień pomyśleć o tym, co się stało.
To był bez wątpienia jeden z kilku punktów zwrotnych w polskiej historii po 1989 roku.
Chodzi o coś więcej niż o podwójną porażkę pewnego etapu politycznego projektu pod nazwą „Platforma Obywatelska”. Było gorzej. Donald Tusk wyszedł z kampanii wyborczej roku 2005 nie tylko przegrany, ale i osobiście poraniony. Prawu i Sprawiedliwości nie mógł wybaczyć, że na finiszu uderzyło go sprawą „dziadka w Wehrmachcie” (ujawniono wtedy nieznane wcześniej informacje na temat wcielenia Józefa Tuska w 1944 roku do niemieckiego wojska). Swoim współpracownikom nie był w stanie zapomnieć, że w krytycznych momentach obydwu kampanii nie reagowali wystarczająco szybko, zdecydowanie i skutecznie na posunięcia PiS-u (szef PO miał wielkie pretensje m.in. do Jana Marii Rokity). Sobie samemu nie potrafił zapewne darować, że pozwolił, by w ostatniej chwili zwycięstwo wymknęło mu się z rąk. Co zaniedbał? Gdzie popełnił błąd?
Śmiem twierdzić, że jest jeszcze ktoś, komu Donald Tusk do dziś nie wybaczył tamtego upokorzenia. To wyborcy, którzy dali się uwieść innym politykom, zdaniem Tuska oczywiście mniej godnym i mniej zasługującym na rządzenie Polską. W dodatku politykom, wobec których Tusk odczuwał mieszaninę lekceważącego pobłażania i wyższości. „Leszek Kaczyński zawsze mówił, że jego najbardziej w życiu wścieka to, że ja mam taki fart” — żartobliwie komentował Tusk w książce „Teczki liberałów” (1993). „To on wymyślił takie hasło, że Kongres to żadna partia, tylko klub taneczno-towarzyski”.
Jesienią 2005 roku wydawało się, że fart Tuska właśnie się skończył.
Przegrane wybory prezydenckie to ostateczna śmierć w Tusku tego, co pozostawało w nim jeszcze z dawnego polityka Kongresu Liberalno-Demokratycznego, a potem Unii Wolności. A było to przekonanie, że wystarczy mieć rację, mówić rzeczy sprawiające wrażenie słusznych i rozsądnych, prezentować się przed wyborcami w dobrze skrojonych garniturach, a zostanie się docenionym i nagrodzonym odpowiednio dobrym wynikiem. Oczywiście trzeba wszystko wesprzeć odpowiednią promocją, wszak już w 2001 roku PO wydała zdecydowanie najwięcej ze wszystkich partii na telewizyjne reklamówki. Tusk nie miał innego wyjścia, jeśli chciał jak najszybciej ulokować na rynku nowy produkt polityczny, jakim była Platforma Obywatelska.
W 2005 roku sytuacja przedstawiała się jednak inaczej. Po dawnej potędze Sojuszu Lewicy Demokratycznej nie zostało prawie nic. Prawo i Sprawiedliwość jawiło się (w oczach PO) jako inicjatywa skazana na wieczny pobyt w getcie wykrojonym kiedyś na scenie politycznej przez ugrupowania w rodzaju Ruchu Odbudowy Polski czy Porozumienia Centrum, które nigdy nie zdobywały zbyt wysokiego poparcia wyborców. Samoobrona słabła. Skończył się czas, kiedy partia Andrzeja Leppera potrafiła osiągnąć w sondażach nawet 24 proc. Władza niczym przejrzałe jabłko z podgniłego drzewa III RP miała wpaść prosto w ręce największej formacji opozycyjnej — Platformy Obywatelskiej. Symbolem zaś i niekwestionowanym przywódcą PO był wówczas Donald Tusk. Ten sam Tusk, który w wielu kwestiach wypowiadał się wtedy podobnie jak Jarosław Kaczyński.
Tusk mówił o potrzebie naprawy państwa, postulował szerokie otwarcie archiwów Instytutu Pamięci Narodowej, obiecywał, że pomoże polskim przedsiębiorcom. To jednak nie wystarczyło. W trakcie kampanii, by odróżnić się od PiS-u, politycy PO zaczęli zapewniać, że nie są tak radykalni jak konkurencja z prawej strony. Skończyło się tym, że okazali się mniej wyraziści. W tamtym sezonie w modzie była radykalna zmiana, wygrali zatem ci, to ugrupowanie i ten kandydat na prezydenta, którzy obiecywali głębszą sanację państwa. Strój partnera bardziej umiarkowanego okazał się pułapką. Nie wystarczyło przekonanie o słuszności własnych propozycji i o tym, że są one w sposób oczywisty łatwiejsze do zaakceptowania przez wyborców szukających alternatywy dla SLD. Potrzebne było jeszcze odwołanie się do emocji wyborców. Prawo i Sprawiedliwość zrobiło to lepiej. Donald Tusk boleśnie przegrał po dwakroć, choć uważał, że jest lepszy. A przecież polityk jest niczym kobieta szukająca adoratora. Nie wystarczy jej świadomość, że jest piękna. Musi jeszcze być kochana.
W 2005 roku wyborcy pokochali kogoś innego.
Partia Jarosława Kaczyńskiego wylansowała wtedy hasło „Polski solidarnej” w kontrze do „Polski liberalnej”. Platforma nie potrafiła odpowiedzieć na to posunięcie, choć sam Tusk jeszcze w czerwcu 2005 roku odwoływał się do dziedzictwa „Solidarności”. Po pierwszej, przegranej przez Lecha Kaczyńskiego, turze wyborów prezydenckich Prawo i Sprawiedliwość podjęło rozmowy z Andrzejem Lepperem. Platforma zareagowała w najlepszym (to znaczy najgorszym) stylu Unii Wolności — uznała, że pertraktacje z „politycznym awanturnikiem” są poniżej jej poziomu. Lech Kaczyński zgarnął w drugiej turze także część poparcia elektoratu Włodzimierza Cimoszewicza, ponieważ przewodniczącemu PO nawet nie przyszło do głowy, by zabiegać o owe głosy. Ludzie przychylni Tuskowi powiedzą, że pielęgnował swój mit antykomunisty. Z kolei według jego przeciwników sprawa Cimoszewicza była dla Platformy bardzo niewygodna, wszak to jej człowiek, Konstanty Miodowicz, dał się nabrać na prowokację Anny Jaruckiej, asystentki Cimoszewicza, opowiadającej przed komisją sejmową, która badała sprawę prywatyzacji Orlenu, o fałszowanych oświadczeniach majątkowych polityka lewicy. To oczywiście wersja light, bardzo dla Miodowicza i środowiska PO przychylna. Wersja hard jest taka, że całą tę prowokację wobec Cimoszewicza przygotowała sama Platforma, by odstrzelić konkurencyjnego kandydata w wyborach prezydenckich. Wedle kalkulacji z wiosny 2005 roku to właśnie Cimoszewicz wydawał się najgroźniejszym konkurentem Tuska. Do dziś nie mamy pewności, kto stał za ową prowokacją.
Jednak cynicy stwierdzą: Platforma po prostu uważała, że Cimoszewicz jest już na dobre zatopiony, a jego elektorat nie będzie miał innego wyjścia, jak zostać w domu lub poprzeć Tuska — no bo przecież nie Kaczyńskiego. Niezależnie od tego, jaką rolę odegrała PO w sprawie Jaruckiej, przychylam się do tej ostatniej interpretacji. Myślę, że ówczesny „stary” Tusk nawet nie pomyślał o tym, że powinien jakoś szczególnie zatroszczyć się o elektorat Cimoszewicza. Mógł uznać go za i tak stracony, wszak wciąż wydawało się wtedy, że główna linia podziału na scenie politycznej przebiega między postsolidarnościowcami i postkomunistami. A może sądził (byłoby to naturalne dziedzictwo stylu myślenia Unii Wolności), że wyborcy Cimoszewicza, mając do wyboru kandydata PiS-u i PO, nie będą mieli innego wyjścia, jak zagłosować „na mniejsze zło”. Czyli w dużej części na niego — Tuska.
Wszelkie kalkulacje przestały mieć znaczenie, kiedy w krótkim odstępie czasu okazało się, że Platforma nie wygrała ani wyścigu do Sejmu, ani walki o fotel prezydenta RP. Donald Tusk stanął przed koniecznością wyboru dalszej drogi.
Jeśli ktoś chciałby szukać momentu, w którym ówczesny przewodniczący PO zmienił się ostatecznie w polityka o dwóch twarzach, doktora Jekylla i mistera Hyde’a, powinien uważnie popatrzeć na ten właśnie dzień: 23 października 2005 roku. Wsłuchiwać się w słowa „jestem trochę smutny dzisiaj”, „przegrałem”, „dajcie mi pomyśleć o tym, co się stało”. Przyjrzeć się zaciśniętym pięściom Tuska, wznoszącego ręce na pożegnanie.
Czego dokładnie nauczył się wtedy Donald Tusk? Myślę, że ostatecznie pożegnał się z myślą o tym, że aby być kochanym, wystarczy nałożyć odpowiedni make-up, wystąpić w politycznym konkursie piękności i czekać, aż zostanie się zauważonym. Jak powiedziałby Jacek Kurski, „ciemny lud tego nie kupił”. Donald Tusk zrozumiał, że został ograny na polu politycznego PR-u i że wszystko, co na tym polu zostało już zrobione przez Platformę, to jeszcze za mało. Czasy się zmieniły, nie wystarczy założyć niebieską koszulę, by robić wrażenie polityka godnego zaufania i zdobyć władzę. Nie wystarczy mówić rzeczy powszechnie uważanych za słuszne. By odbić Polskę, trzeba wyborcę uwieść niczym bajkowy szczurołap z Hameln opisany przez braci Grimm, który grając na flecie, zahipnotyzował szczury tak, że dały się wyprowadzić z miasta i potopić w Wezerze. W 2005 roku wydawało się, że tę sztukę uwodzenia lepiej opanowali sztabowcy PiS-u. Sprawą drugorzędną było to, na ile stało się to dzięki lepszemu odczytaniu społecznych oczekiwań, a na ile za sprawą lepszej kampanii, bo jednego i drugiego można się nauczyć.
Tusk zorientował się także, że do realizacji jego wymarzonego projektu — zastąpienia SLD przez PO w roli zarządcy III RP — może nigdy nie dojść. Prawo i Sprawiedliwość okazało się przeciwnikiem groźniejszym, niż sądził, w dodatku wyniki drugiej tury wyborów prezydenckich udowodniły, że większość głosujących Polaków, a elekcja prezydencka to wszak najpowszechniejsza z elekcji, całkiem na serio chce w roli alternatywy dla skompromitowanych postkomunistów obsadzić Lecha Kaczyńskiego oraz PiS.
By temu zapobiec, konieczny był natychmiastowy kontratak. A nawet coś więcej — wojna totalna na trzech frontach. Pierwszy to walka ze śmiertelnym wrogiem, czyli PiS-em. Drugi to utrzymywanie w narożniku przegranych postkomunistów, tak by nie mogli odbudować swoich wpływów i potęgi. Trzeci, najważniejszy front to walka o serca i umysły wyborców.
W roku 2005 Tusk reformator przepoczwarzył się w Tuska hipnotyzera, człowieka, który postawił sobie za najważniejszy cel odbicie Polski z rąk PiS-u, a Polaków — posłużę się cytatem z filmu „Kingsajz” — „kochać tak długo, aż nas pokochają”. Pchany zranioną ambicją, spragniony rewanżu, powodowany przekonaniem, że lepszy kandydat (czyli on właśnie) przegrał niesłusznie, zastanawiający się: „A właściwie dlaczego nie ja?”, skoro tylu gorszych od niego odnosiło sukcesy w polityce, Donald Tusk rozpoczął totalną wojnę, która dwa lata później zakończyła się jego zwycięstwem.
Do odniesienia triumfu w 2007 roku nie wystarczyłaby sama chęć pomszczenia porażki ani wojenne emocje. Tusk pilnie pracował i uczył się polityki (czy też raczej postpolityki), podczas gdy partia Jarosława Kaczyńskiego wykrwawiała się w rozpaczliwej koalicji z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin. Tusk uczył się rzeczy podstawowych: panowania nad mową ciała (proszę porównać, jak słabo wypadł w debacie z Lechem Kaczyńskim w roku 2005, a jak dobrze dwa lata później z Jarosławem), wykorzystywania sympatii mediów, szukania poparcia szerszej koalicji antypisowskiej, często poparcia wymuszonego, bo na przykład dla środowiska skupionego wokół „Gazety Wyborczej” zawsze był mniejszym złem, a nie z dawna oczekiwanym dobrem. I uczył się rzeczy istotniejszych: skuteczność jest ważniejsza niż program, warto toczyć tylko te batalie, których wygrania jest się pewnym. No i przede wszystkim tego, jak odpowiednio odczytywać nastroje i oczekiwania społeczne oraz jak używać zaawansowanych narzędzi socjotechniki, propagandy i PR-u, by owe oczekiwania zaspokoić. Czyli jak zniwelować przewagę osiągniętą chwilowo przez PiS w wyniku wyborów z 2005 roku.
Przyszłość pokazała, że Donald Tusk był pilnym i pojętnym uczniem. Pod jego wodzą Platforma Obywatelska odnotowała nieznaną dotąd w dziejach wolnej Polski passę zwycięstw wyborczych, poczynając od batalii o samorządy w 2006, a kończąc na walce o europarlament w roku 2014.
„Wynik wyborów parlamentarnych w 2007 roku wygląda na dzieło przypadku. Poprzednie wybory Prawo i Sprawiedliwość wygrało również przypadkiem. To wydarzenie uruchomiło dynamikę polityczną, która doprowadziła do obecnej sytuacji” — diagnozował Dariusz Gawin rok po objęciu teki premiera przez Donalda Tuska. To celna uwaga, ale nie wyjaśnia wszystkiego.
W 2005 roku część wyborców faktycznie nie widziała zbyt wielkiej różnicy między dwiema największymi partiami: PiS-em i PO. Inni, nawet gdy te różnice dostrzegali, przymykali na nie oko, bo przecież i tak koalicja PO-PiS wydawała się przesądzona. Niektóre rzeczy działy się przypadkiem, wiele osób otrzymywało wtedy propozycje kandydowania do Sejmu zarówno od partii Donalda Tuska, jak i Jarosława Kaczyńskiego. O tym, po której stronie ostrego sporu politycznego znajduje się dziś dany polityk, często decydował ślepy los. Szczeciński PiS zignorował Johna Godsona jeszcze w roku 2001, ten trafił więc kilka lat później na listy PO. Beata Szydło pukała do drzwi małopolskiej Platformy, ale ostatecznie wybrała PiS, w którym po latach stała się ważną postacią. Takich historii było więcej. Niektórych nigdy nie poznamy, ponieważ potencjalni kandydaci, kuszeni przez obydwie partie, często odrzucali owe oferty, a jednocześnie nie chcieli o nich opowiadać. O tym, jak bardzo inne były to czasy, może świadczyć fakt, że Jan Maria Rokita, wtedy wpływowy polityk PO, sondował w 2005 roku Tomasza Terlikowskiego, czy ten nie zechciałby kandydować z list Platformy. Z kolei politykom i wyborcom PiS-u nie przeszkadzała na liście wyborczej Joanna Kluzik-Rostkowska, która jako członek tej formacji (i była wiceminister) deklarowała w 2009 roku, że ma poglądy bardziej lewicowe niż część polityków PO, a „w kwestii in vitro jest bardziej lewicowa niż Gowin” (wtedy w PO). Wyznawała też, że „Jarosław Kaczyński żartował kiedyś podczas posiedzenia klubu, iż Kluzik-Rostkowska wyznacza lewą granicę PiS-u”. I jeśli można w ogóle mówić o lewej stronie partii prawicowej, to właśnie ona tam się sytuuje.
Zatem przypadek był główną siłą sprawczą procesu, który na niemal dekadę wyniósł PO do władzy? To tylko część prawdy. Sztuka polityki polega nie tylko na stwarzaniu sobie okazji, ale również na umiejętnym wykorzystywaniu wydarzeń nieoczekiwanych. Donald Tusk opanował tę sztukę znakomicie. Robił, co mógł, by dopomóc przypadkowi. Podobnie zresztą czynił Jarosław Kaczyński, stojąc na czele Prawa i Sprawiedliwości. Przyznam rację Gawinowi w kwestii roli przypadku w wydarzeniach z lat 2005–2007, jeśli zgodzą się państwo ze mną, że wydarzył się on dlatego, że obydwu głównym graczom — Tuskowi i Kaczyńskiemu — udało się najpierw uruchomić potężną dynamikę zmian. Efekt tych zmian zaskoczył jednakowo obie strony. I tu właśnie dopatrywałbym się owego elementu przypadkowości. Ale reszta to wytężona praca adwersarzy.
Skoro w 2007 roku PO odbiła Polskę z rąk PiS-u i utrzymała się przy władzy przez tak wiele lat, oznacza to, że do nowej wojny przygotowała się lepiej i była skuteczniejsza.
Jak to się stało? Jak to zrobiono? Czemu miała służyć przemiana Tuska reformatora w Tuska hipnotyzera? Zaspokojeniu jego prywatnych ambicji czy naprawianiu Polski? Co leżało w interesie przywódcy, a co partii? Czym tak naprawdę była PO w roku swojej podwójnej klęski, a czym jest dziś? Jak zmieniła się polska scena polityczna i jak w konsekwencji zmieniła się Platforma? A może było odwrotnie, może to ewolucja tej partii zmieniła na dobre układ sił na scenie politycznej? Ta książka jest próbą odpowiedzi na powyższe pytania.
Trzy główne kwestie, które mnie interesują, to: po co utworzono Platformę Obywatelską i jak zmieniały się jej cele? Czym naprawdę jest owa partia? A właściwie czym są dwie Platformy — ta pierwsza, realna, czyli polityczny projekt dość wąskiej grupy polityków, i ta druga, wirtualna, istniejąca po to, by uwieść wyborców, nieistniejąca Platforma z reklamówek o „zielonej wyspie”, fikcyjna Platforma „młodych wykształconych z wielkich ośrodków”?
I wreszcie, w jaki sposób PO porwała Polskę? Przy czym świadomie używam słowa „porwała” w kilku znaczeniach. Porwała Polaków za sobą, wygrywając seryjnie wybory w latach 2006–2014. Porwała w sensie „przywłaszczyła”, stając się nową klasą posiadaczy III RP. Porwała, to znaczy rozszarpała na kawałki. Bo w dużej mierze wskutek jej działań Polacy są dziś podzieleni bardziej niż kiedykolwiek po roku 1989, a wspólnota obywatelska została rozbita na wrogie wobec siebie grupy.
No i rzecz najważniejsza: co z tego wszystkiego wynikło?CZĘŚĆ I
Co to jest Platforma Obywatelska
Dzieje tego, jak kształtowała się polska scena polityczna po 1989 roku, pełne są paradoksów. Tradycyjne podziały: lewica — prawica, liberałowie — konserwatyści, wolnorynkowcy — etatyści często przebiegały wewnątrz ugrupowań politycznych, a nie pomiędzy nimi. I tak chrześcijańscy socjaliści firmowali reformy monetarystów-doktrynerów — tak było w czasach premiera Mazowieckiego, kiedy to wdrażano reformy Balcerowicza. Komuniści jawiący się jako urodzeni wrogowie wolności gospodarczej zmniejszali daniny podatkowe — rząd Millera obniżył je dla firm, a idącą o wiele dalej reformę zablokował dopiero ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski. Oskarżani o socjalizm, egalitaryzm i etatyzm pisowscy ministrowie zmniejszyli obciążenia fiskalne najbogatszym. Postkomuniści z SLD wprowadzali III Rzeczpospolitą do Unii Europejskiej i NATO — tego samego NATO, które w czasach, gdy jeszcze byli działaczami PZPR-u, zamierzali pobić lub spopielić przy pomocy bomb atomowych. Konserwatywno-liberalna Platforma Obywatelska przegłosowała całą serię projektów światopoglądowych, których nie powstydziłaby się skrajna lewica, a jej dbałość o uwolnienie energii Polaków i rozwój przedsiębiorczości zakończyła się niebywałym wręcz rozrostem biurokracji i zadłużeniem państwa większym niż za czasów Edwarda Gierka.
Wśród tych paradoksalnych wydarzeń jest takie, z którym komentator sceny politycznej pamiętający wydarzenia sprzed 2005 roku, kiedy PiS i PO na nowo umeblowały świat polskiej polityki, a nawet sprzed roku 2001, kiedy PO powstała, ma kłopot szczególny. Tak jest i ze mną. Jestem dziennikarzem od 1990 roku i choć nie zawsze pisałem o polityce, to jednak wciąż starałem się uważnie ją obserwować. A problem mam z pytaniem: skąd pochodzi ten niezwykły efekt świeżości, który w latach 2001–2005 kojarzył się tak dużej liczbie Polaków akurat z Platformą Obywatelską?
Przypomnijmy sobie, kim byli trzej tenorzy zakładający w 2001 roku PO: Andrzej Olechowski, Maciej Płażyński i Donald Tusk. Olechowski to dawny agent peerelowskiej bezpieki, a w III RP wręcz symbol wygodnego moszczenia się ludzi dawnego systemu w nowych realiach, ludzi niewidzących granicy między tym, co publiczne, a tym, co ich, czyli przez nich sprywatyzowane. Wszak Olechowski odszedł z rządu Włodzimierza Cimoszewicza po ogłoszeniu akcji „Czyste ręce”, kiedy to okazało się, że piastując urząd ministra spraw zagranicznych, jest jednocześnie przewodniczącym rady nadzorczej Banku Handlowego. Wcześniej był doradcą prezydenta Lecha Wałęsy, polityka w 2001 roku mocno już skompromitowanego i popadającego w śmieszność, który rok wcześniej w wyborach prezydenckich zdobył zaledwie 1 proc. głosów. Czy Olechowski to zatem dobry materiał na symbol nowego otwarcia, niezależnie od tego, że w tych samych wyborach prezydenckich osiągnął 17,3 proc. głosów?
Idźmy dalej. Drugi tenor — Maciej Płażyński. Inteligentny, zasadniczy, sprawny organizator, świetny administrator, urodzony urzędnik o duszy państwowca. Ale jednocześnie nieco kostyczny, bez charyzmy, będący za to symbolem rządów Akcji Wyborczej Solidarność, które skończyły się spektakularną klapą (Płażyński był marszałkiem Sejmu za czasów AWS-u). A przecież Donald Tusk w latach po założeniu PO wiele razy powtarzał i mocno podkreślał: „Nie będziemy drugim AWS-em”.
No i tenor trzeci, sam Donald Tusk. Dla wielu ludzi z mojej generacji zawsze będzie się kojarzył nie z efektownymi konferencjami prasowymi premiera z czasów rządów PO, nie z fotografiami, na których ściska dłonie Baracka Obamy czy Angeli Merkel, nie z debatami wyborczymi, które toczył najpierw z Lechem (2005), a potem Jarosławem Kaczyńskim (2007), lecz z kadrami z filmu dokumentalnego Jacka Kurskiego i Michała Balcerzaka „Nocna zmiana” (1994). Ze słynnymi ujęciami z narady w nocy 4 czerwca 1992 roku, kiedy to w ekspresowym tempie odwoływano rząd Jana Olszewskiego, by nie dopuścić do realizacji uchwały lustracyjnej.
Podczas tej kluczowej narady ustalono, że realizujący uchwałę Sejmu dotyczącą lustracji gabinet zostanie natychmiast odwołany, choć nie było zgody co do tego, jaki rząd miałby go zastąpić. A w naradzie, oprócz Lecha Wałęsy, Tadeusza Mazowieckiego, Waldemara Pawlaka czy Mieczysława Wachowskiego, brał udział także 35-letni Donald Tusk, wówczas przewodniczący Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Kamera zarejestrowała symboliczne ujęcie: gęsiego do salki, gdzie czeka Wałęsa i Wachowski, wkraczają: Tadeusz Mazowiecki, Leszek Moczulski, Donald Tusk i Aleksander Łuczak (wtedy prominentny działacz Polskiego Stronnictwa Ludowego), potem kolejni goście. Tusk w roli członka tej koalicji strachu nie wygląda wcale na niewłaściwego człowieka w niewłaściwym miejscu; widać, że jest częścią tego układu władzy. Dodatkowy smaczek — wymiana kilku słów — dowodzi też, jak bardzo był sfraternizowany z Waldemarem Pawlakiem. Przyjaźń polityczna liberała z przywódcą „największego chłopskiego klubu” (ówczesne słowa Tuska) weszła w nowy etap, gdy 15 lat później konstruowali wspólnie rząd PO-PSL.
Podczas „nocnej zmiany” to Tusk wypowiedział słynne słowa: „Panowie, policzmy głosy” (za odwołaniem rządu Jana Olszewskiego i powołaniem nowego gabinetu) oraz „Jak SLD nie skrewi, to przejdzie” (wniosek o wotum nieufności). I te właśnie dwa zdania staną się po latach jednym z symboli tamtych ponurych wydarzeń. Podobnie jak niesławne słowa Wałęsy o tym, że przedstawicieli legalnego rządu „nie można jutro wpuścić do gabinetu. Wy nie wiecie, jak daleko oni zaszli, dlatego trzeba ich błyskawicznie…”. Albo zapomniana, acz znamienna konstatacja Pawlaka: „Czyszczę sobie UOP”.
Film „Nocna zmiana” wyemitowany w 1995 roku przez telewizję publiczną obejrzało niemal 6 mln widzów. Miał on potem także długie drugie życie, dystrybuowany na kasetach, płytach DVD, pokazywany w lokalnych salkach jak Polska długa i szeroka. Jak to możliwe, że dziesięć lat później jeden z negatywnych bohaterów owej czerwcowej nocy został pozytywnym bohaterem wyobraźni tak wielu Polaków? Jak człowiek tak doskonale poruszający się po korytarzach władzy wczesnej III RP naraz stał się zwiastunem wielkiej zmiany, niosącym nadzieję na nowe otwarcie?
Ale kluczowe pytanie można postawić i w inny sposób: może po prostu przyszedł na to czas? Może po okresie, w którym ugrupowania postsolidarnościowe i postkomunistyczne wymieniały się u władzy, nadeszła pora na zupełnie nowe rozdanie? Może właśnie ten dziwny początkowo i trochę podejrzany skład triumwiratu zakładającego Platformę był jedną z przyczyn jej sukcesu kilka lat później? Oto ludzie o różnych biografiach i politycznych afiliacjach, o różnych światopoglądach, połączyli się, by stworzyć nową jakość na polskiej scenie politycznej: dobry esbek o manierach światowca, chrześcijański konserwatysta-solidarnościowiec, liberał thatcherysta. Wielka zmiana. Nareszcie nowy początek!
Kusząca to interpretacja, ale może budzić pewne wątpliwości. Gdy powstawała Platforma Obywatelska, nikt przecież jeszcze nie wiedział, co będzie za cztery lata: jak zepsute okażą się rządy SLD, jak głęboki będzie upadek ekipy Leszka Millera, jak mocno afera Rywina uderzy w potężny filar umowy okrągłostołowej, którym była „Gazeta Wyborcza” . Nikt nie mógł przewidzieć, jak może wyglądać alternatywa dla Sojuszu, który był wówczas siłą potężną, zbrojną we własnego prezydenta (Aleksandra Kwaśniewskiego), w obliczu rozsypki AWS-u robiącej wrażenie gotowej i zdolnej do wieloletniej hegemonii. A i notowania Platformy Obywatelskiej przez pierwszy okres jej istnienia wcale nie były oszałamiające. Przed wyborami w 2001 roku wahały się w okolicach 15 proc. Do Sejmu PO weszła wtedy z wynikiem 12,68 proc. (PiS — 9,5 proc.), a podczas wyborów samorządowych w 2002 roku PO i PiS, które startowały w koalicji, zdobyły razem zaledwie 15,59 proc. głosów w skali kraju, przegrywając o włos z finiszującą na drugim miejscu Samoobroną (15,98 proc.) i tylko minimalnie wygrywając z Ligą Polskich Rodzin (14,36 proc. głosów). Jeśli spojrzymy na te wyniki jako na obraz szerszych tendencji, to ujrzymy, że ugrupowania Leppera i Giertycha uzyskały pospołu poparcie społeczne (30,34 proc.) wyraźnie większe niż zwycięska koalicja Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Unii Pracy (24,65 proc.) i dwa razy większe niż połączone siły partii Tuska i Kaczyńskiego (wspomniane już 15,59 proc.).
Wyglądało na to, że jeśli sfrustrowani kształtem republiki Okrągłego Stołu wyborcy będą chcieli ją obalić, to alternatywy dla dyktatu Millera i Kwaśniewskiego oraz publicystycznych tez z Czerskiej nie będą szukać wśród innych, chwilowo odsuniętych od władzy luminarzy III RP. To Lepper i Giertych byli wówczas antysystemowcami z największym — jak się spodziewano i czego się obawiano — potencjałem.
Co więcej, gdy wiosną 2004 roku nadeszło polityczne przesilenie i wiadomo już było, że nieubłaganie zbliża się krach rządów postkomunistów, a także całkiem na serio stawiano propozycję przyspieszonych wyborów — miałyby się one odbyć wraz z elekcją do Parlamentu Europejskiego — w Platformie nie było już jednego z tenorów (Maciej Płażyński odszedł w 2003 roku), a drugi szykował się do odejścia (Andrzej Olechowski zrezygnował latem 2004 roku). Zatem to nie kształtowi oryginalnego projektu z roku 2001 zawdzięczała PO swój powab i to nie trójca reprezentująca konstelację SB-AWS-KLD okazała się projektem niosącym partię w przyszłość.
Zbyt często patrzymy na wydarzenia z przeszłości przez pryzmat współczesnych doświadczeń. I tak z perspektywy definiującego od dziesięciu lat polską politykę konfliktu PO kontra PiS to, co działo się przed wyborami w 2005 roku, dziś może jawić się wielu po trosze jako odległa prehistoria, po której poruszają się jakieś rozmazane cienie. Z tej piany zapomnianych wydarzeń, z tej nieoznaczoności wyłaniają się nagle dwie siły i dzielą pomiędzy siebie wszystko. A przecież ówczesne wyniki obydwu partii w porównaniu z ich późniejszymi osiągnięciami wydają się mierne, bo był to dopiero początek drogi ku sytuacji, jaką dziś uważamy za oczywistą: że sympatie, potrzeby, nadzieje i lęki większości Polaków zagospodarowują po raz pierwszy od 1989 roku dwie partie, które — jak to określił socjolog, doktor Tomasz Żukowski — „nie wyrastają genetycznie z PRL-u”.
Platforma Obywatelska i Prawo i Sprawiedliwość nie wzięły się znikąd i ciężko na swój sukces odniesiony w 2005 roku zapracowały. Jego prawdziwą skalę można było dostrzec dopiero w 2007 roku, kiedy to okazało się, że oba ugrupowania poważnie zwiększyły swój stan posiadania w liczbach bezwzględnych (PO z 2,85 mln głosów w 2005 roku do 6,7 mln w roku 2007, PiS z 3,19 mln głosów w 2005 do 5,18 mln dwa lata później).
Co udało się tej „nieistniejącej koalicji” (wszak PO-PiS nigdy nie powstał)? Rozbita w 2005 roku lewica nie potrafiła wstać z kolan, a Samoobrona i LPR praktycznie przestały istnieć. Dawni posiadacze III RP utracili wpływy, dawni przeciwnicy III RP wypadli z gry. Spełniło się marzenie Platformy o przejęciu władzy po skompromitowanych postkomunistach, a Prawo i Sprawiedliwość stało się de facto jedyną opozycją „antysystemową”, choć w 2007 roku nie wiedziało jeszcze, jak silne w kontestowanej republice Okrągłego Stołu okażą się jego jawne i ukryte mechanizmy obronne. Z punktu widzenia PO nastąpiła tylko korekta — po chwilowym spięciu w matriksie, jakim były nieoczekiwane i krótkie rządy PiS-u, wszystko zaczęło płynąć tym torem, jakiego oczekiwano w czasach schyłku władzy SLD. Prawo i Sprawiedliwość natomiast nie miało już konkurentów na prawicy i przekonało się ostatecznie, że — jak to pisał jesienią 2007 roku Ludwik Dorn — największe partie „sformułowały dwa odmienne przesłania polityczne, dwie wizje teraźniejszości i przyszłości Polski, dwie koncepcje tak różne, że w polskich warunkach niepoddające się negocjowanemu kompromisowi, obejmującemu treść rządzenia”.
To oczywiście ten właśnie moment, kiedy Platforma Obywatelska porwała Polskę na dobre (i na złe).
Głównych architektów tego dzieła, najważniejszych i najbardziej wpływowych polityków PO, znamy dobrze z telewizyjnych występów i wywiadów prasowych. Wiele publikacji poświęcono Donaldowi Tuskowi, a także jego najbliższym współpracownikom i sojusznikom — również tym, którzy prędzej czy później zostali przez niego wypchnięci za burtę.
Kim są jednak ludzie porwani przez Platformę w pierwszej kolejności? To znaczy ci, którzy postanowili nie tylko jej kibicować, ale też włączyć się czynnie w jej tworzenie, w jej kampanie wyborcze, w tworzenie struktur terenowych?
Zanim zajmiemy się odpowiedzią na pytanie, „jak PO porwała Polskę”, zastanówmy się najpierw, czym ona jest.Ciury, oficerowie i sztab generalny
Napisałem nieco wcześniej, że obszernie cytuję badania z 2009 roku, pokazujące profil typowego działacza Platformy, bo nowszych nie ma. To nie do końca prawda. Nie mamy wyników dokładnie takich samych badań, powtórzonych później w celach porównawczych. Dysponujemy jednak garścią danych, które pozwalają na szkicowe odtworzenie ewolucji wewnętrznej PO. To informacje z elektronicznego spisu jej członków.
Przenieśmy się teraz w czasie o cztery lata w przód. Mamy wrzesień 2013 roku i pełne zaskoczenia nagłówki: „30 proc. działaczy PO ma wykształcenie… podstawowe” — pisał serwis Wprost.pl; „Co trzeci członek PO ma wykształcenie podstawowe” — dobitniej komentował Bankier.pl; „I to ma być partia inteligencka? Połowa Platformy skończyła zaledwie podstawówkę!” — emocjonował się portal wPolityce.pl.
Skąd to całe zamieszanie? Zaczęło się od artykułu w „Gazecie Wyborczej” (18.09.2013) zatytułowanego niewinnie: „Partia Tuska w liczbach”. „PO jako jedna z nielicznych partii prowadzi elektroniczną bazę swoich członków. Można z niej wyłuskać ciekawe informacje na temat przekroju demograficznego partii, płci, a także wykształcenia jej działaczy, choć te ostatnie dane są cząstkowe, bo 30 proc. nie zadeklarowało, jaką szkołę ukończyło” — pisała Renata Grochal.
Na początek dane ze wszystkich ankiet personalnych. W 2013 roku PO liczyła 43 tys. członków — o 7 tys. mniej niż w roku 2011, ale wciąż było to dużo więcej niż w chwili, kiedy wygrywała wybory po raz pierwszy (w 2007 roku było to 28 tys.). „Wyborcza” tłumaczyła ten proces w następujący sposób: „Jednym z powodów kurczenia się Platformy mogła być weryfikacja jej członków w 2011 roku. Celem było wyeliminowanie martwych dusz, czyli osób niepłacących składek. Ale to niejedyny powód. Sekretarz generalny partii Andrzej Wyrobiec uważa, że wiele osób zapisywało się do PO z powodów emocjonalnych, a dziś te emocje wygasły. — Byliśmy partią, która rozprawiła się z Kaczyńskim, część osób niosły emocje posmoleńskie, część liczyła na to, że z partyjną legitymacją łatwiej im będzie znaleźć pracę. Dziś ta motywacja nie działa — mówi Wyrobiec”.
Tyle wersja oficjalna i optymistyczna. A ta pesymistyczna? „Najbardziej partie pęcznieją przed wewnętrznymi wyborami. Między 2009 a 2010 rokiem, kiedy PO wybierała swoje władze, urosła o 10 tys. osób. W kilku miastach wykryto pompowanie kół, czyli masowe zapisywanie dość przypadkowych osób. Podobne praktyki — przy okazji trwających właśnie wyborów nowych władz — wykryto niedawno w Krakowie, we Wrocławiu i w Łodzi. We Wrocławiu do koła marketingu politycznego zapisano nawet 93-latkę!” — donosiła Grochal.
Dodam od razu, że ów proceder nie dotyczył wyłącznie „kilku miast”, bo w ostatnich latach skandale związane z wprowadzaniem do PO tzw. martwych dusz opisywane były przez prasę lokalną i ogólnopolską dość często.
Według danych z 2013 roku 36 proc. członków PO to kobiety, i tylko tego możemy być pewni, bo potem w tekście „Gazety Wyborczej” zaczyna się lekki chaos.
W części poświęconej wiekowi członków PO czytamy: „Od 2010 roku Platforma odmłodniała. Najliczniejszą grupę stanowią w niej osoby w wieku 25–40 lat. To prawie 15,5 tys. członków. Jeszcze trzy lata temu najliczniejsza była grupa 50+ — było to 13 tys. osób. Dziś jest ich o 3 tys. mniej. Więcej jest 40-, 55-latków (13,3 tys.), a najmniej osób w wieku 18–25 lat (3,4 tys.)”. Nie dowiadujemy się jednak, dlaczego grupa najstarszych członków partii raz określana jest jako „50+”, a raz jako „55+”.
Chwila z kalkulatorem pokazała mi następujący portret PO w 2013 roku (wedle danych cytowanych przez „GW”). Członkowie w wieku 18–25 lat — 8 proc., w wieku 25–40 lat — 36 proc., w wieku 40–55 lat — 31 proc., w wieku powyżej 55 lat — 23,3 proc. Wyniki są przybliżone i nie sumują się do 100 proc., bo dane z „Wyborczej” nie były bardzo precyzyjne.
Odnotowuję te wyniki z kronikarskiego obowiązku, ponieważ widać, że nie są one porównywalne z badaniami z 2009 roku. Po pierwsze, tamte dotyczyły działaczy średniego szczebla PO, a dane podawane przez „Wyborczą” mówią o wszystkich członkach partii. Po drugie, nie przystają do siebie metodologie — na przykład inaczej są wyznaczone granice grup wiekowych. Podobnie jest z danymi o miejscach zamieszkania członków partii. Odpowiedni fragment artykułu brzmi bowiem tak: „Podobnie jak wyborcy Platformy jej członkowie rekrutują się głównie z miast. Więcej platformersów mieszka w miastach średnich i małych (18,4 tys.) niż w wielkich, czyli powyżej 100 tys. mieszkańców (14,6 tys.). Całkiem sporo członków partia ma też na wsi (9,9 tys.)”.
Raz jeszcze wziąłem do rąk kalkulator i wyszło mi: liczba członków PO mieszkających na wsi — 23 proc., w małych i średnich miastach — 43 proc., w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców — 34 proc. Znów dane nieporównywalne z raportem o działaczach z 2009 roku, bo wtedy inaczej wyznaczono linie podziału.
I teraz kilka słów o najbardziej sensacyjnej części artykułu: wykształceniu.
„Informacjami na temat wykształcenia podzieliło się za to 70 proc. działaczy. I tutaj możemy być zaskoczeni. Chociaż PO ma wizerunek partii inteligenckiej, to aż 14,1 tys. z tych, którzy przyznali się do wykształcenia, ukończyło tylko podstawówkę. Prawie tyle samo osób zadeklarowało wykształcenie wyższe i średnie (14,6 tys.). Zawodowe — ok. 1,3 tys. osób”. Przypomnę — liczba członków PO w 2013 roku to 43 tys. Wiemy już zatem, skąd nagłówki prasowe: „Co trzeci członek PO ma wykształcenie podstawowe”. Ale jest to wersja optymistyczna, bo jak wytykał wtedy celnie portal wPolityce.pl, „nie wiadomo, jak sytuacja przedstawia się wśród pozostałych 30 proc. działaczy, ale raczej trudno zakładać, że gremialnie nie zdecydowali się ujawnić matur, doktoratów, habilitacji i profesur”.
Znów zatem pora na zdziwienie: młodzi, wykształceni, z wielkich ośrodków? Informacje ze spisu członków PO z 2013 roku odbiegają od szeroko rozpowszechnionego wizerunku partii równie mocno jak te uzyskane w roku 2009, podczas badania działaczy średniego szczebla tej partii.
Spróbujmy znów podsumować: przynależność do Platformy wydaje się szczególnie atrakcyjna dla mieszkańców Polski małomiasteczkowej i powiatowej. Średnia wieku jej członków jest dość wysoka (mimo niewielkiego „odmłodzenia” w latach 2010–2013). Co najmniej jedna trzecia ma wykształcenie podstawowe. „Gazeta Wyborcza” zauważyła: „Niestety, brak danych na temat zawodów wykonywanych przez członków PO. Te informacje nie są obowiązkowe w deklaracjach członkowskich”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki