- W empik go
Pozdrawiam z Demoluda - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
22 października 2018
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Pozdrawiam z Demoluda - ebook
Bratnie kraje socjalistyczne okiem pilotki wycieczek
Jaka tak naprawdę była Polska Rzeczpospolita Ludowa? Jak to często bywa, również w tym przypadku punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Miejscem zaś, z którego autorka spogląda na socjalistyczną rzeczywistość, jest fotel autokaru wiozącego polskich wycieczkowiczów do bratnich krajów demokracji ludowej. Młoda wrocławianka Aneta, ukończywszy kurs dla pilotów wycieczek zagranicznych, podróżuje z grupami polskich turystów do krajów obozu socjalistycznego. Wrodzona ciekawość świata i ironiczne poczucie humoru bohaterki pomagają jej w bacznym obserwowaniu i komentowaniu niełatwego życia rodaków u schyłku PRL-u.
Wszechobecne kolejki, puste półki sklepowe, szarość i bylejakość... I przemożna chęć wyrwania się choć na chwilę do innego, bardziej dostatniego świata, gdzie wszystko wydaje się łatwiejsze. Ta trochę śmieszna, trochę straszna opowieść zabierze was w podróż do epoki, która do dziś dla wielu Polaków jest niewyczerpanym źródłem anegdot i słodko-gorzkich wspomnień.
W każdym razie szwagier parokrotnie słyszał, że zagraniczne wczasy nie tylko mogą „się zwrócić”, ale nawet można zarobić na następne. Jeżeli interesy się udadzą, rzecz jasna.
To znaczy: kupi się tutaj, sprzeda tam i przywiezie do Polski coś. TO COŚ, co pozwoli w dostatku funkcjonować przez czas nieokreślony. Warunek był jeden: za wszelką cenę do tej legendarnej, złotodajnej Bułgarii musiał wyjechać. Do socjalistycznego eldorado. Do krainy międzynarodowego biznesu, płynącej wartko obcą walutą.
Wieści gospodarcze pochodziły od cioci, od własnej teściowej szwagra, od pani z kiosku za rogiem, jeszcze od kilku kolegów z pracy. Były zatem prawdziwe i potwierdzone.
Jaka tak naprawdę była Polska Rzeczpospolita Ludowa? Jak to często bywa, również w tym przypadku punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Miejscem zaś, z którego autorka spogląda na socjalistyczną rzeczywistość, jest fotel autokaru wiozącego polskich wycieczkowiczów do bratnich krajów demokracji ludowej. Młoda wrocławianka Aneta, ukończywszy kurs dla pilotów wycieczek zagranicznych, podróżuje z grupami polskich turystów do krajów obozu socjalistycznego. Wrodzona ciekawość świata i ironiczne poczucie humoru bohaterki pomagają jej w bacznym obserwowaniu i komentowaniu niełatwego życia rodaków u schyłku PRL-u.
Wszechobecne kolejki, puste półki sklepowe, szarość i bylejakość... I przemożna chęć wyrwania się choć na chwilę do innego, bardziej dostatniego świata, gdzie wszystko wydaje się łatwiejsze. Ta trochę śmieszna, trochę straszna opowieść zabierze was w podróż do epoki, która do dziś dla wielu Polaków jest niewyczerpanym źródłem anegdot i słodko-gorzkich wspomnień.
W każdym razie szwagier parokrotnie słyszał, że zagraniczne wczasy nie tylko mogą „się zwrócić”, ale nawet można zarobić na następne. Jeżeli interesy się udadzą, rzecz jasna.
To znaczy: kupi się tutaj, sprzeda tam i przywiezie do Polski coś. TO COŚ, co pozwoli w dostatku funkcjonować przez czas nieokreślony. Warunek był jeden: za wszelką cenę do tej legendarnej, złotodajnej Bułgarii musiał wyjechać. Do socjalistycznego eldorado. Do krainy międzynarodowego biznesu, płynącej wartko obcą walutą.
Wieści gospodarcze pochodziły od cioci, od własnej teściowej szwagra, od pani z kiosku za rogiem, jeszcze od kilku kolegów z pracy. Były zatem prawdziwe i potwierdzone.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-998-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Ze mnie jest taki biznesmen jak z koziej dupy trąba.
To znaczy biznesmenka. Baba. Od urodzenia bowiem jestem babą i nic tego nie zmieni. Zawsze – od kiedy tylko zaczęłam rozróżniać płcie oraz dostrzegać zady i walety tychże – chciałam być chłopcem, ponieważ powszechnie wiadomo, że ci (z jajami) mają w życiu generalnie lepiej. Równo lub z górki. Nie dało się jednak, chociaż ponoć „chcieć to móc”.
Albo też jest ze mnie taki biznesmen jak z krowy baletnica, tudzież niczym z mysiej cipy rajzetasze, czyli torba podróżna (tak bardziej z niemiecka).
W zasadzie każde z tych potocznych, popularnych, jednak nie do końca pochlebnych określeń dotyczy mnie bezpośrednio. Mnie osobiście oraz mojej, ewentualnej, tak zwanej przyrodzonej żyłki do robienia interesów.
Taka trąba.
Zgadza się, jak najbardziej, a to w kontekście czynienia przeze mnie jakichkolwiek handlów. Jerychońska*1 na dodatek. Nie umiem, nie nadaję się, w życiu nic takiego mi się nie udawało. Nie wychodziło, chyba że uszami. Żaden mniej lub bardziej intratny biznes: kupno, sprzedaż, wymiana, jakikolwiek zarobek.
Udawała mi się jedynie praca na etaciku w biurze, z regularną pensyjką. W charakterze urzędnika publicznego (nie mylić z innymi przybytkami o charakterze publicznym, bo tam też się jakoś nie specjalnie nadawałam) najchętniej. Zadanie – cel (wyznaczony przez kogoś) – realizacja. Zero myślenia, tępe wykonywanie poleceń przełożonych, czasami nie do końca mądrych i bynajmniej nie logicznych. Lojalność, precyzja w działaniu. Punktualność. Dyżury, nawet nocne. Prawie na rok wcześniej planowane urlopy. Rutyna, nuda. Straszne!
Nikt z mojej najbliższej znanej mi rodziny także handlować nie potrafił oraz nic nie wskazuje na to, by cokolwiek z tej materii uległo zmianie.
Co ciekawe, moi dziadowie po mieczu byli zdeklarowanymi, zarejestrowanymi kupcami pełną gębą. Prawdziwymi, nawet w sensie encyklopedycznym. Handlowali z powodzeniem towarami spożywczymi, przemysłowymi, w tym tak zwanymi artykułami kolonialnymi. Ściągali z antypodów przyprawy korzenne i kawę, z Pcimia Dolnego postronki i świece. Z Krosna naftę. Nawet młyny oraz latyfundia swego czasu posiadali pokaźne. W Wielkopolsce to było, uznanej od stuleci polskiej krainie dostatku i oszczędności. Gospodarności stawianej potomnym za przykład. Pradziadek był uprzejmy prawie cały majątek przegrać w karty, podobno także w kasynach samego Monte Carlo, słynnego gniazda europejskiej rozpusty. Nawet mariaż rzeczonego antenata z prababcią – zubożałą szlachcianką (herbu srebrna podkowa na błękitnym tle) – nie pohamował jego hazardowej żyłki, o dalekich podróżach w niecnych celach nie wspominając. Przed wojną ostał się tylko jeden, samiuśki, w szczerym polu stojący, zdezelowany młyn z wiatrakiem. Mam go na starej rodzinnej fotografii, to wiem. Pozostały w familijnych zasobach kupiecki interes bezpośredniego dziadka przejęli razem z kamienicą Niemcy (znaczy hitlerowcy) na początku drugiej wojny światowej, zasiedlili swoimi rodzinami. Następnie, po przejściu sowieckich Rosjan i wraz z nastaniem narodowej wolności, kurcgalopem uwłaszczyli go komuniści. Czyli rodzinne gniazdo władza ludowa skomunalizowała.
Tatuś mój po najnowszej transformacji ustrojowej odzyskał prawie bojem oraz niemalże przebojem komunalną ruinę, zwaną dumnie kamienicą czynszową, w centrum powiatowego miasta, z nieco leciwymi lokatorami zresztą. Łożył na komfort roszczeniowych oraz socjalizmem zepsutych rzeczonych lokatorów. Nawet próbował do kamienicy kible z powrotem dobudować – zdemolowane do cna przez jedną z pierwszych hitlerowskich bomb – i pierwotny stan posiadłości tym samym przywrócić. Jak też względny komfort oraz przy okazji nowoczesność. Z marnym jednakowoż skutkiem. Kicha. Niczym Don Kichot walczył z wiatrakami, nomem omen, w postaci urzędasów i sąsiadów, którym nasze rodzinne kible zasłaniałyby słoneczko i psuły widok. De facto – na inne kible. Mieli na podwórku śliczne i pachnące sławojki, to byli z nich zadowoleni.
Ojczulek do interesu ewidentnie dopłacał. Borykał się z oporem materii wszelakich, z miejskimi rajcami wojował latami na stosy zapisanej kursywą makulatury, także, constans, ze swoimi lokatorami i nie swoimi sąsiadami oraz naonczas jeszcze partyzancką, skażoną starym ustrojem gospodarką budowlaną.
Po sprzedaży mienia po antenatach, ojcowizny niby, bo to trochę daleko od stałego miejsca zamieszkania tatusia było, i upierdliwe oraz kosztowne stało się podróżowanie w tę i nazad oraz fundusze rodzinne wyszły były na łatanie kilkudziesięcioletnich dziur, musiał jeszcze podzielić się okropnie intratnym zyskiem z najukochańszym braciszkiem rodzonym, którego noga od końca wojny światowej w rodzinnym majątku nie postała.
Tak oto mało chwalebnie zakończyły się wszelkie kupieckie biznesy rodzinne. Skutecznie. Na mnie jakoś z dziada pradziada nie przelazło. Namiętność do hazardu, na szczęście, także nie. Genotyp na moim pokoleniu nie zareagował.
Może jedynie ostały się marne szczątki pasji podróżniczych.
Miano krowy też w zasadzie do mnie pasuje.
Bo niczym krowa, teraz to już chyba niczym stara krowa, reaguję na prawie wszystkie nadarzające się okazje. Taka więcej wyrywna jestem. Operatywna oraz przedsiębiorcza…
Gdy wreszcie uda mi się jakiś względny entuzjazm w temacie biznesu z siebie wykrzesać i zjawisko przyszłych korzyści materialnych na swoją ewentualną modłę przetrawić, interes życia zrobi ktoś inny. Najczęściej z powodzeniem. Ten ktoś przejmuje rynek – rynek czegokolwiek – i jeszcze na tym krocie zarabia. Przynajmniej nic nie straci i nie dopłaci. Ten inny. Ja też nie stracę, bo okazji nie mam. Fru, pieniążki sprzed nosa…
Znaczy: krowa – wypisz wymaluj! A przetrawiam, czyli jak każda krowa przeżuwam wszystko długo, za długo. Arcydługo!
W każdym zbliżającym się razem z propozycją bliźniego tak zwanym biznesie wietrzę bowiem drugie dno, przestępstwo, oszustwo, matactwo lub haniebny socjologicznie proceder wpuszczenia mnie w maliny. I moralnie jeszcze naganny. Albo wpuszczanie w kanał, tudzież robienie w trąbę. W capa, bo to też chyba facet od kozy.
A podobno żelazo trzeba kuć póki gorące, a nie przeżute, przetrawione oraz wystygłe. Zatęchłe…
Nie potrafię handlować, i tyle. Może za dużo myślę? Kombinuję?
Na żywioł idź, kobieto, puchu marny!
Ha, gadaj zdrów! Mówił dziad do obrazu.
Ktoś mądry powiedział kiedyś, że dobry biznes to wypadkowa szczęścia, nadarzającej się okazji i wiedzy. Lub rozumu. Trzeba być jeszcze w odpowiednim miejscu i czasie. (A nie w niedoczasie!). No i odpowiednią osobą trzeba być. Z charakterem. Nie tylko z samym koślawym charakterkiem. Mnie jakoś zawsze jednego z tych elementów brakuje.
Baletnicą byłam.
W przedszkolu i na początku podstawówki. Teraz już nie jestem. Coś z artystki chyba jednak mimo wszystko zostało, cokolwiek to znaczy. Artycha?
Uczęszczałam pilnie do szkoły baletowej, gdzie nauczono mnie wielu przydatnych potem pozycji tanecznych, baletowych, hołubców, koordynacji ruchowych, wygibasów i takich tam innych dygów. Rzeczone baletowe dygi przydawały się zwłaszcza przy lokalnych występach dla rodzinnych cioć i babć. Dla całej rzeszy nierodzinnych ciotek i wujów.
Tańczę do tej pory podobno nieźle, umiem, lubię i kultywuję, gdzie tylko się da.
Umiejętność baletowa wydawała się najbardziej przydatna w ostatniej dekadzie PRL-u.
To były bale! Balety były także. Z każdej okazji! Publiczne, służbowe, prywatne! Prywatki w sensie (zwane teraz domówkami albo melanżami). Spontaniczne oraz zaplanowane.
Wystarczyła muzyka z magnetofonu szpulowego lub z kasety, z uszczkniętej zębem czasu lub nadmierną eksploatacją płyty winylowej na adapterze (gramofonie). Drupi i rock and roll. Tańczyło się nawet przy gitarze i dźwiękach naprędce zmontowanego z kapsli od piwa tamburynu.
Do tego trochę jadła, zagrychy znaczy, w tym bigosik z resztek (czytaj: przegląd tygodnia albo dwóch, na kapuście), sałatka jarzynowa à la śmietnik, napitki jakie bądź, byle z procentem. To ostatnie koniecznie! I chętni. A ci byli zawsze.
Tanio było. Mimo siermiężnych i rewolucyjnych czasów – wesoło. Bez udziwnień, bez zbędnego zadęcia. Jedyną wariacją imprezową była, za każdym razem, ta wzmiankowana wyżej swojska sałatka jarzynowa. Zwykle na bazie kartofli i majonezu kręconego w domowej kuchni mikserem bądź w starej i klasycznej makutrze, którego także w sklepach nie było. Bywał z rzadka i rozchodził się na pniu. Kto co akurat miał, wrzucał do sałatki. Marchew, ogórek kiszony albo mortadelę, zwaną powszechnie „martwą Adelą”. Z nią potrawa nabierała wyglądu i smaku kultowej, pochodzącej ze zgniłego imperializmu sałatki: królewskiej albo szwajcarskiej. Prawie. Na socjalistycznym, polskim stole udawała artykuł luksusowy.
Minęło bezpowrotnie?
Niestety, minęło. Tradycja machania nóżkami i wyginania kuprów gdzie bądź runęła niczym mur berliński. A w szafie, także w mojej szafie (pozostałej w piwnicy z meblościanki typu Kowalski), walają się ciągle jeszcze, ku pamięci, zakurzone resztki już od bardzo dawna za ciasnej, połyskliwie kiczowatej kiecki wieczorowej i zdezelowany naszyjnik znanego producenta sztucznej biżuterii made in Czechosłowacja.
Krowa się tylko ostała. Bez baletnicy.
To ostatnie przysłowiowe określenie o mysiej, no hmm… troszkę niewymownej cipie i o torbie podróżnej, pasuje do mnie chyba najlepiej.
Rzecz cała dotyczy bowiem głównie niepowtarzalnych okazji stwarzanych przez los, przez życie i przez okoliczności, podczas moich licznych wyjazdów w celach turystycznych oraz służbowych. Bardziej obu naraz. Okazji do biznesu. A wyjazdów do europejskich, natenczas jeszcze socjalistycznych, zaprzyjaźnionych z nami, demo-Polakami, krajów, czyli do tak zwanych demoludów*. I to onegdaj: w ostatniej dekadzie rodzimego, przaśnego, w momencie rozważań już historycznego oraz dla mojego pokolenia jakby kultowego PRL-u.
Kultowego jedynie w sensie kulturalnym, takiego z filmów komediowych Barei oraz recenzowanych na każdym etapie dystrybucji znakomitych, inteligentnych, błyskotliwych tekstów polskich piosenek i skeczy. Niektóre z tych utworów były i są po prostu genialne, czego o ówczesnych recenzentach oraz cenzorach powiedzieć nie można.
Zasadniczo ten kult można byłoby jeszcze rozciągnąć na stosunki międzyludzkie. Wydaje mi się, że nasze ówczesne społeczeństwo, obywatele Peerelu, mniej robiło sobie koło pióra niż teraz. Ludzie byli dla siebie lepsi, sympatyczniejsi, bardziej pomocni. Wszyscy w pewnym sensie mieli pod górkę, zatem wspierali się, jak mogli. I czym mogli. Duch słowiański i poczucie humoru w narodzie nie zaginęły. Nie zostały stłamszone przez szare sweterki, paltociki na jedną modłę i ponure czeluści pustych sklepów. Odwrotnie proporcjonalnie do tych szarości. Wiara wymyślała coraz to nowe dowcipy, polityczno-społeczne najchętniej, i przynajmniej mieliśmy z czego się pośmiać, jak też czym pocieszyć.
Na okazjach się chyba skończyło.
***
Byłam już wówczas, we wzmiankowanym uprzednio ostatnim dziesięcioleciu przewodniej roli nieboszczki PZPR*, osobą pełnoletnią. (Okropność!). Teoretycznie dojrzałą, bynajmniej nie do końca samodzielną, jednakowoż określone, niezbędne w zagranicznych wojażach umiejętności posiadającą, i w realiach starego, powojennego, niby socjalistycznego ustroju cokolwiek okrzepłą. Początkowo faktycznie może i przysłowiową szarą myszką, ale za to w efektownych kapeluszach.
Do najbliższych nam demoludów jeździłam często i ochoczo. Czasami nawet, z rzadka, nieco poza nie. Tłumaczyłam trochę, pilotowałam krótsze i dłuższe wycieczki dla dwóch zaprzyjaźnionych biur podróży, uczyłam się tak zwanego życia w ogóle i funkcjonowania w rodzimych realiach społeczno-polityczno-gospodarczych. Obserwowałam socjalistyczną turystykę i rzeczywistość.
Tę naszą rodzimą, narodową, swojską, PRL-owską rzeczywistość: trochę śmieszną, trochę straszną.
------------------------------------------------------------------------
1 Pojęcia oznaczone gwiazdką – zapraszam do słowniczka na końcu książki.
Ze mnie jest taki biznesmen jak z koziej dupy trąba.
To znaczy biznesmenka. Baba. Od urodzenia bowiem jestem babą i nic tego nie zmieni. Zawsze – od kiedy tylko zaczęłam rozróżniać płcie oraz dostrzegać zady i walety tychże – chciałam być chłopcem, ponieważ powszechnie wiadomo, że ci (z jajami) mają w życiu generalnie lepiej. Równo lub z górki. Nie dało się jednak, chociaż ponoć „chcieć to móc”.
Albo też jest ze mnie taki biznesmen jak z krowy baletnica, tudzież niczym z mysiej cipy rajzetasze, czyli torba podróżna (tak bardziej z niemiecka).
W zasadzie każde z tych potocznych, popularnych, jednak nie do końca pochlebnych określeń dotyczy mnie bezpośrednio. Mnie osobiście oraz mojej, ewentualnej, tak zwanej przyrodzonej żyłki do robienia interesów.
Taka trąba.
Zgadza się, jak najbardziej, a to w kontekście czynienia przeze mnie jakichkolwiek handlów. Jerychońska*1 na dodatek. Nie umiem, nie nadaję się, w życiu nic takiego mi się nie udawało. Nie wychodziło, chyba że uszami. Żaden mniej lub bardziej intratny biznes: kupno, sprzedaż, wymiana, jakikolwiek zarobek.
Udawała mi się jedynie praca na etaciku w biurze, z regularną pensyjką. W charakterze urzędnika publicznego (nie mylić z innymi przybytkami o charakterze publicznym, bo tam też się jakoś nie specjalnie nadawałam) najchętniej. Zadanie – cel (wyznaczony przez kogoś) – realizacja. Zero myślenia, tępe wykonywanie poleceń przełożonych, czasami nie do końca mądrych i bynajmniej nie logicznych. Lojalność, precyzja w działaniu. Punktualność. Dyżury, nawet nocne. Prawie na rok wcześniej planowane urlopy. Rutyna, nuda. Straszne!
Nikt z mojej najbliższej znanej mi rodziny także handlować nie potrafił oraz nic nie wskazuje na to, by cokolwiek z tej materii uległo zmianie.
Co ciekawe, moi dziadowie po mieczu byli zdeklarowanymi, zarejestrowanymi kupcami pełną gębą. Prawdziwymi, nawet w sensie encyklopedycznym. Handlowali z powodzeniem towarami spożywczymi, przemysłowymi, w tym tak zwanymi artykułami kolonialnymi. Ściągali z antypodów przyprawy korzenne i kawę, z Pcimia Dolnego postronki i świece. Z Krosna naftę. Nawet młyny oraz latyfundia swego czasu posiadali pokaźne. W Wielkopolsce to było, uznanej od stuleci polskiej krainie dostatku i oszczędności. Gospodarności stawianej potomnym za przykład. Pradziadek był uprzejmy prawie cały majątek przegrać w karty, podobno także w kasynach samego Monte Carlo, słynnego gniazda europejskiej rozpusty. Nawet mariaż rzeczonego antenata z prababcią – zubożałą szlachcianką (herbu srebrna podkowa na błękitnym tle) – nie pohamował jego hazardowej żyłki, o dalekich podróżach w niecnych celach nie wspominając. Przed wojną ostał się tylko jeden, samiuśki, w szczerym polu stojący, zdezelowany młyn z wiatrakiem. Mam go na starej rodzinnej fotografii, to wiem. Pozostały w familijnych zasobach kupiecki interes bezpośredniego dziadka przejęli razem z kamienicą Niemcy (znaczy hitlerowcy) na początku drugiej wojny światowej, zasiedlili swoimi rodzinami. Następnie, po przejściu sowieckich Rosjan i wraz z nastaniem narodowej wolności, kurcgalopem uwłaszczyli go komuniści. Czyli rodzinne gniazdo władza ludowa skomunalizowała.
Tatuś mój po najnowszej transformacji ustrojowej odzyskał prawie bojem oraz niemalże przebojem komunalną ruinę, zwaną dumnie kamienicą czynszową, w centrum powiatowego miasta, z nieco leciwymi lokatorami zresztą. Łożył na komfort roszczeniowych oraz socjalizmem zepsutych rzeczonych lokatorów. Nawet próbował do kamienicy kible z powrotem dobudować – zdemolowane do cna przez jedną z pierwszych hitlerowskich bomb – i pierwotny stan posiadłości tym samym przywrócić. Jak też względny komfort oraz przy okazji nowoczesność. Z marnym jednakowoż skutkiem. Kicha. Niczym Don Kichot walczył z wiatrakami, nomem omen, w postaci urzędasów i sąsiadów, którym nasze rodzinne kible zasłaniałyby słoneczko i psuły widok. De facto – na inne kible. Mieli na podwórku śliczne i pachnące sławojki, to byli z nich zadowoleni.
Ojczulek do interesu ewidentnie dopłacał. Borykał się z oporem materii wszelakich, z miejskimi rajcami wojował latami na stosy zapisanej kursywą makulatury, także, constans, ze swoimi lokatorami i nie swoimi sąsiadami oraz naonczas jeszcze partyzancką, skażoną starym ustrojem gospodarką budowlaną.
Po sprzedaży mienia po antenatach, ojcowizny niby, bo to trochę daleko od stałego miejsca zamieszkania tatusia było, i upierdliwe oraz kosztowne stało się podróżowanie w tę i nazad oraz fundusze rodzinne wyszły były na łatanie kilkudziesięcioletnich dziur, musiał jeszcze podzielić się okropnie intratnym zyskiem z najukochańszym braciszkiem rodzonym, którego noga od końca wojny światowej w rodzinnym majątku nie postała.
Tak oto mało chwalebnie zakończyły się wszelkie kupieckie biznesy rodzinne. Skutecznie. Na mnie jakoś z dziada pradziada nie przelazło. Namiętność do hazardu, na szczęście, także nie. Genotyp na moim pokoleniu nie zareagował.
Może jedynie ostały się marne szczątki pasji podróżniczych.
Miano krowy też w zasadzie do mnie pasuje.
Bo niczym krowa, teraz to już chyba niczym stara krowa, reaguję na prawie wszystkie nadarzające się okazje. Taka więcej wyrywna jestem. Operatywna oraz przedsiębiorcza…
Gdy wreszcie uda mi się jakiś względny entuzjazm w temacie biznesu z siebie wykrzesać i zjawisko przyszłych korzyści materialnych na swoją ewentualną modłę przetrawić, interes życia zrobi ktoś inny. Najczęściej z powodzeniem. Ten ktoś przejmuje rynek – rynek czegokolwiek – i jeszcze na tym krocie zarabia. Przynajmniej nic nie straci i nie dopłaci. Ten inny. Ja też nie stracę, bo okazji nie mam. Fru, pieniążki sprzed nosa…
Znaczy: krowa – wypisz wymaluj! A przetrawiam, czyli jak każda krowa przeżuwam wszystko długo, za długo. Arcydługo!
W każdym zbliżającym się razem z propozycją bliźniego tak zwanym biznesie wietrzę bowiem drugie dno, przestępstwo, oszustwo, matactwo lub haniebny socjologicznie proceder wpuszczenia mnie w maliny. I moralnie jeszcze naganny. Albo wpuszczanie w kanał, tudzież robienie w trąbę. W capa, bo to też chyba facet od kozy.
A podobno żelazo trzeba kuć póki gorące, a nie przeżute, przetrawione oraz wystygłe. Zatęchłe…
Nie potrafię handlować, i tyle. Może za dużo myślę? Kombinuję?
Na żywioł idź, kobieto, puchu marny!
Ha, gadaj zdrów! Mówił dziad do obrazu.
Ktoś mądry powiedział kiedyś, że dobry biznes to wypadkowa szczęścia, nadarzającej się okazji i wiedzy. Lub rozumu. Trzeba być jeszcze w odpowiednim miejscu i czasie. (A nie w niedoczasie!). No i odpowiednią osobą trzeba być. Z charakterem. Nie tylko z samym koślawym charakterkiem. Mnie jakoś zawsze jednego z tych elementów brakuje.
Baletnicą byłam.
W przedszkolu i na początku podstawówki. Teraz już nie jestem. Coś z artystki chyba jednak mimo wszystko zostało, cokolwiek to znaczy. Artycha?
Uczęszczałam pilnie do szkoły baletowej, gdzie nauczono mnie wielu przydatnych potem pozycji tanecznych, baletowych, hołubców, koordynacji ruchowych, wygibasów i takich tam innych dygów. Rzeczone baletowe dygi przydawały się zwłaszcza przy lokalnych występach dla rodzinnych cioć i babć. Dla całej rzeszy nierodzinnych ciotek i wujów.
Tańczę do tej pory podobno nieźle, umiem, lubię i kultywuję, gdzie tylko się da.
Umiejętność baletowa wydawała się najbardziej przydatna w ostatniej dekadzie PRL-u.
To były bale! Balety były także. Z każdej okazji! Publiczne, służbowe, prywatne! Prywatki w sensie (zwane teraz domówkami albo melanżami). Spontaniczne oraz zaplanowane.
Wystarczyła muzyka z magnetofonu szpulowego lub z kasety, z uszczkniętej zębem czasu lub nadmierną eksploatacją płyty winylowej na adapterze (gramofonie). Drupi i rock and roll. Tańczyło się nawet przy gitarze i dźwiękach naprędce zmontowanego z kapsli od piwa tamburynu.
Do tego trochę jadła, zagrychy znaczy, w tym bigosik z resztek (czytaj: przegląd tygodnia albo dwóch, na kapuście), sałatka jarzynowa à la śmietnik, napitki jakie bądź, byle z procentem. To ostatnie koniecznie! I chętni. A ci byli zawsze.
Tanio było. Mimo siermiężnych i rewolucyjnych czasów – wesoło. Bez udziwnień, bez zbędnego zadęcia. Jedyną wariacją imprezową była, za każdym razem, ta wzmiankowana wyżej swojska sałatka jarzynowa. Zwykle na bazie kartofli i majonezu kręconego w domowej kuchni mikserem bądź w starej i klasycznej makutrze, którego także w sklepach nie było. Bywał z rzadka i rozchodził się na pniu. Kto co akurat miał, wrzucał do sałatki. Marchew, ogórek kiszony albo mortadelę, zwaną powszechnie „martwą Adelą”. Z nią potrawa nabierała wyglądu i smaku kultowej, pochodzącej ze zgniłego imperializmu sałatki: królewskiej albo szwajcarskiej. Prawie. Na socjalistycznym, polskim stole udawała artykuł luksusowy.
Minęło bezpowrotnie?
Niestety, minęło. Tradycja machania nóżkami i wyginania kuprów gdzie bądź runęła niczym mur berliński. A w szafie, także w mojej szafie (pozostałej w piwnicy z meblościanki typu Kowalski), walają się ciągle jeszcze, ku pamięci, zakurzone resztki już od bardzo dawna za ciasnej, połyskliwie kiczowatej kiecki wieczorowej i zdezelowany naszyjnik znanego producenta sztucznej biżuterii made in Czechosłowacja.
Krowa się tylko ostała. Bez baletnicy.
To ostatnie przysłowiowe określenie o mysiej, no hmm… troszkę niewymownej cipie i o torbie podróżnej, pasuje do mnie chyba najlepiej.
Rzecz cała dotyczy bowiem głównie niepowtarzalnych okazji stwarzanych przez los, przez życie i przez okoliczności, podczas moich licznych wyjazdów w celach turystycznych oraz służbowych. Bardziej obu naraz. Okazji do biznesu. A wyjazdów do europejskich, natenczas jeszcze socjalistycznych, zaprzyjaźnionych z nami, demo-Polakami, krajów, czyli do tak zwanych demoludów*. I to onegdaj: w ostatniej dekadzie rodzimego, przaśnego, w momencie rozważań już historycznego oraz dla mojego pokolenia jakby kultowego PRL-u.
Kultowego jedynie w sensie kulturalnym, takiego z filmów komediowych Barei oraz recenzowanych na każdym etapie dystrybucji znakomitych, inteligentnych, błyskotliwych tekstów polskich piosenek i skeczy. Niektóre z tych utworów były i są po prostu genialne, czego o ówczesnych recenzentach oraz cenzorach powiedzieć nie można.
Zasadniczo ten kult można byłoby jeszcze rozciągnąć na stosunki międzyludzkie. Wydaje mi się, że nasze ówczesne społeczeństwo, obywatele Peerelu, mniej robiło sobie koło pióra niż teraz. Ludzie byli dla siebie lepsi, sympatyczniejsi, bardziej pomocni. Wszyscy w pewnym sensie mieli pod górkę, zatem wspierali się, jak mogli. I czym mogli. Duch słowiański i poczucie humoru w narodzie nie zaginęły. Nie zostały stłamszone przez szare sweterki, paltociki na jedną modłę i ponure czeluści pustych sklepów. Odwrotnie proporcjonalnie do tych szarości. Wiara wymyślała coraz to nowe dowcipy, polityczno-społeczne najchętniej, i przynajmniej mieliśmy z czego się pośmiać, jak też czym pocieszyć.
Na okazjach się chyba skończyło.
***
Byłam już wówczas, we wzmiankowanym uprzednio ostatnim dziesięcioleciu przewodniej roli nieboszczki PZPR*, osobą pełnoletnią. (Okropność!). Teoretycznie dojrzałą, bynajmniej nie do końca samodzielną, jednakowoż określone, niezbędne w zagranicznych wojażach umiejętności posiadającą, i w realiach starego, powojennego, niby socjalistycznego ustroju cokolwiek okrzepłą. Początkowo faktycznie może i przysłowiową szarą myszką, ale za to w efektownych kapeluszach.
Do najbliższych nam demoludów jeździłam często i ochoczo. Czasami nawet, z rzadka, nieco poza nie. Tłumaczyłam trochę, pilotowałam krótsze i dłuższe wycieczki dla dwóch zaprzyjaźnionych biur podróży, uczyłam się tak zwanego życia w ogóle i funkcjonowania w rodzimych realiach społeczno-polityczno-gospodarczych. Obserwowałam socjalistyczną turystykę i rzeczywistość.
Tę naszą rodzimą, narodową, swojską, PRL-owską rzeczywistość: trochę śmieszną, trochę straszną.
------------------------------------------------------------------------
1 Pojęcia oznaczone gwiazdką – zapraszam do słowniczka na końcu książki.
więcej..