- W empik go
Pożegnanie domu - ebook
Pożegnanie domu - ebook
„Pożegnanie domu” stanowi drugą część planowanej trylogii autobiograficznej Zofii Żurakowskiej, której ze względu na zawieruchy dziejowe pisarce nie udało się dokończyć. Opowiada o losach ziemiańskiej rodziny tuż przed wybuchem I wojny światowej. Młodzi Polacy wykazują się olbrzymią wiarą w odzyskanie utraconej ojczyzny i podejmują trud walki o niepodległość.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-727-8 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Część I. Pożegnanie domu
Rozdział I. Morze ciche
Rozdział II. Morze spienione
Rozdział III. Inaczej – nie
Rozdział IV. Muzyka wojskowa
Rozdział V. Różne poglądy na pakowanie i rozpakowywanie
Rozdział VI. Powitanie domu
Część II. Wuj Dymitr
Rozdział VII. Sprawka wuja Dymitra
Rozdział VIII. Dyplomatyczne zapytanie
Rozdział IX. Raz kozie śmierć
Rozdział X. Wojska idą
Rozdział XI. O tym, jak można napotkać w lesie to, czego się unikało na trakcie
Rozdział XII. „Może właśnie dla waszej”
Rozdział XIII. Chwila, w której nawet tajemnica nic nie znaczy
Rozdział XIV. Rana
Rozdział XV. Jak wuj Dymitr legionistę przemienił w panienkę
Rozdział XVI. O św. Mikołaju, o szyszkach i o wartości życia
Rozdział XVII
Część III. „Ja się w chwili ofiarnej jak kadzidło spalę”
Rozdział XVIII. Ostatni balik
Rozdział XIX. Ostatni srebrnik
Rozdział XX. Ostatnie zwycięstwoCzęść I. Pożegnanie domu
Rozdział I
Morze ciche
Dno morskie jest twarde i gofrowane.
Przy pierwszej kąpieli Ania twierdziła nawet, że jest za twarde i że ją nogi bolą. Powiedziała do panny Marii:
– Nie mas pojęcia, panno Mario, jak mnie te podeswy bolą!
Ale chłopcy ją wyśmieli.
– Ono pozornie tylko jest twarde – objaśnił Nik – ale poskrob palcem, a zobaczysz, jakie jest jedwabiste. Nie ma na świecie piasku bardziej jedwabistego niż na dnie morza.
Naturalnie więc Ania od razu uznała, że piasek na dnie morza jest bardziej jedwabisty niż gdzie indziej, bo Nik przecież zawsze wiedział, co mówił.
Pierwszy to raz w życiu Olek, Marta, Nik, Tom i Ania byli nad morzem. Zdawało się im dawniej, że doskonale znają morze z książek i z opowiadań ciotecznego rodzeństwa, Reni i Alego, którzy co roku spędzali parę miesięcy nad oceanem. Często nawet, w polu, patrząc na daleki siny rąbek lasu, Nik przymrużał oczy i mówił: „Tak właśnie musi wyglądać morze z daleka” – a w lecie, kiedy jezioro Niżpolskie wysychało trochę i robiła się plaża, bawili się w rybaków i połów śledzi.
Ale morze to było naprawdę zupełnie co innego. Kiedy po długiej i uciążliwej drodze, z Wołynia do Połągi, po raz pierwszy wyszli na plażę i spojrzeli w bezmiar fal świecących w słońcu, wieczyście ruchliwych, a tak czarująco wesołych, przez dłuższą chwilę nie byli w stanie przemówić. W końcu Nik powiedział:
– Wolałbym, żeby było spienione.
– Ba! Przecież to morze, nie ocean – rzekł Tom – i w dodatku wcale nie ma wiatru, więc skąd się ma pienić?
– Sam czytałeś w przewodniku, że w lipcu Bałtyk jest spokojny i gładki jak staw – dodał Olek – za to na wiosnę zobaczyłbyś dopiero!
– Na wiosnę, to nawet jezioro w Niżpolu się pieni – rzekł z pogardą Nik – gdy dorosnę, zostanę marynarzem i nieraz zobaczę burzę na pełnym morzu i na oceanie.
Ta przyszłość niedaleka ogromnie go pocieszyła i zaraz morze zaczęło mu się bardzo podobać. Można sobie wyobrazić, że się wcale nie kończy – myślał, patrząc przymrużonymi oczyma na drgającą powierzchnię wody. Nigdzie się nie kończy... – nigdzie...
Do Połągi przyjechali tylko z matką i panną Marią, pan Charlęski nie mógł bowiem opuszczać Niżpola w lecie, w czasie zbiorów.
Zajęli białą willę nad samą plażą i rozpoczęło się życie najbardziej urocze, między niebem, piaskiem a wodą.
Wkrótce cała gromada, spalona na słońcu, wyglądała jak plemię afrykańskich Murzynów, a panna Maria twierdziła stanowczo, że nie będzie miała odwagi wieźć z powrotem, przez cały kraj, takiego zastępu dzikich ludożerców.
Dnie płynęły tak do siebie podobne jak fala do fali. Wszystko przestało istnieć, poza tą przepaloną słońcem Połągą. Niżpol rozpłynął się w przestrzeni: ojciec, mieszkańcy Hołowina i wszyscy inni ludzie przestali istnieć. Zaledwie otwierało się nadeszłe listy, aby roztargnionym rzucić na nie okiem, a już gazet matka wcale nie brała do ręki.
Prawie co wieczór, przed zachodem słońca Olek z Nikiem szli na spacer, po plaży, w stronę granicy pruskiej. Panna Maria o tej porze kładła spać Anię i Toma, a matka siadała z Martą na stopniach balkonu willi i patrzała w czerwono płonące fale.
Olek z Nikiem szli po mokrym, twardym piasku, hen, aż do miejsca, gdzie na granicy nieszkodliwie groźny żołnierz rosyjski przestrzegał ich, że dalej „nie lzia”.
Dnia tego szli i szli bez końca, tak zatopieni w rozmowie, iż nie widzieli nic wokoło.
Nagle Nik odwrócił się, spojrzał i rzekł:
– A wartownika dzisiaj nie ma!
Olek aż oniemiał ze zdziwienia.
– A to dopiero! – wykrzyknął – gdzież się podział?
– Ładny żołnierz, nie ma co mówić!
– Moglibyśmy tak dojść aż do Memla – powiedział Nik z zadowoleniem.
– Ba! A granica pruska? Myślisz, że Prusacy tak samo jej pilnują jak Moskale? Nie ma obawy. Lepiej wracajmy, bo nas jeszcze tu przyłapią.
Zawrócili tedy i szli, milcząc, w kierunku Połągi. Nikowi wydało się nagle bardzo głupie, że ludzie pokrajali sobie ziemię w kawałki, na tych granicach postawili straż i nie przepuszczają się wzajemnie bez jakichś specjalnych ceremonii, Bóg wie, po co to wszystko!
W połowie drogi wpadła na nich Marta, czerwona, z rozwianymi włosami. Z daleka już krzyczała coś, czego nie można było zrozumieć.
W końcu zrozumieli – mówiła, że jest wojna.
– Co, znowu za wojna! – rzekł niedowierzająco Olek.
– Wojna! – powiedziała zdyszana Marta – będą się wszyscy zabijać.Rozdział II
Morze spienione
– Nie wiem doprawdy, dlaczego taki się popłoch zrobił w tej głupiej Połądze – mówił Olek, siedząc na kupie piasku – wszyscy latają jak podsmoleni, a na plaży nie ma żywego ducha. Ogromne wrażenie robi ta wojna na wszystkich niańkach i mamkach; zupełnie jak gdyby to ich niemowlęta miały iść na front! I nie rozumiem, dlaczego mama chce zaraz wracać do Niżpola?
– Jak to nie rozumiesz! – wykrzyknął Nik, który był podniecony bardziej jeszcze od owych mamek i nianiek – czyż nie widziałeś okrętów niemieckich płynących w stronę Libawy? Jeśli ją zajmą, to którędy wrócimy do domu?
– Phi! Nie zajmą tak od razu – rzekł niedbale Olek, wiercąc patykiem dziurę w piasku.
Właściwie Olek udawał obojętnego dla szyku. Wydawało mu się w bardzo dobrym tonie być zimnym i cynicznym, wśród tego tłumu wzruszonych i przerażonych kobiet i dzieci. W gruncie rzeczy sam był głęboko przejęty i ciągle obliczał w duchu, ile lat musiałaby trwać wojna, aby i on mógł w niej wziąć czynny udział.
– Mógłbym pójść do wojska mając lat... – szesnaście... – no, siedemnaście ostatecznie, a że mam czternaście, więc jeszcze dwa, trzy lata. Psia kość, najwyżej przecież będzie trwała pół roku – zakończył głośno, z goryczą.
– A ja mam nadzieję, że nas zaraz wezmą – powiedział Nik – jesteśmy przecież duzi i mocni. Ale wiesz, co ci powiem? – nawet nie wiem, czy bym tego chciał... – bić się w szeregach rosyjskich... Hm... Wiesz co? Uciekajmy do Francji.
Olek wcale się nie zdziwił tym, że Nik odpowiedział na to, o czym on myślał – przecież zawsze tak było. Natomiast rozgniewał się i nazwał go głupcem.
– Właśnie! Bardzo Francuzi potrzebują takich jak ty smarkaczy – (Nik miał dopiero dwanaście lat). – Na pewno bez nas nie dadzą sobie rady. Może nawet powierzą nam dowództwo armii...
Tom zaś naprawdę nie przejmował się niczym. Powiedział na samym początku, że: „to mnie nic nie obchodzi, bo to przecież nie polska wojna” – i dalej budował swoje zamki z piasku, na szczytach których zatykał biało-amarantowe flagi. Dotrzymywały mu placu Ania i Marta, choć ta ostatnia często zakłócała jego spokój westchnieniami pod adresem wojny. Mówiła na przykład:
– Mój Boże, czy też tu czasem nie przyjdą Niemcy! – albo – Co też papo sobie myśli o nas w Niżpolu? Pewno bardzo się niepokoi!
– Nie niepokoi się! – mówił chłodno Tom. – Przecież mama depeszowała. Gdzie wtykasz tę chorągiew? Przecież tam jest babka z piasku, a nie baszta!
Wszystko to razem nie trwało długo, bo już w tydzień po wypowiedzeniu wojny ruszono z powrotem do Niżpola.
Ten powrót zupełnie nie był podobny do przyjazdu. Z Libawy do Połągi było około stu kilometrów, którą to drogę, pierwszym razem, przebyto automobilem. Ale teraz, przy wyjeździe, nawet mowy nie mogło być o zdobyciu auta. Z trudem wielkim i za ogromną cenę udało się wynająć starą, rozklekotaną landarę, z wiadrem przywiązanym między osiami i tobołkiem siana w koźle, i wózek, który Żyd właściciel nazywał ozdobnie bryczką na resorach. Około czterdziestu podobnych landar i wózków ruszyło o godzinie czwartej rano w kierunku Libawy.
Mimo tragizmu chwili i grozy okrętów, których zamglone kadłuby widniały na horyzoncie morza, pielgrzymka ta na oko przedstawiała się nader komicznie.
Jakaś potężna jejmość, tkwiąca na szczycie przeróżnych tobołków, wołała donośnym głosem, do osoby umieszczonej w głębi powozu: „Sto razy mówiłam Genowefie, żeby nie pakować maszynki do worka. Ja siedzę na maszynce. Czy przynajmniej Genowefa wylała spirytus?” – Zza budy landary doleciał jakiś słaby pomruk.
Jejmość krzyczała dalej: „Jeśli maszynka okaże się zgnieciona, to na czym Genowefa zagrzeje mleko dla Jacusia? Pytam się: na czym? Na czym? Co? Gdyby Genowefa zapakowała maszynkę do pudła, to nie siedziałabym teraz na maszynce!”.
Jakiś pies oszalały z trwogi biegał od landary do landary, od wózka do wózka, wskakiwał paniom na kolana, obwąchiwał dzieci i z żałosnym skomleniem pędził dalej, w poszukiwaniu swego pana.
Wkrótce zrobiło się już tak gorąco, że cały ten tłum, podniecony i ożywiony niezwykłością tej gromadnej wyprawy, przygasł nieco i ucichł. W głębi pojazdów chwiały się na sennych głowach zbakierowane kapelusze, dzieci pozasypiały na rękach spoconych nianiek, nawet konie drzemały, wlokąc się na zgiętych nogach. Stare, wychudłe konie, obojętne i zrezygnowane. Tylko Żydzi, furmani, nie tracili werwy i szwargotali bez ustanku, batami pokazując sobie w stronie Libawy coś, czego nikt nie mógł dojrzeć.
Olek i Nik, poczuwszy, że ich ogarnia senność, wyskoczyli z wózka i szli obok piaszczystą ścieżką, mimo że pot ściekał im z czół. Chcieli jednak ćwiczyć się w wytrzymałości i sile w tej dobie wojennego zapału.
Tom popierał ich w tym postanowieniu, w nadziei dłuższego samotnego wypoczynku na wąskiej ławce bryczki. Tom nie lubił ścisku, szczególniej w czasie upału.
Trzy razy popasano w ciągu dnia tego. Za każdym razem Olek i Nik rozwijali cały zasób swej pomysłowości i sprytu. Nik szczególniej zyskał sobie ogólne uznanie sposobem, w jaki umiał błyskawicznie rozpalić ognisko, a Marta zachwyciła kilka sentymentalnych pań swą umiejętnością pomagania pannie Marii. W ogóle cała piątka naszych dzieci, czysta, skrzętna i świeża, mimo upału, kurzu i ogólnego zamieszania, podobała się bardzo wszystkim wokoło i od razu zyskała przyjaciół. Ów pies, który zagubił swego pana, z wielkim zaufaniem pozostał przy ich ognisku, a pani, która siedziała na maszynce i nie miała wobec tego na czym zagrzać mleka dla Jacusia, raz po raz wołała grzmiącym głosem, wychylając się w kierunku pani Charlęskiej:
– To jedno drogiej pani powiem, że gdybym miała takie dzieci, nie dbałabym o resztę.
Matka uśmiechała się uprzejmie, ale Nik czytał z jej miny, że nie widzi powodu, dla którego miałaby nie dbać o resztę. Przecież „reszta” to był ojciec, Niżpol, Polska, ludzie...
Gdy słońce kładło się w morze, wyjechano znowu z lasu na plażę, już pod samą Libawą.
Wieczór zrobił się niespodziewanie chłodny i tak wietrzny, że morze, z nagła uroczyste i groźne, wyrzucało na piasek brzegu białą pianę, a było koloru szmaragdowego.
Olek powiedział do Nika:
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.