- promocja
- W empik go
Pożegnanie jesieni - ebook
Pożegnanie jesieni - ebook
Powieść Stanisława Ignacego Witkiewicza (Witkacego) opowiada o dojrzewaniu i upadku młodego dekadenta Atanazego Bazakbala. Jego działania i wszelkie eksperymenty (narkotyczne, erotyczne, psychiczne) doprowadzają do samobójstwa jego żonę, zaś on sam popada w całkowitą zależność od Heli Bertz; pierwowzorem tej postaci była żydowska piękność, Izabela Hertz.
Powieść stanowi również rozważania na temat przyszłości, studium dekadencji (upadek wartości, sekularyzacja, znużenie światem) i opis ówczesnego rozwoju społecznego, etapów rewolucji i tego w jaki sposób degraduje ona świat „pożerając własne dzieci” (w imię szczytnej idei niwelistycznej – staje się dyktaturą). Autor wyraża swoje przekonanie o końcu kultury indywidualistycznej.
"Pożegnanie jesieni" to trzecia część kolekcji dzieł Witkacego udostępnionych przez wydawnictwo Avia Artis. Zachęcamy do zapoznania się z innymi naszymi propozycjami.
Kolekcja dzieł Witkacego:
- Szewcy
- Kurka Wodna
- Pożegnanie jesieni
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65810-24-3 |
Rozmiar pliku: | 444 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wobec niespełnienia obietnic zawartych w przedmowie I-szej, to jest napisania tego, co nazywam „powieścią metafizyczną“, piszę drugą — tylko parę słów.
1) Z góry odpieram zarzut, że powieść ta jest pornograficzna. Uważam, że opisanie pewnych rzeczy, o ile one dają pretekst do wypowiedzenia innych, istotniejszych, musi być dozwolone. Stefan Żeromski umieścił odnośnik w „Przedwiośniu“, w którym pisze, że wstrzymuje się w danem miejscu od opisu pewnych scen, dlatego, że polska publiczność tego nie lubi. Nie uważam tego za słuszne. Wobec tego co piszą Francuzi (przychodzi mi na razie na myśl: Mirbeau, Paul Adam, Margueritte), nie uważam, żeby rzeczy zawarte w tej książce były zbyt przepotwornione. Czasem lepsza jest kropka nad „i“ i ogonek przy „ę“, niż dyskretne kropeczki i myślniki. Od czasu jak Berent, wydrukował słowo „skurwysyn“ („Ozimina“), a Boy zdanie, w którem było wyrażenie: „rżną się jak dzikie osły“ (Przedmowa do „Panny de Maupin“) uważam, że można się czasem nie krępować o ile to opłaca się w innym wymiarze. Oczywiście zawsze można powiedzieć: „co wolno księciu, nie wolno prosięciu“, — trudno: trzeba zaryzykować.
2) Również odpieram z góry możliwy zarzut niepoważnego stosunku do kwestji religijnych. Tyle jest u nas zakutych łbów, że i to jest możliwe. Stanowczo przeciw temu protestuję.
3) Kwestje społeczne są traktowane naiwnie, bez fachowej znajomości, bo jej nie posiadam. Chodzi o tło. Nie robię też żadnych aluzji do rzeczy aktualnych: żadnych wypadków majowych z r. 1926, czy marcowych z r. 1927. Mógłbym równie dobrze umieścić całą tę historję w Wenezueli, czy Paragwaju i zaopatrzyć „bohaterów“ w hiszpańskie, czy portugalskie nawet nazwiska. Nic toby nie zmieniło istoty rzeczy.
4) Ponieważ nie mam pojęcia o tem, co to jest życie zbytkowne, traktuję tę kwestję trochę humorystycznie i fantastycznie, à la Madzia Samozwaniec. Pomysł wprowadzania fantastycznych nazw dla nieistniejących n. p. potraw, wziąłem ze zniszczonej niestety w r. 1917 powieści Leona Chwistka p. t. „Kardynał Paniflet“, pisanej w r. 1906-tym, w której „występowały“ nieistniejące rośliny. Zamiast kopjować jakieś „menu“ zjedzone w Hôtel „Australia“ w Sydney, czy też z uczty u majora miasta Bendigo koło Melbourne, albo po prostu od Rydza w Warszawie, wolałem podać nazwy potraw nieistniejących. W ten sposób nawet dla klubu smakoszy w Paryżu mogłyby te potrawy posiadać pewien urok. To samo stosuje się do purpurowych koni, mebli, obrazów i t. p.
5) Indji nie znam, poza kilkogodzinnym pobytem w Bombayu. Za to byłem 2 tygodnie na Ceylonie w przejeździe do Australji, w r. 1914. (Musiałem się z tem pochwalić, bo jeśli mam snobizm to tylko australijski). Jednak nie wiem czemu przeniosłem pewne wypadki do Indji, opierając się na rzeczach widzianych na Ceylonie. Nie trzymałem się również ściśle geografji krajowej.
6) Umieszczam jako motto urywek z wiersza jednego z najprzykrzejszych moich „wrogów“, Antoniego Słonimskiego, nie dlatego, żeby pozować na fałszywy objektywizm, tylko poprostu dlatego, że mi się ten wiersz bardzo podoba i jest jako motto odpowiedni. Jednak muszę zaznaczyć że w sądach moich o sztuce nie kieruję się ani osobistemi względami, ani polityką, ani niczem innem, oprócz tego, czy uważam daną rzecz za artystycznie dobrą, czy złą. Niestety muszę stwierdzić, że ten stosunek do dzieł sztuki jest u nas rzadkością.
7) To, co pisze drugi mój bardzo przykry „wróg“ Karol Irzykowski, o stosunku krytyki do dzieł sztuki poprzez autora jest bardzo słuszne. Babranie się w autorze à propos jego utworu jest niedyskretne, niestosowne, niedżentelmeńskie. Niestety każdy może być narażony na tego rodzaju świństwa. — Jest to bardzo nieprzyjemne.
P. S. Za „przykrego wroga“ uważam takiego, z którym nie można walczyć wskutek braku u niego określonego jednoznacznego systemu pojęć i takiego, który nie jest szczery w stosunku do samego siebie — nie analizuje siebie dość starannie, przystępując do krytyki czy polemiki, no i nie rozumie idei przeciwnika.
8) Zaznaczę jeszcze, że powieść ta jest drugą, którą napisałem. Pierwszą „622 upadki Bunga, czyli demoniczna kobieta“ napisałem w latach 1910—1911. Z powodów niezależnych odemnie nie może być wydana.
9) Powieści nie uważam za dzieło sztuki, według mojej definicji, sztuki wogóle. Poglądy na powieść wyraziłem w krytyce „Wniebowstąpienia“ J. M. Rytarda w styczniowym „Skamandrze“ z r. 1925.
10) Nikt nie zmusi mnie abym pięknie brzmiące słowo dwusylabowe: „tryumf“, drukował „triumf“. Zamienia się ono w ten sposób na jednosylabowe, niezgodne zupełnie z duchem polskiego języka. Niemożna dla jakichś wymagań pisowni zmieniać przyjętego od wieków brzmienia słów, tembardziej, jeśli objektywnie w poprzedniej pisowni brzmią one lepiej. Zdaje się, że to wszystko.
30. X. 1926.
S. I. W.Rozdział I
HELA BERTZ
Było jesienne popołudnie. Atanazy Bazakbal, bardzo niezamożny, dwudziestokilkoletni, świetnie zbudowany i niezwykle przystojny brunet, ubierał się pośpiesznie, a jednak starannie. Jego jasno-zielone oczy, nos prosty i dość dumne, łukowate usta, koloru surowej wątroby, stanowiły względnie sympatyczną grupę widzialnych organów jego ciała. Zapach czarnego z niebieskiem krawatu przypomniał mu przed-ostatnią jego kochankę, blondynę o długich, wysmukłych nogach i wadliwie osadzonym nosie. Wspomnienie słów bez sensu, które wyrzekła w chwili ostatecznego rozstania, wybuchnęło jak daleki pocisk i zgasło następnie, razem z rozwianiem się słabych perfum.
Pół godziny temu Atanazy definitywnie postanowił pójść do Heli Bertz. Był tam już parę razy zresztą, ale nigdy dlatego... W każdym razie nie programowo. Cel tej wizyty przerażał go, a jednocześnie wszystko było takie małe i marne, jak tych kilka muszek, wirujących wkoło niezapalonej lampy u sufitu, w żółtym odblasku, odbitego od przeciwległej kamienicy, słońca. Niewspółmierność stanów wewnętrznych i materjału faktycznego dławiła niby mątwa, wpita od środka w najistotniejszy, życiodajny bebech — może było to serce.
Atanazy zdecydował się na ten krok, bo nie mógł już dłużej wytrzymać. Nie bez Heli Bertz, choć ta podobała mu się kiedyś zupełnie niebezpiecznie — nie: poprostu nie mógł więcej znieść ogromu swojej miłości do narzeczonej, którą właśnie w tym czasie zanadto zaczął kochać. Czy można kochać z wzajemnością zanadto? Nonsens — a jednak sytuacja Atanazego była fatalna: miłość tego nałogowego analityka potęgowała się w sposób fantastyczny, bez żadnych, widocznych dlań, przyczyn. Hela Bertz była oczywiście żydówką, i wcieleniem wszystkiego tego, co Anatazemu w kobiecie jako takiej podobać się mogło. Prócz tego była, aż do pewnych nieprzekraczalnych granic, kobietą notorycznie łatwą. O tem przekonał się Atanazy na pewnym wieczorku, zakończonym „popojką“ à la manière russe. Ale czy ta łatwość za pierwszym razem nie kryła jakichś niebezpiecznych zasadzek na dalszy dystans?
„O jakże dziwne formy, może przybrać szaleństwo ludzi zdrowych“ — tak rzekła mu, ściskając ostatni raz jego rękę, pani Gina z Osłabędzkich Beer, żona bogatego żyda i kuzynka jego obecnej narzeczonej. Po raz pierwszy zastanowił się nad tem pozornie bezsensownem zdaniem. Przez sekundę stał nad przepaścią, która otworzyła się w jego wnętrzu, niespodziana, jak krater, zionący ogniem wśród nudnych pól mazowieckiej równiny: gurgito nel campo vasto — zdanie przybłąkane niewiedzieć skąd. Gdyby chciał, mógłby się w tej chwili dowiedzieć wielu rzeczy ważnych: należało tylko pytać, a tajemny głos odpowiadałby na wszystko z matematyczną precyzją, odkrywając istotę najcięższych przeznaczeń. Ale Atanazy był, w przekroju tym, we władzy drobnych spraw życia i to z „płciowego zakresu“. Wstrętne! Ileż chwil takich zmarnował już przez zwykłe lenistwo i podstawianie nieodpowiednich liczb za iksy i ygreki w równaniach czystego losu, które stawiał mu przed wewnętrznym wzrokiem przypadek niezasłużonych objawień. Dziś parametrami były: narzeczona i Hela Bertz, a zmienną, raczej ich systemem, jak zwykle on sam, rozszczepiony na kilkunastu swych sobowtórów. „Czemu właśnie Hela Bertz, a nie choćby ta biedna Gina (wcale nie była znowu taka biedna), czy jaka inna z byłych, czy możliwych kochanek? „Z inną nie byłoby to zdradą, a ja muszę zdradzić ją naprawdę. Hela jest najpiękniejszą i najinteligentniejszą (i najbogatszą — coś szepnęło), kobietą jaką znam. Ona jedna odpowiada temu najwyższemu „standardowi“ zdrady jaki jest potrzebny. — Poco ten „standard“? Wystarczy pocałować ją, a z innemi…? Tak — to jest szaleństwo ludzi zdrowych! A może ja naprawdę jestem warjat?“ — Przeraził się, ale na krótko: ujrzał znów przed sobą zielone oczy Zosi. „Ta uratuje mnie nawet od obłędu“, pomyślał z bezmierną, druzgocącą wszystkie inne uczucia miłością. Uczuł się małym, podłym stworem i z szaloną siłą zapragnął jakiegobądź wywyższenia ponad samego siebie. Na razie jednak nie zmienił swych postanowień. Taki był jego fatalny los. Ale co to kogo obchodzić mogło? A jednak…
Swój ohydny plan postanowił Atanazy wykonać à coup sur. „Czy ja tylko nie jestem przypadkiem zupełnie zwykła, mała, pospolita, smutna świnia, „un cochon triste?“ — pomyślał chwytając słuchawkę telefonu.
— Czy panna Hela?
— Tak, kto mówi?
— Mówi Bazakbal. Czy pani jest sama?
— Tak. To jest… właściwie…
— Chciałbym przyjść pomówić z panią o Prouście, Valérym i tak dalej…
— Proszę — tylko zaraz. O 5-tej jedziemy z Kubą na wystawę potworności. Nikt jak on nie umie… Atanazy odłożył nagle słuchawkę. Zaleciała go znana atmosfera tak zwanego prawdziwego, „demonizmu“, tego „kobiecego świata“, tego świństwa, w którem ciała, dusze i suknie są tylko wabikowem dopełnieniem samoistnie żyjących organów płciowych, jak płatki kwiatów wokół słupków i pręcików. Tylko, że tam jest to piękne… Szalony wstręt do płci wogóle wstrząsnął nim od samych podstaw. „O, gdyby to hermafrodytycznie, jak ślimaki, bez tego rozdziału osobowości! Ach, kto wymyślił całą tę dziką fantasmagorję. No tak: my się z tem zżywamy tak, że przestaje to być dla nas dziwnem. Ale jeśli zastanowić się, że ktoś to w tamto i przytem...“ Metafizyczna potworność erotyzmu stała się dlań jasna jak nigdy. A jednak narzeczona Zosia była jakby pozatem. „Miłość jest czemś innem, musi być — i jeśli tak samo przez się nie będzie, stworzę to świadomie. Tylko te dodatki... Kochać jedną kobietę jak przyjaciela (i to jest wstrętne) i mieć pozatem dowolną ilość kochanek (Cóż jest wstrętniejszego?) — to byłby ideał. A ona też tak samo? Nie — symetryczność jest tu wykluczona. Zdrada kobiety jest zupełnie czemś innem, niż zdrada mężczyzny. „My wkładamy tylko to w tamto, one wkładają w to (w co?) uczucie“ — przypomniało mu się przykre zdanie dawnego przyjaciela, bolszewizującego poety, Sajetana Tempe. „Dowodzi również zasadniczej różnicy tych zdrad, bajka o eksperymencie z białą króliczycą: dama ta, raz tylko zdradziwszy swego białego męża z czarnym kochankiem, do końca życia rodziła od czasu do czasu łaciate dzieci.“
Transcendentalna bezwyjściowość sytuacji i nierozwiązalność związanych z nią problemów stała się jasna jak słońce, jak 2×2. A jednak trzeba było brnąć dalej w ten kłąb sprzeczności, jakim jest życie, to, o którem się mówi w wymiarach psychologiczno-społecznych, to zwykłe, nawet w swoich niezwykłostkach i co gorzej, brnąć w całe istnienie, już na drugiem piętrze zagadnień, tam gdzie trwają niezmienne konieczne pojęcia i ich konieczne związki, w sferze Ogólnej Ontologji. Niezgodność tych dwóch światów stawała się coraz bardziej męcząca i bezsensowna. Jak emulsja oliwy z wodą — choćby najdokładniej zbita, wykaże zawsze w dostatecznem powiększeniu odrębne kuleczki tłuszczu. „ Jeddnak na dnie istnienia, u samych jego podstaw tkwi jakiś piekielny nonsens i to nonsens nudny. Ale ta nuda jest wynikiem dzisiejszych czasów. Dawniej było to wielkie i piękne. Dziś tajemnica zeszła na psy i coraz mniej jest ludzi, którzy o tem właśnie wiedzą. Aż w końcu szarość jednolita pokryje wszystko, na wiele, wiele lat jeszcze przed zgaśnięciem słońca“. Przypomniała się Atanazemu książka Arrheniusa „Losy Planet“ — zniechęcenie, nie metafizyczne już, ale geologiczno-astronomiczne, złamało go na chwilę zupełnie. A więc kompletny „aprenuledelużyzm“? A ludzkość, a ideały ogólne, a szczęście powszechne? „Od społeczeństwa nie wywiniesz się, bratku — z niego wyszedłeś i nic ci tu nie pomogą żadne abstrakcje“ — rzekł kiedyś ten przeklęty Tempe. Krąg sprzeczności zamknął się nad myślą, jak woda, ponad rzuconym w nią kamieniem. Dosyć. Nagle Atanazy stężał w poczuciu nieodwołalności wyników swoich postanowień. (Poprzedni świat zapadł się bezgłośnie w jakąś niewidzialną z widowni świadomości zapadnię). Gdyby nawet był obecnie na utrzymaniu, (o co go posądzano w związku z romansem z panią Beer) nie zmieniłoby to ani na włosek jego doskonałej w tym momencie proporcji psychicznych danych. Jak kula działowa, wystrzelona z tajemniczej otchłani bytu, pędził, by uderzyć i roztrzaskać się o kres swego życia, z tym samym bezsensem, z którym wszystko inne też śpieszyło ku swemu końcowi. A pieniędzy trochę miał, zarabiając je jako aplikant adwokacki: „O gdybym mógł ujmować wszystko, co się dzieje, w związki funkcjonalne, a nie przyczynowe“, pomyślał z zazdrością w stosunku do jakiegoś nieznanego i niewyobrażalnego nawet pana, który przypuszczalnie tak właśnie wszystko ujmował. „Nie rozdzielać niczego na ordynarne kompleksy przyczyn i skutków, nie widzieć małych celowostek — czuć płynącą falę rozkoszy i cierpienia w splątanych pokłębieniach całości Istnienia, w nieskończonem zazębieniu wszystkiego ze wszystkiem, graniczącem z Niebytem, z Absolutną Nicością. Psychologja ameby jednem słowem...“ Małe sprawki, połączone z wyjściem z domu, przecięły na szczęście te myśli, raczej niedomyślenia. „Tak przeżywa Wszechświat Bóg“, „domyślił“ jeszcze z trudem, zupełnie już nieszczere. Przebrzmiała przed chwilą telefoniczna rozmowa przeleciała jakby obok niego w postaci uderzających o siebie metalowych blaszek, o cierpkim smaku nieodwołalnej zbieżności zdarzeń. „Muszę ją zdradzić dziś właśnie, inaczej ona też nie będzie szczęśliwa — ostatni dzień — jutro już nie potrafię tego uczynić“. Nakleił te słowa na obecną chwilę, jak markę na list kłamliwy. Nic nie miał już do pomyślenia i straszne uczucie wielkiej, bezprzyczynowej miłości do narzeczonej, Zosi Osłabędzkiej, zwaliło się nań znowu ciężarem nie do zniesienia. Czuł, że nie ma sił na spełnienie swego zamiaru, a nie dający się zanalizować, groźny zwał potężniejszego uczucia wypiętrzał się przed nim do niebotycznych rozmiarów. Jak inaczej przeskoczyć tę nieprzezwyciężalną przeszkodę? Jak można tak bez powodu, bez zastrzeżeń, bez wiary nawet w tę miłość; tak kochać — tak właśnie? Tegoby sam Strug nie opisał.
Wiedział, że powrót do jednej z dawnych kochanek będzie tu niczem: jakimś pyłkiem w stosunku do potwornych żelaznych hantli, któremi z ostatnim wysiłkiem żonglował jeszcze, uśmiechając się do swego obserwatora, zastępującego mu w chwilach takich szerszą publiczność. Bezmierny smutek, związany z koniecznością tej programowej zdrady zaciągał, jak nadchodząca długa niepogoda, cały psychiczny horyzont. A bez tego...? — dławiąca męka nieznośnego uczucia, zjadającego wszystko, jak złośliwy nowotwór. Pomyślał to temi właśnie słowami: „Niema właściwie nic do zjedzenia — przecież jestem niczem. A jednak... życie jest jedno“. Pierwszy raz uświadomił sobie naprawdę ten przykry truizm i postanowił nieodwołalnie bronić się. Mało brakowało, aby się rozpłakał. Zacisnął zęby i połknął z wysiłkiem duży pakiet skroplonego żalu.
— Urojone problemy — zamruczał z wściekłością w kierunku kogoś nieistniejącego, który robił mu najwyraźniej ten zarzut. Kto to był? Daleka perspektywa różnorodnych obłędów ukazała się, jak pejzaż nocny w blasku nagłej błyskawicy i połknięta przez ciemność, zmalała znowu do niezrozumiałej jak zwykle chwili obecnej.
Właśnie wchodził w ulicę Dolnych Młynów, na której mieszkała Hela Bertz. Słońce zachodziło, wypełniając powietrze żółtym pyłem. Widok ten spotęgował w nim żal do rozpierających wnętrzności rozmiarów. Przypomniał sobie teorję mikro- i megalosplanchizmu, według której ludzkość dzieli się na dwa zasadnicze typy: bardziej kobiecy i bardziej męski, w zależności od przewagi nerwu błędnego, lub sympatycznego. Zrozumiał całą swoją bezsilność i beznadziejność wszelkiej walki: mikrosplanchici nie są zdolni do Wielkiej Miłości: był to aksjomat. A jednak to, co czuł w stosunku do Zosi było chyba czemś choćby w „tym rodzaju“? Czyżby szedł teraz, by zdradzić ją, jedyną ukochaną, z niesympatyczną mu w gruncie rzeczy, przeinteligentniałą semitką o rudych włosach, gdyby to uczucie nie było czemś przerastającem jego normalną skalę przeżyć istotnych, których miał już tyle? Sprzeczność tych stanów i niewiara w osiągnięcie szczęścia przybiły go zupełnie. Wlókł się krokiem zgrzybiałego starca, a na skroniach i pod dolnemi powiekami wystąpił mu zimnawy pot przerażenia.
Zębata, górsko-fantastyczna linja sylwet domów, uciekających w daleką perspektywę ulicy, przypomniała mu jesienny wieczór górski, który tam trwał bez niego. Cóż mogły go obchodzić spojrzenia innych mord, twarzy i masek na te jedyne dla niego „kompleksy elementów“, jak mówił Tempe, psychologista. Czuł jednoczesność odległych zjawisk, bezpośrednio daną, jakby dotykalną. „Czemu fizycy uważają definicję jednoczesności za trudną?“ pomyślał. „Gdybym był dostatecznie wielki widziałbym jednocześnie ten zrąb kamienic i skałę w Dolinie Złomisk, tak, jak jednocześnie widzę dwa odbicia przeglądającego się w oknach słońca. Definicja jednoczesności implikuje przyjęcie pojęcia Istnienia Poszczególnego: w obrębie samego poglądu fizycznego jest niemożliwa“. Zabłysło mu w oczy pomarańczowe słońce, oddając ostatnią falę promienistego ciepła prosto w twarz. Zapadł sino-szary mrok i jednocześnie Atanazy wszedł do pałacu Bertzów. Olbrzymie schody z czerwonego marmuru i ściany klatki schodowej, pokryte mosiężnemi, złoconemi płytami o zawiłych deseniach wschodnich i ten ciepły zapaszek najwyższego dobrobytu: świeżości i czystości, dobrej skóry i dobrych perfum i czegoś jeszcze zupełnie nieuchwytnego, podziałały nań rozdrażniająco. Potęga tej, niewidzialnej w danej chwili, kobiety, skondensowana w jej bogactwie, pozwalająca jej w każdej sekundzie na dokonanie jakiegoś dzikiego, fantastycznego czynu; swoboda, którą zostawiał jej steroryzowany obietnicą samobójstwa ojciec; manja samobójcza, która czyniła z niej jednak mimo wielu niesmaczności coś wzniosłego i nieuchwytnego — wszystko to razem podniecało go do niej w tej chwili w sposób wstrętny i upokarzający. Zastąpił mu drogę lokaj w czerwonej liberji, smutny, piękny, ordynarny chłopiec. „Napewno kocha się w niej też, a może…“ Odsunął go delikatnie na bok i minąwszy trzy prawie puste, ponure, ciemno-czerwone saloniki, wszedł bez pukania do małego „dziewiczego“ („raczej półdziewiczego“ — pomyślał) pokoiku Heli, graniczącego ze wspaniałą sypialnią. Postanowił być brutalnym. Czerwone kolory mebli, obić i dywanów działały nań jak na byka.
Mimo półmroku zdążył zauważyć „Kubę“ — (księcia Prepudrech) i Helę, rozrywających się z szalonego pocałunku. Prepudrech zerwał się, a Hela wybuchnęła samicowatym śmiechem, który zdawał się pochodzić jakby z niższych części jej podobno wspaniale sklepionego brzucha. (Mówił o tem Atanazemu kiedyś sam Prepudrech, w przystępie nienormalnej u niego szczerości).
Książę — Jakób, Cefardi, Azalin — był to młodzieniec lat dwudziestuparu, niesłychanie szykowny i piękny. Między paniami i podlotkami z grubej plutokracji uchodził za szczyt dystynkcji. Prawdziwa arystokracja nie przyjmowała go wcale, uważając jego perski tytuł za podejrzany — mogli u niej bywać zdeklarowani parjasi, ale nie taki niewyraźny jakiś Prepudrech.
Atanazy witał się zimno, pośpiesznie. Banalność sytuacji stawała się dlań wprost nieznośną. Mignęła mu w pamięci akwaforta Klingera „Die Rivalen“: dwóch zaciekle dżgających się nożami drabów i „ona“, z wachlarzykiem w ręku, obserwująca uważnie, który z nich zwycięży, aby mu się oddać, zaraz, na ciepło, zbroczonemu krwią tamtego. Na tem tle wielkość i czystość uczucia do Zosi wyolbrzymiała do niemożliwych już zupełnie rozmiarów. Zdusił go za gardło szalony gniew na siebie i na wszystko, co miało i musiało nieodwołalnie nastąpić. Cofnąć się było niepodobieństwem: brnięcia dalej wymagała przewrócona do góry nogami ambicja — chęć wykonania pozornie trudnych postanowień. W gruncie rzeczy postanowienia te były trudnemi na powierzchni tylko: był to raczej wstręt do złamania cienkiej warstewki szlachetniejszych materjałów, pod którą rozgaszczało się, łatwe do przyjemnego zabrnięcia, bagno pseudo-interesującej komplikacji i tak zwanej „psychicznej perwersji“.
— Panie Prepudrech — rzekł z wymuszoną niegrzecznością Atanazy — mam mieć z panną Helą bardzo ważną rozmowę. Czy nie mógłby pan skrócić swojej wizyty? Razem państwo nie pojadą — o tem niema mowy — dokończył z niebywałą siłą i stanowczością. W oczach Heli Bertz błysnął jakiś złowrogi płomień, a nozdrza rozdęły się jej niespokojnie. Zanosiło się na lekką chociażby walkę mężczyzn i niewiadomo co kryło się za jej rozstrzygnięciem. Mała popołudniowa niespodzianka.
— Właśnie, że pojedziemy. Rozmowę możemy mieć kiedybądź; choćby dziś po kolacji. Pojedzie pan z nami, potem pod lada pozorem pozbędziemy się Kuby i cała noc będzie jeszcze przed nami — wycedziła Hela tonem obojętnym, jakby chodziło tu o najzwyczajniejsze rzeczy.
Wesoły dotąd książę nagle stężał i zaponurzył się. Uderzony znienacka zapadł się niespodzianie w nieczystą otchłań płciowych cierpień. Ten wieczór miał być jego własnością. Kochał się w Heli już od paru miesięcy i wściekał się, nie mogąc doprowadzić jej do tego, aby zaczęła traktować go na serjo. Całowała się z nim do utraty zmysłów, w wolnych od innych rozrywek chwilach, a potem odpłacała mu swój upadek zupełnem lekceważeniem. Upokorzony, zazdrosny i coraz więcej rozjadowiony wracał do niej, jakgdyby był przywiązany na gumce. Nie mógł nawet użyć jako antydotu innych kobiet — miał do nich wstręt nieprzezwyciężony.
— Nie, panno Helu. Wieczór dzisiejszy mam zajęty: muszę rozmówić się z panią natychmiast — wybełkotał prawie Atanazy.
Przez twarz panny Bertz przeleciał bury cień i błękitne jej oczy zabłysły w mroku czystym, zimnym blaskiem zdumienia.
— To coś nowego! Nie widzieliśmy się tak dawno, a pan ma wieczór zajęty. I czemże to? Czy może znowu Łohoyski....?
— Łohoyski nie ma z tem nic wspólnego: wytłómaczę to pani później.
— Później, później! Nie lubię tych warunków i zastawek: całej tej pseudo-komplikacji, w której się pan babrze z taką lubieżnością. Jest pan w gruncie rzeczy dziecko. Ale mimo to lubię pana.
Prepudrech, który zdążył się już trochę opanować, zachichotał z nieszczerym tryumfem.
— A więc jedziemy — rzekł, zbliżając się do Heli posuwistym krokiem notorycznego dancingbubka. Przechodząc potrącił Atanazego, który napięty jak struna stał z zaciśniętemi pięściami, podobny jakiemuś śmiesznemu zwierzęciu, gotującemu się do skoku. Tego było zanadto.
— Panie Prepudrech — rzekł wibrującym głosem Atanazy, głosem, w którym czaiła się maskowana żądza — jeśli pan w tej chwili nie opuści tego pokoju nie ręczę za to, co nastąpi.
Prepudrech odwrócił się. Był bladawy, a na jego czole widać było między fałdami podłości kropelki potu.
— Jestem zdumiony pańską bezczelnością — zaczął dłuższe przemówienie. Nie dokończył. Atanazy ujął go za ramiona, szybko obrócił i metodą „tit-for-tat“ doprowadził do drzwi. W lustrze zobaczył jego twarz pełną bezradności i zdumienia i nagle zrobiło mu się go żal. Ale wszystko szło dalej automatycznie: puścił prawą rękę księcia, otworzył drzwi i wypchnął go lewą do saloniku obok. Przekręcił klucz i krokiem dzikiego zwierza podszedł do Heli. Dyszała ciężko, patrząc nań rozszerzonemi oczami. Wydały mu się bezdenne. Zakołysał się podcięty strasznem, ślepem pożądaniem, które ścisnęło go za gardło jak ohydny polip. Zrozumiał teraz czemu kochał Zosię, a nie tę ..... Ale tylko rozumiał w jakimś oddzielnym, jakby nie należącym do niego „everythingtight“ kompartymencie swojej istoty. Jedna tylko żądza wypełniała go po brzegi. W całem ciele poczuł tę dziwną mieszaninę rozluźniającej słabości i prężącej się siły: zapowiedź dzikiej, niesamowitej rozkoszy, której tak długo już nie doznawał. Coś szepnęło w nim imię „Zosia“, ale słowo to było martwe, bez znaczenia. „Właśnie dlatego, programowe świństwo“, pomyślał.
— To bydlę podsłuchuje... Niech pan poczeka — szepnęła Hela drażniącym skrzekiem, w którym było oczekiwanie czegoś brutalnego, miażdżącego. Była jakby rozpłaszczona w tem oczekiwaniu, miękka i bezwładna. Mimo, że myśl o narzeczonej zaledwie musnęła świadomość Atanazego, całe pożądanie zniknęło momentalnie bez śladu. Przeciwne elementy zniosły się jak dwie liczby o odwrotnych znakach: wynik był równy zeru. „Poco ja żyję?“ pomyślał z bezmiernem umęczeniem.
Pokój zalewał szybko szaro-fijoletowy zmrok. Chwila obecna, niezmienna, przeciągała się niepomiernie. Atanazemu zdawało się, że stoi tak wieki całe. Omdlałość i prężność ustępowała powoli z mięśni, gromadząc się w sercu, gęstniejąc w kłębek tępego bólu. „Cierpienie istnienia samego w sobie“, przemknęły słowa bez sensu. Dałby wiele, aby w tej chwili leżeć mógł sam na sofie w swoim pokoju. Z utęsknieniem pomyślał o „tamtym“ mroku, o „tamtych“ muchach dookoła lampy i o „tamtych“ myślach, kóre go nawiedzały jedynie tam, u niego, o szarej godzinie. Były to chwile, w których współczesne życie, ale dalekie jakby i obce samo sobie, jaśniało tym tajemniczym blaskiem, który normalnie miały dlań tylko pewne najlepsze okresy przeszłości. „Zasnąć i zapomnieć — albo nie: wyrwać się z tego miasta i gdzieś na uboczu stworzyć choćby kawałek życia takiego, jak te najlepsze, bezpowrotnie minione dni, jak te wizje teraźniejszości, wolne od przypadku i nudy, piękne jak dzieła sztuki w swej koniecznej harmonji, a jednocześnie lotne w dowolności i fantazji jak puszki kwiatów pędzone wiatrem nad łąkami“. Ale nieubłagane spojrzenie z boku odkryło śmieszność formy tej myśli i własne jego słowa ukazały mu obraz jego samego, przykucniętego ze spuszczonemi spodniami, przy jakiejś piaszczystej drodze wiejskiej. Gorzko się roześmiał. Niedościgłość, dalekość wszystkiego męczyła coraz okropniej.
— Czego pan tak nagle zbaraniał, panie Taziu? — zabrzmiał w zupełnej pustce głos Heli, jak pierwszy wystrzał jedenastocalowej haubicy o letnim, cichym świcie. — Opupieł, czto li? — powtórzyła łagodniej. Atanazy zbudził się jakby ze snu. Z szaloną, niezmierzoną szybkością przywiał go jakiś wicher z nieznanych krajów i postawił tu, w pokoju tej znudzonej bogactwem żydóweczki.
— Nie mogę czytać Prousta — rzekł nagle, siadając obok niej na kanapie. W odległym pokoju zatrzasnęły się drzwi.
— Azalin dekampuje nareszcie — rzekła Hela i przekręciła niecierpliwie kontakt lampy. Blade, mleczno-pomarańczowe światło zalało pokój, urządzony z przesadną, nieprzyjemną prostotą.
— Czyż na to — mówił dalej jak automat Atanazy — aby co 20 stron przeczytać jakiś aforyzm, lub wogóle takie powiedzeńko o życiu, którebym, przyparty do muru, i sam mógł wykombinować, czyż na to muszę przestawać z tą całą bandą snobistycznych durniów i słuchać nadmiernie detalicznych opisów ich nieciekawych stanów i myśli, podanych w formie równie nieciekawej? Te zdania na pół stronicy, to wałkowanie i różniczkowanie pospolitości i głupoty aż do obrzydzenia. Arystokracja była kiedyś czemś — z tem się zgadzam — ale dziś, poza pewnemi fizycznemi czysto własnościami, nie różni się zasadniczo od jakiejkolwiek innej kasty. A może nawet więcej znaleźć można w niej puszących się półgłówków niż gdzieindziej — pomaga im w tem tradycja, a dane mają na to te same co wszyscy. Procent ludzi wyjątkowych rozmieścił się teraz równomierniej. Ten cały Proust dobry jest dla snobów, nie mogących się wcisnąć na pańskie pokoje, a nadewszystko dla ludzi, mających nadmiar czasu. Ja czasu nie mam…
— Nie widzę tego — szepnęła Hela przez zaciśnięte zęby. — Czy w tym celu wyrzucił pan Kubę, aby mi to właśnie powiedzieć? Sam jest pan podświadomym snobem…
— Poszaleli wszyscy z tym przeklętym Proustem. Irytuje mnie to do najwyższego stopnia. Odniosłem pani książki. Zapomniałem na dole. I co najdziwniejsze, że ludzie skądinąd inteligentni i niepozbawieni smaku… Albo ten Valéry! — Choć co do Prousta zgadzamy się przypadkowo. Nie przeczę, że Valéry jest to człowiek inteligentny i wykształcony — szczególniej obkuty jest fizyką — ale nie widzę w nim — poza poezją, rzeczywiście niezwykłą i bardzo intelektualną — nic tak bardzo nadzwyczajnego. Swoją prywatną metodę tworzenia, przy wybitnej pomocy intelektu, chce rozdąć do rozmiarów absolutnej prawdy, lekceważąc artystyczną intuicję i twórców bardziej wizjonerskich, apokaliptycznych. Wszystko zależy od proporcji danych: od poczucia jedności konstrukcji pierwotnej, od bogactwa świata wyobrażeń i myśli, intelektu i talentu — to jest czysto zmysłowych zdalności. A przytem nie lubię tych, co dopiero po wojnie przekonali się, że z ludzkością i kulturą wogóle jest niedobrze. Ja wiedziałem o tem dawniej. Demokratyzacja…
— Megaloman! Dosyć!!! Nie zniosę dłużej tych rozmówek. Czy powie pan nareszcie o co panu chodzi? Poco pan dziś właśnie przyszedł? Dzisiejszy dzień jest dla mnie zasadniczy. A zresztą co mnie to obchodzi. Kuba napewno przyśle panu świadków. Sprawa z panem da mu możność zatarcia tamtej historji z Chwazdrygielem, która, mimo, że się skończyła honorowo, rzuca pewien cień z przeszłości. Przyszle, aby mnie zaimponować...
— Teraz ja powiem: dosyć — albo zacznę znów mówić o Prouście.
— Więc co właściwie? Jestem bardzo zdenerwowana. Popsuł mi pan moją decyzję. Czuję, że ukrywa pan przedemną coś ważnego. Przecież jesteśmy przyjaciółmi?
— Właśnie to jest najgorsze, że nie jesteśmy. Ale cały urok sytuacji polega tylko na tem.
— Proszę bez pozy, panie Atanazy: ja się na tem znam.
— To nie jest poza. Jestem zaręczony.
— Pan chyba oszalał — rzekła, po dłuższej pauzie, Hela. — I z jakich to powodów? — spytała po chwili, a w głosie jej zadrgał poprzednio maskowany żal.
— Kocham — odpowiedział twardo Atanazy, pochylając się nad jej niezwykle wąskiem, a jednak nie śpiczastem, kolanem, wystającem z pod zbyt krótkiej sukni. — Nienawidzę tego słowa, ale tak jest.
— Kocha, biedactwo! Kiedyż pan zdołał popełnić to szalone głupstwo?
— Dziesięć dni temu. Ale wisiało to nademną od pół roku.
— I nic mi o tem nie powiedzieć! Kto jest ona?
— Zosia Osłabędzka.
— To znaczy, że się pan przynajmniej trochę obłowi.
— Przysięgam pani...
— Wiem: bezinteresowność. Ale niech się pan strzeże: ma pan 28 lat i jest pan niczem, dość interesującem niczem: przekrojem pewnego typowego stanu pewnej warstwy społeczeństwa.
— Chce mnie pani przezwyciężyć w dość tani sposób...
— Ani myślę. Ale wskutek ogólnej wzrastającej gorączki życia w naszych czasach, a specjalnie po wojnie, wiek szaleństwa dla mężczyzn, dotychczasowa czterdziestka, został przesunięty na kilka lat wcześniej. To jest szaleństwo z pana wewnętrzną strukturą niedoszłego artysty wpakowywać się teraz w małżeństwo. A przytem resztki sumienia, raczej sumieńka, które ma pan jeszcze. Zwarjuje pan napewno.
— Co kogo to obchodzi, choćbym nawet kark skręcił. Jestem sam. Tak: ma pani rację: jestem niczem i dlatego właśnie mogę sobie pozwolić na eksperyment, na który jakiś ktoś pozwolićby sobie nie mógł. A jednak mimo wszystko boję się: boję się samego siebie. Nie wiedziałem dotąd kim jestem. Coś się odsłoniło, ale jeszcze nie wiem wszystkiego. Ach — nie o to chodzi — a może o coś, co jest z tem związane: metafizyczny sens życia bez religji.
— Bez tych tajemniczości. Nie lubię sztucznej komplikacji. Pan nie ma prawa mówić o religji. Zaczynam żałować, że nie ośmieliłam pana do tego stopnia, aby się pan mnie właśnie oświadczył.
— Wiedziałem, że tak będzie. Co zaś do ośmielenia, to przecież zdaje się dosyć...
— Głupi pan jest: ośmieliłam pana do pocałunków, ale nie do oświadczyn. Chyba pan jeszcze nie wie kto jestem...
— Wiem. Wiem też kim jest ojciec pani. Słyszałem o wszystkich pani konkurentach: tutejszych i zagranicznych: hrabia de La Tréfouille, książę Zawratyński...
— Nie odbiegajmy od tematu. Co dalej?
— Otóż względna zamożność mojej narzeczonej jest dla mnie raczej przeszkodą do małżeństwa. Ale pokonałem ten problem na tle rzeczywistości uczuć. Na małżeństwo dla pieniędzy jestem za ambitny. A do tego nie wiedziałbym nawet jak ich użyć.
— Jeszcze. Jabym odzwyczaiła pana od wszelkich ambicji. Sam stręczyłby mi pan kochanków za pieniądze.
— Dosyć: to jest wstrętne.
— Ach — co za niewinność! Skromny narzeczony nie może słuchać takich zdrożności. Zgłupiał pan do reszty w tem narzeczeństwie. No — niech pan się nie obraża i mówi dalej. — Atanazy przezwyciężył obrzydzenie i brnął w wymuszoną sytuację.
— Otóż, zanadto kocham się: na tem polega moja tragedja. — Hela obróciła się ku niemu całem ciałem.
— A ona?
— Nic: kocha mnie — tak, jak zwykle panny w tym wieku kochają swoich narzeczonych. Ale nie o to chodzi: ja już nie mogę wytrzymać.
— A kiedy ślub?
— Ach — pani jest cyniczna. Nie mogę wytrzymać samego faktu zakochania się w tym stopniu, a nie jakichś głupich pożądań. Pani podoba mi się tysiąc, nieskończenie razy więcej, niż ona.
— Więc czemu nie mnie....? — rzekła prawie ze łzami: Atanazy zaczynał nabierać dla niej uroku czegoś utraconego.
— Sama pani powiedziała: dla dokonania tego nie byłem jeszcze dość ośmielony. A zresztą nie kocham pani i kochaćbym nie mógł. Przeraża mnie pani rasa, a jednocześnie pociąga ze straszliwą potęgą...
— Ach, co za osioł: stracić taką sposobność! — zupełnie szczerze powiedziała Hela. — Ten żebrak, idący na małe utrzymanie do tak zwanej cnotliwej panienki z dobrego domu, mnie śmie mówić o rasie! Ja panu zabraniam się żenić — rozumie pan?! Nienawidzę tej pańskiej... Atanazy zakrył jej twarz prawą ręką, przeginając ją jednocześnie lewą w tył, chwyciwszy jej lewe ramię od tyłu. Gniótł brutalnie coś niewidzialnego nie czując już prawie nic ludzkiego w sobie. „Takie muszą być w takich chwilach zwierzęta“ — pomyślał w jakimś ułamku sekundy. Nagła złość zmieniła się znowu w nieznośne, rozwlekłe pożądanie i to nieznanego gatunku. „A jednak czy to nie jest właśnie najistotniejsze?“ Puścił jej twarz i wgryzł się w jej mięsiste, chłodnawe jeszcze wargi, łakomie, bezprzytomnie, a jednak z całą świadomością bestjalskiej rozkoszy. Wyrwała mu się uderzywszy go pięścią od dołu w kość mostkową.
— Czy pan już zwarjował? Więc na to się pan zaręcza z inną, aby potem przychodzić mnie obcałowywać? To już nie jest perwersja — to zwykłe, ordynarne świństwo. — Atanazy przez dłuższą chwilę nie mógł złapać tchu.
— Nie — pani mnie nie rozumie. Mimo wszystko pani jedna może mnie uratować. Gdyby pani inaczej postępowała, możebym właśnie z panią.... — mówił, dysząc ciężko.
— Nigdybym nie była pańską żoną. Zamało dobrze jest pan urodzony i wychowany. Pan jest nędzarz. Koło pana jest ta atmosfera biedoty, która na nic sobie pozwolić nie może. Mógłby pan być co najwyżej jednym z moich kochanków i to koniecznie jednocześnie z którymś z pana przyjaciół.
— Potem mi to pani wszystko opowie — teraz niech pani słucha: ja ją tak kocham, że jeżeli to dłużej potrwa, nie wiem co się ze mną stanie. To jest ta piekielna wielka miłość, która zdarza się raz na tysiące lat na jednej planecie.
— Nigdy więcej nie chcę od pana o tem słyszeć...
— Podoba mi się pani, jak nikt dotąd i wiem, że nikt tak podobać mi się nie będzie: Właśnie taka, jaka pani jest: bogata, ordynarna, żydowska chamka. Pani jest wcieleniem, tajemnicy wschodu na blond z niebieskiem, jest pani jedyną istotą, z którą chciałbym mieć syna — ten nie byłby degeneratem.
— Ach — czemu nie jest pan francuskim hrabią. Tak nie udali mi się ci zagraniczni konkurenci. Po panu jeden Kuba podoba mi się naprawdę, ale nim pogardzam trochę.
— Musi pani być moją mimo, że nie mam tytułu. Gdybym zdradził ją z kimś innym, to spotęgowałoby tylko wszystko. Pani jedna przez tę swoją djabelską, hetycką urodę, doprowadzoną do ostatecznego wykończenia, może być dla mnie antydotem.
— Jestem dziewicą, panie Anatazy — rzekła nagle zupełnie innym tonem Hela. Było w tem coś dalekiego, jakby jakaś fala zamierzchłych wieków rozbiła się tu, w tym pokoju, jako słaby refleks szalejącej kiedyś, gdzieś w oddali, burzy.
— Wie pani, że nigdy o tem nie pomyślałem. Pieniądze pani stawiają panią ponad tym problemem.
— A więc tylko ze mną będzie to zdradą? Z inną nie — napewno? Ja pana rozumiem dobrze. Niech pan nie myśli, że ja jestem takie brutalne bydlę, na jakie pozuję — muszę pozować, bo inaczej...
— Więc pani się zgadza? — spytał bezmyślnie Atanazy i cała ochota zgwałcenia Heli rozwiała się jak poranna mgiełka. Znowu uczuł chęć samotności. Nagle błysnęła w nim zła myśl: „To ona, Zosia, zmusza mnie do tego. Nienawidzę jej za to, że muszę ją aż tak kochać“. W tej chwili z przyjemnością zbiłby ją batem do krwi. „Anielskie bydlątko, czysty duszek. Boże! — za co ja kocham tak okropnie ten kawałek anemicznego mięsa z zielonemi oczkami“ — jęknął prawie i w tej samej chwili ujrzał tuż przed sobą błękitne, ukośne oczy Heli i krwawe, nagle napęczniałe, szerokie jej usta. Uczuł zawrót głowy i dzika żądza, straszniejsza od wszystkiego, co czuł dotąd kiedykolwiek, włącznie z wrażeniami od huraganowego ognia ciężkiej artylerji, szarpnęła całem jego jestestwem („jelitestwem“ = miękkie, krwawe aryjskie flaki stanęły dęba jak spiętrzana fala nad otchłanią czarno-czerwonego, żydowskiego, duszącego, złowrogiego czegoś — czego, nie wiedział). Sytuacja była zaiste złowroga. „Verhängnissvoll — Friedrich Nietzsche — Jenseits von Gut und Böse — Schicksal — Sasza Schneider — męski, belzebubi demonizm brodaty, wogóle obrośnięty — tylko to jest coś warte — bezpośrednie przeżywanie“. Szereg tych asocjacji przerwał mu jej dawno znany, z tamtej „popojki“, pocałunek.
— Czy chcesz zupełnie, czy mogę cię tylko całować? — wybełkotał na przekór tym myślom.
— Rób co chcesz! Nie pytaj! Kanalja! Idjota! Niedołęga…! — posypały się wyzwiska. Najwyraźniej Hela starała się podniecić do wyższych natężeń szału. Chwycił ją za bezwładne bezkształtne jakby ramiona i gniotąc ją z całej siły w bydlęcej wściekłości, wpił się bezświadomym rozkoszy pocałunkiem w jej wargi. A już za chwilę rozpoczęły się tak dobrze znane, a jednak zależnie od nowego objektu wiecznie nowe świadome erotyczne przyjemnostki. „Czyż nie byłoby prawdziwem szczęściem trwać ciągle w tym stanie bydlęcej bezświadomości: być bykiem, wężem, a nawet owadem, czy też dzielącą się amebą, ale nie myśleć, nie zdawać sobie sprawy z niczego…“ zdążył jeszcze pomyśleć Atanazy, a zaraz potem: „A każda bestyjka inna“ — szepnął w nim jakiś głos słowa Kazia Norskiego z „Emancypantek“ Prusa. „Przereklamowana przyjemność“ — przypomniało mu się zdanie Chwazdrygiela, bijologa ze szkoły Loeba. „Nie — nie przereklamowana — tylko zbyt długie pożycie z jedną kobietą pociąga wzrastanie przewagi elementów onanistycznych erotyzmu, na niekorzyść prawdziwej dwu-osobowej płciowości: to wspólne babranie się w wysublimowanem świństwie, ten urok dwoistej nieprzyzwoitości — wszystko to zatraca się powoli we wzajemnem do siebie przyzwyczajeniu. Samotne, mimo obecności drugiej strony, dopingowanie się myślowe, zastępujące rzeczywiste podniecenie, wybitnie przypomina samogwałtowe przeżycia, znane tak dobrze z dzieciństwa, a nawet niestety i z czasów późniejszych“.
DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W PEŁNEJ WERSJI