- promocja
Pożegnanie z przeszłością - ebook
Pożegnanie z przeszłością - ebook
Marcie wiedziała, że Bobby nigdy nie wróci do zdrowia. Liczyła się z najgorszym, oczekiwała, że śmierć będzie wybawieniem, przynajmniej dla niego. Miała nadzieję, że ona sama wyjdzie ze stanu zawieszenia, w którym trwała przez ostatnie lata, zacznie nowy etap w życiu. Miała dopiero dwadzieścia siedem lat i mnóstwo możliwości przed sobą: mogła się kształcić, podróżować, poznawać nowych ludzi. Minął rok, a ona trwała ciągle w tym samym punkcie, nie była w stanie zrobić kroku. Wiedziała, że powinna, och, doskonale wiedziała, ale co z tego? Nie potrafiła zerwać się do lotu, do biegu, choćby do człapania w przód. Człapała więc w miejscu. Tak to trwało i trwało, aż wreszcie coś w niej pękło i ruszyła w drogę...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9966-2 |
Rozmiar pliku: | 713 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marcie stała koło jasnozielonego garbusa. Słońce ledwie wstało, zapowiadał się szary dzień, chłodny, ponury, ale dla niej wyjątkowy. Wreszcie zrealizuje zamierzenie, z którym nosiła się od dobrych kilku miesięcy. Była gotowa do drogi. Na tylnym siedzeniu czekała niewielka chłodziarka z kanapkami i colą, w bagażniku zgrzewka wody mineralnej, na fotelu pasażera termos z kawą. Spakowała śpiwór, na wypadek gdyby pościel w motelach nie prezentowała się zachęcająco, wrzuciła do torby kilka par dżinsów i wygodne bluzy bawełniane. Pomyślała o ciepłych skarpetach i mocnych, ciężkich butach, jednym słowem o wyposażeniu odpowiednim na wyprawę po górskich miasteczkach północnej Kalifornii. Najchętniej już siadłaby za kierownicą, ale kochane rodzeństwo, młodszy brat Drew i starsza siostra Erin, nie mogli się z nią rozstać.
– Zabrałaś karty telefoniczne, które ci dałam? – upewniała się Erin. – W tych górskich ostępach twoja komórka może tracić zasięg.
– Zabrałam.
– Wystarczy ci pieniędzy?
– Dam sobie radę.
– Za niecałe dwa tygodnie Święto Dziękczynienia.
– Zdążę wrócić. – Gdyby powiedziała cokolwiek innego, znów zaczęłoby się gadanie. – Odnalezienie Iana nie powinno zająć mi zbyt wiele czasu. Wiem już, gdzie go szukać.
– Przemyśl to jeszcze, Marcie. – Erin podjęła ostatnią próbę odwiedzenia siostry od podróży. – Znam bardzo dobrych prywatnych detektywów, moja firma często zatrudnia ludzi z tej branży. Dotrą do Iana i przekażą mu to, co chcesz przekazać.
– Przerabiałyśmy to dziesiątki razy – powiedziała Marcie. – Chcę go zobaczyć, porozmawiać z nim.
– Znajdźmy go najpierw, wtedy będziesz mogła... Wytłumacz jej, Drew – zwróciła się o wsparcie do brata.
Drew odetchnął głęboko.
– Znajdzie go, zobaczy, co się z nim dzieje, porozmawia, da mu karty bejsbolowe i wróci do domu.
– Moglibyśmy...
Marcie położyła dłoń na ramieniu siostry, spojrzała jej w oczy.
– Dość. Muszę to zrobić. I zrobię po swojemu. Nie dyskutujmy już na ten temat. Wiem, myślisz, że jestem głupia, ale nie zmienię decyzji. – Pocałowała Erin w policzek.
– Och, nie jesteś głupia, ale... – Wiotka, piękna, wytworna, spełniona zawodowo, absolutne przeciwieństwo Marcie, matkowała młodszej siostrze, właściwie wychowała ją, i teraz nie mogła zrozumieć, że mała siostrzyczka stała się dorosłą, samodzielną kobietą.
– Nie martw się. Będę uważać na siebie. Niedługo wrócę. – Cmoknęła Drew. – Doktorze, przepisz jej coś na uspokojenie. – Był to taki żarcik, dobrotliwa kpinka dla rozładowania sytuacji. Owszem, Drew studiował medycynę, ale wiele jeszcze będzie przypływów i odpływów na Wschodnim i Zachodnim Wybrzeżu, nim zdobędzie prawo wypisywania recept.
Brat zaśmiał się głośno i uściskał Marcie.
– Wracaj szybko, bo ona mnie wykończy.
– Obchodź się z nim łagodnie. – Marcie spojrzała na Erin. – To był mój pomysł, nie jego. Ani się obejrzysz i będę z powrotem.
Zostawiła siostrę i brata na chodniku przed domem i wsiadła do samochodu. Dopiero kiedy wyjechała na autostradę, poczuła łzy w oczach. Wiedziała, że rodzeństwo będzie się martwić, ale nie miała wyboru.
Wkrótce minie rok od śmierci męża Marcie, Bobby'ego. Odszedł tuż przed ostatnim Bożym Narodzeniem, miał dwadzieścia sześć lat. Trzy ostatnie lata życia spędził w szpitalu, potem w domu opieki, przykuty do łóżka, sparaliżowany, całkowicie odcięty od świata, z poważnym urazem mózgu. Służył w marines, brał udział w amerykańskiej interwencji w Iraku, wrócił jako warzywo. Jego sierżantem i najserdeczniejszym przyjacielem był Ian Buchanan. Dla Bobby'ego nie ulegało wątpliwości, że Ian odsłuży w korpusie pełnych dwadzieścia lat, ale odszedł ze służby wkrótce po tym, jak Bobby został ranny.
Odszedł z armii i zniknął bez śladu.
Marcie wiedziała, że Bobby nigdy nie wróci do zdrowia. Liczyła się z najgorszym, oczekiwała, że śmierć będzie wybawieniem, przynajmniej dla niego. Miała nadzieję, że ona sama wyjdzie ze stanu zawieszenia, w którym trwała przez ostatnie lata, zacznie nowy etap w życiu. Miała dopiero dwadzieścia siedem lat i mnóstwo możliwości przed sobą. Mogła się kształcić, podróżować, poznawać nowych ludzi.
Minął rok, a ona trwała ciągle w tym samym punkcie, nie była w stanie zrobić kroku. Wiedziała, że powinna, och, doskonale wiedziała, ale co z tego? Nie potrafiła zerwać się do lotu, do biegu, choćby do człapania w przód. Człapała więc w miejscu. Tak to trwało i trwało, aż wreszcie coś w niej pękło i ruszyła w drogę.
By ruszyć w następną drogę, nową drogę życia, musiała najpierw przebyć tę.
Musiała znaleźć odpowiedzi, ułożyć wszystko w swojej głowie, i pójść dalej.
Nie rozumiała, dlaczego człowiek, którego Bobby kochał jak brata, po prostu zapadł się pod ziemię, nie pisał, nie dzwonił, nie dał żadnego sygnału, co z nim się dzieje. Zerwał kontakty z kolegami z marines, z własnym ojcem. A także z nią, żoną swojego najlepszego przyjaciela.
A pomysł z kartami bejsbolowymi... Erin uważała, że trudno o coś bardziej absurdalnego, ale Marcie znała Bobby'ego od czasów szkolnych i wiedziała, czym był dla niego bejsbol i ukochana kolekcja kart. Bobby znał na pamięć wyniki każdego meczu ligowego, potrafił wyrecytować skład dowolnej drużyny. Okazało się, że Ian też jest fanatykiem bejsbolu, też zbierał karty. Bobby pisał w listach do żony, że po powrocie do Stanów wymienią się dubletami, już ustalili, co za co.
Gdzieś tam, na irackiej pustyni, zagrożeni przez snajperów i bomberów samobójców, dwóch przyjaciół zażarcie dyskutowało o lidze bejsbolu. Czyż to nie czysty surrealizm?
Ostatni list Bobby'ego, pisany na krótko przed tym, jak został ranny, cały był poświęcony Ianowi: że Bobby chciałby być taki jak on, że Ian jest prawdziwym żołnierzem piechoty morskiej, że myśli o nich, potrafi wyprowadzić oddział z najgorszych starć, że nigdy żadnego żołnierza nie zostawiłby samemu sobie pod ogniem nieprzyjaciela. Był zawsze przy swoich chłopcach, prowadził ich do walki i płakał z nimi nad listami z domu. Potrafił ich rozśmieszać, ale potrafił być też twardy i wymagający. W tym samym liście Bobby pisał, że chce zostać zawodowym żołnierzem Marine Corps, jak Ian Buchanan, i prosił żonę o wsparcie. Będzie dumny, jeśli bodaj w połowie dorówna Ianowi. Wszyscy chłopcy uważali swojego sierżanta za prawdziwego bohatera, człowieka, który jeszcze trochę, a stanie się żywą legendą.
Marcie czytała ten list dziesiątki razy, chociaż w całości poświęcony był Ianowi. On również powinien poznać ten list, powinien wiedzieć, jak Bobby go szanował, a zarazem kochał po bratersku, jak to się zdarza między towarzyszami broni, jakim był dla niego autorytetem, w ogóle jak go widział.
Minął prawie rok od śmierci Bobby'ego, a ona ciągle miała poczucie, że ciążą nad nią niezałatwione, niedomknięte sprawy, jakby brakowało jakiejś części całości.
Ian uratował życie Bobby'emu. Co prawda nie zdołał ocalić przyjaciela od ciężkich obrażeń, ale wyniósł go żywego spod ognia. Po czym zniknął. Nie mogła tego tak zostawić.
Nie miała zbyt wiele pieniędzy. Od pięciu lat pracowała jako sekretarka. Owszem, mili ludzie, sympatyczne zajęcie, ale pensja raczej jednoosobowa, dla kogoś bez zobowiązań, za to z minimalnymi potrzebami. Miała szczęście, że szef dał jej urlop bezpłatny.
– Posada czeka na ciebie – zapewnił przy tym. – Po prostu wracaj, kiedy już będziesz mogła.
Pojechała najpierw do Niemiec, gdzie Bobby został przetransportowany z Iraku, potem była przy nim cały czas, gdy przewieziono go do Waszyngtonu. Obciążenia finansowe, jakie się z tym wiązały, przekraczały jej możliwości. Bobby służył trzeci rok w marines i zarabiał ledwie tysiąc pięćset dolarów. Marcie wyjęła wszystkie pieniądze z kart kredytowych, pozaciągała pożyczki, chociaż Erin i rodzice Bobby'ego chcieli jej pomóc. Później było jeszcze gorzej, jako że polisa na życie Bobby'ego nie wystarczyła na spłacenie długów, a wdowie odszkodowanie też było niewysokie.
Jakimś cudem, dzięki upartym staraniom Erin, udało się umieścić Bobby'ego w rodzinnym Chico. Większość rodzin inwalidów, nie mając innego wyboru, przenosiła się w pobliże ośrodka, do którego pacjent trafiał zgodnie z ustalonymi procedurami, i nikt się nie przejmował, że będą daleko od domu. Erin udało się jednak wywalczyć miejsce w prywatnym domu opieki. Koszty pobytu refundowano z Programu Zdrowotnego dla Służb Mundurowych. Inni nie mieli takiego szczęścia, system administracji wojskowej, jak każdy system biurokratyczny, był niewydolny, ociężały, przesiąknięty rutyną.
Wszystkie formalności związane i z opieką nad Bobbym, i ze sprawami dotyczącymi wypłaty polisy, odszkodowania i renty, wzięła na siebie Erin. Sama też opłacała wszystkie rachunki domowe, do tego dochodziło jeszcze czesne Drew.
Na wyprawę w nieznane Marcie nie wzięła ani grosza od siostry. Erin i tak już zrobiła dla niej więcej, niż mogła. Byłoby rozsądniej zaczekać do wiosny, odłożyć trochę więcej pieniędzy i dopiero wówczas ruszyć na poszukiwanie Iana Buchanana, jeżdżąc po małych miasteczkach północnej Kalifornii, ale zbliżające się święta Bożego Narodzenia, a także rocznica śmierci Bobby'ego, wszystko to popychało ją do działania. Chciała jak najszybciej zamknąć sprawę. Oby udało się jej odnowić kontakt z Ianem przed świętami.
Była zdeterminowana, przeświadczona, że go odnajdzie. Duchy przeszłości odejdą, a ona i Ian będą mogli zacząć nowe życie...ROZDZIAŁ PIERWSZY
Marcie wjechała do kolejnego miasteczka, szóstego już tego dnia. Na środku głównej ulicy zobaczyła choinkę, którą ubierały trzy kobiety. Były drobne, choinka natomiast ogromna, wysoka na dobrych dziesięć metrów, co powodowało pewną niekompatybilność ekipy i obiektu.
Marcie zatrzymała się przy krawężniku i wysiadła z samochodu. Jedna z kobiet, mniej więcej w jej wieku, trzymała w dłoniach pudło z ozdobami. Druga, starsza pani o siwych, kręconych włosach, z wielkimi okularami na nosie, zadzierała głowę i z zapałem wskazywała na czubek drzewka. Marcie nie mogła się nie uśmiechnąć, patrząc na samozwańczą panią generał dowodzącą oddziałem do zadań świątecznych. Trzecia dama, śliczna blondynka, stała na szczycie wysokiej, składanej drabiny. Drzewko usadowiono między niewielkim, piętrowym budyneczkiem a starym kościołem, który zdecydowanie pamiętał lepsze czasy, teraz zaś robił wrażenie zamkniętego na cztery spusty.
Nie minęła chwila, gdy na ganku budyneczku pojawił się mężczyzna. Spojrzał w górę, stanął jak wryty i zaklął szpetnie, po czym stanowczym krokiem podszedł do drabiny.
– Nie ruszaj się. Nie oddychaj – powiedział cichym, rozkazującym głosem i zaczął się wspinać, biorąc po dwa szczeble naraz. Kiedy dotarł do blondynki, objął ją mocno wpół powyżej zaokrąglonego już brzucha, i mruknął: – Schodzimy. Ostrożnie, powoli.
– Odczep się, Jack! – fuknęła jasnowłosa dama.
– Nie awanturuj się, bo cię zniosę – zagroził przyszły ojciec, bo najpewniej był to mąż pięknej pani i troskliwy rodzic in spe. – Już, schodzimy.
– Na litość bos...
– Schodzimy – syknął rodzic in spe.
Blondynka zaczęła schodzić zabezpieczana przez męża. Kiedy stanęli na ziemi, wzięła się pod boki i posłała domowemu tyranowi paskudne spojrzenie.
– Sama decyduję, co mi wolno! – Dla wzmocnienia efektu prychnęła gniewnie.
– Gdzie ty masz rozum, kobieto? Mogłaś spaść!
– To bardzo solidna drabina, wcale bym nie spadła.
– Aha, czyli zamiast rozumu masz jasnowidzenia, tak? Nie będziesz w ciąży skakać po drabinach jak jakaś głupia koza! – Pan mąż też wsparł się pod boki. – Ktoś będzie musiał cię pilnować od rana do wieczora. – Spojrzał wymownie na dwie pozostałe damy.
– Mówiłam, ostrzegałam, że się wściekniesz. – Szatynka bezradnie wzruszyła ramionami.
– Ja się nie wtrącam w rodzinne awantury – oznajmiła z godnością siwa pani i poprawiła wielkie okulary w ciężkich, czarnych oprawkach. – Nie moja broszka.
Marcie zatęskniła za domem. No, zatęskniła wprost okropnie. Wyjechała z Chico zaledwie przed kilkoma tygodniami, a już brak jej było domowych awantur i tych wszystkich kłopotów i problemów, które przynosiło zwyczajne życie. Tęskniła też za swoją pracą i za przyjaciółkami. A także za rozstawianiem po kątach uprawianym przez kochaną siostrzyczkę. No i, rzecz jasna, za lekko porąbanym braciszkiem, który co miesiąc odkrywał nową miłość.
Święto Dziękczynienia minęło, a ona ciągle była w drodze. Bała się zajrzeć do domu, a to w obawie, że Erin drugi raz już jej nie wypuści. Wszyscy, siostra, brat, rodzina Bobby'ego uważali, że jej wyprawa to poroniony pomysł. Dzwoniła prawie codziennie i kłamała, że ma pewny trop, już tylko trochę, a na pewno dotrze do Iana.
Pojawił się wszak jeden zasadniczy problem. Ogromny problem. Mianowicie kończyły się pieniądze. Od pewnego czasu sypiała w samochodzie, oszczędzając na noclegach w motelach, co nie było najlepszym rozwiązaniem, bo robiło się coraz zimniej. Przecież był początek grudnia i lada dzień spadnie pierwszy śnieg albo przyjdzie deszcz, przymrozki, ślizgawica na drogach i mały garbusek sfrunie w przepaść.
Trudno. Garbusek nigdzie nie pofrunie, a ona nie wróci do domu, dopóki nie odnajdzie Iana. Musi wypełnić misję. W najgorszym razie przerwie na jakiś czas poszukiwania, zarobi kilka groszy i znowu ruszy w drogę. Ale za nic nie odpuści.
Choinkowe damy i przyszły rodzic przyglądali się jej ciekawie. Nerwowym ruchem odgarnęła włosy. Nie jakieś tam banalne włosy, tylko rude, kręcone i niesforne, zawsze wiały, gdzie chciały, i nie dawały się uładzić.
– Ja... mogłabym wejść na górę. Nie mam lęku wysokości...
– Nie musisz. – Blondynka w ciąży uśmiechnęła się słodko.
– Ja to zrobię – zadeklarował pan opiekuńczy. – Albo poproszę kogoś, ale ty na pewno nie będziesz łazić po tej cholernej drabinie.
– Jack, zachowuj się, bo pójdziesz do kąta – podkpiwała sobie z mężusia. – Już nazwałeś mnie głupią kozą, teraz ta cholera. Gdzie twoje maniery? Coś ty, dzikus z lasu?
Opiekuńczy zwany Jackiem odchrząknął, po czym spojrzał na Marcie.
– Nie przejmuj się – łagodził sytuację. – Tylko tak sobie gadamy. Możemy ci w czymś pomóc?
– Ja... hm... – Podeszła bliżej, wyjęła zdjęcie z kieszeni kamizelki i podsunęła opiekuńczemu. – Szukam tego człowieka. Straciłam z nim kontakt trzy lata temu, ale wiem, że musi gdzieś tu mieszkać. To pewne, bo ma skrytkę na poczcie w Fortunie.
– Jezu – mruknął Jack.
– Znasz go?
– Nie. – Pokręcił głową, przyglądając się zdjęciu młodego mężczyzny w mundurze korpusu. – Dziwne, bo znam wszystkich marines w promieniu stu kilometrów, jeśli nie osobiście, to przynajmniej ze słyszenia.
– Może się nie przyznawać, kim był. Pod koniec służby miał podobno jakieś problemy...
Pan opiekuńczy spojrzał na Marcie znacznie przyjaźniej.
– Jack Sheridan – przedstawił się. – Moja żona, Mel. A to Paige. – Wskazał szatynkę. – I Hope McCrea, nasza agencja informacyjna i wywiadowcza w jednej osobie. – Wyciągnął dłoń.
– Marcie Sullivan.
– Dlaczego szukasz tego faceta? – zapytał.
– To długa historia – powiedziała Marcie. – Był przyjacielem mojego nieżyjącego już męża. Teraz musi wyglądać inaczej niż na zdjęciu. Ma bliznę na lewym policzku. Prawdopodobnie nosi brodę. W każdym razie nosił, kiedy widziałam go ostatnio przed kilku laty.
– Brodatych mamy pod dostatkiem. To kraina drwali, a drwale nie zawracają sobie głowy goleniem.
– Nie chodzi tylko o brodę – ciągnęła Marcie. – On ma teraz trzydzieści pięć lat, a zdjęcie było robione, kiedy miał dwadzieścia osiem.
– Mówisz, że to przyjaciel twojego męża? Z korpusu?
– Tak. Razem byli w Iraku. Bardzo chciałabym go odnaleźć. Tak długo się nie odzywał...
Jack uważnie studiował zdjęcie, rozważał coś, w końcu powiedział:
– Chodź do baru. Przegryziesz coś, napijesz się piwa, jeśli masz ochotę. Zresztą zamówisz, co zechcesz. Powiesz mi, co to za facet i dlaczego go szukasz.
– Bar? – Marcie rozejrzała się niepewnie.
– Bar i grill. Jedzenie i napoje. Usiądziemy, porozmawiamy.
Marcie zaburczało w żołądku. Dochodziła czwarta, a ona od rana nie miała nic w ustach. Resztki pieniędzy oszczędzała na paliwo, uznawszy, że benzyna jest niezbędna, natomiast jedzenie niekoniecznie. Kombinowała, że kupi gdzieś bochenek wczorajszego chleba i słoiczek masła orzechowego, a potem zje w samochodzie. A przed nocą znajdzie jakiś bezpieczny parking i prześpi się kilka godzin...
– Szklanka wody wystarczy w zupełności. Jestem cały dzień w drodze, zatrzymuję się w kolejnych miasteczkach, pokazuję zdjęcie, ale głodna nie jestem.
– Wody mamy pod dostatkiem. – Jack z uśmiechem położył dłoń na plecach Marcie, kierując ja w stronę baru, ale nagle zatrzymał się, zmarszczył czoło. – Idź pierwsza, zaraz do ciebie dołączę.
Marcie weszła na ganek i odwróciła się, ciekawa co zatrzymało Jacka. A troskliwy mężuś konfiskował właśnie drabinę, uniemożliwiając ciężarnej żonie kolejną wspinaczkę. Złożył groźny dla życia i zdrowia sprzęt, po czym wziął go pod pachę.
– Nie rządź się tak! – zawołała za nim Mel. – Jesteś jak wrzód na dupie. Nie będziesz mi rozkazywał! – Wzniosła oczy ku niebiosom, jakby tan szukała sprawiedliwości.
Jack tylko wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, jakby złośnica posłała mu całusa.
– Siadaj – zaprosił Marcie i zniknął za drzwiami prowadzącymi na zaplecze.
Biedaczka wciągnęła głęboko powietrze i jęknęła cicho. Z kuchni dochodziły wspaniałe zapachy, coś się tam warzyło, coś gorącego, zawiesistego, aromatycznego. Ach, duszona wołowinka, dobrze przyprawiona zupa, świeży chleb, ciasto, gorąca czekolada. Katorga dla żołądka.
Po chwili Jack pojawił się z tacą, na której niósł miseczkę chili con carne, kilka kromek chleba kukurydzianego, masło z miodem i sałatkę. Postawił to wszystko przed Marcie.
– Ojej, to niepotrzebne – mruknęła. – Nie jestem głodna.
Jack nalał dobrze schłodzonego piwa do szklanki, na co Marcie pociekła ślinka. Miała wszystkiego jakieś trzydzieści dolarów, nie mogła tracić tych nędznych resztek na objadanie się chili, bo za co kupi paliwo?
– Zjesz tyle, ile będziesz chciała. Przekonasz się, jak gotuje Proboszcz. To mój kucharz. Pokazałem mu zdjęcie, ale on też nigdy nie widział faceta. Zapytamy jeszcze Mike'a, to miejscowy policjant, dobrze zna okolicę, może coś podpowie. Obaj służyli w Marine Corps.
– Gdzie ja właściwie jestem?
– W Virgin River. Sześćset dwudziestu siedmiu mieszkańców według ostatnich obliczeń.
– Metropolia.
– W porównaniu z okolicznymi osadami bez wątpienia. Spróbuj przynajmniej. – Wskazał brodą miseczkę.
Marcie uniosła łyżkę do ust. Nigdy chyba nie jadła tak doskonałego chili. Rozpływało się w ustach. Przymknęła oczy i westchnęła z zachwytu.
– Z dziczyzny – poinformował Jack. – Ustrzeliliśmy pięknego kozła. Po takim polowaniu mamy wspaniałe chili, potrawki, hamburgery, kiełbasy. Trochę mięsa suszymy. Nikt nie robi takiego mięsa suszonego jak Proboszcz.
Jedzenie rzeczywiście było doskonałe. Marcie, mimo obietnic składanych siostrze i bratu, nie dojadała, nie dbała o siebie, liczyła każdy grosz. Gdyby Erin zobaczyła, jak kochana siostrzyczka schudła, natarłaby jej uszu.
– Opowiedz mi o tym facecie – poprosił Jack.
Marcie bardziej obchodził akurat stan portfela niż Ian. Cholera, klęła w duchu, zapłaci za żarcie i będzie musiała wracać do domu. Od kilku dni nie jadła porządnego ciepłego posiłku. Człowiek musi przecież czasami coś zjeść, żeby nie paść.
Kiedy zaspokoiła pierwszy głód, upiła łyk piwa. Niebo w gębie, czysta rozkosz dla podniebienia.
– Nazywa się Ian Buchanan. Pochodzimy z jednego miasta, ale nigdy się nie spotkaliśmy, chociaż Chico to ledwie pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Chłopcy poznali się dopiero w marines. Ian był... jest osiem lat starszy od nas. Z Bobbym chodziłam do szkoły. Pobraliśmy się wcześnie, mieliśmy po dziewiętnaście lat. Zaraz po skończeniu szkoły Bobby zaciągnął się do marines.
– To tak jak ja – powiedział Jack. – Odsłużyłem swoich dwadzieścia lat. Jak się nazywał twój mąż?
– Bobby Sullivan. Robert Wilson Sullivan. Może przypadkiem...?
– Nie przypominam sobie żadnego Roberta Sullivana ani Iana Buchanana. Masz zdjęcie męża?
Marcie wyjęła portfel i pokazała Jackowi kilka zdjęć umieszczonych w plastykowych kieszonkach: ślubne, w mundurze galowym, polowym... I ostatnie zdjęcie, już ze szpitala: zmieniona nie do poznania, straszliwie wychudzona twarz, nieprzytomne spojrzenie...
Jack podniósł wzrok.
– Wysłali ich do Iraku na samym początku konfliktu. – Marcie odłożyła łyżkę. – Miał dwadzieścia dwa lata. Dwadzieścia trzy, kiedy został ranny. Uraz rdzenia kręgowego i uraz mózgu. Żył jeszcze trzy lata.
– Rany boskie, dzieciaku – szepnął Jack. – Musiało być ci piekielnie ciężko.
Owszem, miała za sobą naprawdę trudne chwile, momenty rozpaczy, załamania. Zdarzało się, że przeklinała swój los, kiedy indziej tuliła Bobby'ego w ramionach i wspominała, jacy byli szczęśliwi.
– Czasami było – odpowiedziała powoli. – Ale przetrwałam. Miałam wsparcie rodziny, nie byłam sama. Bobby chyba nie cierpiał.
– Kiedy umarł?
– Niedługo będzie rocznica. Zmarł tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Odszedł spokojnie. Bardzo spokojnie.
– Moje kondolencje.
– Dziękuję. Ian był sierżantem Bobby'ego. Bobby go uwielbiał, ciągle pisał o nim w swoich listach, uważał, że trudno o lepszego żołnierza piechoty morskiej. Szybko się zaprzyjaźnili. Bobby cieszył się, że obaj pochodzą z tego samego miasta i będą mogli się spotykać już w cywilu, jak często będą chcieli.
– Mnie też wysłali do Iraku zaraz po wybuchu konfliktu. Musieliśmy być tam w tym samym czasie. Ja trafiłem do Al-Falludży.
– To tam Bobby został ranny.
Jack pokręcił głową, oddał portfel Marcie.
– Strasznie mi przykro. I dlatego chcesz odnaleźć Buchanana? Żeby powiedzieć mu, jak bardzo Bobby go lubił, cenił?
– On powinien wiedzieć. Wysłałam do niego kilka, może kilkanaście listów na skrytkę w Fortunie. Musiał je odebrać, bo nie wróciły do mnie. – Zadumała się na moment, wreszcie pokiwała głową i mówiła dalej: – Nie wiem, co się z nim dzieje. Kiedy Bobby był hospitalizowany w Niemczech, potem w Waszyngtonie, miałam z nim jeszcze kontakt. Dopytywał się o stan Bobby'ego, chciał wiedzieć, jak ja sobie radzę. Czekałam na jego listy, poznawałam go coraz lepiej, rozumiałam, dlaczego był tak bliski Bobby'emu. Zaczynałam traktować go jak przyjaciela. W sumie to dziwne, bo nasze kontakty były jakieś takie... enigmatyczne. Chociaż ja wiem? – Znów milczała przez chwilę. – Pisał prawie wyłącznie o Bobbym, ale miałam wrażenie, że między wierszami czytam o nim. Dowiadywałam się, jakim jest człowiekiem.
– Listy to dla każdego żołnierza bardzo ważna forma kontaktu – powiedział Jack cicho.
– Nie wiem, na ile moje listy były ważne dla niego, wiem natomiast, jak wiele znaczyły dla mnie jego listy. Wrócił z Iraku kilka miesięcy po przewiezieniu Bobby'ego do kraju, odwiedził go raz i wkrótce potem odszedł z piechoty morskiej. Miał jakieś problemy w korpusie. Wszyscy byli przekonani, że odsłuży pełnych dwadzieścia lat, tymczasem poddał się, wycofał po pierwszym nieszczęściu. – Zaśmiała się niewesoło. – Nigdy już się nie odezwał, nie napisał. Zerwał ze swoją dziewczyną, przestał kontaktować się z ojcem, zniknął. Mniej więcej rok później dowiedziałam się, że żyje w lesie jak pustelnik.
– Jakim sposobem się dowiedziałaś?
– W Chico jest dom opieki dziennej dla weteranów wojennych. Bywałam tam czasami. Poznałam kilku marines, którzy szukali kontaktu z Ianem. Okazało się, że pojawił się tam kiedyś, jeden jedyny raz. Mówił, że mieszka w lesie, nie ma adresu, korespondencję odbiera na poczcie w Fortunie. Do ośrodka przyjechał, bo ranił się siekierą w czasie rąbania drew. Założono mu szwy, dostał antybiotyk. Był więc w mieście, ale nie odezwał się, nie zadzwonił do mnie, nie odwiedził nawet ojca. Zachował się zupełnie nie jak człowiek, którego w swoich listach malował mi Bobby. Nie znam tego Iana, muszę go poznać. – Zjadła trochę chili, posmarowała kromkę chleba masłem i pochłonęła ją w mgnieniu oka. „Nie jestem głodna”... Hm, wolne żarty. Jack nie odzywał się, nie poganiał jej, czuła jednak, że chłonie każde jej słowo. Należał do tych, którzy potrafią słuchać, gdy ktoś chce być wysłuchany. Rzadka i cenna zaleta. Wiedziała też, że zaraz będzie miał do niej sporo szczegółowych pytań. Odpowie na nie, rzecz jasna. – Zaczęłam wysyłać listy do Fortuny, ale Ian uparcie milczał. Zresztą pisałam chyba bardziej dla siebie niż z myślą o nim. Prosiłam, żeby dał znak, zadzwonił do mnie na mój rachunek, lecz nigdy się nie odezwał.
– I teraz próbujesz go odszukać?
– Muszę to zrobić. Muszę się dowiedzieć, jak żyje, jak sobie radzi. Wiele o tym myślałam. Myślę, że wrócił z Iraku mocno poraniony. Zupełnie inaczej niż Bobby, ale to tak samo straszne rany... Ciężki uraz psychiczny, jak sądzę. Jeśli rzeczywiście tak było, Korpus powinien był mu pomóc...
– Masz rację, jeśli potrzebował pomocy, powinni byli mu pomóc, ale nie obwiniaj Korpusu. To skomplikowane. Szkoli się chłopców, żeby byli twardzi, nieulękli. Jak ktoś taki ma potem prosić o pomoc, mówić, że przeszedł załamanie?
– Tak czy inaczej...
– Może po prostu wybrał sposób życia, który mu odpowiada? Kiedy ja skończyłem służbę w marines, zacząłem rozglądać się za spokojnym miejscem, gdzie mógłbym polować, łowić ryby, i tak trafiłem do Virgin River. Też przez pewien czas żyłem jak odludek.
– Zerwałeś kontakt z rodziną? – Marcie uniosła brwi. – Nie odpowiadałeś na listy?
Jack nigdy nie zerwał kontaktu ani z rodziną, ani z chłopcami ze swojego oddziału.
– No nie. Punkt dla ciebie.
– Odnajdę go. Są sprawy, które należy wyjaśnić, zamknąć. Rozumiesz?
– On może być w kiepskim stanie. – Jack położył dłonie na blacie baru, nachylił się. – Może nawet okazać się niebezpieczny.
– Jego ojciec to stary, schorowany człowiek. Powinni się spotkać, zapomnieć o urazach, pogodzić się. Pan Buchanan to uparty zrzęda, ale jestem pewna, że w głębi duszy tęskni za synem. – Marcie zabrała się do sałatki.
– Rozumiem, ale powtarzam, że facet może być niebezpieczny dla innych.
Marcie zaśmiała się.
– Wątpię. Objeździłam całą okolicę. Byłam na policji, w biurze szeryfa, w barach, sklepach i na stacjach benzynowych. Nikt nie zna Iana Buchanana. Nie jest notowany. Gdyby był niebezpieczny, dałby się ludziom we znaki i zwróciłby na siebie uwagę. Nie, zaszył się gdzieś i gorzknieje coraz bardziej, zamiast zmierzyć się ze swoimi problemami.
– Marines, którzy brali udział w walce, odreagowują to potem na różne sposoby. Być może ten twój Ian chce zapomnieć, przez co przeszedł, a twoja wizyta otworzy niepotrzebnie stare rany.
– No cóż, ty brałeś udział w wojnie, wiesz coś na ten temat...
– Owszem dźwigałem na plecach niezły bagaż, poznałem na własnej skórze, co to znaczy zespół stresu pourazowego, ale na szczęście miałem wsparcie.
– On ma dopiero trzydzieści pięć lat. Może jeszcze stanąć na nogi, zacząć wszystko na nowo, wrócić między ludzi. Ojciec sarka i złorzeczy na syna, ale przecież go kocha. – Marcie upiła łyk piwa. – Założę się, że go kocha.
– Dlaczego w takim razie sam nie szuka Iana?
– Nikt go nie szuka. Narzeczona go znienawidziła, bo ją rzucił, ojciec ma siedemdziesiąt jeden lat i jest chory. Zaciął się, nie chce wybaczyć synowi. Ze mną jest inaczej, ja po prostu muszę spotkać się z człowiekiem, który był najlepszym przyjacielem Bobby'ego. Wymienialiśmy listy zaledwie przez kilka miesięcy, ale mam wrażenie, że dobrze go znam i uważam, że jest wspaniały, ciepły, wrażliwy. Czuję się, jakbym straciła przyjaciela... – Uśmiechnęła się. – Jak coś postanowię, muszę dopiąć celu. Jestem zdeterminowana.
– Dlaczego?
– Muszę się dowiedzieć, dlaczego ktoś, kogo mój mąż kochał całym sercem i kogo szczerze podziwiał, zniknął nagle bez słowa. Dlaczego odwrócił się od nas. Inaczej nie odzyskam spokoju. Zaszyć się w lesie, z nikim się nie kontaktować, to chore. Muszę z nim porozmawiać. Nie odpuszczę.
Jack uśmiechnął się mimo woli. Ta dziewczyna z pewnością wie, czego chce.
– Deser? – zagadnął, widząc, że kończy sałatkę. – Mamy tort czekoladowy.
– Nie, dziękuję. Jedzenie było doskonałe, ale już dość. – Marcie dokończyła piwo i otworzyła portfel. – Ile płacę?
– Kpisz sobie? Wybierasz się szukać jednego z moich braci i myślisz, że wezmę od ciebie pieniądze? Cholera, pomógłbym ci, ale sama widzisz, nie mogę na chwilę zostawić Melindy samej. Przyjmij przynajmniej poczęstunek. Zaglądaj do nas. Zawsze coś zjesz, opowiesz, co zdziałałaś, czy już trafiłaś na ślad faceta. Będziemy czekali na ciebie. Jest nas tu kilku starych marines.
– Dlaczego akurat tutaj?
Jack wyszczerzył zęby.
– Skarbie, marines są wszędzie. Kiedy otworzyłem bar, chłopcy zaczęli przyjeżdżać na polowania, na ryby. Paru przeniosło się tu na dobre. Trzymamy się razem. Jeden za wszystkich i tak dalej.
Marcie zamknęła portfel, uśmiechnęła się ciepłym, pełnym wdzięczności uśmiechem. Należała do tych ludzi, którzy potrafią przyjmować pomoc bez obiekcji, a to rzadka umiejętność.
– W takim razie zjem kawałek tortu – oznajmiła.
– Kawa?
– Koniecznie – przytaknęła z entuzjazmem. Dobrze schłodzone piwo i aromatyczna kawa to były jej dwie największe słabości.
– Tak dobrej kawy z pewnością jeszcze nie piłaś. – Jack napełnił kubek i podsunął Marcie talerzyk z tortem. – Powiedzmy, że odnajdziesz Iana. I co dalej?
– Był taki dobry dla Bobby'ego. Chcę mu podziękować. Porozmawiać. Poznać go lepiej. Mam coś po Bobbym, co chciałam mu dać. Wypytam go, dlaczego zniknął. Może będę mogła jakoś mu pomóc, przy okazji pomagając sobie. Czuję, że oboje tego potrzebujemy. Nie wiem, co to jest, Jack. Pragnienie wolności? Potrzeba uwolnienia się od tego, co minęło i już nigdy nie wróci? Chyba tak.
Jack uniósł brwi.
– A jeśli ten twój Buchanan nie będzie chciał rozmawiać?
Marcie zlizała resztki kremu czekoladowego z widelczyka i uśmiechnęła się promiennie.
– Będę go prześladować tak długo, aż skapituluje. Nie spocznę.
Marcie kończyła właśnie kawę, gdy do baru wszedł postawny mężczyzna o urodzie Latynosa. Minę miał mocno skwaszoną, w dłoni trzymał jakiś katalog, który najwyraźniej był przyczyną niesmaku malującego się na przystojnej twarzy.
– Mel kazała mi szukać podnośnika – oznajmił z wyrzutem. – Co to za pomysł?
– Twój, jeśli się nie mylę – powiedział Jack – więc nie się nie uskarżaj na moją żonę. Nie ubierzesz tej choinki bez podnośnika. Trzeba koniecznie wynająć to cholerne ustrojstwo, zanim Mel z tym swoim brzuchem zacznie skakać jak cyrkówka z gałęzi na gałąź. Mike, poznaj Marcie. Marcie, to Mike Valenzuela.
– Miło mi. – Marcie wyciągnęła dłoń.
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Mike uśmiechnął się ciepło. – To był jego pomysł – dodał dla porządku. – On chciał wielką choinkę, a to w tym celu, by zrobić wrażenie na żonie. Mel powiedziała, że drzewko ma być „wysokie”, więc Jack zarządził, że takie ma być. Cały dzień uganialiśmy się po wzgórzach, aż znalazł „wysoki” świerk. Najwyższy, jaki nadawał się do transportu bez cięcia.
Nieco zakłopotany Jack przerwał Mike'owi opowieść o świerku:
– Marcie szuka jednego z żołnierzy piechoty morskiej. Facet po powrocie z Iraku zerwał ze wszystkimi kontakt, przepadł bez śladu. Pokaż mu zdjęcie, Marcie.
– Proszę. – Wyjęła fotografię.
– Nigdy go nie widziałem. – Mike pokręcił głową.
– On teraz może wyglądać zupełnie inaczej...
– Oczy nigdy się nie zmieniają – powiedział Mike.
Marcie westchnęła ciężko.
– Gdzie mam go szukać?
– Cóż. – Mike podrapał się po brodzie. – To, że nigdy nie widziałem faceta, nie znaczy jeszcze, że nie mieszka gdzieś w okolicy. Tutaj sporo mamy takich nietowarzyskich. Ktoś jednak mógł zetknąć się z twoim żołnierzem.
– Dokąd powinna jechać?
– Mogę dać ci kilka wskazówek. Przede wszystkim musisz wiedzieć, dokąd nie jechać. Są miejsca, które lepiej omijać z daleka. Mamy tu hodowców marihuany, a ci wręcz obsesyjnie nie lubią gości. Rozumiesz, pilnują swojego terytorium. Budują pułapki, mają broń. – Sięgnął po serwetkę, wyjął długopis. – Tu masz szosę 36... – W ciągu kilku minut wyrysował mapkę, na której oznaczył kilkanaście samotnych chat na wzgórzach. Jeśli ktoś mógł znać Iana, to najprędzej, zdaniem Mike'a, mieszkający tam ludzie. – Krążę po okolicy, rozglądam się. Kilka chat należy do samotnych starych ludzi. Są dwie czy trzy pary, jedna rodzina z trójką dzieciaków, ale nie słyszałem o żadnym trzydziestopięcioletnim singlu.
– Może nie jest singlem.
– Może... Tyle że nie spotkałem nikogo z takimi oczami.
– Uwierz mu, po prostu mu uwierz – wtrącił się Jack. – Mike jest doświadczonym gliną. Pracował wiele lat w Los Angeles, zanim osiadł w naszej dziurze, gdzie nie ma tak zwanej przestępczości. Nie licząc oczywiście tych bubków od marihuany.
– Miło tu – ze śmiechem skomentowała Marcie. – Zero przestępczości i wielka choinka. Takiej wielkiej nigdy chyba jeszcze nie stawialiście?
Jack i Mike wybuchnęli śmiechem.
– Prawie dziesięć metrów – powiedział Jack. – Strasznie się nadęliśmy, że znaleźliśmy takie rosłe drzewko. Niestety zaczęły się schody, kiedy trzeba było przetransportować roślinkę do Virgin. Obwiązaliśmy ją jak baleron, żeby nie połamać gałęzi, i ciągnęliśmy za furgonetką. To jeszcze nic w porównaniu z tym, co przeszliśmy, żeby postawić tego potwora do pionu. Mordowaliśmy się cały dzień.
– Dwa dni – sprostował Mike. – Kiedy wstaliśmy rano, nasz świerczek leżał jak długi na bruku. Cud prawdziwy, że nie obalił się na bar i nie rozwalił dachu.
Marcie parsknęła śmiechem.
– Tak to się kończy, jak ktoś koniecznie chce zaimponować żonie.
– Nie, to nie to. Straciliśmy niedawno przyjaciela w Iraku. Jeden z naszych chłopców, którego wszyscy tu kochamy, zaciągnął się do marines. Pomyśleliśmy, że ta choinka powinna być poświęcona żołnierzom. Taki symbol. Jednak w przyszłym roku pewnie zadowolimy się ociupinę mniejszym symbolem. Wyjdzie taniej i oszczędzimy sobie nerwów. Tak czy siak, muszę jechać do Eureki i wypożyczyć podnośnik. Dziewczynom bardzo zależy, żeby drzewko prezentowało się pięknie.
– Jest wspaniałe... – Marcie ogarnęła melancholia. Koniecznie chciała odnaleźć Iana przed świętami. Z jakichś powodów było to dla niej niezwykle ważne.
Kiedy się żegnała, zaczynało zmierzchać, bar powoli zapełniał się wieczornymi gośćmi. Za późno, by kontynuować poszukiwania, pomyślała. Znajdzie bezpieczny parking koło stacji benzynowej, gdzie rano będzie mogła się umyć, przenocuje w samochodzie i o świcie ruszy w dalszą drogę. Nie bardzo wierzyła w powodzenie swojego przedsięwzięcia. Tyle przejechanych kilometrów, odwiedzonych miasteczek i ciągle nic. Skreślała kolejne miejscowości z listy i coraz bardziej nabierała przekonania, że szuka igły w stogu siana.
Zanim wsiadła do samochodu, podeszła do drzewka. Było udekorowane mniej więcej do jednej trzeciej wysokości. Zawieszono bombki w kolorach flagi, białe, czerwone i niebieskie, między nimi umieszczono złote gwiazdy i naszywki z mundurów różnych formacji, laminowane dla ochrony przed śniegiem i wilgocią.
Dotknęła kilku z rewerencją i poczuła ucisk w gardle, łzy napłynęły jej do oczu. Oto dlaczego chciała znaleźć Iana. Ci faceci nigdy nie zapominali, nie znikali bez śladu. Musiał mieć bardzo poważne powody, żeby zerwać z rodziną, z braćmi z Korpusu, opuścić rodzinne miasto. Czy ktoś ratuje towarzysza broni, by się potem od niego odwrócić? Ian za uratowanie Bobby'ego otrzymał dwa ważne odznaczenia, Brązową Gwiazdę i Purpurowe Serce. Został dwa razy postrzelony, ale wyniósł przyjaciela spod ognia irackich snajperów. Nie należał do tych, którzy łatwo kapitulują. Dlaczego zatem poddał się?