Pozłacany wąż - ebook
Pozłacany wąż - ebook
Tom trzeci serii "Mroczne Wybrzeża"
Ciemność pochłania ich świat, ale pod nieobecność światła odkryją, kim naprawdę są…
Kłamstwa zostaną wypowiedziane.
Więzi poddane próbie.
Pola bitwy wybrane.
ICH BITWY ZAKOŃCZYŁY SIĘ ZWYCIĘSTWEM
Lidia powraca do Mudaire, by zacząć naukę w świątyni uzdrowicieli. Jednak zamiast walczyć o ocalenie życia, jest przekonana, że robi więcej złego niż dobrego. Zagłębia się w historię bogów i odkrywa prawdę, która na zawsze zmieni jej życie.
Killianowi w końcu udało się objąć dowództwo królewskiej armii, ale wcale nie czuje się zwycięzcą. Przytłoczony przeszłością, poddaje się mroczniejszemu obliczu swojego znaku – i w ten sposób ryzykuje, że rozpocznie wojnę.
ALE WOJNA DOPIERO SIĘ ZACZĘŁA
Po pokonaniu tyrana Urcona Marek próbuje zawrzeć trwały sojusz z Arinoquianami. Dręczy go jednak świadomość, że wśród jego przyjaciół kryje się zdrajca i że może utracić wszystko, o co walczył.
Rozdarta między coraz większą lojalnością wobec Trzydziestego Siódmego Legionu a potrzebą uwolnienia rodaków, Teriana tonie w sieci tajemnic. Podejmuje decyzję, która może albo ocalić wszystkich, których kocha – albo posłać ich do grobu.
Historie opowiedziane w Mrocznych Wybrzeżach i Mrocznym niebie łączą się ze sobą w Pozłacanym wężu, kolejnym tomie cyklu, o którym Sarah J. Maas napisała, że ma „wszystko, czego ona sama szuka w fantasy”.
„Wybitna”.
„Kirkus Reviews”
„Bogata”.
„The Bulletin of the Center for Children’s Books”
„Imponująca”.
„Booklist”
„Porywająca”.
„School Library Journal”
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67071-00-0 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lało.
Z nieba spadały ogromne krople, które boleśnie uderzały w skórę, jakby ktoś rzucał kamykami. Nawałnica sprawiła, że ulice Aracam zmieniły się w rwące potoki, a z dachów spływały wodospady. Pociemniałe niebo przecinały błyskawice, ich grzmoty ogłuszały Terianę.
Jednak mimo gwałtowności burzy Arinoquianie całymi tysiącami, dziesiątkami tysięcy, wylegli na ulice, by zobaczyć egzekucję Urcona.
Podwyższenie umieszczono pośrodku kręgu bogów i wydawało się, że wielkie kamienne wieże poświęcone każdemu z Siedmiorga patrzą, jak ludzie wypełniają przestrzeń. Mężczyźni. Kobiety. Dzieci. Ich twarze były wykrzywione przez nienawiść, wściekłość i niecierpliwość, ich słów nie dało się rozróżnić, ale razem dorównywały głośnością gromom, gdy żądali krwi tyrana.
Ruch sprawił, że Teriana przeniosła wzrok za Marka. Tytus założył ręce na piersi, hełm nie skrywał dezaprobaty malującej się na jego obliczu. Nie po raz pierwszy uderzyło ją, jak bardzo młody dowódca Czterdziestego Pierwszego przypomina swojego ojca Lucjusza Kasjusza. I to nie tylko rysami twarzy.
– Jeśli dojdzie do rozruchów, będziemy mieli więcej ofiar niż podczas zdobywania tego parszywego miasta – mruknął Tytus. – Są tu wszyscy przeklęci mieszkańcy Arinoqui.
– Być świadkiem to jak zadać cios. Ci ludzie nie dostaną innej zemsty. – Głos Marka nadal brzmiał chrapliwie ze względu na obrażenia gardła.
Zaledwie przed dwoma dniami stał wraz z Terianą na szczycie wzgórza nad Aracam. Od tamtej pory w pełni poświęcił się temu, co zaistniało między nimi – kruchemu związkowi opartemu na sympatii, pożądaniu i czymś głębszym, czemu Teriana nie chciała nadawać nazwy. Dwa dni, od kiedy porzuciła resztki zdrowego rozsądku i zrobiła to samo.
Po twarzy Marka spływała woda, ale jego wzrok pozostał skupiony na tłumie. Zaciskał wargi, a jedyną oznaką jego uczuć było lekkie drżenie mięśni szczęki. Jeden z policzków szpeciło zadrapanie, a szyję otaczały ciemne sińce w kształcie palców. Obrażenia, które odniósł po tym, jak wyruszył jej na pomoc, kiedy została porwana w nieudanej próbie powstrzymania celendorskich legionów.
Jakby wyczuwając jej uważne spojrzenie, Marek przekręcił głowę i jego szaroniebieskie oczy wpatrzyły się w nią z taką przenikliwością, że Teriana miała wrażenie, jakby zostali całkiem sami, mimo iż otaczało ich pięćdziesięciu żołnierzy z Trzydziestego Siódmego. Kącik jego ust uniósł się na krótką chwilę, co sprawiło, że zrobiło się jej cieplej na sercu, po czym mężczyzna znów skupił uwagę na tłumie.
Teriana poczuła mrowienie skóry, a kiedy spojrzała w lewo, odkryła, że wpatruje się w nią Feliks. Obojętna mina zastępcy dowódcy nie ukryła jego złości i poczucia krzywdy z powodu utraty miejsca u boku legata. Jeśli wziąć pod uwagę, że potencjalnie to on zapłacił ludziom Urcona, by się jej pozbyli, jego towarzystwo było w najlepszym wypadku niepokojące. „Czy to ty? – spytała bezgłośnie. – Czy to ty jesteś zdrajcą?
A może jedynie kozłem ofiarnym?”
Tłum poruszył się, wyrywając Terianę z zamyślenia. Pośrodku powstał wąski korytarz prowadzący w stronę podwyższenia i pojawiła się grupa uzbrojonych Arinoquian, wlokących między sobą mężczyznę.
Urcon.
Przez ponad dekadę rządził swoimi poddanymi ciężką ręką, odbierał im bogactwa, porywał dzieci do swoich armii, zabijał wszystkich, którzy stanęli mu na drodze, i z przerażającą brutalnością umacniał swoją dominację. Był potworem. Łotrem pierwszej wody.
Trudno było jednak o tym pamiętać, kiedy wpatrywała się w starca, na wpół niesionego przez wojowników, bo nie mógł ustać na nogach.
Rozebrali go; jego nagie ciało było chude, słabe i nosiło ślady podagry. Kilka kosmyków siwych włosów lepiło się do czaszki, a zapadłe oczy były przepełnione strachem i niepewnością. Potykał się o własne nogi i jedynie mocny uścisk wojowników chronił go przed upadkiem.
„Jest mordercą”, przypomniała sama sobie, wspominając ludzi z miasteczka cesarzowej Ereni, których żołnierze Urcona wymordowali i zostawili na drodze jako ostrzeżenie dla Marka. Wspominała, jak jej zabandażowane stopy pokryła ich krew, lepka i śmierdząca miedzią. Wspominała świadectwa ofiar ludzi Urcona, którzy w jego imieniu dopuszczali się okrucieństw. Wspominała, że to ten kruchy starzec zatrudnił Ashoka, jednego z zepsutych, by zapanować nad Arinoquią i jej mieszkańcami.
Choć te obrazy sprawiły, że znów poczuła grozę, nadal kłóciły się z tym, co widziała na własne oczy. „Kto służyłby temu mężczyźnie?”
I wtedy Arinoquianie zaczęli rzucać kamykami.
Teriana wzdrygnęła się, kiedy pierwszy trafił w cel, a Urcon krzyknął, gdy z rany na jego skroni popłynęła krew. Inny sprawił, że na jego ramieniu pojawiła się wąska czerwona linia. Kolejny rozciął udo. Teriana szybko straciła rachubę, bo wokół świstały szare pociski – to ludzie, których tyranizował od tak dawna, zarzucali go swoją nienawiścią.
– Zabiją go, zanim Ereni będzie miała szansę zamachnąć się tym toporem – zauważył Tytus. – Co za bałagan. Powinniśmy sami zająć się egzekucją.
– On jest ich łupem – odparł Marek.
Teriana zastanawiała się, czy podjął tę decyzję, dlatego że Ereni była niezadowolona, kiedy odebrał jej zaszczyt stracenia ludzi Urcona w Galinhy; czy była to decyzja polityczna, mająca zaskarbić mu sympatię Arinoquian; czy może powód był zupełnie inny.
Wojownicy zaciągnęli Urcona na podwyższenie, na którym czekała Ereni i inni cesarze, a wtedy kamienie przestały spadać. Starzec krwawił i płakał, i nie podniósł się z ziemi u stóp przywódców klanów.
– Bogowie są świadkami twoich zbrodni, Urconie! – Ereni skinęła głową w stronę każdej z wież. – I o ile jedno z nich nie uzna za stosowne, by powstrzymać moją rękę, niech będą świadkami twojej kary!
Wszyscy w tłumie unieśli dłonie, by nakreślić znak Sześciorga na piersi, a choć Teriana zwykle starała się unikać tego gestu w obecności Celendorczyków, tym razem sama również go zrobiła.
Ereni chwyciła topór, którego ostrze było mokre i błyszczące od deszczu, a tłum zażądał krwi. Usta cesarzowej się poruszały, ale hałas zagłuszał jej słowa.
– Co powiedziała? – spytał Tytus, a Teriana stłumiła pokusę, by kazać mu się uciszyć.
– Zażądała, by wstał. – Głos Marka brzmiał beznamiętnie. – Dla Arinoquian to kwestia honoru, by odważnie stawić czoło własnej egzekucji i w ten sposób zaskarbić sobie łaskę bogów. Ona daje mu szansę, by odzyskał twarz, zanim umrze. By mógł się uchronić przed zabraniem przez Siódmego boga do podziemnego świata.
„Skąd o tym wiesz? – zastanawiała się Teriana. – Kto ci powiedział?
Czy w to wierzysz?”
Tytus splunął na ziemię.
– Pogańskie bzdury. Sukinsyn zasługuje, żeby umrzeć na kolanach.
– Tytusie, zamknij się – polecił Marek.
W każdej innej sytuacji Teriana skwitowałaby to złośliwym uśmieszkiem, teraz jednak z trudem panowała nad zawartością żołądka. Ereni znów wykrzyknęła, każąc Urconowi się podnieść, stary tyran spróbował jednak podczołgać się do skraju podwyższenia i uniknąć egzekucji.
Cesarzowa spochmurniała i wydała rozkaz swoim wojownikom, którzy złapali Urcona za kostki i zaciągnęli go z powrotem na środek podwyższenia. Udało mu się wyrwać z ich uścisku i zwinąć w kłębek jak przerażone dziecko. Wojownicy zmusili go do wyprostowania się i próbowali ustawić w odpowiedniej pozycji, która umożliwiłaby Ereni zadanie ciosu, ale Urcon wił się i szarpał.
„To niewłaściwe”.
Stojący obok niej Marek zakołysał się lekko na piętach, a kiedy posłała mu spojrzenie, miał zaciśnięte zęby i zmarszczone czoło. „Powstrzymaj to – błagała go w myślach. – Powstrzymaj, zanim będzie za późno”.
Tłum tracił impet, hałas przycichł, gdy kolejni wojownicy wciągnęli na podwyższenie pieniek i przywiązali do niego Urcona w taki sposób, że jego ramiona były rozłożone na boki. Ereni powiedziała coś do innych cesarzy, którzy pokiwali głowami. Później przeniosła wzrok na Marka.
Nawet nie drgnął.
Ostrze topora zabłysło, kiedy Ereni zamachnęła się i przecięła padający deszcz. Wydawało się, że czas zwolnił. Zamiast jednak trafić do celu, ostrze wbiło się w podstawę czaszki Urcona. Starzec wrzasnął z bólu.
Ereni skrzywiła się, wyrwała ostrze i zamachnęła się ponownie, ale tym razem trafiła Urcona w barki i topór ugrzązł w mięśniach. Starzec zawył, a Teriana zasłoniła usta dłonią, z trudem powstrzymując odruch wymiotny.
– Nie zamierzam na to patrzeć – warknął Feliks i odwrócił się, ale Marek sięgnął za Terianę i złapał swojego zastępcę za ramię.
– Pomogliśmy do tego doprowadzić. Dlatego teraz będziemy patrzeć.
Ereni zamachnęła się po raz trzeci, kropelki krwi z ostrza poleciały na tłum, który już nie wiwatował.
Tym razem trafiła i topór oddzielił głowę Urcona od reszty ciała. Cesarzowa pochyliła się i uniosła ją wysoko. Popłynęła krew, błyszczące czerwone krople łączyły się z deszczem na podwyższeniu, a oczy starca patrzyły ślepo.
– Tyran nie żyje!
Tłum wciąż powtarzał słowa Ereni. Teriana zastanawiała się, czy Urcon został zaciągnięty do podziemnego świata z ich krzykami odbijającymi się echem w jego uszach. I czy na to zasłużył.
– Tyran może i nie żyje. – Marek powtórzył słowa tłumu. – Zobaczymy, co z tyranią.
– Dlaczego tak mówisz? – mruknęła cicho.
– Ponieważ – odwrócił się od krwawej sceny – ten tyran nie działał sam.ROZDZIAŁ 2 KILLIAN
Mimo zimna w powietrzu unosił się trupi smród. Chorobliwa słodycz rozkładającego się ciała łączyła się z odorem otwartych wnętrzności i coś podpowiadało Killianowi, że to człowiek, nie zwierzę.
Zsunął się z końskiego grzbietu, puścił wodze i dalej ruszył pieszo, ześlizgując się po skarpie w stronę gęstwiny martwych krzewów. Gdy się zbliżał, wyjący wiatr szarpał jego płaszcz, a serce biło mu coraz szybciej i szybciej, aż mógłby przysiąc, że wyrwie się z piersi.
„Proszę, niech to nie będzie ona.
Proszę, niech to będzie ona”.
Te myśli następowały jedna po drugiej, tak samo jak zawsze, strach i smutek walczące z pragnieniem, by poszukiwania się zakończyły. By wszystko się zakończyło, nawet jeśli miał zostać z poczuciem winy.
Kiedy dotarł do zagajnika, dostrzegł znajomy kształt w śniegu. Ciało leżące twarzą do ziemi, z rozłożonymi nogami i zadartym płaszczem zasłaniającym głowę. Kobieta, o czym świadczyła spódnica sztywna od zaschłej krwi.
„Proszę, niech to nie będzie ona.
Proszę, niech to będzie ona”.
Killian pokręcił głową, pochylił się i przetoczył ciało. Skrzywił się, kiedy zamarznięte włosy martwej oderwały się od ziemi.
Nie ona.
– Tamtego dnia Malahi miała na sobie suknię z czerwonego aksamitu.
Poderwał się do góry na dźwięk głosu dochodzącego zza pleców, i dobył miecza, jednocześnie obracając się gwałtownie. Jego klinga spoczęła na szyi Bercoli.
Po raz ostatni widział ją na polu bitwy pod Brodem Aldera, kiedy trzymała włócznię, za pomocą której zamierzała doprowadzić do końca plan Malahi i zabić jej ojca króla Serricka. Włócznia wbiła się w bok Killiana i prawie doprowadziła do jego śmierci.
– Nie powinnaś wracać.
Olbrzymka przełknęła ślinę, a jej bezbarwne oczy pozostawały nieprzeniknione, gdy się w niego wpatrywała.
– Najpewniej. Ale pomyślałam, że jestem ci winna wyjaśnienia.
– Nie ma wystarczająco dobrych wyjaśnień! – warknął na nią i patrzył, jak po jego klindze spływają kropelki krwi. Choć Bercola nawet nie drgnęła. – Zdradziłaś mnie.
Ponieważ to nie jego zamierzała przebić tą włócznią. Ani nawet króla Serricka.
Chodziło o Lidię. I z tego powodu żadne wyjaśnienie nie było godne wybaczenia.
– Wiem, że tak sądzisz. Ale musisz wiedzieć, że próbowałam cię chronić. I ona też.
– Bzdura! – krzyknął. – Próbowałaś zatrzeć ślady Malahi, by nikt nie odkrył, że nasłała zabójczynię na własnego ojca!
– Nie. – Bercola zaczęła kręcić głową, ale znieruchomiała, kiedy jego ostrze wbiło się głębiej. – Lidia jest zepsuta, Killianie. Malahi widziała, jak w noc balu ukradła życie. A skoro zrobiła to raz, zrobi to ponownie. I po raz kolejny. To jedynie kwestia czasu, aż będziesz musiał ją zabić. A wiem, że to zabije ciebie. Lepiej, żebyś przez resztę życia nienawidził mnie.
– Ona nie jest zepsuta! – wykrzyknął, drżąc na całym ciele. – Jest przeklętą uzdrowicielką i powinnaś się z tego cieszyć, bo inaczej zginąłbym z twojej ręki!
Bercola się wzdrygnęła.
– Lidia poświęciła swoją wolność, by ocalić moje życie. A nie musiałaby tego zrobić, gdyby nie spiski Malahi. Gdyby nie jej kłamstwa. Gdybyś ty jej nie pomogła. – Przepełniła go wściekłość. Opuścił miecz, bo wiedział, że gdyby tego nie zrobił, zabiłby ją. – Ufałem ci.
Cisza.
– Nie przeproszę – powiedziała w końcu Bercola. – Przysięgałam twojemu ojcu, że zapewnię ci bezpieczeństwo, a choć on spoczywa w grobie, moja przysięga pozostaje w mocy. Możesz tego nie widzieć, ale w tej dziewczynie kryje się ciemność zrodzona ze strachu. A strach nigdy nie pozostaje na zawsze w ukryciu.
– Ani nie potrzebuję, ani nie chcę twojej ochrony – wysyczał przez zęby. – Odejdź, Bercolo. Zejdź mi z oczu i wynoś się z Mudamory, bo jeśli znów cię zobaczę, zabiję cię za to, co zrobiłaś.
– Ona jest niebezpieczna, Killianie. A ty i ja jesteśmy jedynymi żyjącymi, którzy o tym wiedzą.
– Nic nie wiemy! To wszystko opiera się na słowach Malahi, a oboje jesteśmy świadomi, że ona nie zawahałaby się skłamać, gdyby posłużyło to jej celom.
– Ja widziałam! – Bercola zacisnęła wielkie ręce w pięści. – Później mnie uzdrowiła, a choć byłam bliska śmierci, ona nie oddała nic z siebie, żeby mnie uleczyć. Ponieważ oddawała jedynie to, co ukradła!
– Jeśli popełniła jakiś błąd, to taki, że nie pozwoliła ci umrzeć!
Bercola zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. A później olbrzymka, która strzegła go przez większość życia, zrobiła krok do tyłu. I następny.
– Powiadają, że w każdym z nas jest trochę z Sześciorga – stwierdziła, kiedy dotarła na szczyt zbocza. – Ale również z Siódmego. Nawet w naznaczonych.
– Odejdź! – krzyknął i sięgnął po miecz. – To twoja ostatnia szansa, Bercolo! I daję ci ją jedynie dlatego, że kiedyś byliśmy przyjaciółmi!
W oczach miała łzy, ale to tylko utwardziło jego serce.
– Dni robią się coraz ciemniejsze, Killianie. I sądzę, że pod nieobecność światła wszyscy zobaczymy, kim naprawdę jesteśmy.
Nie mówiąc nic więcej, zniknęła.ROZDZIAŁ 3 MAREK
Głowa mu pękała.
Tępy, bezlitosny ból promieniował od ramion przez szyję i czaszkę aż po skronie, które zaczynał ściskać. Ból był nieustępliwy. I tak bardzo utrudniał mu myślenie.
– Czy życzycie sobie, żebym wysłał ludzi do powstrzymania tłumu, panie? – spytał Feliks, gdy szli ulicami Aracam.
Podobnie jak w Galinhy tak i tutaj budynki były z kamienia, ich otwory wejściowe małe, a uliczki wąskie. Czuć było woń deszczu, kamienia i szczyn, a poza kilkoma psami grzebiącymi w śmieciach ulice świeciły pustkami. Choć ten stan miał się wkrótce zmienić.
– Nie. Niech wypali się samo.
– Będą ofiary.
– Trochę. Ale jeśli uznają, że stoimy im na drodze do zemsty, dojdzie do większego wybuchu przemocy. Daj im godzinę, a później wyślij patrole do miasta. – Odwrócił głowę w stronę wież kręgu bogów. Nie musiał zbytnio wysilać wyobraźni, by domyślić się, co się działo z trupem Urcona. – Egzekucja nie dała ludziom oczekiwanej satysfakcji i wielu będzie szukać ulgi w innych działaniach.
– Bo Ereni ją zepsuła.
Marek zaprzeczył, ponieważ powody były znacznie głębsze.
– Niezależnie od przyczyn nasi żołnierze mają utrzymywać spokój, a nie dokładać się do przemocy.
Mimo że mówienie wywoływało ból uszkodzonego gardła, nadal wydawał rozkazy, z każdą chwilą coraz bardziej szczegółowe, choć Feliks zaciskał zęby i Marek wiedział, że ukryte pod hełmem uszy jego przyjaciela czerwieniały, jak zawsze, gdy się złościł.
„Nie rób niczego, dopóki nie będziesz miał dowodów” – taką obietnicę kazała mu złożyć Teriana. Ale było faktem, że albo Feliks, albo Tytus wbili mu nóż w plecy, co znaczyło, że nie mógł ufać żadnemu z nich.
– Coś jeszcze, panie? – Głos Feliksa był zduszony. – Czy mogę już odejść?
– Idź. – Nie czekając, by upewnić się, że zastępca wypełnił jego polecenie, Marek odwrócił się do Tytusa. – Niech żołnierze zaczną usuwać gruzy w miejscu, gdzie wysadziliśmy mur. Później niech zabiorą się do odbudowy. Chcę, by jutro ogłoszono zapotrzebowanie na murarzy i innych robotników, aby zajęli się naprawą wszystkich budowli uszkodzonych w czasie bitwy. Niech będzie jasne, że dostaną wynagrodzenie.
– Od kogo? Nasze zasoby kurczą się z każdym dniem.
– Ich przychylność będzie tego warta. Kiedy zacznie się praca, chcę, żebyś…
Podobnie jak w przypadku Feliksa, zaczął wchodzić w szczegóły. Częściowo chciał, żeby jeden z nich w jakiś sposób mu się sprzeciwił, bo to pozwoliłoby mu działać.
Ale w przeciwieństwie do Feliksa Tytus jedynie skinął głową, zasalutował i odszedł z eskortą.
– Czekałam, aż zaczniesz ich instruować, jak mają sobie podcierać tyłki.
Na słowa Teriany kilku z jego żołnierzy uśmiechnęło się złośliwie. Marek spojrzał na nich chłodno, po czym odwrócił się do niej.
– Zmiana władzy to trudna chwila w każdym kraju. Lepiej, żebym wydawał szczegółowe rozkazy, bo jeśli coś pójdzie nie tak, cała odpowiedzialność będzie spoczywać na mnie.
– Cóż za wielkoduszność z twojej strony. – Teriana odrzuciła na ramię warkoczyki, które wiatr zepchnął na jej twarz, i odsłoniła sińce na policzkach. Pękniętą wargę. Prawą rękę przyciskała do żeber, a choć Marek wiedział, że są jedynie posiniaczone, doświadczenie mówiło mu, że każdy oddech ją boli, a ucieczkę przed bólem daje jedynie sen.
Na którą to ucieczkę nie mógł jej pozwolić.
– Mam dla ciebie zadanie.
– Ach tak? – Nie wyglądała na zaskoczoną. – Mów więc, legacie. – Jej głos ociekał sarkazmem, ale choć kiedyś z niego szydziła, teraz jej ton miał oszukać wszystkich innych. Ukryć tajemnicę.
– Wyjaśnię, kiedy znajdziemy się w twierdzy Urcona.
Pod czujną strażą Gibzena i jego ludzi udali się do twierdzy w centrum Aracam. Podobnie jak wszystkie inne budowle w mieście była piętrowa, ale brak wysokości nadrabiała rozrośnięciem na boki. Otaczał ją kamienny mur z jednym wejściem, a wewnątrz była labiryntem budynków, które jego ludzie wciąż przeszukiwali – jednak Marka interesowała tylko jedna konstrukcja.
Pochylili się, żeby wejść do środka, i podążyli za Gibzenem wąskimi korytarzami oświetlonymi przez dymiące pochodnie. Bardziej przypominało to wędrówkę przez kilka jaskiń niż dzieło ludzkich rąk. Sklepienie było tak niskie, że Marek musiał się przygarbić i zastanawiał się, jak radził sobie Serwiusz.
Z przodu dwóch jego żołnierzy stało po bokach masywnych drzwi, które otworzyli na jego widok. Korytarz był tak wąski, że musieli przycisnąć się plecami do ściany, by zrobić im przejście.
– Nienawidzę tego miejsca! – wykrzyknął Serwiusz na ich widok. – Jeśli macie choć odrobinę litości w sercu, panie, nie proście mnie, żebym wstał. To przeklęte sklepienie grozi pozbawieniem mnie resztek mózgu.
– Spocznij, ja oprowadzę Terianę.
Bez słowa podążyła za nim do następnej komnaty, wypełnionej złotem, srebrem i klejnotami. Wzdłuż ściany stały przypadkowo rozrzucone skrzynie z monetami, biżuteria i srebrne naczynia mieszały się z rzeźbami z kości słoniowej i brązu – Marek nigdy nie widział takiego bogactwa, a podobnych komnat było jeszcze sześć. Wszystko pokrywała warstwa kurzu. Skradzione, a później zapomniane.
Teriana odchrząknęła.
– Lepiej nie proś mnie, żebym oszukała Ereni i innych cesarzy Arinoqui. Bo odpowiedź brzmi „nie”.
– Nie o to chodzi.
Zaprowadził ją w głąb skarbca, zatrzymał się w miejscu, gdzie nikt nie mógł ich podsłuchać, i zamknął drzwi. Jego twarz otoczył kurz i wiedział, że jeśli stąd szybko nie wyjdzie, ryzykuje, że dostanie ataku. Ale chciał się z nią znaleźć sam na sam.
– W takim razie o co? – Ton jej głosu sugerował, że spodziewała się, iż poprosi o coś, czego nie chciałaby mu dać, i Marek poczuł ściskanie w piersi.
Czy to się kiedyś skończy? Czy w ogóle może?
– Chcę, żebyś podliczyła całe to bogactwo. I żebyś zrobiła to w ciągu dwóch dni. – A później, ponieważ nie chciał, żeby zabrzmiało to jak rozkaz, którego nie miał prawa jej wydać, dodał: – Proszę.
Teriana otworzyła szerzej oczy i obrzuciła komnatę spojrzeniem.
– Marku…
– To trzeba zrobić. Pod Aracam stacjonuje obecnie siedem armii…
– Bogowie, nic dziwnego, że potrzebujesz do tego mnie. Nie umiesz liczyć. Pod Aracam jest osiem armii.
Marek roześmiał się wbrew sobie, objął ją w pasie i przyciągnął do siebie. Zarzuciła mu ręce na szyję i na jedno uderzenie serca zapomniał o bólu głowy. Zapomniał o polityce, zdrajcach i krwi.
– Swoją armią się nie przejmuję. Chodzi o pozostałe. – Wsunął palce w jej wilgotne warkoczyki, oparł policzek o jej policzek i wpatrzył się w stertę złotych pucharów. W ustach czuł kurz. – Klany zjednoczyły się, by usunąć Urcona, ale teraz, kiedy zginął, wkrótce znów zaczną walczyć między sobą. Jeśli do tego dojdzie, będę albo musiał zadecydować, po czyjej stronie stanę, albo narzucić im władzę, a żadna z tych możliwości mi się nie podoba.
– Nie widzisz siebie jako nowego władcy Aracam?
Skrzywił się, pokręcił głową i oparł się o ścianę, by móc spojrzeć jej w oczy.
– Nie. Nie interesuje mnie również kolejna bitwa zaraz po tej, w której właśnie zwyciężyliśmy. Moi żołnierze muszą odetchnąć.
A on musiał mieć szansę, by stworzyć dla nich życie w tym miejscu, udając jednocześnie, że wciąż wypełnia rozkazy Senatu – i Kasjusza.
– Klany spodziewają się, że dostaną swoją część łupu – mówił dalej. – Chciałbym, żeby ją otrzymały i odeszły, zanim spróbują odebrać mieszkańcom tego miasta to, co ich zdaniem im się należy. – Miał też inne powody. Bardzo pilne powody, ale nie odważył się ich wyjawić.
– Tu nie ma nic do zabrania. Urcon i jego ludzie wyssali to miasto tak samo jak resztę Arinoqui.
Marek puścił ją, pochylił się i podniósł pleciony koszyk. Cynowy kubek. Skórzany pasek. Żaden skarb, ale te przedmioty miały dla kogoś wartość.
– Zawsze jest coś do zabrania.
Rozległo się pukanie do drzwi, zza których dobiegł głos Serwiusza.
– Przybyli przedstawiciele klanów.
Czas był kluczową kwestią, ale Marek poczuł ukłucie irytacji, że im przerwano. Skradzione chwile – tylko to mieli.
– Każ im zaczekać.
– Masz mi do wyjawienia jeszcze jakieś tajemnice? – Przechyliła głowę, jej czarna jak noc skóra błyszczała w świetle pochodni. W jej tęczówkach falował ocean, były tak granatowe i głębokie, że wyobrażał sobie, jak w nich tonie. Nawet posiniaczona była piękniejsza niż wszystko w tej komnacie. Piękniejsza niż wszystko, co widział.
I wybrała jego.
Pochylił głowę i pocałował ją łagodnie, uważając na jej rany.
– Ty jesteś tajemnicą. To – znów ją pocałował – jest tajemnicą.
Teriana przewróciła oczami.
– Naprawdę musisz się przespać. Tajemnica to coś, o czym nie wiedzą wszyscy. – Dotknęła jego posiniaczonej szyi. – O tym wszyscy wiedzą.
Pewnie miała rację. Miała rację, ale on nie chciał tego przyznać.
– Jeśli nawet moi ludzie mają swoje podejrzenia, to coś zupełnie innego niż podetknięcie im tego pod nos. Ja… – Marek urwał, próbując znaleźć właściwe słowa. To były dla niego nieznane wody i czuł się boleśnie nieświadomy… uczucie, którego nie znał zbyt dobrze. I z pewnością mu się to nie podobało. – To – powiedział w końcu – może mieć miejsce jedynie za zamkniętymi drzwiami.
– Mieszkamy w namiocie. – Mrugnęła. – Nie ma drzwi.
Jęknąwszy z frustracją, oparł się o ścianę i rozmasował skronie.
– Doprowadzasz mnie do szaleństwa.
– A tobie się to podoba.
Podobało mu się. Ona mu się podobała. Ale jego sympatia do niej już została wykorzystana przeciwko niemu z niemal katastrofalnym skutkiem.
Czując ściskanie w żołądku, zmusił się, by spojrzeć jej w oczy.
– Chciałabyś, żeby twoja załoga się dowiedziała?
Fale w jej tęczówkach poruszyły się i przez uderzenie serca myślał, że powie „tak”. W końcu jednak odwróciła wzrok.
– Nie. Nie przyjęliby tego dobrze.
Co pewnie było niedopowiedzeniem.
– Choć chciałbym, by było inaczej, moi żołnierze rozmawiają. Między sobą. Z miejscowymi. Z marynarzami na moich okrętach. A to marynarze, którzy dostarczają zapasy twojej załodze, więc sądzę, że jest w najlepszym interesie nas obojga, by zapanować nad tymi pogłoskami.
Teriana pokiwała głową, ale Marek dostrzegł lekkie drżenie jej brody. Okoliczności psuły nawet te skradzione chwile. Sięgnął do otwartej skrzyni i podniósł naszyjnik, który zwrócił jego uwagę – szafiry, diamenty i złoto. Założył jej go na szyję i patrzył, jak klejnoty migoczą na jej delikatnych kościach.
Teriana spojrzała w dół, po czym rozpięła naszyjnik i go oddała.
– To złoto jest zalane krwią. Choć jest śliczny, noszenie go przyniosłoby pecha.
– Wątpię, by na Reath była choć uncja złota, której nie splamiła krew w taki czy inny sposób. – Wrzucił naszyjnik z powrotem do skrzyni. Wiedział, że Teriana ma rację, ale wiedział również, że zasługiwała na znacznie więcej, niż jej dawał. – Jednak niezależnie od krwi, muszę oszacować wartość tego wszystkiego. Przez ten cały czas będziesz musiała pozostać tutaj, ale przydzielę ci stałą ochronę. I będzie ci towarzyszył Serwiusz.
Otworzywszy drzwi, zaprowadził ją ponownie w stronę wejścia. Skinął głową siedmiorgu Arinoquianom, czterem mężczyznom i trzem kobietom, którzy stali z Serwiuszem i Gibzenem. Zaczął mówić w ich języku.
– Jesteście tutaj, by dopilnować, aby bogactwo Urcona zostało zabrane uczciwie i bez faworyzowania kogokolwiek. Wszyscy opuszczający to pomieszczenie zostaną przeszukani, a karą za kradzież będzie obcięcie palca. Zrozumiano?
Pokiwali głowami, a wtedy stwierdził:
– Dobrze. Moją przedstawicielką będzie Teriana, a ze względu na jej doświadczenie jej słowo będzie ostateczne. Zgoda?
Wszyscy potaknęli, ale on wciąż się wahał, szukając powodu, by zostać. Powodu, by jej nie opuszczać. Jednak ani Teriana, ani to zadanie nie wymagały jego obecności, a setki innych spraw tak.
– Zostawiam was z tym. – I wyszedł, nie oglądając się za siebie.ROZDZIAŁ 4 LIDIA
Kiedy zbliżyli się do Mudaire, dostrzegła, że jego wrota są szeroko otwarte, a miękkie płatki śniegu spadające z nieba uzupełniają biały dywan. Okolica powinna wyglądać pięknie, ale przez niekończące się czarne strumienie przecinające okolicę i unoszący się w powietrzu smród rozkładu widok kojarzył się Lidii z ciałem ofiary zarazy.
Lub też zaraźnika, jak ich nazywano, czego dowiedziała się w drodze powrotnej z pola bitwy pod Brodem Aldera.
Ciche odgłosy kopyt ich koni zmieniły się w głośny stukot, kiedy przejechali pod podniesioną broną i znaleźli się w mieście, którego nie strzegł już żaden wartownik. Drzwi jednego z domów otwierały się i zamykały na wietrze, zawiasy zgrzytały, a okiennice grzechotały z każdym podmuchem. Choć jeszcze niedawno Mudaire wypełniały wonie ludzi – gotowanego jedzenia, potu i uryny – teraz czuło się jedynie zgniliznę, jakby samo miasto było trupem, porzuconym, by się rozłożył.
A jednak nie było całkowicie pozbawione życia.
Lidia dostrzegła na śniegu ludzkie ślady, zbyt liczne, by odpowiadała za nie garstka osób, i odwróciła się do Quindora, który jechał w milczeniu u jej boku. Jako wielki mistrz świątyni Hegerii miał władzę nad wszystkimi uzdrowicielami Mudamory i posłuch u króla. Znał odpowiedzi.
– Wydawało mi się, że lady Calorian udało się ewakuować miasto.
Na wzmiankę o matce Killiana serce jej zadrżało, a jej myśli natychmiast zwróciły się w jego stronę, co zdarzało się jej często, od kiedy odwróciła się do niego plecami w Brodzie Aldera.
Quindor przeniósł wzrok na ślady i zacisnął zęby.
– Wielu odmówiło odejścia, a brakowało nam sił, żeby ich zmusić. Teraz, po zwycięstwie w bitwie, spodziewamy się, że powrócą kolejni.
– Dlaczego ktoś przy zdrowych zmysłach chciałby tu zostać?
Nie pozostało nic do jedzenia poza szkodnikami i rybami złowionymi w morzu, a większość studni w mieście była zatruta.
– Nadzieja. Upór. Strach. – Wpatrzył się w cienie, a Lidia podążyła za jego spojrzeniem i dostrzegła ruch, czegoś kształtem przypominającego człowieka.
Poczuła ściskanie w piersi, narastające, kiedy zorientowała się, że to coś za nimi podąża.
– Zaraźnik – powiedział cicho Quindor do swoich żołnierzy.
– Mamy to uśmiercić, wielki mistrzu? – spytał jeden z mężczyzn. – Czy wolicie, żeby to złapać?
Zanim Quindor zdołał odpowiedzieć, to wyłoniło się z cieni.
– Macie miedziaka? – spytało dziecko wysokim słodkim głosem. – Skórkę od chleba?
Lidia odruchowo sięgnęła do juków, żeby znaleźć dziewczynce coś do jedzenia, ale Quindor złapał ją za nadgarstek.
– Popatrz. Pozwól, by znak Hegerii ukazał ci prawdę.
Lidia odwróciła głowę w stronę dziecka i zobaczyła, że dziewczynka wpatruje się w nią ciemnymi oczami. Jej skóra była blada, ale na twarzy nie dostrzegła czarnych żył, szpecących zarażonych, którzy zaatakowali w trakcie balu Malahi. Nie była też bezmyślnym stworzeniem jak te, które goniły ich w tunelach pod pałacem, a pragnęły jedynie zabijać. W oczach dziewczynki Lidia widziała inteligencję. Namysł.
– Popatrz – powtórzył Quindor.
Lidia wpatrzyła się w oczy dziecka i poczuła, że robi jej się zimno. Wszystkie żywe istoty emanowały eteryczną mgiełką życia, którą widzieli jedynie naznaczeni Hegerii. Quindor i jego żołnierze, jak również ich konie promienieli, jednak stojąca przed nimi dziewczynka nie miała w sobie więcej życia niż kamienie pod jej stopami. Chodzący trup.
– Zaraza się rozwija. – Quindor skinął na strażnika. – Uśmierć to.
– Nie! – sprzeciwiła się Lidia, ale wielki mistrz złapał wodze jej konia, by powstrzymać ją przed interwencją, kiedy żołnierz uniósł miecz.
Dziewczynka otworzyła szerzej oczy, odwróciła się i pobiegła w stronę bocznej uliczki. Jednak koń żołnierza był szybszy. Błysk ostrza. Strumień krwi.
Głowa dziecka tocząca się po śniegu.
– Spalcie to. – Głos Quindora brzmiał beznamiętnie.
Inny żołnierz zsiadł z konia, zalał trupa – w tym głowę – oliwą i przyłożył do niej pochodnię. W niebo wystrzeliły płomienie.
Lidii zrobiło się niedobrze, było jej jednocześnie zimno i gorąco, ale słowa Quindora sprawiły, że oderwała wzrok od tego widoku.
– Wojna się nie skończyła. Dopiero się zaczęła. A to – wskazał na płomienie – jest bitwa, w której muszą walczyć naznaczeni Hegerii. – Spojrzał jej prosto w oczy. – Dlatego tu jesteś.
Zsiedli z koni pośrodku miejskiego kręgu bogów, a wtedy grupa żołnierzy wzięła wodze, by zaprowadzić zwierzęta do stajni w pałacu, jedynego miejsca, w którym były bezpieczne przed zarżnięciem.
Drzwi świątyni otworzyły się, kiedy do nich podeszli. Grupa zbrojnych, którym towarzyszyło dwoje młodych uzdrowicieli, przyjrzała im się uważnie, zanim pozwolono im wejść.
– Witajcie z powrotem, wielki mistrzu – powiedzieli młodzi uzdrowiciele i z szacunkiem pochylili głowy, a Quindor odpowiedział im ciepłym uśmiechem, po czym wprowadził Lidię do środka.
Ostatni raz odwiedziła świątynię, gdy zabrała do niej ranną Gwen, ale teraz wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Przedsionka nie wypełniały rzędy posłań, był całkowicie pusty z wyjątkiem żołnierzy, którzy nosili płaszcze z półksiężycem, symbolem Hegerii. Wszystkie okna na parterze zostały zamurowane. Świątynia zmieniła się w twierdzę.
– Czy zaraźnicy próbują się tu dostać? – Serce Lidii zabiło gorączkowo, gdy przypominała sobie całe ich rzesze wpadające przez klapę do tunelu pod pałacem, ich niekończący się pościg.
– Jeszcze nie – powiedział młody uzdrowiciel. – Ale jedynie naznaczeni Hegerii umieją ich rozpoznać, więc zabicie nas jest w ich najlepszym interesie. Sądzimy, że czekają na dogodną chwilę.
– Cicho – polecił Quindor. – Chciałbym usłyszeć raport, nie rozdmuchane pogłoski. Chodź, Lidio. Pokażę ci twoją kwaterę, a kiedy już poczujesz się swobodniej, omówimy kwestię zarażonych.
„Zaraza się rozwija”. Słowa Quindora odbijały się echem w jej myślach, kiedy ruszyła za nim w górę spiralnych schodów. Wspięli się na czwarte piętro, po czym skręcili w korytarz okrążający wieżę.
– Sypialnie. – Poprowadził ją obok szeregu zamkniętych drzwi i zatrzymał się przed tymi oznaczonymi liczbą 37. – To będzie twoja komnata. Musisz utrzymywać ją w czystości i sama prać swoje rzeczy. Przyjdź za godzinę do mojego gabinetu, żebyśmy mogli omówić twoją rolę.
– Tak, wielki mistrzu – odparła, ale Quindor już oddalał się korytarzem, więc weszła do środka.
Komnata była niewielka – jej zdaniem przypominała raczej celę – i wyposażona w wąskie posłanie pod jedną ścianą, rozchwierutaną szafę na ubrania pod drugą, jak również umywalnię z misą na wodę. Na szarej kamiennej podłodze leżał przetarty dywan, ale koce na łóżku wyglądały na grube i ciepłe. Na nich spoczywał komplet złożonych białych ubrań – Lidia je podniosła. Gruba wierzchnia szata. Biała bawełniana koszulka. Tkany pas. A na podłodze trzy pary czarnych butów z cholewami w różnych rozmiarach.
Lidia metodycznie zdejmowała z siebie brudne ubranie, po czym rzuciła je na stertę. Kiedy przeszła po lodowatej podłodze i stanęła nago przed umywalnią, dostała gęsiej skórki. Wpatrzyła się w swoje odbicie w lustrze – kawałku wypolerowanego metalu – wiszącym na ścianie. Włosy miała splątane i brudne, na skórze błoto. A pod warstwą brudu jej policzki były zapadnięte, oczy podkrążone z wyczerpania, smutku i żalu. Jednak jej spojrzenie przyciągnął półksiężyc, który Quindor osobiście wytatuował na jej czole w drodze powrotnej z Brodu Aldera. Zobaczyła go po raz pierwszy i przeciągnęła paznokciem po symbolu. Przypomniał jej się sposób, w jaki imperium znaczyło swoich legionistów.
A wspomnienie legionów sprawiło, że pomyślała o Terianie. Przyjaciółce, obecnie znajdującej się w rękach młodego mężczyzny, który na rozkaz Lucjusza Kasjusza próbował zamordować ją samą. „Proszę, strzeżcie jej – modliła się do Sześciorga. – Nie pozwólcie, by zrobił jej krzywdę”.
Nalała wody do misy, sięgnęła po leżącą obok kostkę mydła i kawałek materiału i zaczęła szorować twarz, a później ciało, aż woda zmętniała i nabrała brązowego odcienia. Wylała brudną do nocnika pod łóżkiem, po czym znów napełniła misę. Pochyliwszy się do przodu, zamoczyła włosy najlepiej, jak mogła, i zaciskając powieki, namydliła głowę, a później wylała resztę wody z dzbana, by ją spłukać. Sięgnęła na ślepo po ręcznik, wytarła twarz i owinęła nim mokre pasma. Otworzyła oczy i chwyciła misę.
Woda nie była mętna i brązowa od błota, lecz ciemnordzawa.
Krew.
Krew Killiana.
Lidia zaczęła oddychać coraz szybciej, aż zakręciło jej się w głowie. Kucnęła, przycisnęła dłonie do podłogi, by zachować równowagę, i zadrżała gwałtownie, bo jej skóra była zimna jak lód.
– On żyje – szepnęła. – Ty żyjesz. I oboje wypełniacie zadania, do których jesteście przeznaczeni.
Ale prawda wcale nie odpędziła chłodu.ROZDZIAŁ 5 TERIANA
– To będzie trwało wiecznie – mruknął Serwiusz, ocierając pot z czoła. Ciemnobrązowe oczy miał podkrążone, co nie było dla niego typowe.
Teriana nie wiedziała, czy wynikało to z braku snu, czy z innych trosk.
– Będziemy potrzebować pojemników. Połowa tych skrzyń zbutwiała.
W chwili, gdy te słowa opuściły jego usta, dno skrzyni, którą trzymał, odpadło i na ziemię posypały się monety. Wszystkie były złote, ze skorpionem Rowenesów.
– To dziwne – wymamrotała Teriana, pochylając się, by przyjrzeć się uważniej.
Serwiusz wziął garść do ręki i obrzucił je wprawnym okiem.
– To najcięższe monety, na jakie natrafiłem. I wyglądają na czyste złoto. Skąd pochodzą?
– Z Północnego Kontynentu, z Mudamory. – Teriana przetarła monetę kciukiem.
Największe kopalnie złota na Reath znajdowały się na ziemiach Rowenesów, w pobliżu granicy Mudamory z Anukastre.
– Ale oni nie handlują z Arinoquią, więc to dziwne, że znaleźliśmy tutaj tak wiele ich monet.
I wszystkie były świeżo wybite, bez śladu zużycia. Co sugerowało drogi zakup, na który mógł sobie pozwolić jedynie arcylord – a może nawet sam król. Wzruszyła ramionami, rzuciła monetę z powrotem na stertę i zabrała się do pracy.
Była brudna i nużąca, ale miała też w sobie coś uspokajającego. Właśnie tego uczono ją przez większość życia – nie żeglowania, ale bycia kupcem, który znał towary na tyle dobrze, by każda transakcja przynosiła zysk. Teriana uznała, że gdyby nie okoliczności, matka byłaby z niej dumna.
Na myśl o niej poczuła bolesne ściskanie w piersi. Czy ojciec Lidii zatroszczył się o jej bezpieczeństwo? Zawsze uważała senatora Waleriusza za życzliwego i honorowego człowieka, ale to samo myślała o Lidii. A nie mogła się bardziej mylić. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek będzie miała okazję znów ją zobaczyć. I co by jej powiedziała, gdyby miała taką możliwość. I czy Lidia w ogóle przejmowała się tym, do jak wielkich cierpień doprowadziła.
– Są jakieś wieści od mojej załogi? – spytała Serwiusza. – Wiesz, czy dobrze się mają?
Quincense najwyraźniej stał na kotwicy u wybrzeży niewielkiej wysepki, a załogi pilnowali żołnierze z Trzydziestego Siódmego, jak również część celendorskich marynarzy. Zanim Teriana wysłała Przynętę na północ, on i Magnius przekazywali wiadomości w obie strony, jednak teraz nie miała z nimi żadnego kontaktu poza tym, co Celendorczycy raczyli jej powiedzieć.
– Nic nowego. Ale wkrótce wyślemy tam zapasy i część naszych rannych. Jeśli dowiem się czegoś ważnego, dam ci znać.
Teriana owinęła jeden z warkoczyków wokół palca i skrzywiła się na myśl o tym, w jakim stanie znajdowały się jej włosy pod nieobecność ciotki Yeddy, która regularnie zaplatała jej warkoczyki. Były kędzierzawe i rozczochrane, ale nie przejmowała się wyglądem. Co by powiedziała jej ciotka, gdyby dowiedziała się o wszystkim, co zrobiła Teriana? Gdyby dowiedziała się o Terianie i Marku? Czy by zrozumiała, albo ktokolwiek inny z załogi?
Czy miała prawo ich o to prosić?
Pracowali przez cały dzień, przerwali dopiero, kiedy Serwiuszowi głośno zaburczało w brzuchu.
– Umieram z głodu – powiedział legionistom pełniącym straż. – Niech któryś z was przyniesie nam coś do żarcia. Kupcie od cywilów… mam już dość tych pomyj, które podają w koszarach. – Rzucił monetę jednemu z nich. – Tyle, żeby starczyło dla nas wszystkich i jeszcze dla trzech. Jestem naprawdę bardzo głodny.
Teriana potrząsnęła głową, żeby oczyścić umysł, po czym spojrzała na trzymaną w ręku księgę rachunkową i w myślach dodała liczby. Suma już była ogromna, a nie uwzględniała sztabek metali szlachetnych, które leżały na wysokiej stercie w budynku w pobliżu kuźni.
Kiedy dotarło jedzenie, Serwiusz ogłosił koniec pracy, oparł się o butwiejący gobelin i położył stopy na belach jedwabiu. Tkaninę znaczyły ciemne plamy, podejrzanie przypominające krew. Serwiusz był jednym z najpotężniejszych mężczyzn, jakich poznała, jeśli nie liczyć olbrzymów, rękawy jego tuniki opinały ramiona grubsze od jej uda. Nawet bardziej niż brązowy odcień skóry świadczyło to o jego pochodzeniu z Atlii, wyspiarskiej prowincji słynącej z imponującej postury jej mieszkańców. Jeśli dodać do tego niewątpliwie atrakcyjne rysy twarzy, nie można się było dziwić, że ma duże powodzenie u Arinoquianek.
– Powiesz mi w końcu, co się wydarzyło w drodze z Galinhy? Wiemy jedynie tyle, ile udało się nam wywnioskować z pozostałości, jeśli wiesz, co chcę powiedzieć.
Czyli trupów. Młodych mężczyzn, którzy ją strzegli, w tym Kwintusa i Mikiego. Poczuła łzy w oczach na myśl, że zginęli w jej obronie.
– Dostaliśmy wiadomość od Marka, wzywającą nas do powrotu do obozu. Wyruszyliśmy następnego ranka. Byliśmy w połowie drogi, kiedy Kwintus zauważył, że coś jest nie w porządku. – Pokręciła głową, próbując się pozbyć wspomnienia strachu, które ścisnęło jej pierś. – Było za cicho. I wtedy zaczęły spadać strzały.
Zadrżała jej broda. Wzięła kolejny kęs jedzenia, żeby to ukryć, choć straciła apetyt.
– Kwintus został trafiony jako pierwszy, a później zaczęło się szaleństwo. Było ich tak wielu, atakowali ze wszystkich stron.
– Jak wielu?
– Nie wiem… Pięćdziesięciu. Może więcej. Wszyscy nosili barwy Urcona.
– Duże siły, żeby złapać jedną dziewczynę o niepewnej wartości, nie? – Serwiusz przyglądał się jej uważnie, a ona przypomniała sobie, że nie został trzecim rangą oficerem Trzydziestego Siódmego jedynie dlatego, że żołnierze go lubili. – Szczególnie kiedy na progu Urcona rozbiły obóz dwa legiony.
Musiała zachować ostrożność. Nikt poza nią i Markiem nie wiedział o zdrajcy, a choć ufała Serwiuszowi, wyjawienie tej tajemnicy należało do Marka. Wzruszyła ramionami.
– Zostałam trafiona strzałką w szyję i straciłam przytomność. Kiedy się obudziłam, byłam w chacie, w której znaleźli mnie Marek i Gibzen. Ich przywódca…
– To ten Ashok, którego szukamy?
Teriana zmusiła się, by pokiwać głową, choć zrobiło jej się zimno, gdy oczyma duszy ujrzała twarz zepsutego.
– Powiedział mi, że zamierzali mnie wykorzystać, by wynegocjować wycofanie się, ale i tak byłam już martwa. Kupowali jedynie czas, by najemnicy zdążyli dotrzeć na miejsce.
– To zawsze pomaga, kiedy wróg lubi gadać. – Serwiusz sięgnął po kolejny szaszłyk. – Jak wyglądał? Marek przekazał nam kilka informacji, ale sukinsyn okazał się nieuchwytny.
– Gamdeshanin. Skóra trochę ciemniejsza od twojej. Czarne włosy, obcięte na wysokości brody. Srebrne kolczyki wzdłuż lewego ucha. – Z łatwością mogła podać szczegóły, bo wspomnienie Ashoka było tak wyraźne, jakby mężczyzna stał przed nią.
– Kolor oczu?
Czarne otchłanie otoczone płomieniem. Jak wpatrywanie się w serce podziemnego świata.
Ale tego nie mogła mu powiedzieć – nie, skoro utrzymała istnienie zepsutych w tajemnicy przed Markiem. Już wiedział o uzdrowicielach, a gdyby usłyszał o mocach zepsutych, nieuchronnie zacząłby się zastanawiać, jakie jeszcze tajemnice ukrywała.
– Ciemne.
– Przekażę szczegóły Gibzenowi. To jego żołnierze zginęli, więc traktuje to polowanie osobiście.
Nie tylko on. Marek nie przyjął dobrze wiadomości, że został zdradzony przez jednego ze swoich ludzi, a to, że zdrajca mógł być jednym z jego najbliższych przyjaciół, jeszcze pogarszało sytuację. Ale choć to Marek został zdradzony, Teriana również pragnęła zemsty.
– Przykro mi z powodu tego, co się wydarzyło. – Przetarła oczy, w piersi czuła ściskanie. – Kwintus i Miki byli moimi przyjaciółmi. Ostatnie, czego chciałam, to ich śmierć.
– Cóż, w takim razie masz szczęście. – Serwiusz wytarł ręce o belę zbutwiałego jedwabiu, na której siedział. – Ponieważ kiedy usłyszałem tę historię od nich, obaj byli bardzo żywi.ROZDZIAŁ 7 KILLIAN
– Wyglądasz koszmarnie.
Killian nie odpowiedział, tylko wepchnął kij w ognisko, gdy arcydama Dareena Falorn usiadła na ziemi obok niego. Po zakończeniu bitwy ich zadaniem było wypędzenie resztek armii Derinu, ale nie miał zbyt wielu okazji, by porozmawiać z kobietą, która odpowiadała za większość jego szkolenia. Która bardziej niż ktokolwiek inny była jego mentorką. I która uratowała mu tyłek, przybywając do Brodu Aldera w chwili, gdy siły Rufiny prawie zmiażdżyły jego ludzi.
– Sonia mówiła mi, że źle sypiasz.
– Nie wiedziałem, że się znacie. – Jego głos zabrzmiał chrapliwie. Odchrząknął. Po jego policzkach spływały topiące się płatki śniegu.
– Zatrudniłam wszystkie dawne strażniczki Malahi, bo ty byłeś gotów je porzucić. Ale Sonia postanowiła pozostać jako twoja porucznik.
– Jeśli nie chce stracić pracy, lepiej niech zajmuje się swoimi sprawami.
– Ona się o ciebie martwi, więc może postaraj się nie być idiotą. – Dareena uniosła dłonie do ognia. – Myślała, że może uda mi się przemówić ci do rozumu. Odpowiedziałam jej, że to będzie trudne, bo zawsze ci go brakowało, ale ona jest uparta. Mam zakładać, że chodzi o dziewczynę?
– Którą? – Gwałtownie rozgarnął ogień, aż poleciały iskry, i pomyślał o Bercoli. – Wydaje się, że mam w zwyczaju doprowadzać do śmierci dziewczyn, które powinienem chronić.
– Lidia nie umarła.
– To kwestia czasu. – Killian odrzucił kij na bok. Żałował, że nie ma trunku, ale zapasy w obozie królewskiej armii były raczej skromne. – W całej Mudamorze pozostało mniej niż stu uzdrowicieli, a sama dobrze wiesz, że Serrick wykorzystuje ich bez skrupułów.
– W takim razie dlaczego nie powstrzymałeś ich przed zabraniem jej?
Wiatr zmienił kierunek i sprawił, że dym leciał mu w oczy, więc Killian je zamknął. I ujrzał przed sobą Lidię na końskim grzbiecie. Jej wargi wypowiadające słowa „wybrałam to”, a później jej oddalającą się sylwetkę.
– Poprosiła mnie, żebym tego nie robił.
– Zatem sama zdecydowała o swoim losie.
– Nie miała wyboru – warknął. – Wiedziała, co by się stało, gdybym spróbował ją uwolnić, i poświęciła się, żeby mnie przed tym powstrzymać. Aby mnie chronić.
– Zawsze miałeś powodzenie u kobiet.
Przepełniła go złość. Odwrócił się do Dareeny.
– Myślisz, że to temat do żartów? Coś, z czego można się pośmiać? Ja… – Urwał, ale nie mógł uciszyć słów we własnej głowie. „Ja ją kocham”.
Arcydama rodu Falornów wpatrywała się w niego spokojnymi zielonymi oczami, kosmyki czarnych jak noc włosów otaczały jej bladą twarz. Miała na sobie zbroję, na jej srebrnych naramiennikach zbierał się śnieg, a miecz spoczywał na kolanach. Naznaczona przez Tremona tak samo jak on. Jedyna osoba, która powinna zrozumieć.
– Naprawdę wierzysz, że Lidia udała się z Quindorem jedynie po to, by cię chronić? Hegeria postanowiła ją naznaczyć, Killianie. A wybory bogów nie są przypadkowe. Przyszło ci na myśl, że to może być los, którego ona pragnie?
Odwrócił wzrok, nie mogąc pozbyć się z głowy obrazów Lidii uzdrawiającej dzieci w kanałach pod Mudaire. Jej niechęci, by pozwolić któremuś z nich cierpieć, póki miała siłę, by je ocalić. Hegeria dokonała dobrego wyboru, kiedy naznaczyła Lidię, ale Killiana bardziej martwili otaczający ją mężczyźni u władzy.
– Została naznaczona, by służyć wyznawcom Sześciorga – powiedziała cicho Dareena. – Podobnie jak ty. I wiem, że smuci cię, iż jej ścieżka nie biegnie przy twojej, ale to nie oznacza, że masz przestać iść. Serrick dał ci szansę, byś naprawdę zmienił sytuację w Mudamorze. Nie zmarnuj jej.
Nim Killian zdołał odpowiedzieć, do ogniska podeszła grupka zbrojnych. Ich szeregi rozstąpiły się, ukazując króla we własnej osobie. Killian nie widział go od czasu, gdy Serrick zaproponował mu, by podobnie jak jego ojciec przed nim został dowódcą królewskiej armii. Marzył o tym od dzieciństwa, ale żałował, że nie doszło do tego pod rządami innego króla.
Albo królowej.
Dareena wstała, Killian także i złożył głęboki ukłon.
– Oboje dobrze posłużyliście Mudamorze – stwierdził Serrick. – Z armii Derinu pozostały trupy, a ci, którzy uszli z życiem, uciekli z powrotem za mur. Wojna została wygrana.
„Ale wcale tego nie czuć”.
Killian odchrząknął.
– Chciałbym wziąć pięć setek żołnierzy i wkroczyć na terytorium Derinu, Wasza Łaskawość. To, że Rufinie udało się przeprowadzić tak wielu ludzi przez Liratory, sugeruje, że ma do dyspozycji rdzeń xenthiera, który musimy zabezpieczyć, by nie udało jej się powtórzyć tej próby.
– Wątpię, by po śmierci trzydziestu tysięcy żołnierzy nawet ta wiedźma potrafiła szybko zgromadzić kolejne zastępy. I mamy pilniejsze sprawy.
Killian nie miał pojęcia, jak cokolwiek mogło być pilniejszego.
– Wasza Łaskawość…
– Anukastre wykorzystało to odwrócenie uwagi i ich oddziały skutecznie ukradły dużo złota z jednej z naszych kopalni – przerwał mu Serrick. – Dostaniesz pięć setek ludzi, ale po to, by poprowadzić ich na południe i powstrzymać napastników.
Killian wpatrzył się w niego.
– Chcecie, żebym strzegł waszych kopalni złota?
Kopalni złota, które znajdowały się wzdłuż południowej granicy Mudamory z Anukastre, co oznaczało, że leżały najdalej od Mudaire – i Lidii – jak to tylko możliwe.
– Kopalni złota Mudamory. – Na twarzy króla nie malowały się żadne emocje. – Złota, którego królestwo potrzebuje do odbudowy. W przeciwieństwie do żałosnych resztek armii Derinu Anukowie są prawdziwym zagrożeniem, co oznacza, że muszę wysłać swoje najsilniejsze oddziały, by odpowiedzieli na atak.
– Ale…
– Bogowie wybrali mnie, bym władał tym królestwem, lordzie Calorianie. I przewodził jego naznaczonym. Dobierz żołnierzy i zrób to szybko, bo jutro o świcie wyruszysz do Rotahn, twierdzy Rowenesów.