- W empik go
Poznam milionera, czyli portal miłości - ebook
Poznam milionera, czyli portal miłości - ebook
Jest środek pandemii. Świat się zamyka. Akurat w tej chwili rozpada się wieloletni związek Piotra, literata i reżysera, z kobietą, której był wierny i lojalny. Mężczyzna postanawia znaleźć nową partnerkę na jednym z portali randkowych....
Piotr, trafiając do nieznanej mu dotąd krainy internetowych uczuć, stwierdza, że wypełniają ją cynizm i obłuda, a wszyscy jej mieszkańcy kłamią w pogoni za własną wizją szczęścia… Czy pośród ludzi po życiowych stłuczkach, wywrotkach i miłosnych czołowych zderzeniach znajdzie kobietę, z którą będzie w stanie nawiązać mentalny i intelektualny kontakt, by wspólna podróż przez życie nie zakończyła się kraksą?
Mówiłem wam, że jestem idiotą – jeśli nie mówiłem, to mówię: jestem idiotą według wszystkich logicznych, samczych kanonów typu: „dupę trzeba zdradzać”. U mnie było akurat odwrotnie… Byłem wierny, choć wiedziałem, że Suka mnie zdradza. Ale w związku z tym, że z lenistwa byłem wierny i lojalny przez lata, nie miałem w kapowniku żadnego telefonu dyspozycyjnej panienki […]. I tak wylądowałem na ziemi dotąd mi nieznanej. Ja, pięćdziesięciodziewięcioletni outsider wyglądający na dychę mniej przez swój luzacki strój.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-412-3 |
Rozmiar pliku: | 884 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziewiętnastoletnia Ukrainka Katia z Charkowa sprzedała na aukcji dziewictwo za milion dwieście tysięcy euro (ponad pięć milionów złotych). Kupcem był Niemiec, który twierdził, że gotów jest ją poślubić. Ukrainka mieszka w USA, a sprzedała się za pośrednictwem Agencji Towarzyskiej, które w Niemczech działają legalnie. Dziewictwo, potwierdzone przez lekarza, wystawiono na licytację za kwotę wyjściową czterystu osiemnastu tysięcy złotych. Drugą ofertę złożył Amerykanin, prawnik z Nowego Jorku – cztery miliony dwieście. Trzecią – piosenkarz z Tokio – trzy miliony trzysta.
Powodem, dla którego Katia postanowiła sprzedać dziewictwo, były chęć podróżowania, życia w luksusie i bycie szczęśliwą. Konsumpcja ma nastąpić w hotelu w Niemczech.
By zostać klientem Agencji, trzeba mieć co najmniej dziesięć milionów euro. Chętny do kupienia autoryzowanego dziewictwa musi wpłacić dziesięć procent depozytu.Suka.
Piękna Suka.
Jej własny ojciec powiedział, że jest dziwką, i wzgardził nią – swoim jedynym dzieckiem.
A ja się w niej zakochałem…
W pełni świadomy, kim jest.
Nie.
Nie myślcie, że jestem jednym z tych jęczących idiotów, którzy smarkają w wasze zbawcze, przyjacielskie ramię, moczą klapy waszych marynarek żałosnym łzami faceta, który kochał, był lojalny i sądził, że jego ukochana jest świętojebliwą dziewicą i moralnym wzorcem, który tylko przez pomyłkę nie leży w Sèvres pod Paryżem… Przez całe lata naszej cudownie chorej znajomości wiedziałem, że jest cyniczną suką i że mnie nie kocha. Choć ja kochałem ją…
Nie.
Nie jestem masochistą.
Jestem co najwyżej tolerancyjnym do bólu egoistą, któremu wystarczyła akurat taka relacja.
Nie.
Nie była to relacja idealna ani wymarzona. Nie będę ściemniał. Mówiłem – nie jestem masochistą ani dewiantem, którego podnieca fakt, że jego partnerka go zdradza. Puszcza kantem. Robi taktownie w chuja… Albo najwyraźniej z premedytacją wykorzystuje. Wolałbym, żeby mnie kochała i była lojalna. Ale nie była lojalna. Ani wierna.
I nie kochała mnie.
I była w tym uczuciu… cholernie uczciwa. Nigdy nie powiedziała, że mnie kocha. Stać ją było na to, żeby nie skłamać, mimo że większość kobiet kłamie swoim facetom. _I love you, darling!_…
Uśmiecham się. Rozumiecie coś z tego?
Nie przejmujcie się – ja też nie rozumiem.
Oczywiście, kłamię. Doskonale wiem, w czym rzecz. Rzecz jest bowiem banalnie prosta: mam swój typ kobiety, który mi odpowiada, i mam w dupie, czy jest ona dziwką, czy nie. Wszystkie kobiety i wszyscy faceci mają skłonności do prostytucji, etycznej, moralnej, wszystko zależy od okoliczności, okazji i przyjemności, którą chcemy nakarmić swoje ego. Może jestem egoistycznym minimalistą – nie potrzebuję do szczęścia kobiety, z którą będę spędzał dwadzieścia cztery godziny na dobę, w końcu moje życie to nie stacja benzynowa z barem czynna 24h… Mam prawo wywiesić kartkę: „_Closed_”. Przerwa na obiad… Przerwa na higienę samotności. Nie potrzebuję kobiety do prania, sprzątania, prasowania, gotowania i tych wszystkich potrzebnych do życia dupereli, które zamieniają poezję w szarą prozę. Potrzebuję partnerki do pięknego przeżywania świata, a nie przeżywania od pierwszego do pierwszego.
Mówiłem, że jestem egoistą.
Tak jak i wy wszyscy.
Tylko wy udajecie szlachetnych altruistów, choć w gruncie rzeczy każdy myśli o własnym komforcie życia. Jak to mówią: nie trzeba kupować browaru, żeby napić się piwa. Nie trzeba wiązać się kajdankami małżeńskimi, żeby być wolnym…
Paradoks, prawda? Ale czyż całe nasze życie nie jest pierdolonym łańcuchem paradoksów? Pesymiści uważają, że życie to jedna wielka beczka dziegciu. Optymiści, że beczka miodu. A prawda jest taka, że życie to beczka kurewskiego dziegciu, w której zatopione są kropelki miodu. I w całej tej zabawie w życie chodzi o to, żeby z tego dziegciu cierpliwie, małą łyżeczką wyjmować dzień po dniu kropelki miodu, a następnie zlewać je do filiżanki, by z czasem zachłysnąć się haustem słodyczy. Ot, cała filozofia. Zatem dzień po dniu próbowałem skupić się na tych kroplach miodu, a nie cuchnącej moralnej mazi wokół.
Dobrze wiecie, że to gówno prawda. Życie to nie laboratorium, gdzie panują sterylne warunki. Miłość w czystej postaci. Zdrada w stu procentach. Miód i smoła. Sterylnie oddzielone. Odparowane. Wszystko się miesza w wirówce szamba. Dlatego unikam tego cudownego burdelu, w którym wszyscy udają, że się kochają. Nie mam złudzeń. Z tego powodu związałem się z efektowną, egocentryczną Suką, choć wiedziałem, że żadnego ze złudzeń, jakimi są miłość, wierność i lojalność, nie mogę oczekiwać. Zupełnie odwrotnie niż większość, która wierzy, że chociaż wszystkim przytrafiają się zdrady, nieszczęścia i katastrofy rodzinne, to im nie! Nigdy ich nie spotka wdepnięcie w psie gówno! Ja wlazłem w to gówno na ochotnika, jak samobójca, kamikadze owinięty w amoralny pas szahida… Wiedziałem, że mogę zdetonować bombę, która prawdopodobnie urwie mi nogę. Albo wypruje flaki.
Najważniejsze, żeby mieć świadomość, co cię może spotkać. Jeśli spodziewasz się ciosu w splot słoneczny, napinasz mięśnie brzucha, aby przygotować się na uderzenie. Jeśli wiesz, że czeka cię dwudziestoczterogodzinny lot do Australii, nie wściekasz się, że samolot nie ląduje po trzech godzinach – wściekniesz się, gdy po dwudziestu czterech godzinach lotu zbliżasz się do Hurghady. Najgorzej, gdy nagle dostaniesz w mordę albo w splot słoneczny od ukochanej osoby… Wtedy zwijasz się z bólu, a oczy wypełniają się łzami. Nie licz na bezwarunkową wierność człowieka – wiernie kochają mnie bezwarunkową miłością moje wilczury. To ludzie, nie psy, mają czarne podniebienia. Uśmiecham się, mówiąc, że mam czarne podniebienie, bo dzięki temu wszyscy wokół mnie mogą poczuć się jak bohaterowie komiksu o Supermanie. Jeśli to im pomaga – _voilà_!
Mój związek z moją partnerką, supersuką do potęgi entej, umarł podczas pierwszej fazy pandemii. Nie konał długo. Może dlatego, że konał już od chwili narodzin. Było mi wspaniale przez kilkanaście lat odpływów i przypływów – chciałem napisać. Był to bezkolizyjny ruch jednokierunkowy – z mojej strony były przypływy uczuć i wygody, z jej strony wieczny przypływ szczerego wyrachowania. Jak w starym, dobrym małżeństwie. Ja miałem zgrabną dupę, byłą finalistkę Miss Polonia, ona miała lojalnego faceta z kasą. Do tego reżysera programów telewizyjnych. Żyć nie umierać.
Idealnie zgrana para. Żeby było zabawniej, zgrana naprawdę w wielu kwestiach: moda, podróże, szybka jazda autem. Lubiłem, gdy prowadziła moje porsche, a ona kochała je prowadzić…
Nie kochała mnie, ale nie bądźmy drobiazgowi…
No więc mój związek umarł w czasie pandemii, i to bez respiratorów, bez erki na sygnale.
Choć wiele razy próbowałem reanimować trupa, bo tak ładnie wyglądał… Początkowo robiłem to z miłości, gdyż naprawdę zakochałem się w Suce. Wiem, że powinienem zakończyć ten kabaret już po pierwszym dowodzie braku lojalności. Czy raczej po pierwszych dowodach. Ale przecież to byłoby zbyt banalne, zbyt oczywiste, a literatura nie lubi oczywistych, przewidywalnych zakończeń, czytelnik lubi suspens niczym w kryminałach Agathy Christie. Zatem nie uwierzycie, kobieta zdradza, jest niewierna, nie kryje uczuć do innego faceta, jest na tym nakrywana, a ten, którego okłamuje, toleruje to. No bo co? Poszczuje ją psami? Nie, cóż to byłby za finał? Teraz suspens. Ten zakochany w niej idiota, czyli ja, oświadcza się jej. Czy to już koniec? Jak myślicie? Nie, tu jest podwójny suspens – ona nie przyjmuje oświadczyn, bo – mówiłem wam już wcześniej – jest uczciwą Suką! Ma zasady! Nie kocha gościa, traktuje go jako etykietę zastępczą, wygodny i bezpieczny port podczas sztormu życia, gdyż ten, którego Suka naprawdę kocha, chce ją, ale tylko z doskoku… Czyż to nie wspaniała, inteligentna, uczciwa, cyniczna kobieta? Ma się te zasady, niby kurewskie, ale zasady… Prawda?
A teraz wyobraźcie sobie, że odebrałem taki telefon:
– Dzień dobry.
– Dzień dobry. Słucham.
– Mam do pana prośbę, niech pan powie Klaudii, żeby przestała mi dupę zawracać, bo ja jej nie chcę, mam inną dziewczynę. Klaudia narzuca mi się, ona pana ze mną zdradzała tyle lat, ale dla mnie to już finito, rozumie pan?
Koniec rozmowy.
Pan rozumie… Od dawna. Co tu rozumieć? Wszystko jasne jak słońce. Jak zasady gry w pokera. Niby są szczegółowe reguły i nie da się kantować w tej grze. Ale główną metodą na wygraną jest właśnie blef – oszukiwanie pozostałych graczy przy stole. Bez drgnięcia powieki. Kłamać tak, by z twarzy i oczu biła czysta prawda. Kłamać tak, by nawet Pan Bóg uwierzył w to, co mówisz. Takim prestidigitatorem był Karol, najbardziej wiarygodny gość, jakiego spotkałem w życiu. Karol – David Copperfield w wymyślaniu wiarygodnej i autorskiej wersji końca, a nawet stworzenia świata, w którą uwierzyłby sam Bóg… Opowiem wam o nim jeszcze, zanim nastąpi faktyczny koniec świata…
Ale po kolei.
Wszystko musi mieć początek, nawet koniec, nawet koniec świata. Oczywiście to tylko efektowna figura stylistyczna, bo tak naprawdę zaczynam od środka. Jak w życiu – najpierw dochodzi do stłuczki na drodze, zbierają się gapie, przyjeżdża policja, każdy z kierowców aut, które się zderzyły, opowiada swoją wersję wypadku, a potem z tych strzępów słów, faktów rekonstruuje się prawdziwy przebieg zdarzeń, które doprowadziły do kolizji. Cofamy się w czasie, opowiadamy rodzinie i znajomym, po cholerę w ogóle wstawaliśmy tego dnia z łóżka, którą nogą, ile czarnych kotów przebiegło nam drogę i dlaczego pojechaliśmy, kurwa, tą akurat ulicą, niech to szlag.
Tak więc w moim życiu i w tej opowieści tym swoistym dupnięciem, które wywołało całe zamieszanie, było rozpieprzenie się mojego związku z dziwką, z którą było mi wygodnie. Myślałem, że z Bożą pomocą już dociągnę do mety, do końca świata, a może jeden dzień dłużej… Niestety, Bóg był bardziej dowcipny niż Woody Allen i żebym się nie zanudził na śmierć, schodząc przedwcześnie z tego świata, postanowił uatrakcyjnić moje dni w myśl zasady, która mnie skutecznie trzyma przy życiu: „Wszystko, co najlepsze, dopiero przede mną”. Widocznie Bóg wyznaje podobną filozofię, bo sprawił, że moja przewspaniała partnerka – jak przystało na mądrą, wyrachowaną, cyniczną Sukę – porzuciła mnie bez słowa dla kogoś innego. W sumie, nic dziwnego, że bez słowa – bo co miałaby powiedzieć? Że ma wyrzuty sumienia po kilkunastu latach, podczas których byłem wobec niej wierny i lojalny jak pies, a ona wręcz przeciwnie… Żeby mieć wyrzuty sumienia, trzeba coś tak gównianego jak sumienie mieć, to po pierwsze. A po drugie – gdyby okazało się, że ma wyrzuty sumienia, to dopiero byłby dla mnie szok, bo o coś takiego już od dawna jej nie podejrzewałem, i nie zawiodła mnie w tym względzie.
Zachowała się porządnie – kopnęła mnie w dupę bez słowa, akurat był to czas kwitnącej pandemii, wszyscy umierali albo na covid, albo ze strachu, że umrą na covid – normalnie _Dżuma_ Camusa, ludzie pozamykani w klatkach domów. Ja akurat nie umierałem ze strachu, bo nie wpadam z powodu byle śmierci w panikę – mówię tu o własnej śmierci – i choć nie spieszę się do walnięcia w kalendarz, to jestem przygotowany na to, że Bóg może zmieść mnie z ziemi w każdej chwili, choćby w ramach żartu. W końcu wierzę w Boga, a zwłaszcza w jego poczucie humoru w stylu Monty Pythona, w jego błyskotliwe riposty godne Woody’ego Allena, zdolności budowania suspensu większe niż Agathy Christie… Tak więc, wierząc w Boga i jego twórcze talenty, spokojnie czekałem na rozwój wydarzeń, nie szalejąc z rozpaczy, choć teoretycznie powinienem; w końcu z mojego życia zniknęła kobieta, która była w nim nie przez minutę jak listonosz, lecz przez kilkanaście lat – wprawdzie nie codziennie, ale jednak trochę czasu razem spędziliśmy. I parę miłych listów od losu przyniosła. A tu nagle kontakt urwany, do tego ja w osłabieniu przez covid, czyli podwójna kwarantanna: odseparowany przez chorobę i przez kobietę.
Ostatecznie jedno i drugie zniknęło z mojego życia. Choroby prawie nie odczułem, tylko osłabienie, ucisk gałek ocznych i wszechobecny słony smak, nawet słodkich mandarynek. Chciałoby się napisać: „wszystko słone jak łzy”, tylko że żadne łzy nie popłynęły, żaden płacz nad rozlanym mlekiem się nie odbył, bo po cholerę. Nie płaczę nad sobą nigdy, ponieważ zawsze biorę pod uwagę wpierdol od życia i napinam mięśnie brzucha, aby choć trochę zamortyzować cios w splot słoneczny. Życie nie jest ani słodkie, ani gorzkie, jest beczką dziegciu, w której zakopane są kropelki miodu, i cały sens to uparte wygrzebywanie z tej beczki łyżeczką od herbaty owych kropelek i zbieranie ich w filiżance, by raz na jakiś czas zachłysnąć się słodkim haustem.
Nie.
Nie oczekuję od losu, Boga ani ludzi bezinteresownego dobra. Człowiek bywa dobry tylko w wolnych chwilach. Gdy jest syty, nażarty dosłownie i w przenośni, gdy beka swoją sytością, wtedy łaskawie rzuci kość pod stół pańskim gestem. Zwróćcie uwagę, że o ile ludzkość, ludzki, genialny mózg, stworzyła kosmiczne cuda, udoskonaliła technikę, wymyśliła genialne wynalazki, to w rozwoju duchowym pozostała troglodytą, nie posunęła się ani o centymetr w udoskonaleniu swojej duszy, moralności, nie odbiegła od jaskiniowego zabójcy, Czyngis-chana, a jeśli już coś udoskonaliła w tej dziedzinie, to metodą eksterminacji.
Nie.
Nie mam złudzeń.
I nie liczę na jakiekolwiek odzyskanie straconych złudzeń. Dlatego pogrzebałem bez łez to, co było chore już w chwili narodzin – związek z moją ukochaną Suką.
I wtedy wszedłem na portal randkowy. Konkretnie po kilku miesiącach rozważania, czy nie żyć dalej w pięknej ciszy i spokoju. W komforcie mojej posiadłości, w której żyłem odizolowany od całego syfu tego świata. Ludzie w miastach dostawali pierdolca uwięzieni w celach swoich M, z balkonem jako marnym substytutem spacerniaka w pierdlu. Mój spacerniak ma osiem hektarów, jest z trzech stron otoczony lasem, a z czwartej graniczy z rzeką. Dom stoi w parku pełnym drzew, krzewów i kwiatów, otacza mnie dzika przyroda, żadnych sąsiadów, drutów i słupów energetycznych, jedynymi istotami, które mogę spotkać, są sarny, dziki, bobry, dzikie kaczki oraz moje wilczury, gołębie, a także ukochana kotka rasy brytyjskiej, Psotka. Nie jestem więc samotny. Po cholerę mi jeszcze kobieta do towarzystwa?
A jednak.
Warto czasem wypić z kimś butelkę wytrawnego wina…
Przy kominku albo na tarasie w letni dzień porozmawiać o najnowszej premierze w teatrze lub o dupie Maryni…
Uśmiechnąć się do siebie – bez słów.
Wypieprzyć się z pięknymi, poetyckimi i gorącymi frazami typu: „zerżnij mnie!”.
Potem znów pić chłodne, wytrawne wino.
Rozkosz.
Dla tych chwil warto żyć.
Dlatego wszedłem na portal randkowy.
A właściwie od razu na kilka…
Mówiłem wam, że jestem idiotą – jeśli nie mówiłem, to mówię: jestem idiotą według wszystkich logicznych samczych kanonów typu: „dupę trzeba zdradzać”. U mnie było akurat odwrotnie… Byłem wierny, choć wiedziałem, że Suka mnie zdradza. Ale w związku z tym, że z lenistwa byłem wierny i lojalny przez lata, nie miałem w kapowniku żadnego telefonu dyspozycyjnej panienki, nie potrzebowałem tego, a poza tym, mimo że jestem facetem z show-biznesu, reżyserem telewizyjnym, to jednocześnie jestem outsiderem mieszkającym w lesie, gdzieś na zadupiu cywilizacji, swoistym eremitą. I dobrze mi z tym, i dobrze mi tak…
Co do show-biznesu, to nigdy nie imponowało mi towarzystwo celebrytów, może dlatego, że dobrze ich znam… Zawsze uważałem, że największe stężenie jadu na metrze kwadratowym w Polsce jest na Woronicza i w innych stacjach – bez wyjątku. W tej branży nie było, nie ma i nie będzie nigdy prawdziwej przyjaźni. W ferworze walki o sławę i pieniądze jedno drugie utopiłoby w łyżce wody. Każdy drży jak listki na wietrze, żeby nie zostać zdmuchniętym z drzewa dobrobytu, bo łaska pańska na pstrym koniu jeździ; jeżeli spadniesz na glebę, to szlag trafi sławę, karierę i pieniądze. To nie jest wymierna dziedzina, jak choćby bycie wziętym chirurgiem czy sportowcem bijącym rekord świata na sto metrów. To da się zmierzyć i wycenić. Popularność, talent – rzecz względna. Dobry lans, PR, układy z szefostwem stacji telewizyjnej – to są kryteria subiektywne. Dlatego walka idzie na noże, a dawanie dupy, dosłownie lub metaforycznie, jest jednym z fachowych narzędzi do osiągnięcia sukcesu… Popularność, splendory, autografy to narkotyk, za który dadzą się zabić i będą się zabijać, bo bez tego tracą sens życia, jakby ktoś zabrał im działkę koki po latach wciągania kresek… Pustka. I bezsens życia. Dlatego śmieszą mnie te pierdolenia, jak to męczy ich sława, paparazzi, gdy za tę sławę daliby się pokroić, dawali dupy na lewo i prawo, zabijali się; moralne kurwy zgrywające dziewice, które przypomniały sobie o „me too”, gdy już cały świat o nich zapomniał. Aktorka pieprzy, że była molestowana przez producenta czy reżysera trzydzieści lat temu w pokoju hotelowym. Pytanie: po cholerę tam polazła? Czytać wiersze dla dzieci w ramach próby do baśni o Sierotce Marysi? A jeśli już, to mogła dać w mordę gościowi, trzasnąć drzwiami i wyjść. Proste.
Ale czy zatrzasnęłaby sobie drzwi do roli, za którą wolała dać dupy? Pytanie: czy zatrzasnąć sobie drzwi do roli, by otworzyć drzwi do moralności? Ale – jak powiedziała pewna dziewica – to się nie zmydla… A po latach: „Me too”! A jeśli aktorka, walcząc o rolę, dała dupy, za co dostała tę rolę, a potem za to Oscara… warto było! Ale jeśli dała dupy za rolę i dała dupy, grając do dupy – to do dupy inwestycja…
No więc, moja Suka dała dupy, zainwestowawszy swoje aktywa w kolesia z dawnych lat, który dorobił się fortuny w Warszawie, jakieś potężne setki milionów, i nagle przeskoczyła na wyższy level, co było jak najbardziej słuszną decyzją, biorąc pod uwagę jej uczciwość wobec samej siebie i zasad, by nie mieć żadnych zasad, a tylko zdrowy cynizm nieobrośnięty tłuszczem zbędnej moralności. Suka zawsze dbała o sylwetkę… Bardzo mi się podobała ta dbałość, w ogóle jej przykładanie wagi do estetyki, a nie etyki. Jest zajebiście zgrabną, szczupłą dupą, wiotką jak trzcinka, sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, o urodzie modelki, czyli „nijakiej”, takiej, którą można stylizować dowolnie, w odróżnieniu od kobiet o wyrazistej urodzie typu Liz Taylor. Z „nijakiej” urody można zrobić zarówno wampa, jak i anioła. Moja wspaniała Suka obdarzona była przez naturę boską figurą patyka, którą cenię – jeśli miałbym do wyboru pulchne, rubensowskie kształty i urodę pączka, to wolę suchy patyk, czyli wieszak na ubranie, nawet jeśli nie ma piersi, tylko dechę. No, ten typ, czyli ja, tak ma…
Suka ma bardzo wysoki iloraz kobiecej inteligencji użytkowej, innymi słowy: jest sprytna. Nie trzeba bowiem być wykształconym człowiekiem z kilkoma fakultetami, bo ten oczytany, uzbrojony w całą literaturę świata wrażliwy, subtelny inteligent może być zarazem niezaradną niedojdą, ofiarą losu niepotrafiącą w życiu codziennym zliczyć do trzech, choć przy tablicy z kredą w dłoni niemal dorównywałby Einsteinowi. Suka była/jest inteligentna inteligencją użytkową i gdyby dawali Nobla ze sprytu, mogłaby spokojnie odebrać ten milion dolców nagrody.
Piszę „była/jest”, bo nie wiem, co się z nią dzieje po tym, jak odleciała w kosmos, do nieba, złapawszy Pana Boga za nogi. Suka, choć tak inteligentna, boska wręcz, ma jednak przyziemne słabości, w tym poczucie triumfu lub pychę, co często idzie w parze – mianowicie nie odmówiła sobie tej jakże ludzkiej skłonności do dojebania światu, konkretnie: dojebała Karolowi, gdy zadzwonił do niej z pytaniem, co się z nią dzieje. Tak się bowiem składa, że Karol, który ma hajsu jak lodu, wyceniam jego majątek, z grubsza licząc, na jakieś dwieście milionów, jest jej i moim znajomym, którego poznaliśmy w Japonii, o czym wam jeszcze opowiem.
Jak wiemy, znajomości z podróży czy wczasów są zwykle krótkotrwałe. Wszyscy chrzanią, wymieniając się telefonami, że oczywiście musimy się spotkać, zdzwonimy się po powrocie do kraju, na mur beton się spotkamy, i gówno z tego wychodzi. Każdy wie, że to pic na wodę, bo spotkać to się można przez przypadek, na przykład na następnych wczasach. Tym razem było jednak inaczej.
Z Karolem znajomość przetrwała lata. Dlaczego – tego też się dowiecie, spokojnie. Wszystko po kolei. Mówiłem wam – wszystko zaczyna się od kraksy, wrzucenia kamienia w wodę powodującego rozchodzenie się kręgów…
No więc Karol, nadziany forsą po sufit, jeździł sobie po całym świecie z różnymi dupami i wysyłał do Suki zdjęcia, żeby pokazała mi, z kim aktualnie baluje na Seszelach, Madagaskarze, Bali czy w innych rajach świata. Tyle że Suka mi tych zdjęć z ostatnich wypraw Karola już nie pokazywała, bo sama odleciała ode mnie jumbo jetem… I gdy zadzwoniłem do Karola, by zapytać, co u niego słychać, dlaczego się nie odzywa, wszystko się wydało.
– Piotrek, co ty mówisz? – zdziwił się. – Przecież ja pytałem Klaudię, czy doszły zdjęcia, i nic mi nie powiedziała, że nie jesteście już razem!
Mówiłem, że Suka jest inteligentna…
– A co ci miała powiedzieć? Że zachowała się jak świnia? Nie jesteśmy już od jakiegoś czasu.
Wtedy Karol zadzwonił do Suki z pytaniem, co się z nią dzieje. I wówczas Suka przeżyła chwilę owej pychy, choć gdyby naprawdę była mądra, to oszczędziłaby sobie tej cynicznej, wrednej zagrywki…. Opowiedziała bowiem Karolowi, że właśnie związała się z gościem, „który, wiesz, Karol, jest tak bogaty, tyle ma szmalu, że ty, Karol, ze swoją kasą jesteś przy nim żebrakiem”. Nie mogła sobie tego oszczędzić, musiała dać Karolowi z liścia, choćby przez telefon. Odwet, tylko nie wiadomo za co i dlaczego – po co walić taki tekst do kogoś, kto nie jest jej wrogiem, a bliskim znajomym. Ale, jak wiecie, najlepiej jest zranić bliską osobę… Kogoś komu się zazdrości, komu się wiedzie lepiej od nas, albo – po prostu – kto jest szczęśliwy. Cios w splot słoneczny, niech się zwija z bólu, a my się nim nasycimy.
Och, Karol, jestem wyżej od ciebie!
Była. Przez chwilę.
Bo trzy miesiące później, gdy Karol zadzwonił do niej ponownie, już została sprowadzona do parteru – bogaty koleś, miliarder, zabawił się i wysadził Sukę z limuzyny na przystanku tramwajowym… Nie wszystkie baśnie kończą się jak _Pretty Woman_… Od tamtej pory nie wiem, co się dzieje z Suką. Ale wierzę, że z jej inteligencją użytkową znakomicie sobie radzi w dżungli życia. W końcu na sawannie jest więcej ofiar niż drapieżników… A w odróżnieniu od świata zwierząt, gdzie antylopa ucieka przed lwem, w świecie ludzi ofiara najczęściej sama pcha się w paszczę lwa; zwierzę kieruje się tylko swoim instynktem przeżycia, człowiek liczy zaś na moralność drapieżnika i tym samym dobrowolnie pcha się w sidła śmierci.
Tak, Suka, niczym modliszka, bez wątpienia już upolowała kolejną ofiarę. Z głodu nie umrze. Instynkt przetrwania, spryt oraz brak moralności są jej orężem; za to ją podziwiałem. I za jej uczciwość. Suka nie kochała mnie.
I nigdy mnie nie okłamała, że mnie kocha.
Ani razu.
Nawet w łóżku.
Nawet w ekstazie.
Ani słowem.
Żadnego: „Kocham cię”
Bardzo porządna Suka…
• • •
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_