- promocja
Pozwól odejść - ebook
Pozwól odejść - ebook
Pokochałaś TullyiKate?
KRISTIN HANNAH, autorka bestsellerów „Słowik” i „Gdzie poniesie wiatr” prezentuje kontynuację powieści „Firefly Lane", na podstawie której powstał serial z Katherine Heigl i Sarah Chalke w rolach głównych.
Kiedyś – dawno temu – szła sama pogrążoną w ciemności drogą zwaną Firefly Lane. To była najgorsza noc w jej życiu i właśnie wtedy natknęła się na pokrewną duszę. „To był nasz początek”. Ponad trzydzieści lat temu. TullyiKate. „Ty i ja kontra cały świat”. Najlepsze przyjaciółki na zawsze.
Ale opowieści mają swój koniec, prawda?
Traci się tych, których się kocha, i trzeba jakoś żyć dalej.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65928-64-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_że jest ona kapryśna, przypadkowa i pełna temperamentu:_
_usuwa w cień majestatyczną katedrę, a uwiecznia_
_stojącego przed nią w kurzu małego chłopca, który je melona._
Elizabeth Bowen
_Gdyby człowiek mógł we śnie przejść przez Raj_
_i dostałby kwiat na dowód,_
_że jego dusza rzeczywiście tam była, i gdyby_
_przebudziwszy się, dostrzegł kwiat w swej dłoni – ach,_
_co wtedy?_
z notatnika S.T. Coleridge’a,
przeł. Z. KubiakPROLOG
Prolog
_Jest w kabinie toalety, siedzi na sedesie, łzy schną jej na policzkach, rozmazawszy tusz, który kilka godzin temu tak starannie nałożyła. Od razu widać, że to nie jej miejsce, a mimo to jest tutaj._
_Żal jest podstępny, zawsze przychodzi i wychodzi jak gość, którego się nie zapraszało, ale którego nie wypada nie wpuścić. Pragnie go, choć nigdy by tego nie przyznała. Ostatnio poczucie żalu to jedyna rzecz, która wydaje się jej prawdziwa. Nawet teraz celowo myśli o swojej najlepszej przyjaciółce, pomimo upływu czasu, bo ma ochotę zapłakać. Jest jak dziecko skubiące strupek. Nie może się powstrzymać, choć wie, że będzie bolało._
_Próbowała radzić sobie sama. Naprawdę próbowała. I nadal próbuje, na swój sposób, ale czasem jedna osoba może podtrzymywać całe twoje życie, być twoją podporą, a gdy zabraknie jej krzepiącej obecności, czujesz, że spadasz, choćbyś miała wcześniej wiele sił i choćbyś całą swoją mocą starała się utrzymać równowagę._
_Kiedyś – dawno temu – szła sama pogrążoną w ciemności drogą zwaną Firefly Lane. To była najgorsza noc w jej życiu i właśnie wtedy natknęła się na pokrewną duszę._
_„To był nasz początek”. Ponad trzydzieści lat temu._
_TullyiKate. „Ty i ja kontra cały świat”. Najlepsze przyjaciółki na zawsze._
_Ale opowieści mają swój koniec, prawda? Traci się tych, których się kocha, i trzeba jakoś żyć dalej._
_„Muszę odpuścić. Powiedzieć »do widzenia« z uśmiechem”._
_To nie będzie łatwe._
_Jeszcze nie wie, co właśnie uruchomiła. Za chwilę wszystko się zmieni._ROZDZIAŁ 1
1
2 września 2010, 22:14
Czuła się lekko oszołomiona. To było przyjemne, jakby otulono ją ciepłym kocem. Jednak gdy się zorientowała, gdzie jest, przestało być tak miło.
Siedziała na sedesie w kabinie toalety, a na policzkach schły jej łzy. Ile czasu tu spędziła? Wstała powoli i wyszła z łazienki, torując sobie drogę przez zatłoczone foyer kina i ignorując krytyczne spojrzenia rzucane w jej stronę przez pięknych ludzi popijających szampana pod skrzącym się dziewiętnastowiecznym żyrandolem. Seans musiał się już skończyć.
Na zewnątrz energicznie zrzuciła idiotyczne lakierowane szpilki; poleciały gdzieś w cień. W drogich czarnych pończochach ruszyła w siąpiącym deszczu po brudnych chodnikach Seattle w kierunku domu. To tylko z dziesięć przecznic. Da radę, a o tej porze i tak nie udałoby się złapać taksówki.
Kiedy zbliżała się do Virginia Street, jej wzrok przyciągnął jaskraworóżowy neon MARTINI BAR. Przed drzwiami stała grupka ludzi, którzy rozmawiali i palili pod chroniącym ich daszkiem.
Choć postanowiła sobie, że ominie lokal, to jednak skręciła, podeszła do drzwi i weszła do środka. Wsunęła się do ciemnego, zatłoczonego wnętrza i ruszyła prosto ku długiemu mahoniowemu barowi.
– Co podać? – zapytał szczupły, wyglądający na artystę mężczyzna o pomarańczowych włosach i takiej ilości żelastwa w twarzy, ile mieści się w alejce z nakrętkami i śrubami w markecie budowlanym.
– Tequilę – odpowiedziała.
Wypiła pierwszy kieliszek i zamówiła następny. Głośna muzyka niosła pociechę. Wypiła tequilę i zaczęła kołysać się do rytmu. Ludzie dokoła niej śmiali się i rozmawiali. Czuła się odrobinę tak, jakby była częścią tego całego zamieszania.
Mężczyzna w drogim włoskim garniturze zręcznie wcisnął się na miejsce obok niej. Był wysoki i wysportowany. Miał jasne, dobrze ostrzyżone i ułożone włosy. Pewnie bankowiec albo prawnik z korporacji. I oczywiście dla niej za młody. Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści pięć lat. Ile czasu tu spędził, czekając na sposobność, szukając najlepiej wyglądającej kobiety w barze? Jeden drink, dwa?
Wreszcie zwrócił się ku niej. Widziała po jego spojrzeniu, że wie, kim jest, i uwiódł ją ten drobny wyraz uznania.
– Mogę postawić pani drinka?
– Nie wiem. Może pan? – Czyżby lekko bełkotała? Niedobrze. Jej myśli też nie były klarowne.
Jego spojrzenie przesunęło się z jej twarzy na piersi, a potem znów spojrzał jej w oczy. Wcale nie ukrywał, że rozbiera ją wzrokiem.
– Powiedziałbym, że drinka co najmniej.
– Zwykle nie zadaję się z nieznajomymi – skłamała.
Ostatnio w jej życiu byli wyłącznie obcy ludzie. Wszyscy inni, wszyscy, którzy się liczyli, zapomnieli o niej. Mocno odczuwała działanie xanaksu. A może to była tequila?
Dotknął jej podbródka, musnął delikatnie krawędź żuchwy, sprawiając, że przeszedł ją dreszcz. Takie dotknięcie jej wymagało śmiałości, nikt już tego nie robił.
– Jestem Troy – przedstawił się.
Spojrzała w jego błękitne oczy i poczuła ciężar samotności. Kiedy ostatnio pragnął jej jakiś mężczyzna?
– Tully Hart – odpowiedziała.
– Wiem.
Pocałował ją. Smakował słodko, jakimś likierem, i papierosami. A może trawą. Chciała się roztopić w czysto fizycznym doświadczeniu, rozpuścić jak kawałek czekolady. Chciała zapomnieć o wszystkim, co jej w życiu nie wyszło. I o tym, że skończyła w takim miejscu jak to. Sama w morzu obcych.
– Pocałuj mnie jeszcze raz – powiedziała, choć nie cierpiała tonu żałosnego błagania w swoim głosie.
Pamiętała to brzmienie z dzieciństwa, gdy była małą dziewczynką z nosem przyciśniętym do szyby, czekającą na powrót matki. „Co jest ze mną nie tak?” – pytała tamta dziewczynka każdego, kto zechciał słuchać, ale nigdy nie uzyskała odpowiedzi. Tully przyciągnęła do siebie nieznajomego, ale nawet gdy ją całował i napierał na nią ciałem, poczuła, że zaczyna płakać, a gdy łzy popłynęły, nic już nie mogło ich powstrzymać.
3 września 2010, 02:01
Tully wyszła z baru ostatnia. Drzwi zatrzasnęły się za nią, a neon syknął i zgasł. Było po drugiej w nocy i ulice Seattle opustoszały. Ucichły.
Niepewnie szła śliskim chodnikiem. Pocałował ją mężczyzna – nieznajomy – a ona się rozpłakała.
Żałosne. Nic dziwnego, że się wycofał.
Lało jak z cebra. Pomyślała, że się zatrzyma, odchyli głowę i zacznie połykać deszcz, dopóki się nie utopi. To nie byłoby takie złe.
Miała wrażenie, że droga do domu trwa całe godziny. W budynku minęła portiera, nie patrząc mu w oczy. W windzie zobaczyła swoje odbicie w pokrywających ściany lustrach.
_O Boże._
Wyglądała koszmarnie. Kasztanowe włosy – z długimi odrostami – tworzyły ptasie gniazdo, a tusz spływał z rzęs na policzki, rozmazując się jak akwarela.
Drzwi windy otworzyły się i Tully wyszła na korytarz. Tak się zataczała, że dopiero po chwili dotarła do swoich drzwi i cztery razy próbowała trafić kluczem do zamka. Zanim otworzyła, poczuła, że kręci jej się w głowie, która znowu ją rozbolała.
Gdzieś pomiędzy jadalnią a salonem wpadła na stolik i omal się nie przewróciła. Uratowała ją sofa. Tully osunęła się z westchnieniem na grubą, białą poduchę. Stolik był zasypany pocztą. Rachunki i czasopisma.
Zamknęła oczy i pomyślała, jakim bajzlem stało się jej życie.
– A niech cię, Katie Ryan – szepnęła do najlepszej przyjaciółki, której nie było.
Ta samotność była nie do zniesienia. Lecz jej najlepsza przyjaciółka odeszła. Umarła. Od tego wszystko się zaczęło. Od straty Kate. Czy to nie żałosne? Tully zaczęła opadać na dno po śmierci przyjaciółki i nie potrafiła się od niego odbić.
– Potrzebuję cię – dodała. A potem to wykrzyczała: – Potrzebuję cię!
Cisza.
Głowa jej opadła. Tully zasnęła? Może…
Kiedy z powrotem otworzyła oczy, zaczęła wpatrywać się załzawionym wzrokiem w stos poczty na stoliku do kawy. Głównie rachunki, katalogi i czasopisma, których od dawna nie czytała. Gdy już miała odwrócić wzrok, jedno ze zdjęć przykuło jej uwagę.
Zmarszczyła brwi i nachyliła się. Odsunęła koperty, by wygrzebać magazyn „Star”, który leżał na spodzie. W prawym górnym rogu znajdowało się niewielkie zdjęcie jej twarzy. Niezbyt udane. Nie takie, z którego mogłaby być dumna. Pod spodem jedno straszne słowo:
„Uzależniona”.
Chwyciła czasopismo drżącymi dłońmi i otworzyła je. Strony migały jedna za drugą, aż ponownie znalazła swoje zdjęcie.
Krótki artykuł, nawet nie zajmował strony.
PRAWDZIWA HISTORIA, KTÓRA KRYJE SIĘ ZA PLOTKAMI
Starzenie się nie jest łatwe dla znanych kobiet, lecz dla Tully Hart, byłej gwiazdy święcącego niegdyś triumfy programu _Dziewczyńska godzina,_ okazuje się wyjątkowo trudne. Chrześnica pani Hart, Marah Ryan, udzieliła naszej redakcji informacji na zasadzie wyłączności. Pani Ryan, l. 20, potwierdza, że pięćdziesięcioletnia Tully Hart zmaga się ostatnio z demonami, które prześladowały ją przez całe życie. Według pani Ryan w ostatnich miesiącach pani Hart „niepokojąco przytyła”, nadużywając leków i alkoholu…
_O mój Boże!_
Marah.
Zdrada zabolała tak bardzo, że Tully nie była w stanie oddychać. Doczytała artykuł do końca, a potem pozwoliła, by czasopismo wypadło jej z rąk.
Ból, którego nie dopuszczała do siebie od miesięcy, od lat, nagle ożył i zaciągnął ją w najbardziej ponure i samotne miejsce na świecie. Po raz pierwszy Tully nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, że kiedykolwiek wygrzebie się z tej przepaści.
Wstała chwiejnie, łzy zamgliły jej wzrok, gdy sięgnęła po kluczyki do auta.
Nie mogła tak dłużej żyć.ROZDZIAŁ 3
3
O czwartej w nocy Johnny zrezygnował z prób zaśnięcia. Skąd mu przyszło do głowy, że uda mu się usnąć w noc po pogrzebie żony?
Odsunął kołdrę i wstał z łóżka. Deszcz łomotał o kryty gontem dach, jego echo niosło się po całym domu. Johnny dotknął włącznika przy kominku w sypialni, rozległo się stuknięcie i gwizd, a potem ożyły niebieskie i pomarańczowe płomyki, skacząc po sztucznym polanie. Poczuł delikatny zapach gazu. Stał tak kilka minut, wpatrując się w ogień.
Potem zaczął się wałęsać po domu. To jedyne określenie, jakim potrafił opisać sposób, w jaki bezwiednie przechodził z pokoju do pokoju. Co pewien czas orientował się, że stoi gdzieś i wpatruje się w coś, nie kojarząc, kiedy tu przyszedł ani dlaczego przystanął akurat tutaj.
W którymś momencie znalazł się z powrotem w sypialni. Jej szklanka na wodę wciąż stała na stoliku nocnym. Podobnie jak okulary do czytania i rękawiczki, w których pod koniec spała, bo ciągle było jej zimno. Równie wyraźnie jak własny oddech usłyszał jej głos: „Byłeś moim jedynym, Johnie Ryan. Kochałam cię z każdym swoim oddechem przez dwadzieścia lat”. To właśnie powiedziała mu w swą ostatnią noc. Leżeli razem w łóżku, on obejmował ją, bo ona była zbyt słaba, by przytulić jego. Pamiętał, że wtulił twarz w zagłębienie jej szyi i powiedział: „Nie zostawiaj mnie, Katie. Jeszcze nie teraz”.
Zawiódł ją nawet wtedy, gdy umierała.
Ubrał się i zszedł na dół.
Salon zalewało rozmyte szare światło. Deszcz skapywał z okapów, łagodząc kontury krajobrazu. W kuchni zobaczył cały blat starannie umytych i wytartych naczyń, które rozłożono na ściereczkach, i kosz na śmieci pełen papierowych talerzyków i serwetek w jaskrawych kolorach. Lodówka i zamrażarka były wypełnione przykrytymi folią pojemnikami. Teściowa zrobiła wszystko, co należy, gdy on krył się samotnie na zewnątrz, w ciemnościach.
Parząc kawę, próbował wyobrazić sobie nową wersję swojego życia. Widział jedynie puste miejsce przy stole w jadalni, nie tę osobę za kierownicą, śniadanie robione nie tymi rękoma.
_Bądź dobrym ojcem. Pomóż im się z tym uporać._
Oparł się o blat, popijając kawę. Gdy nalewał sobie trzecią filiżankę, poczuł, że kofeina podniosła mu poziom adrenaliny. Ręce zaczęły mu się trząść, więc odstawił kawę i wziął sok pomarańczowy.
Do kofeiny jeszcze cukier. Co w następnej kolejności – tequila? Właściwie nie podjął decyzji, by się ruszyć. Po prostu wywędrował z kuchni, której każdy centymetr przypominał mu o żonie – lawendowy krem do rąk, który tak lubiła, tabliczkę z napisem JESTEŚCIE WYJĄTKOWI, którą wyciągała przy najdrobniejszych sukcesach dzieci, dzbanek na wodę, który odziedziczyła po babci i którego używała przy specjalnych okazjach.
Poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia, i się wzdrygnął.
Jego teściowa, Margie. Była już ubrana – miała na sobie dżinsy z wysokim stanem, tenisówki i czarny golf. Posłała mu znużony uśmiech.
Obok niej stanął Bud. Wyglądał na dziesięć lat starszego od żony. Przez ostatni rok jeszcze bardziej ucichł, choć i wcześniej nikt nie nazwałby go gadatliwym. Zaczął żegnać się z Katie na długo przed tym, jak reszta z nich zaakceptowała nieuniknione, a teraz, gdy odeszła, jakby stracił głos. Podobnie jak żona był ubrany swobodnie. Miał na sobie wranglery podkreślające chudość nóg i wystający brzuch, westernową koszulę w brązowo-białą kratę i szeroki pas ze srebrną sprzączką. Włosy stracił już dawno, ale kompensowały to gęste brwi.
Bez słowa przeszli do kuchni, gdzie Johnny nalał im po kubku kawy.
– Kawa. Bogu dzięki – powiedział szorstko Bud, biorąc kubek w swoje spracowane dłonie.
Popatrzyli na siebie.
– Musimy zawieźć Seana na lotnisko za godzinę, ale potem możemy wrócić i wam pomagać – odezwała się Margie. – Dopóki będziecie tego potrzebować.
Johnny był jej bardzo wdzięczny. Stała mu się bliższa niż własna matka, ale musiał być samodzielny.
Lotnisko. Tak!
To nie był po prostu kolejny dzień. Zobaczył to wyraźnie. Nie mógł udawać, że to zwykły dzień. Nie mógł dać dzieciom śniadania i zawieźć ich do szkoły, a potem pójść do pracy w telewizji i zająć się produkcją jakiegoś tandetnego programu rozrywkowego albo odcinka audycji lifestylowej, która nigdy nie zmieniła niczyjego stylu życia.
– Zabieram nas stąd – oznajmił.
– Och? – powiedziała Margie. – Dokąd?
Powiedział to, co pierwsze przyszło mu do głowy.
– Na Kauai.
Katie uwielbiała tę wyspę. Od zawsze planowali zabrać tam dzieci.
Margie przyjrzała mu się przez swoje nowe okulary ze szkłami niemal bez oprawek.
– Ucieczka niczego nie zmieni – mruknął Bud.
– Wiem, Bud. Ale ja tutaj po prostu tonę. Gdziekolwiek spojrzę…
– Tak – wszedł mu w słowo teść.
Margie dotknęła ramienia Johnny’ego.
– Jak możemy pomóc?
Teraz, gdy Johnny miał plan – choć niedoskonały i tymczasowy – poczuł się lepiej.
– Ja zajmę się rezerwacjami. Nie mówcie nic dzieciom. Niech się wyśpią.
– Kiedy wyjeżdżacie?
– Mam nadzieję, że dzisiaj.
– Lepiej zadzwoń do Tully i powiedz jej. Planowała być tu o jedenastej.
Johnny pokiwał głową, ale Tully była w tej chwili najmniejszym z jego zmartwień.
– Okej – powiedziała Margie, składając dłonie. – Wyczyszczę lodówkę i przeniosę wszystkie zapiekanki do zamrażarki w garażu.
– A ja odwołam dostawy mleka i dam znać na policję – dodał Bud. – Żeby mieli wasz dom na oku.
Johnny w ogóle o tym nie pomyślał. To Kate zawsze wszystko przygotowywała przed ich wyjazdami.
Margie poklepała go po ramieniu.
– Idź zrobić te rezerwacje. Zajmiemy się resztą.
Podziękował im obojgu i poszedł do swojego gabinetu. Usiadł do komputera i w niespełna dwadzieścia minut dokonał rezerwacji. Za dziesięć siódma miał już kupione bilety, wynajęty samochód i dom. Zostało tylko powiadomienie dzieci.
W pokoju chłopców podszedł do piętrowego łóżka i znalazł obu bliźniaków na dolnej części, wtulonych w siebie niczym para szczeniaków.
Poczochrał brązową czuprynę Lucasa.
– Hej, Skywalker, wstajemy.
– Ja chcę być Skywalkerem – wymamrotał Wills przez sen.
Johnny się uśmiechnął.
– Ty jesteś Zdobywcą, pamiętasz?
– Nikt nie wie, kim był Wilhelm Zdobywca – odparł Wills, siadając na łóżku. Miał na sobie czerwono-niebieską piżamę ze Spider-Manem. – Musiałaby być o nim jakaś gra.
Lucas usiadł, rozglądając się nieprzytomnie.
– Już pora do szkoły?
– Nie idziecie dzisiaj do szkoły – stwierdził Johnny.
Wills zmarszczył brwi.
– Bo mama umarła?
Johnny się wzdrygnął.
– Właściwie tak. Jedziemy na Hawaje. Nauczę was surfować.
– Ty nie umiesz surfować – stwierdził wciąż marszczący brwi Wills. Już był sceptyczny.
– A właśnie że umie. Prawda, tato? – zapytał jego brat spod swojej długiej grzywki. Pełen wiary Lucas.
– Za tydzień będę umiał – powiedział Johnny, a oni rozchmurzyli się i zaczęli podskakiwać na łóżku. – Umyjcie zęby i ubierzcie się. Wrócę za dziesięć minut spakować wasze rzeczy.
Chłopcy błyskawicznie pobiegli do łazienki, szturchając się po drodze łokciami. Johnny wyszedł powoli z ich pokoju i ruszył korytarzem. Zapukał do drzwi córki i usłyszał znużone:
– Co?
Zanim wszedł do jej pokoju, wstrzymał powietrze. Wiedział, że namówienie popularnej w szkole nastolatki do wyjazdu nie będzie łatwe. Nic nie liczyło się dla Marah bardziej niż przyjaciółki. Szczególnie teraz.
Stała przy nieposłanym łóżku i czesała swoje długie i lśniące czarne włosy. Ubrała się do szkoły w spodnie z komicznie niskim stanem i rozszerzanymi nogawkami oraz T-shirt jak dla niemowlaka. Jakby się wybierała w trasę z Britney Spears. Johnny stłumił irytację. To nie był moment na kłótnie o modzie.
– Hej – powiedział, zamykając za sobą drzwi.
– Hej – odpowiedziała, nawet na niego nie spojrzawszy. Jej głos miał w sobie pewną ostrość, której nabrał w czasie dojrzewania.
Johnny westchnął. Wyglądało na to, że nawet żałoba nie zmiękczyła Marah. O ile nie uczyniła jej jeszcze bardziej gniewną.
Córka odłożyła szczotkę i zwróciła się ku niemu. Teraz już rozumiał, dlaczego Kate tak często raniło jej osądzające spojrzenie. Marah miała bardzo przenikliwy wzrok.
– Przepraszam za wczorajszy wieczór – zaczął.
– Wszystko jedno. Mam dzisiaj po lekcjach trening piłkarski. Mogę wziąć auto mamy?
Usłyszał, że głos jej się załamał na ostatnim słowie. Usiadł na skraju łóżka córki i czekał, żeby się przysiadła. Gdy tego nie zrobiła, poczuł, że ogarnia go fala znużenia. Marah była taka krucha. Wszyscy byli teraz delikatni, ale Marah przypominała Tully. Obie nie potrafiły okazać słabości. Marah dostrzeże jedynie to, że przerwał jej przygotowania do szkoły, a poświęcała im więcej czasu niż mnich porannym modłom.
– Lecimy na Hawaje na tydzień. Możemy…
– Co? Kiedy?
– Wyjeżdżamy za dwie godziny. Kauai jest…
– Nie ma mowy! – wrzasnęła.
Jej wybuch był tak niespodziewany, że Johnny zapomniał, co chciał powiedzieć.
– Co?
– Nie mogę opuścić szkoły. Muszę zadbać o końcowe oceny. Obiecałam mamie, że będę się dobrze uczyć.
– To godne pochwały, Marah. Ale potrzebujemy trochę czasu razem jako rodzina. Żeby sobie to wszystko poukładać. Możesz zabrać ze sobą podręczniki, jeśli będziesz chciała.
– Jeśli będę chciała?! – Aż tupnęła nogą. – Nie masz zielonego pojęcia, jak jest w liceum. Wiesz, jaka jest konkurencja? Jak się dostanę do dobrego college’u, jeśli zawalę ten semestr?
– Przez jeden tydzień nic się nie stanie.
– Ha! Mam rozszerzoną matematykę. I WOS. I gram w tym roku w reprezentacji piłkarskiej.
Zdawał sobie sprawę, że może to załatwić dobrze albo źle. Tylko nie wiedział, jaki jest ten dobry sposób, i szczerze mówiąc, był zbyt zmęczony i zestresowany, żeby się przejmować.
Wstał.
– Wyjeżdżamy o dziesiątej. Spakuj się.
Chwyciła go za ramię.
– Pozwól mi zostać z Tully!
Spojrzał na nią i dostrzegł, że ze złości dostała czerwonych plam na bladej skórze.
– Tully? Jako opiekunka? Och… Nie.
– Babcia i dziadek zostaną ze mną w domu.
– Marah, jedziemy. Musimy pobyć razem, tylko we czwórkę.
Znów tupnęła nogą.
– Niszczysz mi życie.
– Nie sądzę.
Wiedział, że powinien powiedzieć coś mądrego i ponadczasowego. Ale co? Zdążył znienawidzić te wszystkie banały, które ludzie rozdają niczym miętówki po czyjejś śmierci. Nie wierzył, że czas uleczy tę ranę ani że Kate jest teraz w lepszym miejscu, ani że nauczą się żyć dalej. W żaden sposób nie umiałby skierować takich pustych słów do Marah, która najwyraźniej tak jak on ledwo utrzymywała się na powierzchni.
Odwróciła się, weszła do łazienki i zatrzasnęła drzwi.
Wolał nie czekać, aż zmieni zdanie. W swojej sypialni chwycił telefon i wybrał numer, wchodząc do garderoby, by poszukać walizki.
– Halo? – Po głosie Tully można było poznać, jak kiepsko się czuje.
Johnny wiedział, że powinien przeprosić za miniony wieczór, ale za każdym razem, gdy o tym myślał, czuł przypływ gniewu. Nie darował więc sobie wypomnienia jej rozczarowującego zachowania, ale już gdy o tym wspominał, wiedział, że ona będzie się bronić, i faktycznie to zrobiła.
– Kate tego chciała – powiedziała Tully.
Wkurzył się. Nadal mówiła, ale przerwał jej, oznajmiając:
– Jedziemy dziś na Kauai.
– Co?
– Musimy spędzić trochę czasu razem. Sama tak mówiłaś. Wylatujemy o drugiej Hawaiian Airlines.
– Niewiele czasu na przygotowania.
– Tak. – Też go to martwiło. – Muszę lecieć.
Nadal coś mówiła, pytała chyba o pogodę, ale on się rozłączył.
W tamto popołudnie w środku tygodnia w październiku 2006 międzynarodowy port lotniczy SeaTac był zaskakująco zatłoczony. Przyjechali wcześniej, żeby podrzucić na samolot brata Kate, Seana, który wracał do domu.
Johnny odebrał karty pokładowe z automatu, a potem popatrzył na dzieci. Każde z nich wpatrywało się w jakieś elektroniczne urządzenie. Marah wysyłała esemesa na swojej nowej komórce. Nie miał pojęcia, co to jest esemes, i nie obchodziło go to. To Kate chciała, żeby ich szesnastoletnia córka miała telefon komórkowy.
– Martwię się o Marah – powiedziała Margie, podchodząc do niego.
– Wygląda na to, że niszczę jej życie, zabierając ją na Kauai.
Margie cmoknęła.
– Jeśli nie niszczysz szesnastolatce życia, to znaczy, że jej nie wychowujesz. Nie tym się martwię. Myślę, że ona żałuje tego, jak traktowała matkę. Zwykle się z tego wyrasta, ale jeśli matka umiera…
Automatyczne drzwi za nimi otwarły się z sykiem i do hali wbiegła Tully. Miała na sobie letnią sukienkę, sandałki na niebotycznie wysokich szpilkach i biały kapelusz z szerokim rondem. Ciągnęła za sobą walizkę Louis Vuitton.
Zatrzymała się przed nimi bez tchu.
– Co? No co? Chyba zdążyłam?
Johnny gapił się na Tully. Co ona tu, do diabła, robi? Margie powiedziała coś cicho, a potem potrząsnęła głową.
– Tully! – zawołała Marah. – Bogu dzięki.
Johnny wziął Tully pod rękę i odciągnął na bok.
– Nie jesteś zaproszona na ten wyjazd, Tul. Jedziemy tylko we czwórkę. Nie wierzę, że pomyślałaś…
– Och – szepnęła to tak cicho, że zabrzmiało jak westchnienie. Widział, jak bardzo ją zranił. – Powiedziałeś „my”. Myślałam, że mnie też masz na myśli.
Wiedział, ile razy w życiu została porzucona, zostawiona przez matkę, ale nie miał siły martwić się teraz o Tully Hart. Tracił kontrolę nad własnym życiem i mógł myśleć jedynie o swoich dzieciach i o tym, żeby jakoś wytrwać. Mruknął coś pod nosem i odwrócił się od niej.
– Chodźcie, dzieci – powiedział szorstko, dając im zaledwie chwilę na pożegnanie się z Tully. Objął teściów i szepnął: – Do zobaczenia.
– Pozwól jej lecieć z nami – jęczała Marah. – Proszę…
Johnny ruszył dalej. Nie był w stanie zareagować inaczej.
Przez sześć godzin, zarówno w powietrzu, jak i na lotnisku w Honolulu, córka całkowicie ignorowała Johnny’ego. Na pokładzie samolotu niczego nie zjadła, nie obejrzała filmu ani nie czytała. Siedziała po drugiej stronie przejścia niż on z chłopcami, miała zamknięte oczy i kiwała głową do muzyki, której nie słyszał.
Powinien dać jej znać, że choć czuje się samotna, nie jest sama. Powinien się upewnić, że córka wie, że on jest obok, że nadal są rodziną, choć ta konstrukcja wydaje się teraz tak chwiejna. Lecz na to musiał przyjść odpowiedni moment. Przy nastolatkach trzeba ostrożnie wybierać chwilę na kontakt, bo inaczej można takiej próby gorzko żałować.
Wylądowali na Kauai o czwartej po południu czasu hawajskiego, ale Johnny miał wrażenie, że podróż trwała wiele dni. Wychodzili z samolotu rękawem, chłopcy pierwsi. W zeszłym tygodniu śmialiby się w takim momencie, teraz byli cicho.
Zrównał krok z Marah.
– Hej.
– Co?
– Nie można powiedzieć „hej” do własnej córki?
Przewróciła oczami, nie zwalniając kroku.
Minęli taśmy do odbierania bagażu, gdzie kobiety w tradycyjnych hawajskich sukienkach wręczały czerwone i białe girlandy z kwiatów gościom, którzy mieli wykupiony pakiet wczasowy.
Na zewnątrz słońce mocno prażyło. Różowe bugenwille w pełnym rozkwicie oplatały ogrodzenie otaczające park. Johnny poprowadził wszystkich na drugą stronę ulicy, do punktu wynajmu samochodów. Po dziesięciu minutach jechali srebrnym mustangiem kabrioletem na północ jedyną autostradą na wyspie. Zatrzymali się w sklepie Safeway, nakupili jedzenia, a potem wsiedli z powrotem do auta.
Po prawej rozciągała się niekończąca się linia wybrzeża z plażami o złotym piasku, zalewanymi pienistymi, błękitnymi falami i poprzecinanymi wysepkami czarnej wulkanicznej skały. Im dalej na północ, tym krajobraz stawał się bujniejszy i bardziej zielony.
– Ach, jak tu ładnie – powiedział do Marah, która siedziała obok w fotelu pasażera zgarbiona i wpatrzona w komórkę. Znów te esemesy.
– Taa – odpowiedziała, nie podnosząc wzroku.
– Marah – rzucił ostrzegawczym tonem. Jakby mówił: „Stąpasz po cienkim lodzie”.
Spojrzała na niego.
– Ashley przesyła mi pracę domową. Mówiłam ci, że nie powinnam opuszczać szkoły.
– Marah…
Zerknęła w prawo.
– Fale. Piasek. Grubi biali ludzie w hawajskich koszulach. I skarpetkach do sandałów. Wspaniałe wakacje, tato. Od razu zapomniałam, że mama dopiero co umarła. Dzięki.
I wróciła do esemesowania na motoroli Razr.
Poddał się. Droga przed nimi wiła się wzdłuż wybrzeża, opadając w dół wśród zieleni doliny Hanalei.
Miasteczko Hanalei tworzyła wesoła mieszanka drewnianych budynków, kolorowych szyldów i stanowisk z lodami _shave ice_. Johnny skręcił w drogę wskazaną przez MapQuest i natychmiast musiał zwolnić z powodu rowerzystów i surferów zajmujących obie strony ulicy.
Dom, który wynajęli, był staroświeckim hawajskim bungalowem przy Weke Road. Johnny wjechał na podjazd wysypany kruszonymi koralami.
Chłopcy natychmiast wysiedli z auta. Byli zbyt podekscytowani, by choćby jeszcze chwilę wytrzymać w zamknięciu. Johnny zaniósł dwie walizki na schodki od frontu i otworzył drzwi. Na drewnianych podłogach stały bambusowe meble w stylu lat pięćdziesiątych, z grubymi, kwiecistymi poduszkami. Kuchnia z drewna koa i kącik jadalny znajdowały się po lewej stronie głównego holu, a wygodny salon po prawej. Sporej wielkości telewizor ucieszył chłopców, którzy natychmiast popędzili przez dom, wrzeszcząc:
– Ja wybieram pierwszy!
Johnny podszedł do przesuwnych drzwi tarasu wychodzącego na ocean. Trawnik dochodził do zatoki Hanalei Bay. Johnny pamiętał ostatni raz, gdy byli tu z Kate. „Zabierz mnie do łóżka, Johnny Ryanie. Nie pożałujesz…”.
Wills wpadł na niego z całym impetem.
– Jesteśmy głodni, tato.
Lucas wyhamował tuż przy nich.
– Umieramy z głodu.
Oczywiście. W domu była już prawie dziewiąta wieczorem. Jak mógł zapomnieć o tym, że dzieciom należy się kolacja?
– Jasne. Pójdziemy do baru, który z mamą uwielbiamy.
Lucas zachichotał.
– My nie możemy iść do baru, tato.
Johnny poczochrał mu włosy.
– W stanie Waszyngton pewnie nie, ale tutaj jak najbardziej możecie.
– Ale fajnie – powiedział Wills.
Johnny usłyszał, że Marah rozpakowuje w kuchni zakupy. Uznał, że to dobry znak. Nie musiał jej o to prosić ani nic nakazywać.
W niecałe pół godziny wybrali pokoje, rozłożyli rzeczy i przebrali się w szorty i T-shirty, a potem ruszyli spokojną ulicą do starego, przypominającego ruderę drewnianego budynku blisko centrum miasteczka. Tahiti Nui.
Kate uwielbiała staroświecki polinezyjski kicz tego miejsca, który był tu czymś więcej niż dekoracją. Podobno wystrój baru nie zmienił się od ponad czterdziestu lat.
We wnętrzu pełnym turystów i miejscowych, łatwych do odróżnienia po strojach – znaleźli niewielki bambusowy stolik nieopodal „sceny” – podwyższenia o powierzchni metr na półtora z dwoma taboretami i dwoma mikrofonami.
– Fajnie tu jest! – oznajmił Lucas, energicznie kołysząc się na krześle.
Johnny bał się, że krzesło się przewróci i w normalnych okolicznościach coś by powiedział, postarał się pohamować chłopców, lecz ich entuzjazm był właśnie tym, po co tutaj przyjechali, więc dał spokój i zajął się swoją butelką corony. Zmęczona kelnerka właśnie niosła im pizzę, gdy pojawił się zespół – dwóch Hawajczyków z gitarami. Pierwszym utworem, który zagrali, było _Somewhere over the rainbow_ Israela Kamakawiwo’ole’a na ukulele.
Johnny miał wrażenie, jakby Kate pojawiła się na ławce obok, oparła o niego i śpiewała cicho, fałszując, ale gdy się odwrócił, zobaczył tylko Marah, która natychmiast zmarszczyła brwi.
– Co? Wcale nie esemesuję.
Nie wiedział, co powiedzieć.
– Nieważne – rzuciła Marah, ale wyglądała na rozczarowaną.
Zaczął się kolejny utwór. _When you see Hanalei by moonlight…_
Piękna kobieta o rozjaśnionych słońcem blond włosach i promiennym uśmiechu weszła na maleńką scenę i zaczęła tańczyć hula do tej piosenki. Gdy muzyka się skończyła, podeszła do ich stolika.
– Pamiętam cię – zwróciła się do Johnny’ego. – Twoja żona chciała się zapisać na lekcje hula, gdy tu ostatnio byliście.
Wills obrzucił ją spojrzeniem.
– Mama nie żyje.
– Och – powiedziała tancerka. – Tak mi przykro.
Boże, jak Johnny miał dość tych słów.
– To miłe, że ją pani pamięta – odarł znużonym tonem.
– Miała piękny uśmiech – powiedziała kobieta.
Johnny pokiwał głową.
– Cóż. – Poklepała go po ramieniu, jakby byli przyjaciółmi. – Mam nadzieję, że ta wyspa wam pomoże. Jeśli jej na to pozwolicie. Aloha.
Później, gdy wracali do domu w gasnącym świetle dnia, chłopcy byli już tak zmęczeni, że zaczęli się kłócić, a Johnny zbyt wykończony, by się tym przejąć. W domu pomógł im przyszykować się do snu, przykrył ich i pocałował na dobranoc.
– Tato? – zapytał Wills sennym głosem. – Będziemy się jutro kąpać?
– Pewnie, Zdobywco. Po to tu jesteśmy.
– Ja na pewno wejdę pierwszy. Lucas to tchórz.
– Wcale nie.
Johnny pocałował ich jeszcze raz i wstał. Idąc przez dom w poszukiwaniu córki, przeczesał włosy dłonią i westchnął. Znalazł ją na okalającej cały dom werandzie. Siedziała na leżaku. Zatoka skąpana była w księżycowym blasku. W powietrzu czuć było sól, morze i kwiaty plumerii. Oszałamiający, słodki i uwodzicielski zapach. Wzdłuż trzykilometrowej linii plaży rozsiane były ogniska, wokół których stały i tańczyły cienie ludzi. Ich śmiech unosił się ponad szumem fal.
– Powinniśmy byli tu przyjechać, kiedy jeszcze żyła – odezwała się Marah.
Jej głos wydawał się taki młody, smutny i odległy.
Zabolało. Mieli taki zamiar. Ileż to razy planowali wyjazd, żeby odwołać go z jakiegoś zupełnie dziś nieistotnego powodu? Wydaje ci się, że masz na wszystko mnóstwo czasu, i nagle się okazuje, że to nieprawda.
– Może patrzy na nas teraz.
– Taa. Na pewno.
– Wielu ludzi w to wierzy.
– Żałuję, że do nich nie należę.
Johnny westchnął.
– Taa. Ja też.
Marah wstała. Spojrzała na niego. Smutek, który ujrzał w jej oczach, był dojmujący.
– Nie miałeś racji.
– W czym?
– Ten widok niczego nie zmienia.
– Pragnąłem odmiany. Możesz zrozumieć?
– No cóż… Ja pragnęłam zostać.
Po tych słowach odwróciła się i weszła do domu. Drzwi się zasunęły. Johnny stał, wstrząśnięty jej słowami. Tak naprawdę nie pomyślał, czego potrzebują jego dzieci. Wetknął ich potrzeby między swoje i uznał, że tak wszystkim będzie lepiej.
Kate byłaby rozczarowana. Już. Znowu. Co gorsza, wiedział, że córka ma rację.
Ten widok niczego nie zmieniał.ROZDZIAŁ 4
4
Nawet w raju – a może zwłaszcza w raju – Johnny spał źle, nieprzyzwyczajony do samotności, ale każdego ranka wyrywał go ze snu blask słońca na błękitnym niebie i szum fal, które jakby się śmiały, sunąc po piasku. Zwykle Johnny budził się pierwszy. Zaczynał dzień od filiżanki kawy na werandzie. Stąd obserwował poranek nad niebieskimi wodami zatoki, której kształt przypominał podkowę. Często mówił stamtąd do Kate. Żałował, że nie powiedział tych słów wcześniej. Pod koniec, gdy Kate umierała, atmosfera w ich domu przypominała delikatną, szarą mgłę, była smutna i przyciszona. Wiedział, że Margie kazała Katie mówić o tym, co ją przeraża – że zostawi dzieci, o świadomości, że będą cierpiały, o jej bólu – ale Johnny nie potrafił słuchać, nawet tamtego ostatniego dnia.
„Jestem gotowa, Johnny – powiedziała głosem cichym niby muśnięcie piórkiem. – Ty też musisz być gotowy”. „Nie mogę” – odpowiedział. A powinien był odpowiedzieć: „Zawszę będę cię kochać”. Powinien był trzymać ją za rękę i powtarzać, że jest w porządku.
– Przepraszam, Kate – wyznał teraz, zbyt późno.
Czekał na znak, że usłyszała. Podmuch we włosach, kwiat opadający na kolana. Cokolwiek. Ale nie było nic. Tylko szum fal, przetaczających się figlarnie po piasku.
Pomyślał, że wyspa pomogła chłopcom. Byli zajęci od świtu do nocy. Ścigali się po ogrodzie, uczyli bodysurfingu na załamujących się pienistych falach i zakopywali się nawzajem w piasku. Lucas często mówił o Kate, wspominał o niej przy każdej okazji niemal codziennie. Brzmiało to tak, jakby była w sklepie i miała zaraz wrócić do domu. Na początku reszta czuła się z tym nieswojo, ale z czasem Lucas w ten właśnie uparty sposób, jak delikatne, powracające fale, wprowadził Kate z powrotem do ich kręgu, podtrzymał jej obecność, pokazał im, jak ją pamiętać. „Mamie by się podobało” stało się jak refren i pomagało im wszystkim.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki