- W empik go
Pozwólcie nam krzyczeć - ebook
Pozwólcie nam krzyczeć - ebook
Młoda kobieta Magdalena zostaje skierowana do przymusowej pracy na niemieckiej prowincji. Trafia do niewielkiej miejscowości, gdzie prócz Polaków pracują także Białorusini, Ukraińcy, Francuzi i Belgowie. Pozostają pod nadzorem bawarskich pracodawców. Wśród bohaterów z obu grup są dobrzy i źli, a wojenny świat nie jest czarno-biały. Ich losy przeplatają się ze sobą pokazując przyjazne i mroczne strony ludzkich relacji. Magdalena, chcąc przetrwać w zastanej rzeczywistości, będzie zmuszona podejmować niełatwe decyzje.
Dalsze losy bohaterki zostały przedstawione w powieściach: "Przerwa na życie" oraz "Wizyta".
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-8816-2 |
Rozmiar pliku: | 626 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Jesteście syntezą wspomnień o wielu ludziach. I rezygnacją z wielu z nich._
_Przychodziliście do mnie w ciągu długich dni i upominaliście się o swoje prawa. Byliście pewni, że tylko pamięć może uratować świat przed nowym strasznym głupstwem._
_Udało się wam przekonać mnie. Musicie teraz dokonać tego samego w stosunku do wszystkich, z którymi zetkną was losy książki._
_Rozstajemy się._
_Idźcie w świat i mówcie ludziom to, co przez tyle godzin było rozmową między nami. To są sprawy wielkie i ważne: miłośći walka, cierpienie, klęski i zwycięstwa; ludzie od początku świata nie zaznali mocniejszych uczuć. Doznawaliście ich rozrzutnie. Obmywaliście twarze we wszystkich strumieniach, które biją z łona ziemi. W tym ostatnim także. Nie potrafiłam was przed tym obronić. Każdy z nas umiera wcześniej od swoich pragnień._
_Mieliście wielką władzę nade mną, o wiele większą niż ta, która się wam należała. Podejrzewałam nieraz, że to nie ja wam, ale wy mnie dyktujecie swoje losy. Usamodzielniliście się tak dalece, że niekiedy przyszło wam robić jakieś głupstwa wbrew mojej woli i mówić słowa, których ani ja, ani nikt inny zabronić wam nie był w stanie._
_Ale może właśnie dlatego, nawet dla mnie staliście się tak bardzo żywymi ludźmi, że uważałam was bardziej za partnerów w pisaniu, niż za bohaterów mojej książki._
_Rozstajemy się nie na długo._
_Wiem, że będę musiała podjąć wkrótce na nowo trud zapisywania waszego życia. Nie będzie mi zaoszczędzona żadna wasza troska, ale też i radości nie będziecie skrywać przede mną._
_Czekają nas razem trudne lata. Będziemy musieli przekazać je w okrutnej szczerości tym, którzy od nas zechcą się uczyć niepojętej sztuki życia, a których nie będziemy mogli obdarzyć niczym więcej poza gorzką prawdą o błądzeniu po grząskich i poplątanych drogach, zawsze pod wiatr, pod cały smutek naszej epoki. Albowiem nawet wtedy, gdy udawało nam się wygrywać nasze małe walki – czuliśmy, jak znikomy jest nasz udział w tej wielkiej, w tej niekończącej się, której głuche odgłosy przycichły tylko na chwilę, aby świat mógł usłyszeć skrzypienie piór przy podpisywaniu oszukujących historię paktów._
_Rozstajemy się, gdy zżera nas uczucie daremności._
_Gdy znów trzeba krzyczeć._I
Profesor szedł szybko długim korytarzem szpitalnym, wyprzedzając nieco swoich dwóch umundurowanych towarzyszy. Posługaczka w białym kitlu opuszczała właśnie papierowe zaciemnienie na wysokie okna. Tylko dwa w końcu korytarza świeciły jeszcze nikłym blaskiem zmierzchu.
Na dworze padał deszcz, powolny deszcz wiosenny. Kobieta popatrzyła chwilę na krople spływające po szybie, potem rozluźniła sznur rolety. Zwój papieru opadł z chrzęstem. Otwór okienny zgasł, jakby go nagłym chluśnięciem zalała fala ciemnego deszczu.
Profesor szedł w uciekające przed nim światło, ale zanim czarna zasłona opadła na ostatnie jego źródło, jakieś drzwi otworzyły się bezszelestnie, a jeden z towarzyszących mu ludzi powiedział cicho:
– To tutaj.
Pierwsze spojrzenie wchodzącego lekarza pada zwykle na chorego, ale wzrok profesora zatrzymał się najpierw na wysokiej postaci człowieka, który na jego powitanie wstał z krzesła.
„Ojciec” – pomyślał.
Profesor nie znał się na wojskowych dystynkcjach; generała od kaprala odróżniał raczej po kroju cholew niż po wzorach wyszywanych sutaszem. Naramienniki munduru Niemca lśniły jednak złotem zbyt natarczywie, aby mógł nie zauważyć tego szczegółu. Krótkim spojrzeniem obrzucił także jego twarz, szarą, powleczoną znużeniem tak głębokim, że zgasła jej barwa wydawała się prawie malarskim efektem przy świetnym kolorycie munduru.
Niemiec zbliżył się szybko do profesora i uścisnął mu rękę.
– Jest pan nareszcie – powiedział z ulgą.
Profesor nie lubił mieć do czynienia z ludźmi okazującymi mu zbyt wiele zaufania.
– O co chodzi? – zapytał sucho.
Siedząca przy łóżku pielęgniarka podniosła abażur lampki na stoliku – światło padło na twarz chorego, ale nie drgnął w niej żaden muskuł.
Profesor zdjął płaszcz, nałożył podany mu kitel; starannie zapinał guziki.
Młody lekarz niemiecki, którego światło lampki wydobyło z mroku przy łóżku, zdenerwowanym głosem opisywał wypadek. O ojcu mówił „Herr General” i schylał się w ukłonie, o synu „Herr Sturmführer” i nie kłaniał się, ponieważ tamten był tylko pacjentem.
Można było nie znać się na łacińskich terminach, których – prawdopodobnie ze względu na osobę ojca – nadużywał młody lekarz, można było nie rozumieć żadnego ze słów, które wyrzucał z siebie z pośpiechem, jakby to on miał za chwilę umrzeć, dręczony strasznym uczuciem niedopowiedzenia wszystkiego do końca. W barwie jego głosu była wieść o śmierci i profesor, przenosząc wzrok z jego rozgorączkowanej twarzy na blade oblicze hitlerowskiego dygnitarza, pragnął, żeby tamten to zrozumiał, żeby sam się tego domyślił, żeby tego nie musiał od niego usłyszeć.
Generał nie słuchał, co mówił lekarz. Wpatrywał się intensywnie w profesora.
– Mój syn ma dwadzieścia jeden lat – powiedział bez związku.
Profesor uczuł nagłe zażenowanie. Od początku wojny żył w bezustannym lęku, aż śmiesznym dla otoczenia. Każdy dźwięk dzwonka u drzwi był dla niego zapowiedzią nieszczęścia. Trzeba było z czegoś żyć, musiał więc na nowo podjąć się leczenia, o pracy naukowej i tak nie było mowy, bez pomocy i laboratorium – ale przyjmował chorych tylko z polecenia znajomych, i to w dość ścisłej dyskrecji. Operował w klinice przyjaciela za miastem. Wieczorami czytał Londona, Conrada i książki z Dzikiego Zachodu, wyszperane w bibliotece syna. Mówił wtedy, że wyjeżdża za granicę. Na widok niemieckiego munduru dostawał dreszczy. Teraz jednak jego potężny rozmówca w mundurze generała SS wydał mu się tak żałosny, że uczuł do niego prawie ugruntowaną pretensję za nielicujące z jego godnością zachowanie.
Pielęgniarka opuściła głowę, niemiecki lekarz zbliżył się do łóżka i gorliwie pochylił się nad chorym.
– Dwadzieścia jeden lat – powtórzył generał, zaglądając profesorowi w oczy.
Profesor odsunął się.
– No, tak – powiedział szybko. – Zobaczymy.
Badanie potwierdziło poprzednie przypuszczenia. Stan był beznadziejny: postrzał wątroby, z dużym krwotokiem wewnętrznym, za późno dana transfuzja. Zgon mógł nastąpić lada chwila.
Trzymając palce na pulsie chorego profesor dziwił się, że czuje jeszcze pod nimi to słabe drganie życia, ten wciąż jeszcze powtarzany meldunek istnienia.
– Kiedy to się stało? – spytał, żeby coś powiedzieć.
– W nocy.
– Jak to? I do tej pory...?
– Wypadek zdarzył się w lesie podczas polowania. – Niemiec szukał słów, aby nie powiedzieć niczego więcej ponad wyjaśnienia niezbędne lekarzowi.
Profesor zapytał pośpiesznie:
– Czy przede mną byli wzywani inni lekarze?
– Tak.
– Jaka jest ich opinia?
Profesor wiedział, że nie powinien był stawiać tego pytania. Ale skoro padło, nie zniżając spojrzenia czekał na odpowiedź.
Generał milczał. Chory poruszył się niespokojnie, jęknął. Dłoń zwisająca z łóżka rozwarła się i zamknęła gwałtownie. – To nie byli lekarze! – wybuchnął ojciec. – To były te wypędki, ci tandeciarze, którzy tu ściągają z Reichu. Byle młodszy asystent z Berlina jest tutaj dyrektorem szpitala.
Profesor zerknął kątem oka na niemieckiego młodszego kolegę. Stał oparty o ścianę z twarzą bez wyrazu w spokojnym oczekiwaniu zakończenia sceny.
– To nie byli lekarze. Co oni mogli mu pomóc? Pojęcia nie mają o ratowaniu człowieka. Ale pan! Pan! Tyle o panu słyszałem: znakomity polski uczony!
„Jeśli powiemy że nie będę operował, a on umrze – ojciec będzie pewny, że mógłbym go uratować, gdybym podjął się operacji – myślał profesor w popłochu. – Jeśli zacznę go operować, a on umrze mi pod nożem, wtedy i dla mnie nie będzie ratunku”. Profesor czuł, że na czoło występują mu krople potu. „Muszę mu powiedzieć!” – myślał gorączkowo, podczas gdy Niemiec powtarzał pośpiesznie:
– Pan! Tylko pan może go uratować. Mówiono mi, że wyjął pan odłamek granatu, tkwiący o milimetr od serca. W trzydziestym dziewiątym roku. Czy to prawda? Niech pan powie, czy to prawda?...
– Tak, ale to była jedyna rana, bez upływu krwi i ogólny stan chorego był...
– Pan nie sądzi chyba?... – głos Niemca drgnął i profesor zrozumiał, że niczego mu nie wytłumaczy.
– Proszę przygotować wszystko do operacji – powiedział do niemieckiego lekarza nie patrząc mu w oczy.
Kurt Eckelmann, dwudziestojednoletni Sturmführer, syn generała Eckelmanna – dowódcy dywizji SS na okupowanych terenach – umarł na stole operacyjnym, zanim profesor Łuminiecki zdążył wydać polecenie narkozy.
Ojciec przyjął jego śmierć z opanowaniem.
Gdy profesor wszedł do pokoju, żeby zabrać swój płaszcz, zastał go przy oknie z dłońmi splecionymi na piersiach. Odniósł wrażenie, że dopiero teraz widzi jego prawdziwą twarz: nieprzeniknioną tajemnicę naskórka i mięśni, przyzwyczajonych do kontrolowanego przez mózg układu.
– Odwiozę pana – odezwał się nagle, gdy profesor pośpiesznie narzucał palto.
Łuminiecki zastygł nie zdążywszy wciągnąć drugiego rękawa.
– Dziękuję – wyjąkał – proszę się nie trudzić.
Ale generał stał już w drzwiach i zapraszał go gestem do wyjścia. Idąc korytarzem wyprzedzał nieco profesora jakby popędzany niecierpliwym pragnieniem jak najszybszego wydostania się ze szpitalnych ścian, woni i ciszy.
Profesor postępował za nim. Wysoka, bardzo wyprostowana sylwetka Niemca wydawała mu się drażniącym szczegółem w białym krajobrazie szpitala, do którego przywykł od lat. Myślał, jak małą, jak żadną prawie rolę odegra w tragedii, której był świadkiem. Nie miał powodu, aby się bać. Wszystko stało się poza nim, poza zasięgiem jego interwencji. Nie można go było winić nawet za to, że przybył za późno. Wsiadł do samochodu w dwie minuty po zjawieniu się SS-manów w jego domu. A jednak – bał się. Dałby wiele za to, żeby generał zrezygnował z kurtuazji, którą mu chciał okazać, i pozwolił mu odejść ciemnymi ulicami, zanurzyć się w deszczu i mroku. Ale generał milczał, a profesor nie miał odwagi po raz drugi prosić go, aby zaniechał powziętego zamiaru.
Przed samochodem czekał młody, umundurowany kierowca. Gdy otwierał drzwiczki, profesor spostrzegł jego pełne żalu i zmieszania spojrzenie, jakim starał się przekazać generałowi swoje współczucie. Generał nie zwrócił ku niemu głowy, Wskazał profesorowi miejsce w tyle wozu, a sam usiadł z przodu, obok kierowcy.
Profesor przymknął oczy. Wóz ruszył miękko po gładkim cemencie szpitalnego dziedzińca. Gdy wyjechali za bramę, z ulgą powitał skręt w prawo, który był pierwszą nadzieją pomyślnego powrotu do domu. Wciąż nie podnosząc powiek czekał, przyczajony wewnętrznie, na każdy nowy zakręt, a gdy następował, kiedy przestawał się już go spodziewać, profesor opadał na poduszki samochodu, wyczerpany oczekiwaniem i lękiem.
Na prostym odcinku drogi myśl jego, uspokojona na chwilę, wracała do siedzącego przed nim człowieka, którego milczące cierpienie przyjmował jako jeszcze jeden objaw pychy jego narodu. W miarę jednak zbliżania się do domu profesor byłby może nawet skłonny wyrazić mu swoje współczucie – gdy nagle przez wpółotwarte okno wpadł gwałtowny, wilgotny powiew, w którym poczuł znajomy zapach Wisły.
Zaczął teraz myśleć o domu, o swoich dzieciach, o Zygmuncie, którego niewiadomy los mógł być także śmiercią. Poszedł na Węgry, ale czy przeszedł? Może nigdy nie będzie tego wiedział... Pozostawał jeszcze strach najbliższy o Magdalenę. I ona także była zagrożona. Wszyscy byli zagrożeni, ani jeden człowiek w kraju nad tą rzeką nie miał spokojnego dnia ani nocy. Ale ona... – profesor uczuł bolesne ukłucie w sercu – ona nie była przygotowana nawet na szczęście, a cóż dopiero na cierpienie. Począł się niecierpliwić, że samochód jedzie zbyt wolno. Chciał być już w domu, zobaczyć ją, upewnić się, że jest, że nic się jej nie stało.
Jechali przez most. Profesor uniósł ostrożnie powieki i patrzył długo na połyskującą w dole rzekę.
– Idź już! – powiedziała Magdalena. – Musisz się spieszyć.
– Zdążę – Andrzej wsunął ręce między jej plecy a mokry pień drzewa, pod którym stali. Padał drobny wiosenny deszcz. – Widzisz – powiedział – gdybyś się nie upierała, nie byłoby tych głupich odprowadzań i strachu przed godziną policyjną. Dlaczego właściwie nie chcesz?
Magdalena podniosła kołnierz płaszcza. Nie miała ochoty rozpoczynać codziennej dyskusji, która zawsze kończyła ich spotkanie. Ale wszystko wskazywało na to, że i ten wieczór nie będzie wyjątkiem.
– Nie kochasz mnie – szepnął Andrzej. Poruszyła się ze zniecierpliwieniem.
– Wszystko, co robię lub czego nie robię, sprowadzasz zawsze do tej jednej sprawy. A tymczasem jest wojna.
– Do licha z wojną! Może potrwać kilka lat, a ludzie muszą jednak żyć dalej. Jeść, ubierać się, żenić i rodzić.
– Daj mi spokój.
– Mówię, jak jest. Zobacz, jak się zachowują inni.
– Nie mam ochoty na udawanie życia.
– A na co masz ochotę?
– Nie wiem. Och, nie wiem!
Deszcz padał coraz gęstszy.
– Dobrze – rzekł Andrzej cierpko. – Nie rozstrzygniemy tego problemu na pięć minut przed godziną policyjną.
Magdalena dotknęła dłonią jego policzka.
– Nie gniewaj się – powiedziała łagodnie. – Musisz mnie zrozumieć.
Wciąż stali wsparci o siebie, czując własne oddechy. Ciemne niebo zamykało się nad nimi nisko, jak parasol, którego nie mieli.
– Rozumiem cię – rzekł cicho. – Chodź, odprowadzę cię do domu.
– Nie, nie odprowadzaj mnie już dalej. Pójdę sama, do mnie już blisko, a ty mógłbyś nie zdążyć.
– I jutro będzie znów to samo – westchnął Andrzej.
Magdalena jeszcze raz pogładziła go po policzku.
– Jutro! – powiedziała z udaną wesołością. – Jakże wiele spodziewasz się od życia!
Pobiegła przed siebie. Dopóki słyszała oddalające się kroki Andrzeja, czuła się bezpieczna. Kiedy ucichły – tylko cień mijanych drzew dodawał jej odwagi. Poczęła je liczyć, zawsze je liczyła wracając do domu.
Zatrzymała się, rozpoznawszy przód bramą ciemny kształt samochodu i ojca stojącego z jakimś człowiekiem w mundurze. Krzyknęła i w jednej chwili była przy nim. Ojciec przygarnął ją do siebie. Poczuła, że drży.
Niemiec był już przy samochodzie, teraz jednak – zawrócił. Podchodził bardzo powoli, bardzo powoli przemierzał tę małą przestrzeń, która ich dzieliła. Być może, gdyby ją przebył normalnym krokiem, profesor nigdy by tego nie uczynił, ale w tym zbliżaniu się, pozbawionym jakiegokolwiek pośpiechu, objawił mu się zamiar tak okrutny, że krzyknął, oderwał Magdalenę od siebie i pchnął ją w ciemność.
Rzuciła się z powrotem w aleję, w rząd przyjaznych drzew, które znała od dziecka. Teraz jednak był to odsłonięty szlak, który mógł ją wydać pierwszemu błyskowi reflektora.
Skręciła w boczną ulicę, biegła pod domami, nie zatrzymując się i nie oglądając się za siebie. Wreszcie przystanęła, żeby nabrać tchu. Z przeciwległego kierunku zbliżał się odgłos twardych, równo odmierzanych kroków patrolu.
Pchnęła bramę, pod którą przystanęła. Była zamknięta. Zaczęła w nią walić pięściami, uderzać kolanem, ale nie ustępowała. Wtedy odwróciła się i zaczęła uciekać w stronę, z której nadbiegła. Ulica wydała się jej kamiennym wąwozem, w którym każdy krok zdradzał ją dudniącym echem. I wydawał pogoni.II
Magdalena nie od razu mogła zdobyć się na ocenę sytuacji, w jakiej się znalazła. Wśród wszystkich uczuć, jakich doznawała, dominowało zaskoczenie. Nie rozumiała nic z tego, co się stało. Ostatni uścisk Andrzeja, krzyk ojca, ucieczka – i oto stuk kół wagonu, ciemność za oknami i bliskość oddechu ludzi, których twarzy nigdy nie widziała. Rozmawiali – usiłowali przewidzieć, jaka dostanie się im praca. Poruszyła ramionami, chciała obudzić się z tego złego snu, bo przecież to musiał być sen. Ale nie obudziła się, sen trwał – przerażający i duszny od stłoczonych ciał, płaczliwych głosów i przekleństw.
Gdy pociąg pędził przez noc, coraz bardziej odległą od nocy własnego domu i miasta, Magdalena czuła swoją klęskę tym dotkliwiej, że przyjmowała ją jako klęskę podwójną. Gdybyż to przynajmniej była kara! Gdyby można doznać choćby tej pociechy, że czegoś się dokonało, że to jest odwet, a nie przypadek.
Siedziała wciśnięta między jakieś dwa ciepłe istnienia ludzkie, zadowolona nieomal, że jest tak ciasno i gorąco, że wokół nie ma ani jednego centymetra na fizyczną samotność. Ludzie ukołysani rytmem pociągu, zmęczeni przeżyciami, milczeli.
Magdalena patrzyła na iskry, których lot czerwoną linią przekreślał ciemny prostokąt okna. Bolały ją szczęki, dopiero teraz uzmysłowiła sobie, jak bardzo miała je przez cały czas zaciśnięte. Przytuliła się do kogoś, kto siedział obok niej. Znów ucieszyła się, że jest tak ciasno.
Dzień i noc, dzień i noc toczył się pociąg po niemieckich szynach, przystawał na jakichś stacjach, odpoczywał na bocznych torach. Wtedy było najgorzej. Kilkugodzinne patrzenie na ten sam wykrój niemieckiego krajobrazu było nie do zniesienia. Zresztą krajobraz był wszędzie taki sam. Spoglądające z okien tego pociągu oczy nie dostrzegały gór, lasów ani rzek. Wszędzie głównym i jedynym motywem pejzażu były mundury. Gdy one zjawiały się w przestrzeni widzenia, znikało z niej wszystko, wszelka inna barwa i kształt. Pozostawała zieleń koloru _feldgrau_ – jedyna uroda tego kraju.
Gdy pociąg ruszał, wszyscy oddychali z ulgą.
Po drodze ubywało pasażerów. Na większych stacjach zjawiali się przedstawiciele miejscowych Arbeitsamtów, otwierali drzwi wagonów i wygarniali część ludzi. Poddawali ich przy tym jakimś specyficznym, błyskawicznym oględzinom, które ograniczały się do jednego wprawnego spojrzenia. Jeśli miasto było duże i przemysłowe, ludzie kurczyli się na ławkach, usiłowali pomniejszyć swój wzrost, odebrać inteligencję rysom twarzy. Żeby tylko nie podobać się taksatorskim spojrzeniom, żeby pojechać dalej. Duże miasta odstraszały groźbą bombardowań i głodu.
Podczas tych scen kupieckich Magdalena zachowywała się obojętnie. Siedziała bez ruchu na swoim miejscu, nie wykazując zainteresowania ludźmi, którzy ją oglądali. Zresztą rezygnowano z niej skwapliwie. Najbardziej optymistyczny urzędnik nie mógł sobie wyobrazić, żeby mogła pomóc w czymkolwiek Trzeciej Rzeszy. Jechała więc – nie bez mściwego zadowolenia – dalej.
Z południowych okien wagonu widok wznosił się w pofalowaną linię wzgórz zieleniejących nieśmiało. Na stacjach zaczęli się pojawiać mężczyźni w śmiesznych kurtkach z rogowymi guzikami. Przez okna stacyjnych budynków wyglądały dziewczęta w śmiałych dekoltach białych bluzek o bufiastych rękawach. Na tych stacjach ludzie z transportu wysiadali z ochotą, zresztą było ich coraz mniej. Północne miasta o dymiących kominach miały pierwszeństwo w dostawie ludzkiego towaru.
Na którejś stacji, reprezentowanej przez piętrowy domek o zielonych okiennicach, wygarnięto pociąg do czysta.
W pochodzie przez miasto w drodze do Arbeitsamtu kroczyła również i Magdalena. Nie miała żadnych bagaży, szła z rękami wsuniętymi głęboko w kieszenie płaszcza, wciąż mimo czterodniowej podróży – śmiesznie za elegancka, jak na to bawarskie miasteczko. Spoglądała na mijane ulice obojętnym wzrokiem znudzonego turysty. Wysokie obcasy jej pantofelków chwiały się na nierównym bruku.
W gospodzie „Grüne Wiese”, mieszczącej się obok okazałego budynku Arbeitsamtu, siedzieli niecierpliwiący się bauerzy. Czekali tu od rana, wypili już niezliczoną ilość piw, które w ogólnym rozrachunku obciążały koszty handlowe nabycia nowej siły roboczej. Urzędnikom Arbeitsamtu też szybko wysychało w gardle, a Trzecia Rzesza nie przewidywała funduszów reprezentacyjnych, przynajmniej w takich okolicznościach.
Niewielka salka gospody pustoszała szybko. Bauerzy chwyciwszy zdobycz wynosili się pośpiesznie. W końcu Magdalena została prawie sam na sam – nie licząc zaspanej bufetowej – z kierownikiem Arbeitsamtu.
Herr Piersch spoglądał na nią spode łba. Stu dwudziestu robotników rozdał okolicznym chłopom w ciągu krótkiego popołudnia, z nią jedną siedział do późnego wieczora, zachwalając ją każdemu, kto nieopatrznie pokazał się w drzwiach. Na próżno!
Magdalena zaczęła odczuwać coś w rodzaju złośliwej satysfakcji. Przybrała pozę wyszukanie niedbałą. Na ulicy przed oknem gospody zebrała się pokaźna grupka osób. Polacy wciąż jeszcze budzili sensację. Piersch wstał i rozpędził zbiegowisko, klnąc głośno i z upodobaniem. Kulał na lewą nogę. Stracił ją pod Kutnem w polskim Feldzugu. Skrzypiąca proteza przypominała mu przy każdym kroku, że Polacy są nie tylko wrogami jego narodu, ale także jego prywatnymi wrogami, a to znaczyło o wiele więcej.
Sam gospodarz „Grüne Wiese” postawił przed nim kufel piwa. Magdalena liczyła skrupulatnie, był to już siódmy, za który po odejściu chłopów musiał płacić sam. Poza skrzypieniem protezy był to bez wątpienia drugi powód niechęci do niej.
Pod oknem znów zatrzymało się kilku ludzi. Piersch pogroził im pięścią, ale ci nie rozeszli się tak prędko. Byli to jeńcy francuscy pod eskortą obłaskawionego sardynkami strażnika. Nie bali się Niemców, a lubili Polki.
Tymczasem w drzwiach gospody stanął gość, ku któremu Piersch rzucił się z wyciągniętymi rękoma. „Ten mnie zabierze” – pomyślała Magdalena. Miał na sobie zieloną kurtkę i miejskie, nieokreślonego koloru spodnie. Był wysoki i chudy. Trochę rudawy. Wygląd Polki zastanowił go, ale nie odstraszył. Po kilku słowach wyszedł na jaw powód tego optymizmu. Thalhammer – tak się nazywał – nie brał Magdaleny dla siebie, lecz dla swego krewnego, Wimmera, który nie mógł sam przyjechać do miasta i prosił jego o tę przysługę.
Piersch w obawie, aby klient nie rozmyślił się, wycofał się czym prędzej. Nie zapomniał jednak pobrać od Thalhammera osiemnastu marek, co stanowiło w jakiś dziwny sposób obliczoną wartość Magdaleny. Patrząc jak Thalhammer odlicza zmięte papierki pomyślała, że wobec tego, co się dzieje na świecie, śmieszne byłoby nawet oburzać się na sam fakt sprzedaży. To cena! Cena była wręcz obrażająca.
Thalhammer miał talent towarzyski, ale Magdalena nie czuła się na siłach, aby należycie go ocenić. Ponieważ do odejścia pociągu zostało jeszcze nieco czasu, postawił jej piwo i sam pociągając z olbrzymiego kufla z pokrywką dziwił się, że nie pije. Była piekielnie głodna i powiedziała mu o tym. Niestety, Thalhammer jako tak zwany _Selbstversorger_ nie posiadał kartek, a bez nich nie można było się pożywić na całym obszarze zwycięskiej Rzeszy.
Gdy opuścili wreszcie gospodę, cmokania i psykania Francuzów odprowadzały ich aż do zakrętu ulicy. Francuzi siedzieli na werandzie pod dachem budynku. Któryś z nich rzucił Magdalenie pudełko papierosów. Nie schyliła się po nie. Thalhammer zatrzymał się na chwilę, ale wnet ruszył za nią.
– Ładnej dziewczynie łatwiej przeżyć wojnę niż nam mężczyznom – powiedział.
Magdalena nie wiedziała, do czego zmierza. Wyczuła raczej, niż zrozumiała, jego grube intencje.
Milczała przez cały czas podróży – zresztą krótkiej. Waldgrube leżało o dwie stacje od miasta. Murowany dworzec wyglądał przyzwoicie. Pobliskie Monachium wywierało dodatni wpływ na ukwiecenie trawników, blask posadzki poczekalni i czystość tiulowych firanek w oknach mieszkania zawiadowcy. Kilka kroków za dworcem płynęła płytka, ale wartka rzeczka. Woda śmiała się srebrzyście na białych kamieniach dna. Po obydwu brzegach jeżyły się kładki. Kobiety w podkasanych spódnicach prały na nich bieliznę. Magdalena mimo woli podniosła kołnierz płaszcza. Padał deszcz ze śniegiem. Przeszli przez most i skręcili w stronę kościoła, osłoniętego aż po nasadę gotyckiej wieży nagimi jeszcze konarami drzew starego cmentarza. Po drugiej stronie drogi stał długi, biały dom, zamykający czworobok dużego gospodarstwa.
– To tutaj! – wskazał Thalhammer nie bez dumy. – Wimmer to najbogatszy gospodarz we wsi!
Magdalena nie miała ambicji tego rodzaju i Thalhammer nie doczekał się błysku podziwu w jej oczach.
Weszli do kamiennej, długiej sieni, a stamtąd do izby umeblowanej najdziwniej pod słońcem. Obok prostych, zaledwie oheblowanych ław i stołów stało w kącie pianino, połyskujące powierzchnią orzechowego forniru. Obok solidne biurko, a na nim wspaniały aparat radiowy. Między biurkiem a pianinem mieścił się okazały kosz, przykryty płótnem, spod którego żółte gąsięta przyglądały się przybyłym, ciekawie przekrzywiwszy łebki. Lewy kąt pokoju ozdobiony był starym kredensem pozbawionym górnych drzwiczek, wskutek czego obfita zawartość półek – składająca się ze starych gazet, szmat, czapek, resztek kożuchów – sypała się na ziemię w malowniczych zwisach.
W izbie, oprócz gąsiąt, nie było nikogo. Thalhammer zakaszlał, ale bez skutku. Gąsięta odpowiedziały uprzejmie nieokreślonym jakimś dźwiękiem. Zajrzał do sąsiednich izb – były puste. Dopiero gdy stanąwszy w sieni krzyknął, nie wiadomo komu posyłając jakieś słowa, na górze rozległy się człapiące kroki, a na podwórzu zapiał szeroko chłopięcy głos:
– Hermann! Hermann!
Postać, która zeszła z góry, była panią Wimmerową. Jakaś bezlitosna choroba zgięła ją wpół, tak że głowa jej znajdowała się na wysokości piersi Magdaleny. Z wysiłkiem prostując się obserwowała ją z dołu, obrzucając jej twarz nieufnym spojrzeniem ludzi upośledzonych. Thalhammer mówił coś do niej, ale Magdalena, choć nieźle znała niemiecki, nie mogła zrozumieć dialektu, którym na wsi zaczął się posługiwać. Frau Wimmer milczała.
Nagle w sieni rozległ się męski głos i jakby trzask rzucanego drzewa. Otworzyły się drzwi i stanął w nich, na tle malowniczej grupy cisnących się do izby ciekawskich, wysoki mężczyzna. Na nogach miał tylko grube skarpety, widoczne spod niezapiętych na sprzączki sportowych spodni. Drewniaki pozostawił w sieni.
– Hermann! – wyciągnął do niego rękę Thalhammer – zobacz, kogo ci przywiozłem.
Młody Wimmer, tak jak i jego matka, milcząco wyrażał niezbyt ugruntowany zachwyt nad osobą Polki. Przede wszystkim zawrócił do drzwi i zamknął je przed nosem ciekawych. Ci zresztą natychmiast przenieśli się pod nie domknięte okno.
Stali we czworo nieruchomo na środku izby. Nikt nie przemówił ani słowa. Gąsięta tylko od czasu do czasu odzywały się nieśmiało.
– Nie chcę u was zostać! – wybuchnęła Magdalena. – Nigdy tu nie zostanę! Puśćcie mnie! Puśćcie mnie do mego domu! – Czuła, że za chwilę się rozpłacze. Apatia, która nią zawładnęła od momentu znalezienia się w pociągu, opadła nagle, ustępując panicznej potrzebie działania. Wydało się, że dlatego rozporządzają nią jak przedmiotem, bo na to pozwala, bo się nie broni.
– Nigdy tu nie zostanę! – krzyknęła. – Nigdy! – Znów nikt nie odpowiedział. Wimmer pochylił się ku Thalhammerowi i mówił coś do niego. Głowy ciekawych wypełniły szczelniej okno. Gąsięta usypiały w swoim koszu. Wreszcie Wimmer, machnąwszy ręką, podszedł do biurka i wyjął z szuflady pieniądze. Osiemnaście marek. Gdy Thalhammer przeliczywszy starannie schował je do kieszeni, sprawa stała się jasna: Magdalena była własnością Hermanna Wimmera we wsi bawarskiej Waldgrube.
Na dworze zaczął padać deszcz. Ciekawi rozeszli się spod okna. Ruszył także Thalhammer. Mieszkał w sąsiedniej wsi, miał jeszcze przed sobą cztery kilometry drogi. Po jego wyjściu Magdalena próbowała znów protestować. Wygłosiła dłuższy monolog, w którym streściła swoje życie aż po spotkanie przed domem, nie szczędząc informacji o umiejętnościach, które nabyła na uniwersytecie, a które chyba u państwa Wimmerów nie znajdą zastosowania. Matka i syn słuchali w skupieniu.
Na Boga, musieli chyba rozumieć każde jej słowo. Mówiła przecież wyraźnie, tak okrągło układając zdania, jak sobie tego życzyła w gimnazjum jej ostatnia nauczycielka języka niemieckiego. Milczeli jednak uparcie, matka z opuszczoną głową, a Hermann z utkwionym w Polkę spojrzeniem. Gdy wciąż mówiła, przeplatając zdania groźbą i błaganiem, odwrócił się i począł wolno odchodzić w stronę drzwi. Przystanął i spojrzał na nią przez ramię. Potem wyszedł nakładając z trzaskiem drewniaki. Wimmerowa wyszła również, ale po chwili wróciła z kubkiem mleka i kawałkiem chleba. Bez słowa postawiła jedzenie na stole.
Magdalena czuła dotkliwy głód, ale wiedziała, że przełknięcie choćby kęsa będzie oznaczało kapitulację. Stała wciąż pośrodku izby, a Wimmerowa nie zamierzała zapraszać jej do jedzenia. Patrzyła na nią przez chwilę, potem poprawiła coś w koszyku z gąsiętami i wyszła z izby. Magdalena – po raz pierwszy sama od kilku dni – poczuła w sobie jakby rozluźnienie jakiejś wielkiej sprężyny. Teraz, gdy wiedziała, że nikt na nią nie patrzy, osunęła się na ławkę, ukryła twarz w dłoniach. Nagle od strony okna dobiegł ją szmer. Podniosła głowę. Na niskim parapecie siedział może dwunastoletni wyrostek, bawiąc się pomarańczą.
– Ja jestem Franzl – powiedział spotkawszy jej spojrzenie. – Służę u Hermanna, starszych parobków zabrali do wojska. Mego brata także, jest we Włoszech. Wiesz, gdzie to jest?
A gdy Magdalena nie odpowiadała, dodał:
– Przysyła mi pomarańcze. Jadłaś już kiedy pomarańcze? Spróbuj!
Złota kula, rzucona ręką chłopca, zatoczyła łuk w powietrzu i spadła na kolana dziewczyny. Ujęła ją w palce i poczuwszy jej zapach wybuchnęła nagle gwałtownym płaczem.III
O niedzieli marzyła Magdalena przez cały tydzień, przez wszystkie jego twarde dni. Tydzień był jednak potwornie długi, a niedziela przechodziła jak krótkie mgnienie. Ten brak proporcji między marzeniem a rzeczywistością wydawał się Magdalenie jeszcze jedną krzywdą. Niedziela była bowiem jedyną tęsknotą, na jaką sobie pozwalała bez obawy przed rozprzężeniem wewnętrznego regulaminu. Tęsknić za domem, rodzicami i Andrzejem – to było zbyt niebezpieczne.
Pierwsze dni przeszły szybciej, niż mogła się spodziewać. Wracała wieczorem do swojej izby nad spichlerzem i zasypiała natychmiast po zwaleniu się na łóżko. Zmęczenie fizyczne zabijało wszelkie inne uczucia i ono uratowało Magdalenę od rozpaczy. Potem przyzwyczaiła się. Bez rezygnacji jeszcze, bo przecież co tydzień jeździła uparcie do lekarza Arbeitsamtu, domagając się zwolnienia, ale wewnętrznie godziła się już ze swym losem i próbowała tak zorganizować sobie pracę, aby jakoś oszczędzać siły. U Frau Wimmer uzyskała zezwolenie na przysyłanie paczek pod jej adresem. Miała więc odzież i żywność, żywność nawet w nadmiarze. Widocznie matka i Andrzej sądzili, że głoduje. Listy z domu rozstrajały ją, zanim nauczyła się czytać je z pobłażliwością. Wszystkie akcenty tragiczne łagodziła niezawodnie aplikowaną formułką, że „przecież mogłam trafić gdzie indziej”. Wtedy nawet Frau Wimmer stawała się uroczą kobietą, a płukanie bielizny na kładce – nieomal rozrywką towarzyską, zważywszy, że niemieckie kobiety były wciąż ciekawe Magdaleny.
Nauczyła się obserwować. Teraz dopiero zrozumiała, jak niewiele wiedziała o życiu. Później może zacznie kochać lub nienawidzić, teraz odbierała wrażenia z zimną dokładnością rejestratora. Zdumiewał ją mechanizm świata. Usiłowała znaleźć w nim jakieś tymczasowe miejsce dla siebie.
Sześć dni tygodnia oddawała Wimmerom, siódmy pragnęła zachować dla siebie. Nie było to zbyt łatwe. Niedziela zaczynała się pozornie tak, jak wszystkie inne dni tygodnia. Wrzask Hermanna na podwórzu, a krótko po nim tupot bosych stóp chłopców zbiegających po schodach. To był poranek.
Chłopcy, a żaden z nich nie miał więcej niż szesnaście lat, zdumiewająco mało czasu poświęcali na toaletę. Jedyną ich czynnością po zerwaniu się z łóżka było śpieszne naciąganie spodni. Przez zwykłą, zaostrzoną nieco egzotyką warunków ciekawość, śledziła Magdalena, czy myją się kiedykolwiek. Owszem, oddawali się niekiedy tej ryzykownej czynności, ale tylko w niedzielę przy użyciu mydła; w dni powszednie wystarczało opłukanie rąk w pełnym roztargnienia biegu od gnoju do śniadania. Horst, najstarszy parobek, sprawujący przy stole dla służby specjalną godność, coś w rodzaju „pater familias”, kroił potem tymi rękami chleb dla wszystkich, wrzucając duże kawały do wspólnej miski z zupą, z której wszyscy sprawiedliwie czerpali. Magdalena naraziła mu się już pierwszego dnia, gdy powiedziała, że zupy ze wspólnej miski jeść nie będzie. Frau Wimmer pozwoliła jej pić mleko. Mleka zresztą było tu pod dostatkiem.
Co dnia odciągała Magdalena kilka litrów śmietanki, z której następnie robiła masło, niekonsumowane prawie nigdy w stanie świeżym. Gospodyni topiła je natychmiast, aby powiększyć zapas tłuszczu, zalegający w konwiach i garach wszystkie kąty spiżarni. Zważywszy, że Frau Wimmer nie szafowała tłuszczem we własnym gospodarstwie, a jeszcze oszczędniej zaopatrywała weń swoją miejską rodzinę, można było mieć nadzieję, że wysiłki trzydziestu sześciu dojnych krów Wimmerów pozwolą im na beztroskie przeżycie wojny. Na odcinku masła oczywiście.
Krowy były powodem najstraszliwszych w ciągu dnia przeżyć Magdaleny. W zasadzie opiekowała się nimi Szwajcarka Adela – krzepka, czerwona na twarzy i nogach, wyposażona przez los w ogromne łagodne oczy, a przez nikomu nieznanego osobnika w czteroletniego synka. Wśród codziennych czynności przy krowach znalazło się jednak zajęcie również i dla Magdaleny.
Po porannym udoju Adela wypędzała bydło na łąkę za kościołem. Krowy uwolnione z łańcuchów wydostawały się na podwórze i w wesołych podskokach gnały wprost na kwietne rabatki, kryjące wokół kościoła śmiertelne szczątki pomarłych obywateli Waldgrube.
Aby temu zapobiec, wystarczałoby najprostsze zamknięcie bramy, ale Frau Wimmer była innego zdania. Uważała, że przez codzienne poruszanie bramy (w rzeczywistości nie zamykało się jej nigdy) może ona ulec szybkiemu zepsuciu. Dlatego też wymyślono środek zastępczy. A była nim Magdalena, stojąca pośrodku przejazdu z ogromnym drągiem w ręku. Miała w ten sposób bronić bramy, ale z równym skutkiem mogłaby powstrzymać atak dywizji zmotoryzowanej. Nie mogła sobie wyobrazić, aby jej postawa była wystarczająco groźna. To samo myślały chyba krowy, bo lekceważyły ją wyraźnie. Była dla nich przeszkodą tak znikomą, że chyba w ogóle jej nie zauważały. Próbowała mężnie stawić im czoło, opierała się z większym lub mniejszym powodzeniem, gdy nacierały pojedynczo. Z chwilą jednak gdy krowy z zadartymi wysoko ogonami pędziły całym stadem, Magdalena załamywała się psychicznie i równie pełna wstydu, jak przerażenia szukała ratunku na płocie. Tymczasem krowy spacerowały już po cmentarzu kościelnym, zaspokajając pośpiesznie ranne apetyty.
Z reguły wybuchała awantura – mniejsza lub większa, zależnie od tego, czyj grób obżarły z kwiatów. Największy popłoch wywołało objedzenie wiosennych bratków na grobie niedawno zgasłej Frau Bürgermeister. Cała wieś trzęsła się z oburzenia.
I niedziela nie była wolna od zwykłego rytuału wypędzania krów na pastwisko. W niedzielę jednak zagrożonej pozycji bronił Franzl, niepracujący w tym dniu na polu.
Po pośpiesznym obraniu ziemniaków na odświętną _Kartoffelsalat_ i przygotowaniu twardych knedli z chleba Magdalena udawała się do kościoła na uroczystą sumę. Był to dla niej jakiś specjalny rodzaj niedzielnej rozrywki – do kościoła przychodziła cała wieś.
Siedząc w wysokiej ławce pod boczną ścianą obserwowała modlących się, czując równocześnie na sobie ich natrętne spojrzenia.
O co mogła się modlić Frau Wimmer? Magdalena patrzyła na jej zgięte plecy, na wzniesione ku świętym w ołtarzu oczy, których spojrzenie i tu – ze względu na jej kalectwo – robiło wciąż wrażenie spojrzenia spode łba. Pewnie prosiła, żeby Pan nadal nie powoływał do wojska ani jednego z jej trzech synów. Przecież uprawiali bawarską ziemię tylko po to, aby żołnierze na froncie mieli chleb, a może nawet i _Zwieback._ Frau Wimmer osobiście wysyłała co miesiąc _Feldpostpäckchen_ czterem swoim parobkom i nigdy nie zapominała o _Zwiebacku._ A kto by doglądał gospodarstwa, gdyby Hermanna powołano do wojska? Hermanna z Waldgrube, Hansa z Asenham i Franza z Kirchdorfu? Tam pożenili się i tam mieli swoje gospodarstwa, ale Frau Wimmer zanosiła modły na ich intencję do starych znajomych świętych w głównym ołtarzu kościoła w Waldgrube, z uczuciem gwarancji tak pewnej, jak po wizycie u żony znajomego dygnitarza w Monachium, której zobowiązała się dostarczać pięć kilogramów masła miesięcznie.
Obok Frau Wimmer klęczała Westnerowa. Ona chyba nie modliła się o nic, najwyżej wzdychała dziękczynnie do Matki Boskiej, gdyż nigdy nie działo się jej tak dobrze jak teraz. Owdowiała na pięć lat przed wojną, a mąż – robotnik w pobliskim tartaku – nie zostawił jej żadnych zapasów. Chodziła, szukając roboty, od gospodarstwa do gospodarstwa, ale nie zawsze udało się coś znaleźć. Ludzi do pracy było wiele, młodych i silnych, a Westnerowej przeskoczyła już pięćdziesiątka. Klepała wdowią biedę bez nadziei na poprawę losu, gdy nagle, jak wybawienie, wybuchła wojna. Posypały się powołania dla mężczyzn. Kobiety musiały ich zastąpić. Młode dziewczęta zabrano do przemysłu i stara Westnerowa stała się osobą najbardziej pożądaną we wsi. Najbogatsze gospodynie zabiegały o jej pomoc. Siedziała więc teraz w pierwszej ławce przed ołtarzem, syta; zadowolona i spokojna. Na froncie nie miała nikogo, nie wypłakiwała więc oczu po nocach jak Lotte Meinz, której zachciało się wyjść za swego Berta, zanim zdążył wsiąść w pociąg i pojechać gdzieś do Norwegii.
Lotte klęczała przy balustradzie otaczającej ołtarz z twarzą ukrytą w dłoniach. Może płakała? Magdalena zastanawiała się, czy mieli chociaż noc poślubną, zanim Bert wsiadł do tego pociągu. Wygląd figury Lotte dostarczał natychmiastowej i niezbitej odpowiedzi na to pytanie. Modliła się chyba o tę – nie zawsze udzielaną wojennym matkom – łaskę, aby ojciec mógł ujrzeć swoje dziecko.
Starzy Bramsowie siedzieli w ławce, przytuleni do siebie jak para siwych gołąbków. Zawsze tak trzymali się razem, spłoszonymi oczyma wodząc po świecie. Oni także nie mieli o co się modlić – może tylko o rychłą śmierć. Tam „po drugiej stronie”, jak mówił dziadek Brams, mieli tylu swoich. Tu – nikt już nie został. Nawet Willi tam był, jedyny wnuk po zmarłej córce. Padł pod Rommlem w Afryce na drugi dzień po wylądowaniu. W szafie został jego nowy garnitur, który kupił sobie za pierwszą pensję w biurze kreślarskim w Passau.
Modlitwy Bramsów nie miały nic wspólnego z wojną, ale Herr Bürgermeister, stojący pod lewym filarem – o, ten miał zdecydowanie urzędową rozmowę z Panem Bogiem. Od kiedy Frau Bürgermeister przeniosła się do wieczności, stracił ostatnią więź, jaka łączyła go z Waldgrube i wreszcie mógł myśleć, aby – jak inni – robić karierę. Do licha, nie zamierzał przecież wiecznie siedzieć w tej dziurze! Ileż to pięknych miast w Czechach lub Polsce czekało na jego inwencję. A Francja? Dlaczegoż by nie Francja? Herr Bürgermeister lubił wino, a jako wdowiec miał prawo myśleć i o innych przyjemnościach. Małe wyobrażenie francuskich rozkoszy dawał ozdobny wygląd Frau Pinkel, której mąż – jak mówiła – okupował Paryż. Frau Pinkel przystrojona była w jedwabie od nóg, których zdrowa czerwień przebijała przez cienką przędzę pończoch, po czubek głowy, na której powiewała barwna francuska chustka.
Becherowie klęczeli daleko od siebie. Cała wieś wiedziała, że są poróżnieni. Papa Becher, z _Hakenkreuzem_ w klapie, patrzył Panu Bogu prosto w oczy. O nic się nie modlił, o nic nie prosił. Piersi rozsadzała mu pycha. To on był tym, który dał wszystko, wszystko ofiarował. Nikt mu nie może powiedzieć: „Herr Becher, pan pożałował synów swojej niemieckiej ojczyźnie”. Führer może być z niego dumny. Ale Frau Becher płakała. Magdalena widziała wyraźnie, jak ciemną, spaloną słońcem dłonią ociera łzy, które nie przestawały płynąć. Odwracała wtedy głowę w bok, aby mąż stojący opodal nie dostrzegł tych zakazanych łez. Bo Frau Becher nie dorosła do ideału kobiety niemieckiej, nie potrafiła cieszyć się z tego, że jej synowie sami zgłosili się na wojnę. Jej głupie, ludzkie serce wciąż zamiast dumy czuło tylko strach i żal, i tęsknotę.
Magdalena przymknęła na chwilę oczy. Nie, nie chciała się modlić. Jej myśli wciąż czepiały się cudzych spraw, żeby nie myśleć o własnych. Wszystko pozbawione było sensu. Pragnienia modlących się w Waldgrube nie zgadzały się z pragnieniami modlących się w Polsce. A przecież i jedni, i drudzy mieli jakieś swoje sprawiedliwe racje i dobry Pan Bóg będzie musiał sobie porządnie nałamać głowy, komu przydzielić radość, a komu smutek.
Przynajmniej te wątpliwości nie nękały księdza Manholda, miejscowego proboszcza, wznoszącego właśnie przy ołtarzu do góry dłonie. Kiedy ten człowiek kłamie – zastanawiała się Magdalena – czy teraz, kiedy oficjalnie modli się o zwycięstwo, czy też kiedy wieczorem, wysłuchawszy Watykanu, mówi jej, że już niedługo, że trzeba wytrwać?
Księdza Manholda poznała Magdalena wkrótce po przyjeździe do Waldgrube. Bliskie sąsiedztwo zwróciło dość wcześnie uwagę księdza na niezwykłego we wsi przybysza. Któregoś dnia Magdalena kopała grządki tuż przy drodze, gdy ksiądz przechodząc zagadnął nieśmiało:
_–_ _Grüss Gott! Fraulein!_
Odpowiedziała przestając kopać, oparłszy się na łopacie znużonym ruchem kobiet pracujących w polu. Ksiądz był rumiany i okrągły. Spokój ducha wpływał zapewne dodatnio na jego apetyt.
– Chcieliśmy panią prosić – zaczął ksiądz, patrząc na wilgotną od wiosennej ziemi łopatę – to znaczy, moja siostra i ja, chcieliśmy prosić, żeby nas pani odwiedziła. Jesteśmy obydwoje starzy, zapewne mało atrakcyjni, ale pani czuje się chyba bardzo sama.
Przytaknęła głową.
Gdy przyszła po raz pierwszy, ksiądz i jego siostra z trudem hamowali ciekawość, zrozumiałą w zetknięciu się z cudzoziemką. Chcieli zapewne wiedzieć, w jaki sposób dostała się do Waldgrube, skąd pochodzi i jak wygląda teraz jej kraj. Nie zapytali jednak o to wprost, a ona bawiła się z nimi, opowiadając o wszystkim, tylko nie o tym, czego byli najciekawsi.
Ale nadszedł wieczór po dniu dotkliwszym niż inne i Magdalena sama zapragnęła zwierzeń. Ksiądz i jego siostra słuchali w zdumieniu. Prawda, której pragnęli, przeraziła ich. Lepiej, wygodniej było jej nie znać. Ksiądz Manhold uczuł zakłopotanie. Modlił się przecież za tych, którzy tak niesławnie poczynali sobie w krajach okupowanych. Czy mógł dalej twierdzić, że cały naród niemiecki nie bierze udziału w wojnie? Siostra księdza postawiła przed Magdaleną talerzyk konfitur, a ksiądz uciekł się do pociechy właściwej jego stanowi:
– Opatrzność, moje dziecko, czuwa nad światem. Staraj się zawsze o niej pamiętać i miej ufność.
Ale Magdalena była spragniona doraźnej nadziei, słowa o odległej sprawiedliwości zasmuciły ją. Oznaczały, że nic szybkiego, nic nagłego nie skróci cierpienia. Dlatego też słuchając monotonnego głosu księdza Manholda, krzątającego się przy ołtarzu, myślała o konfiturach jego siostry, o tym, że wieczorem znowu tam pójdzie nie wstydząc się łakomstwa, które było nie tylko ucieczką od knedli Frau Wimmer, ale i powrotem w dzieciństwo.
Gdy nabożeństwo dobiegało końca, Magdalena zauważyła w cieniu filara wysoką postać młodego człowieka, którego wygląd nie pozwalał zaliczyć go do obywateli Waldgrube. Nie umiała określić, na czym polegało to wrażenie. Może – niedbałość stroju? Niemcy przychodzili do kościoła godnie pozapinani na wszystkie guziki odświętnych ubrań, a młody człowiek miał na sobie sfatygowane nieco, ale starannie odprasowane spodnie i jasną koszulę z odpiętym kołnierzykiem. Może – sposób strzyżenia włosów? Wysoko podgolone czaszki tubylców świeciły jasną skórą nad uszami, a kark człowieka pod filarem był zarośnięty dawno niestrzyżonymi włosami. Ale nie, to nie była sprawa wyglądu. Magdalena wycofała się z wszelkich badawczych obserwacji, gdy tylko raz – tylko raz – spotkały się ich oczy.
„Polak!” – pomyślała z radością. Coś ponad wszelki wyraz bliskiego i znajomego było w tych ciemnych, skupionych oczach, które na nią patrzyły.
„Czy on się domyśla?” – niepokoiła się. Niepotrzebnie, bo nabożeństwo właśnie się skończyło, a młody człowiek czekał na nią przy wyjściu. Zbliżył się do niej bez uśmiechu, zatrzymał spojrzeniem na miejscu.
– Dzień dobry! – powiedział po prostu, wyciągając rękę.
Magdalena podała mu swoją, nie mogąc opanować zmieszania. Szli obok siebie w stronę mostu na rzece, choć Magdalena powinna była już dawno skręcić ku zagrodzie Wimmerów.
– Dawno tu jesteś?
– Od sześciu tygodni.
Nie zdziwiła się, że mówi jej „ty”. To było naturalne. Zdziwiłoby ją raczej, gdyby w tych okolicznościach mówił jej „pani”. Zapytała, po raz pierwszy podnosząc oczy:
– A ty?
– Ja? – zastanowił się – ja jestem tu już prawie pół roku.
– W Waldgrube?
– Nie, w Asenham – bardzo blisko stąd.
– Powiedział ci ktoś, że tu jestem?
– Tak. Przyszedłem, żeby cię zobaczyć.
– Po co?
Pytanie padło samo. Magdalena usłyszawszy je wypowiedziane przez siebie aż przystanęła na drodze.
– Jak to po co? – roześmiał się. – Żeby z tobą rozmawiać, rozmawiać po polsku. Żeby nie bać się każdego słowa. Żeby wspominać kraj, dom. Żeby wreszcie nie nudzić się, gdy się ma wolną chwilę. Przecież tu Polacy chodzą kilometrami, aby się spotkać.
Magdalena ruszyła znów przed siebie. Chwała Bogu, on nie czuł tego dręczącego niepokoju, który odnajdowała w sobie.
Na imię miał Piotr. Nazwiska nie powiedział, nie zależało jej zresztą na jego brzmieniu. Mógł nazywać się Radziwiłł albo Kiliński; to nie miało żadnego znaczenia. Rozmawiali ze sobą tak jak ludzie, którzy od dawna się nie widzieli, a mają sobie wiele, wiele do powiedzenia. Tak wiele, że słowami dotykają zaledwie tematów, które obszernie rozwija i zamyka jeden zachwycony okrzyk albo zgoła tylko spojrzenie.
Piotr pochodził także z Warszawy. Mieli więc jakby jeszcze jedną wspólną ojczyznę. Wspomnienie ulic, placów, parków, ranków i wieczorów, zapachu Wisły, koloru tramwajów, dźwięku dzwonów – wszystko to tłoczyło się w pośpiesznych zdaniach, intymnych jak wyznanie.
Stali na moście, wsparci o jego drewnianą barierę. Dołem biegła po kamieniach zdyszana rzeczka.
– Kiedy znowu przyjdziesz do mnie? – spytała Magdalena.
Odpowiedział nie od razu.
– Gdy tylko będę mógł. Ale czekaj na mnie każdego wieczora.
Gdy odszedł, Magdalena stała jeszcze przez chwilę na drodze i patrzyła na jego ciemno zarośnięty kark nad białym kołnierzem koszuli. Szedł długimi krokami z rękoma opuszczonymi wzdłuż ciała. Trochę pochylony. Gdy był już dość daleko, odwrócił głowę i uśmiechnął się. Tak przynajmniej Magdalenie się zdawało.