Pozytywna furia - ebook
NIE CZEKAJ, AŻ ŻYCIE SAMO SIĘ UŁOŻY. SAMA SIĘGNIJ PO TO, CZEGO PRAGNIESZ.
Czy kobieta może osiągnąć sukces bez oglądania się na opinie innych? Jak przełamać oczekiwania i uprzedzenia otoczenia, które blokują nasze działania? Jak budować pewność siebie w świecie, w którym kobiece dokonania i przywództwo wciąż budzą zdumienie?
Alicja Wysocka-Świtała, odnosząca sukcesy współwłaścicielka agencji PR-owskiej, od lat działająca w biznesie, wiele widziała i nie ma wątpliwości, że ambicja, niezgoda, a nawet złość to siły, które służą nam w życiu zawodowym, jeśli je odpowiednio przetworzymy.
Tytułowa pozytywna furia to zaproszenie do świata, w którym my, kobiety, nadajemy ton w pracy – bez poczucia winy, przepraszania za swoją siłę i ograniczania własnych aspiracji. Jednocześnie robimy to wszystko po swojemu – wcale nie upodabniając się do męskich wzorców. Profesjonalistka może nosić kolorowe sukienki i mieć loki, może być emocjonalna, a jednocześnie lubić zdrową rywalizację, domagać się podwyżki, awansu i przede wszystkim – nie zgadzać się na wyznaczanie jej miejsca przez innych.
Alicja Wysocka-Świtała w błyskotliwie napisanej książce odwołuje się nie tylko do własnych doświadczeń, ale przytacza też wypowiedzi autorytetów z dziedziny ekonomii, psychologii, speców od wizerunku i historie tzw. ludzi sukcesu. W książce inspirację znajdą nie tylko biznesmenki, ale także dziewczyny z korporacji, nauczycielki, właścicielki małych biznesów i te z nas, które szukają swojej drogi lub po prostu chcą żyć na własnych zasadach.
„Pozytywna furia” dostarczyła mi takich emocji, że musiałam ją czytać na raty. W trakcie lektury dużo myślałam o kobietach, które pomogły mi zawodowo, zostawiły we mnie ślad. Zapomniałam o nich, a dzięki tej książce mogłam je na nowo docenić. To było wzruszające. Przypomniałam sobie również o tych osobach, które nie były mi życzliwe. Zasmuciły mnie fragmenty o dyskryminowaniu kobiet, o tym, że często same sobie nawzajem szkodzą. Polecam tę pozycję również mężczyznom, bo przecież oni też muszą się mierzyć z porażkami, wchodzą w stereotypowo przypisane im role, zmagają się ze zwątpieniem. Dla mnie pozytywna furia nie ma płci, ale ma moc.
Joanna Kulig
Coraz więcej mówi się o kobiecym gniewie, furii i sprzeciwie. I od 2020 roku szukamy coraz to nowszych sposobów na jego wyrażanie, szukamy równowagi między komunikacją a sprzeciwem, odnajdujemy się w nowej roli – kobiet, które czują własne granice. Myślę, że doświadczamy ważnej zmiany kulturowej, a ta książka będzie jej częścią. Poczytajcie, jak te historie, badania, obserwacje wspierają rewolucyjne przekonanie, że kobieta jest także człowiekiem. I sprawdźcie, co z tego możecie wziąć dla siebie, bo jest tu dużo dobra wzmacniającego waszą pozytywną furię.
Marta Niedźwiecka, Psycholożka
Ta książka przypomina nam, że kumulowanie frustracji, złości czy lęku może albo bardzo zaszkodzić, albo bardzo pomóc. To tak jak ze skumulowaną energią, która nieokiełznana sieje spustoszenie albo staje się paliwem transformacji. Bo to właśnie z tej potężnej siły niezgody może się narodzić „nowa ja”, która jest gotowa zmieniać świat. Swój świat.
Joanna Chmura, Psycholożka, Trenerka
| Kategoria: | Poradniki |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-838-0192-6 |
| Rozmiar pliku: | 789 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ponieważ oni nadają wszystkiemu sens
ROZDZIAŁ PIERWSZY
JEŚLI KTOŚ STWORZYŁ MASERATI, TO DLACZEGO MAM NIM NIE JEŹDZIĆ,
CZYLI JAK NIE POZWOLIĆ, BY BLOKOWAŁO NAS OTOCZENIE
„Można mieć wszystko. Po prostu nie można mieć wszystkiego jednocześnie” – te słowa Oprah Winfrey nabierają szczególnego znaczenia, gdy przyjrzymy się drodze zawodowej i życiowej najsłynniejszej gwiazdy amerykańskiej telewizji, autorki książek i prowadzącej The Oprah Winfrey Show, ikony confession culture, czyli kultury dzielenia się swoimi przeżyciami i traumami z przeszłości – nie dla skandalu, ale wzmocnienia innych osób, które mierzą się z podobnymi problemami. Powiedzieć, że Oprah zrealizowała amerykański sen i przezwyciężyła swój los, to nic nie powiedzieć. Oprah była wychowywana w Wisconsin przez stosującą przemoc babcię (która podobno nauczyła Oprah czytać w wieku trzech lat) i z niewielkim udziałem pracującej jako pokojówka mamy. Doświadczyła nadużyć i molestowania przez członków bliskiej rodziny, a jej świadectwo na ten temat zostało podważone przez otoczenie i media. Przeżyła również traumę ciąży w wieku 14 lat i przedwczesnego porodu oraz śmierci dziecka wkrótce po porodzie. Rok po tej tragedii karta zaczęła się powoli odwracać; Oprah została odesłana do ojca, do Tennessee, który wsparł jej edukację, zaczęła też brać udział w konkursach piękności. Mogłoby to być tylko preludium do przeciętnej kariery, gdyby nie charyzma i konsekwencja Oprah. Dramatyczne początki nie przeszkodziły jej w zostaniu najbardziej wpływową kobietą w USA, nie tylko według magazynów „Forbes” i „Time”, oraz liderką społeczną, która ma wpływ na nominacje prezydentów. Jako pierwsza Afroamerykanka zgromadziła majątek powyżej miliarda dolarów (obecnie jest on znacznie wyższy).
Nie jest moim celem kreślenie tutaj hagiografii gwiazdy. Chcę tylko, powołując się na przykład Oprah, pokazać, że można osiągnąć bardzo dużo nawet wbrew przeciwnościom.
Nie każda ścieżka jest tak wyboista, nie wszystkie początki tak dramatyczne, a punkt kulminacyjny drogi zawodowej większości z nas zwykle też nie jest aż tak spektakularny jak w przypadku Oprah. Powiedzmy to sobie szczerze: nie tylko nie każda droga, ale także rzadko która jest aż tak naznaczona zwrotami akcji i nagrodą w postaci ogromnego wpływu społecznego i miliardów, nawet nie milionów, na koncie. Nie zmienia to faktu, że w naszej indywidualnej skali wyzwania, z jakimi się mierzymy, przypominają często góry lodowe większe niż te z kreskówki Epoka lodowcowa, a wspinanie się po kolejnych szczeblach, pardon za słowo, kariery przypomina zimowe wejście na Matterhorn. Na marginesie, metafora górska jest w moim przypadku szczególnie warta docenienia – w górach łapię zadyszkę po kwadransie, a droga na Śnieżkę to moje prywatne podejście na K2.
Wracając do pytania postawionego w tytule – jeśli ktoś stworzył maserati, dlaczego mam nim nie jeździć? – odnosi się ono nie tyle do samego luksusowego auta i marzeń o byciu Krystle Carrington z serialu Dynastia sprzed 30 lat. Opiera się raczej na założeniu, że w życiu zasługujemy na najlepsze, cokolwiek uznamy za to najlepsze. I nie możemy pozwolić, aby inni wyznaczali nam ramy, w których wolno nam się poruszać, i przyznawali nagrody według swojego uznania. To jest nasze życie, a nie konkurs recytatorski na zakończenie kolonii letnich. Dlaczego mamy nie wyznaczać sobie wysokich celów, również tych finansowych, jeśli to one nas motywują? To pytanie, które można trawestować na różne sposoby i oczywiście skalować. (Dlaczego są superhotele na klifie, których mam nigdy nie zobaczyć? Dlaczego nie mogę mieć narożnego gabinetu z widokiem na miasto? Dlaczego nie mogę mieć lata w środku zimy?). I wbrew pozorom wcale nie chodzi w nich o pieniądze czy status. Chodzi o wpływ. Na własne życie i na otoczenie.
NIE BIERZ ŻYCIA „NA PRZECZEKANIE”
Źródłem tego wiercącego dziurę w brzuchu pytania o to, dlaczego nie mogę sobie wyznaczać celów, które zdaniem innych mogą być na wyrost, są złość, znudzenie i niezgoda na to, że swojej sytuacji nie zmienimy albo zmienimy ją KIEDYŚ, jak COŚ się wydarzy. Bliżej nieokreślone „kiedyś”, które odsuwa w czasie i zawiesza na kołku nasze marzenia. Nasze marzenia, wykraczające poza zakup sukienki czy wycieczkę nad jezioro w weekend, są często przyklepywane przez otoczenie jako pozostające poza naszą strefą, środowiskiem, możliwościami. Ponadto w „złym tonie” jest porównywanie się czy odnoszenie do przykładów osób, którym powiodło się w ważnej dziedzinie.
Tymczasem psycholożka Dorota Wiszejko-Wierzbicka, psychoterapeutka oraz wykładowczyni na Uniwersytecie SWPS i UW, mówi, że „zdrowe zazdroszczenie” niepotrzebnie ma złą sławę. – Zazdroszczenie jest czymś bardzo pomocnym, ponieważ pokazuje, że ktoś ma coś, co my też byśmy chcieli. To są takie drogowskazy, które wskazują, gdzie byśmy chcieli być – tłumaczy.
Pewnie nieraz słyszałaś, wypowiadając na głos swoje pomysły albo mniej standardowe marzenia (szkoła plastyczna?, zajęcia z wioślarstwa?, rok przerwy na podróż z plecakiem po innym kontynencie?), że to może poczekać, że powinnaś się zastanowić dwa razy. Najlepiej trzy, a wtedy faktycznie każdy plan podboju świata wyda się szaloną zachcianką. Zachcianką, którą niekoniecznie trzeba realizować.
„Po co ci to?”. Albo: „Ja tego nie miałam, a żyję”. Albo: „Ta cała władza, ta cała kariera – to wszystko tylko pozory i niepotrzebny blichtr”. Często mówią tak same kobiety kobietom, uklepując status quo i nakazując nam w domyśle przeczekanie tych dążeń, aż nam przejdzie. To jest właśnie zawstydzanie kobiet, które – jak wynika z raportu Women Shaming z 2020 roku (jestem jego współautorką) – ma kobiecą twarz; matka i koleżanki są w czołówce osób krytykujących i sprawiających, że inne kobiety są słabsze i w efekcie znacznie ciszej wypowiadają swoje potrzeby i dążenia.
W ciekawy sposób tendencję do odsuwania w czasie działania oraz przeczekiwania własnych dążeń, żeby innym było z naszymi marzeniami lżej, określa psychoterapeutka Joanna Flis. W książce Madame Monday. Po dorosłemu pisze: „W terapii lubię nazywać to miejsce poczekalnią. Tak określam sytuację, w której tkwi wielu moich pacjentów, bliskich, a czasem ja sama. W poczekalni czeka się na lepsze życie. Znam setki ludzi, którzy czekają na to, aż ktoś przyjdzie: terapeutka, matka, Bóg, trener, ukochana, i zmieni ich życie. Znam setki osób, które czekają, aż coś się wydarzy i nagle wszystko pójdzie ku lepszemu: znajdą miłość, wygrają fortunę albo w sposób magiczny obudzą się pewnego dnia odmienieni i będą szczupli, zdrowi i wysportowani. (...) W poczekalni czas płynie szybko, ale większość z nas tego nie widzi, bo nie zmienia się krajobraz życia. Poczekalnia wciąż wygląda tak samo. Tylko my stajemy się coraz starsi, coraz bardziej zmęczeni, rozgoryczeni, znudzeni”.
Metafora poczekalni jest moim zdaniem o tyle trafiona, że ujmuje zarazem odroczenie i oczekiwanie. Kiedyś coś się wydarzy, tylko jeszcze nie teraz. Zaraz wejdziemy do samolotu, zaraz przyjmie nas lekarz, zaraz zaczniemy egzamin.
A może nie zaczniemy, bo w tej poczekalni utkniemy na zawsze, znajdując wymówki, żeby nie iść dalej? Nie ruszymy się z miejsca, tkwiąc pod ciepłym kocem z kojącą nerwy herbatą? W kojeniu nerwów nie ma nic złego, w usypianiu własnych ambicji czy wyciszaniu potencjału jest, ponieważ takie podejście do okrywania się ciepłym pledem i nieruszania się z kanapy niesie ryzyko, że czasu już nie odzyskamy, a szanse na poprawę naszego życia po prostu przeminą.
Trafnie tę poczekalnię zdiagnozował Thomas Erikson, coach i wykładowca, w bestsellerowej książce Od upadku do sukcesu. Jak porażkę przekuć w złoto. Erikson nadał jej formę wymyślonego, metaforycznego miasteczka o nazwie Późniejowice, w którym najważniejszą zasadą jest prokrastynacja. „Co się odwlecze, to nie uciecze” – taka ludowa mądrość mogłaby widnieć na tablicy z nazwą miasta jako jego motto. Szkoda, że z mądrością ma jednak niewiele wspólnego, ponieważ powiem ci szczerze: co się odwlecze, to uciecze.
Jak pisze Erikson: „Późniejowice znajdują się w każdym z nas. Wszyscy mamy tam swój adres. Uciekamy tam za każdym razem, gdy musimy coś zrobić, ale w danej chwili nie mamy na to ochoty. To tam czekamy, odkładamy rzeczy w czasie, namyślamy się. I pozostajemy bierni. Na pierwszy rzut oka życie w Późniejowicach wygląda doskonale. Wszystko działa bez zarzutu i w zasadzie nikt nie odczuwa potrzeby zmian. Panuje tam pozorna błogość. (...) Mieszkańcy Późniejowic prawdopodobnie nie osiągną w życiu niczego spektakularnego. Nie brakuje tu jednak uczciwych podatników. Uwierz mi, większość z tych osób pracuje naprawdę ciężko. (...) Ale ich prawdziwe ambicje i marzenia dawno zostały pogrzebane pod gnuśną i obojętną powłoką pozornego zadowolenia. Osoby, które przeprowadziły się do Późniejowic, bardzo często zachowują się, jakby zrezygnowały z życia. Czekają na emeryturę i pieklą się, gdy rząd przebąkuje coś o podniesieniu wieku emerytalnego”.
Brzmi znajomo? Ja też od zawsze czułam w sobie dwie przeciwstawne siły: tendencję do prokrastynacji, przełożenia, przeczekania (jeszcze nie teraz, nie jestem jeszcze gotowa, nie znam się, może ktoś inny, może za wysoko mierzę), i drugą skłonność – do niezgadzania się na wyznaczanie mi miejsca przez innych. Zdarzało mi się odkładać różne decyzje (o zmianie pracy, napisaniu książki, zagranicznym wyjeździe w pojedynkę) z obawy, że sobie nie poradzę albo nie spełnię wyimaginowanych oczekiwań innych wobec mnie, że wreszcie wyjdzie na jaw, że tak naprawdę moje zdolności są przeciętne, a siła przebicia znikoma.
Jak się okazuje, to częsta tendencja i dobrze opisał ją Oliver Burkeman w niedawno wydanej książce pt. Cztery tysiące tygodni: „Ograniczenia, których staramy się uniknąć, daremnie popadając w prokrastynację tego rodzaju, często nie mają nic wspólnego z tym, ile można osiągnąć w dostępnym czasie. Zwykle prokrastynujemy, bo niepokoimy się, że nie dysponujemy odpowiednim talentem, by stworzyć coś wystarczająco dobrego, albo że inni nie zareagują na naszą pracę w satysfakcjonujący sposób, albo że sprawy w jakiś inny sposób nie potoczą się zgodnie z oczekiwaniami”.
Takie odkładanie nie powoduje jednak, że okrzepniemy, staniemy się silniejsze i dojrzejemy. Czas upłynie, zestarzejemy się, to na pewno, ale czy nagle staniemy się bardziej gotowe na wyzwania? Niekoniecznie. Nie możemy też oczekiwać od świata, że się o nas upomni. Nie upomni się. Dość szybko zorientowałam się, że pokorne czekanie w kącie, aż ktoś nas dostrzeże, donikąd nie prowadzi, a porzekadło: „Siedź cicho, a cię znajdą”, w najlepszym razie mogło mieć zastosowanie na balach karnawałowych w XIX wieku, a nie w pełnym wyzwań zawodowych świecie XXI wieku. Nie chodzi o to, aby robić sztuczny szum wokół własnej osoby i nadmuchiwać własne osiągnięcia do niebotycznych rozmiarów, ale aby komunikować jasno, co chcemy osiągnąć, dlaczego uważamy, że są ku temu przesłanki, i czego potrzebujemy, aby to się udało. Tym ostatnim mogłoby być: wsparcie systemowe, wsparcie w opiece nad dzieckiem, podzielenie się obowiązkami w pracy lub w domu, a czasem po prostu nieprzeszkadzanie nam w realizacji naszych planów.
Ważne jest też wybranie sobie najważniejszych dla nas celów, dwóch, trzech, nie więcej, i nieprzekładanie ich, z jednoczesnym przyzwoleniem na to, że inne rzeczy muszą poczekać.
Obecnie, skupiając się na pisaniu książki i współzarządzaniu firmą oraz zajmując się z Karolem, moim mężem, wychowaniem naszego synka, wiem, że nie dam już rady w stopniu innym niż elementarny zadbać o aktywność fizyczną czy życie towarzyskie. Długo się tym frustrowałam, przekładając po raz kolejny spotkanie z przyjaciółkami albo obserwując, jak moje wcięcie w talii staje się tylko wspomnieniem. Zrozumiałam w pewnym momencie, że muszę odpuścić, że wrócę do regularnych ćwiczeń czy kawy z koleżankami w weekend wówczas, gdy zamknę projekt tej książki i poprawię nieco wyniki firmy. Znam oczywiście filozofię „5 a.m. club”, czytałam o przykładach osób wstających o piątej rano, żeby mieć więcej czasu na „wszystko”. Na medytację, przebieżkę z psem, spokojnie wypitą kawę na balkonie, a potem pracę, dom, życie towarzyskie i na koniec jeszcze wieczorną sesję jogi. U mnie jednak podobne próby kończyły się wyłącznie gotowością do jedzenia lanczu około 11 rano i zasypianiem na stojąco o 20, bez szans na poczytanie czy obejrzenie czegokolwiek.
Multitasking, podobnie jak pobudka z kurami, sprawdza się u mnie jedynie na papierze. Znacznie lepiej wychodzi mi wybranie kilku zadań z życiowego menu i skupienie się na nich niż żonglerka wszystkimi aktywnościami, czyli graniem na wielu bębenkach. Na początku, gdy zaczynałam stosować metodę wybiórczego podchodzenia do zadań, miałam poczucie braku, odczuwałam w głowie szmer słynnego FOMO. Miałam wrażenie, że coś mnie ominie, gdy nie pójdę na branżową imprezę albo nie dorzucę sobie treningu o świcie. Kiedy jednak odzyskałam wolny wieczór albo byłam bardziej skupiona w pracy dzięki temu, że się wyspałam – zaczęłam z czasem odpuszczać realizację projektu pt. „Efektywna ja”. Paradoksalnie zmotywowało mnie to do tego, aby zawalczyć o rzeczy, na których mi naprawdę zależy, gdyż nie miałam wymówek, że „muszę jeszcze przecież tyle zrobić”.
Wyobraź sobie, że w najbliższym półroczu masz do zrealizowania trzy konkretne ruchy: wysłanie 30 aplikacji o pracę, z których minimum pięć zakończy się rozmową, egzamin z hiszpańskiego i znalezienie mieszkania w nowym mieście. Kiedy będzie ci łatwiej uciec od weryfikacji, czy ci się udało coś zdziałać w tych obszarach? Gdy dołożysz do tych zadań jeszcze trzy kolejne (prowadzić bogate życie towarzyskie, zapisać się na taekwondo, pomagać w schronisku) czy wtedy, gdy skupisz się na pierwotnej trójce i najwyżej później zrewidujesz, czy cele były dobrze postawione? Widzisz różnicę, prawda? Gdy poszerzysz listę, po pierwsze, będziesz wykończona, a po drugie, dorzucisz sobie nowe wymówki, żeby przekładać swój start na bliżej nieokreślone „kiedyś”.
SIEDŹ W KĄCIE, NIE ZNAJDĄ CIĘ
Przeczucie, że siedzenie w kącie i skupianie się na tym, żeby zajmować sobą jak najmniej miejsca w sali konferencyjnej, może nie zaprowadzić mnie na szczyt stołu, było we mnie silne na dość wczesnym etapie kariery zawodowej. Czułam to już podczas pracy w korporacjach. Właściwie to nawet wcześniej, bo na studiach podczas stażu w kilku redakcjach, uznawanych za postępowe: w ogólnopolskim dzienniku, ambitnym czasopiśmie dla młodych dziewczyn i „kultowym” magazynie o trendach, knajpach i muzyce, czyli tzw. miejskim życiu; jak widzisz, trochę tego było. Z jednej strony, co jest jasne, w tych wszystkich miejscach wykonywałam polecenia innych, gdyż byłam na początku drogi zawodowej, a zarazem musiałam się godzić na realizowanie zadań zupełnie nierozwijających i często niepotrzebnych, jak wielogodzinne poprawianie baz adresów w tabelach, których nikt potem nie sprawdzał. Zdarzyło się oczywiście, że ktoś podpisał mój tekst swoim nazwiskiem, a ktoś inny przywłaszczył sobie pomysł na artykuł stworzony razem z moją przyjaciółką, z którą te staże odbywałam – ale to pewnie należy do dość typowych, choć mocno demotywujących, doświadczeń adeptów dziennikarstwa.
Nic nie może się jednak równać z arcyambitnym zadaniem, jakie dostałam właśnie w tym poświęconym miejskiemu życiu magazynie, dystrybuowanym za darmo w knajpach. Otóż miałam, jak to się ładnie nazywało – rozszerzać siatkę dystrybucji, czyli mówiąc wprost: dogadywać się z warszawskimi restauracjami i kawiarniami, aby zgodziły się wstawić metalowy stojak na rzeczony magazyn do lokalu. W samym zadaniu nie byłoby nic złego, gdyby miało jakikolwiek posmak dziennikarstwa albo chociaż było nauką negocjacji. Niestety, mój kontakt z mediami w tej pracy ograniczył się do proponowania lokalom, aby to właśnie medium było w nich dostępne. Nikt nie proponował mi napisania recenzji czy uczestnictwa w kolegium redakcyjnym. Za którymś razem, gdy targałam w deszczu metalowy stojak pod pachą po warszawskim Nowym Świecie (zależało nam wszakże na prestiżowych lokalizacjach) i miałam w perspektywie dłuższą debatę o wstawieniu go w kąt knajpy ze znudzonym menedżerem lokalu lub barmanem, który go zastępował, uznałam, że więcej tego nie zrobię. Nie chodziło o to, że korona mi spadała z głowy za każdym razem, gdy musiałam ten stojak wyciągać z bagażnika, ani nawet o to, że wymianę zdań z królem knajpy można by załatwić mailem, gdyby ktoś to sensownie zaplanował. Chodziło o to, że traciłam czas. Rzuciłam tę robotę i zaczęłam szukać stażu już lepiej płatnego i opartego na funkcjonowaniu w zespole i podpatrywaniu pracy innych ludzi. Tak trafiłam do sieciowej agencji reklamowej, w której robiłam wiele rzeczy i częściej musiałam słuchać, niż mówić, ale nikt mi już nie proponował noszenia metalowego stojaka zamiast pracy przy biurku.
Podkreślę jeszcze raz: nie ma nic złego w wykonywaniu nieskomplikowanych zadań w zamian za doświadczenie i niewielkie wynagrodzenie za nasz czas, jeśli te zadania są celowe i są częścią większej całości. Całodniowe uczenie się parzenia najlepszej kawy doppio macchiato ma głęboki sens, jeśli chcesz być baristką, założyć kawiarnię, postarać się o pracę asystentki zarządu albo zarobić na kurs angielskiego za granicą. Nie ma sensu, jeśli się na to nie umawiałaś i ma to po prostu komuś uprzyjemnić dzień albo rozwiązać przełożonemu zadanie pt. „Co dziś dać do zrobienia stażystce?”. Zaufaj mi, w takiej sytuacji lepiej jasno poprosić o zmianę zadania. Najwyżej pójdziesz robić macchiato do fajnej knajpy, gdzie ktoś ci za to zapłaci, i wtedy to już nie będzie strata czasu.
Nic bardziej nie budziło we mnie zawsze sprzeciwu niż mówienie mi, kiedy dostanę awans, pokazywanie mi miejsca przy stole konferencyjnym, wskazywanie ram, w jakich mogę się wypowiadać. („Najpierw pozwólmy starszym kolegom przybliżyć sytuację, a potem zapraszamy do ewentualnych pytań”). Nie dlatego, że potrzebuję mówić cały czas albo siedzieć na najwyższym stołku. Chcę siedzieć na tym, który wybiorę, oczywiście wykazując się legitymacją do tego (dyplomem, oczekiwanymi kompetencjami, przygotowaniem do spotkania).
Do dzisiaj pamiętam niesmak, przypominający ten po wypiciu wystygłej bawarki, który towarzyszył mi na początku drogi zawodowej, kiedy siedziałam na spotkaniach z zespołem u klienta i jako osoba na stanowisku juniorskim nie mogłam się odezwać. Formalnie mogłam, ale nie było to raczej przyjęte czy dobrze widziane, nawet jeśli prezentowany był mój pomysł lub jego fragment. To były inne czasy – z przerażeniem przyznam, że minęło od tamtego momentu już prawie 20 lat – pilnowano wówczas bardzo struktury, rangi stanowisk, wręcz kolejności umieszczania nazwisk osób w firmowych adresach mailowych (najpierw dyrektorzy, później członkowie zespołu – naprawdę mnie tak uczono!). Nie zmienia to faktu, że pewnie wciąż w wielu organizacjach, urzędach czy instytucjach finansowych takie sztywne podejście do kolejności wystąpień oraz warunkowego dopuszczania do głosu młodszych stażem osób wciąż obowiązuje, czasem być może jest to uzasadnione – ale nie to jest meritum. Meritum stanowi przyzwolenie, którego otoczenie miałoby łaskawie nam „udzielić” na zajęcie określonej pozycji i na uzyskanie z tej pozycji benefitów.
Starasz się o awans? Chcesz otworzyć własny biznes? Myślisz o wystąpieniu na konferencji, chociaż nie masz w tym wielkiego doświadczenia? Przygotuj się na to, że chęć zawalczenia o siebie i w efekcie zaanektowania większej przestrzeni wciąż bywa podejrzliwie traktowana, chociaż oczywiście zmiany społeczne i trzy fale feminizmu wymusiły brak jawnej dyskryminacji kobiet. Jednocześnie jasny przekaz: chcę mieć swój zespół w firmie i mieć wynikające z tego przywileje, a nie tylko minusy; chcę jeździć na wakacje, kiedy mi się podoba, nawet jeśli czasem popracuję w weekendy, chcę rzucić nudną pracę w urzędzie i otworzyć salon manikiuru, i nic wam do tego – czyli komunikowanie gotowości do wzięcia więcej, niż inni dla nas przewidzieli, albo wzięcie z innej półki, niż nam jest rzekomo przypisane, jest często przyjmowane z rezerwą lub niechęcią, o której wspomniałam na początku rozdziału. Wpływa to onieśmielająco na kobiety. To są takie rzepy, które przytrzymują nas na starcie i nie pozwalają ruszyć do przodu. Mnie przytrzymywały, a do specjalnie pokornych nie należę. Ciebie też pewnie nieraz powstrzymały przed zgłoszeniem jakiegoś pomysłu na forum albo przed konfrontacją z przełożonym. Mam rację?
Dlatego zaczęłam myśleć, co z tym zrobić. Za długo męczyła mnie obawa, że ktoś może uznać, że jestem za głośna, zbyt ekstrawertyczna albo, o zgrozo, mam zbyt wysokie mniemanie o sobie. To ostatnie akurat o tyle nie było prawdą, że zawsze miałam wobec siebie spore wymagania i sporo zastrzeżeń, począwszy od tego, że nie wyglądam w mini jak Julia Roberts, po średnią znajomość zawiłości Excela, który przydaje się na stanowiskach menedżerskich. Kilka dobrych lat narzekałam i opowiadałam o swoich snach o potędze, stojąc na kawie pod budynkiem firmy z koleżankami z pracy albo wysiadując na komunikatorach i tracąc tam tysiące godzin. Mogłam równie dobrze rozwiązywać sudoku (nie umiem), układać pasjansa na ekranie (nuda) albo mandalę z serwetek na biurku (nie mam zdolności manualnych). Miałoby to podobny, zerowy, wpływ na moje życie jak wieczne narzekanie na kawach na to, jak mój wspaniały potencjał się marnuje. Tymczasem, trawestując Eriksona, można dobitnie stwierdzić: narzekanie to koszmarny nawyk, któremu wszyscy się z lubością oddajemy, a potem się obrażamy, że nic się nie wydarzyło.
SPÓŁKA Z NIEOGRANICZONĄ ODPOWIEDZIALNOŚCIĄ
Co należy zrobić? Na początek przestać narzekać. Przestać rozkładać na części pierwsze wszystkie powody, dla których świat się sprzysiągł przeciwko tobie. Analiza jest ważna, ale zakończona wnioskami, a nie kolejnymi rozdziałami pt. „Dlaczego mi się nie udało, dlaczego to nie jest dla mnie, dlaczego innym poszło łatwiej”. Czyli należy zamienić podejście reaktywne, oparte na mnożeniu przeciwności i popłakiwaniu nad własnym losem, na podejście waleczne, oparte na pozytywnej furii, pozytywnym napędzie.
Podejście waleczne prezentuje Michał Kanarkiewicz, przedsiębiorca, autor siedmiu książek, popularyzator szachów w Polsce i twórca internetowy prowadzący największy kanał szachowy na TikToku. Postanowiłam z nim porozmawiać, ponieważ Michał może być punktem odniesienia dla wielu z nas jako osoba startująca od zera, a wręcz z poziomu minus jeden, co zresztą sam Michał podkreśla w swoich postach w mediach społecznościowych i artykułach. Nie ukrywa trudnych początków swojej kariery i ogólnie niełatwego startu życiowego. Mimo dość młodego wieku ma na koncie dziesięć lat prowadzenia własnej firmy, ale bywały czasy, że nie miał na rachunki. Michał nie wspomina tego z rozrzewnieniem, ale zarazem podkreśla poczucie odpowiedzialności za własne życie, jakie mu wtedy towarzyszyło. W wieku 19 lat ze względu na trudną sytuację materialną wyprowadził się z domu rodzinnego do Torunia, gdzie, jak sam mówi, „musiał mocno walczyć”, żeby się utrzymać finansowo. Mama nie mogła mu pomóc, ponieważ zajmowała się sprzątaniem domów, zatem pomoc raczej płynęła w drugą stronę, od Michała do mamy. Co mnie ujęło w jego historii, to fakt, że na każdym etapie dorosłości mierzył się z rzeczywistością bez okładania się poduchami, w rodzaju wsparcia od krewnych i znajomych królika, bez narzekania, obrażania się na punkt startowy, z jakiego zaczynał. Takie podejście pomogło mu z czasem zbudować znacznie więcej niż podstawową stabilność. Zawalczył o swoje życiowe „maserati”.
Jak wyjaśnia Michał: – Wierzę, że najlepiej działamy wtedy, kiedy bierzemy odpowiedzialność za swoje życie. Szczęście jest w życiu przydatne, ale ci, którzy biorą odpowiedzialność za swoje życie, osiągają więcej niż ci, którzy zrzucają ją na czynniki zewnętrzne.
Faktycznie poczucie odpowiedzialności za to, jak będzie wyglądać nasze życie, to ważna cecha, którą moim zdaniem można w sobie wyrobić albo raczej wyćwiczyć, jak mięsień. Na początku nie daje zbytniego poczucia komfortu, ponieważ zmusza nas do zmierzenia się z własnymi słabościami, nieciekawym punktem startowym, barierami wejścia do wymarzonego zawodu, konkurencją i tak dalej. Zmusza nas do nieodraczania, wyprowadzki z Późniejowic, nie daje przestrzeni na wygodną drzemkę rozciągniętą na wszystkie popołudnia w tygodniu.
Branie odpowiedzialności za swoje życie i przede wszystkim za to, co przed nami, za uformowanie tej przyszłości nie musi oznaczać życiowej zadyszki, ale sprawia, że nie jest już nam tak milusio na co dzień. Nie można mylić tej odpowiedzialności za swoje wybory z braniem odpowiedzialności za cały świat, do czego wiele kobiet, ale nie tylko, ma tendencję. Nie chodzi o to, aby wszystko nieść na swoich barkach, ale o to, aby nie szukać uzasadnień na trwanie w sytuacji, która nam nie sprzyja. Nie od razu będzie łatwo, w zasadzie ani na początku, ani później łatwo nie będzie, ale dzięki walecznemu podejściu nie skończymy na snuciu snów o potędze z pozycji fotela.
Michał Kanarkiewicz, nie chcąc utknąć w punkcie startowym, musiał się liczyć z dużym stresem, ale jeszcze większym obciążeniem psychicznym byłoby dla niego zmarnowanie szansy na rozwój, na ciekawe życie. Jak mówi, najcięższy na początku był dla niego brak płynności finansowej: – Wiedziałem, że muszę to udźwignąć, bo nikt za mnie tego nie zrobi. Było to trudne, ale taka sytuacja wyrabia mięsień kreatywności, ponieważ zaczynasz myśleć, jak sobie poradzić. Co sprawiło, że nie zasiadłem na kanapie i nie zacząłem narzekać? Po prostu nie chciałem mieć takiego życia, jakie miałem. Wciąż jestem pokorny w tym znaczeniu, że wiem, skąd pochodzę, wiem, skąd jestem. Znam swoje słabości, wiem, w czym jestem słaby, nad czym muszę popracować.
Zaczynając budowanie swojej firmy, miałam znacznie łatwiej niż Michał, dziesięć lat więcej od niego i wsparcie męża, z którym tę firmę miałam założyć – a i tak się bałam. Odchodziłam z etatu w sieciowej agencji, gdzie znałam klientów i mogłam z łatwością przewidzieć każdy dzień, co może nie brzmi ekscytująco, ale jednak stabilnie. Wahałam się ponad rok. Długo nie chciałam „usłyszeć wewnętrznego głosu” (wiem, że brzmi to jak z podręcznika Ezoteryka dla początkujących) o tym, że trwanie na etacie na średnim stanowisku kierowniczym, bez widoków na większy zespół czy sensowny awans, będzie dla mnie biletem w jedną stronę, czyli w stronę frustracji. Nauczyłam się tyle, ile mogłam, a potem już powtarzałam pewne czynności. A jednak trwałam w takim stuporze, szukając nawet pracy „po stronie klienta”, w korporacjach, chodząc na różne rozmowy kwalifikacyjne, wypełniając jakieś absurdalne testy osobowościowe, gdzie musiałam określić, czy jestem bardziej wielbłądem, czy tygrysem, negocjowałam pensje, których i tak miałam nigdy nie dostać, bo albo nikt mi nie proponował tej pracy, albo ja jej nie chciałam, gdyż warunki były nieciekawe i lepiej byłoby się już zająć doktoryzowaniem się z robienia espresso doppio (kawa ewidentnie sponsoruje ten rozdział).
W końcu się zdecydowałam, po milionie debat, które miały rozpiętość tematyczną od „czy nie za wcześnie na własną firmę, przecież nic nie potrafię?” po „czy nie za późno na własną firmę, przecież wszystkie sensowne start-upy ludzie zakładają do dwudziestki piątki?”. Sama siebie zaczynałam już męczyć tymi wątpliwościami i narzekaniem, ale z perspektywy czasu uważam, że mogłam ten krok zrobić minimum rok wcześniej. Czy byłam gotowa? Nie, nie byłam. Nigdy się nie jest w pełni gotowym i zawsze w pewnym sensie trzeba dobiec do danego stanowiska, oczekiwań, odpowiedzialności. Odraczanie tego nie powoduje, że nasza gotowość się zwiększy. Dlatego przyjęcie niewygodnego założenia, że jesteśmy odpowiedzialni za to, jak będzie wyglądać nasze jutro za pięć dni i za pięć lat, przynajmniej w sferze zawodowej to pierwszy krok do osiągnięcia więcej. Życie to nie jest próba generalna.
CEL DŁUŻSZY, NIŻ DOTRWAĆ DO PIĄTKU
Drugi krok na drodze po nasze metaforyczne maserati to wyznaczenie sobie celu długoterminowego. Długoterminowego, czyli dłuższego niż dotrwanie do najbliższego piątku. Wyznaczanie sobie w głowie nagród z górnej półki nie jest o luksusie, ale o długoterminowym celu, który można uznać za swoją misję, jeśli ktoś jej potrzebuje. Jak pisze Erikson: „Zapominamy, że sukces wymaga od nas stałej pracy (...). Nie można go kupić, da się go tylko wypożyczyć. Przy czym codziennie trzeba płacić odstępne”. Dlatego długoterminowy cel to też miecz obosieczny: motywuje, ale również oznacza długofalowy, powtarzalny wysiłek, który oczywiście nie musi być traktowany jak zrządzenie losu i praca w kamieniołomach. No ale na pewno z leżeniem na leżaku z campari w dłoni też nie ma wiele wspólnego.
Ważniejsze niż motywacja, która potrafi szybko się wypalić, są raczej determinacja i konsekwencja. Motywacja jest ważnym czynnikiem, ale nie wystarczy jako paliwo na całą twoją drogę zawodową. Trzeba do niej dołożyć powtarzalną rutynę, codzienne dobre nawyki posuwające cię chociaż o kawałek do przodu na twojej ścieżce. Uważa tak Zofia Kierner, przedsiębiorczyni społeczna, założycielka (w wieku 15 lat) fundacji Girls Future Ready, wykładowczyni na Uniwersytecie Berkeley, która jasno komunikuje, że nie wierzy w pojęcie motywacji jako wystarczającego czynnika: – Wszyscy wierzą, że musisz być zmotywowana, żeby coś robić. Tymczasem (...) sukces osiągają osoby, które trenują, kiedy są zmęczone, pracują, kiedy nie mają energii, uczą się, kiedy inni śpią, i tylko determinacją dobiegną do tego sukcesu, nie motywacją. Ja czasem mam motywację o pierwszej nad ranem, żeby wyczyścić całą moją szafę i zorganizować ją według kolorów i typów ubrań, żeby dżinsy były z jednej strony, a spódnice z drugiej. I to jest motywacja, która trwa 25 minut i potem, kiedy wszystko jest w połowie rozgrzebane, ta motywacja zwykle się kończy. Wyobrażasz sobie, żeby Iga Świątek trenowała tenis tylko wtedy, kiedy jej się chce?
Ma rację, wyłącznie na motywacji nie da się oprzeć długiej wędrówki zawodowej na szczyt, cokolwiek jest twoim szczytem: założenie własnego przedszkola, dostanie pracy w urzędzie miasta, otworzenie z kolegami gabinetu psychoterapii przy rynku w twoim mieście. Jedynym rozwiązaniem, które ci polecam, jest stawianie sobie konkretnych celów i wiosłowanie w kierunku ich osiągnięcia niezależnie od pogody, czyli niezależnie od tego, czy ci się danego dnia „chce”. Takie podejście pierwszy raz zobaczyłam, kiedy wyjechałam na studiach na pół roku do Oslo w ramach programu Erasmus. Nasz akademik mieścił się pod lasem, w którym było jezioro. Brzmi trochę jak idealny początek horroru, ale nic bardziej mylnego. W tym lesie, o niemal o każdej godzinie dnia i wieczoru (a pamiętajmy, że w Norwegii wieczór potrafi się zacząć zaraz po lanczu), można było spotkać mnóstwo ludzi – na rowerze, na nogach, na nartach biegówkach, jeśli był śnieg. W każdą pogodę, również wtedy, gdy deszcz zacinał poziomo, okrążali jezioro Sognsvann. Nie rozważali, czy im się chce, po prostu zakładali sportowe buty i ruszali.
Michał Kanarkiewicz podobnie wyznaczył sobie azymut i konsekwentnie podąża w jego kierunku. Wyjaśnia: – Nawet jeśli osiągnę wolność finansową, wciąż pewnie będę realizował różne aktywności wokół szachów, aby wypełnić moją życiową misję zachęcenia dziesięciu milionów Polaków do nauczenia się tej gry. Kiedy w tle masz taką dużą misję, to po prostu mówisz sobie: okej, jest trudno, ale wiem, że to jest coś większego, o co walczę i w co wierzę.
Misją, która zdefiniowała drogę zawodową Michała, była chęć nauczenia gry w szachy dzieci, aby w konsekwencji nauczyć je, jak lepiej radzić sobie w życiu. To jest pozytywny ślad, jaki Michał chciałby po sobie zostawić. Ta misja oraz prywatny cel, czyli wolność finansowa, dały mu zastrzyk wiary, że warto o siebie zawalczyć. W pewnym sensie ta historia mogłaby się nadawać do telewizyjnego show Gra o życie, gdyby taki istniał, ale tu walka nie toczy się o przejście po płonących kamieniach, ale o wyjazd z miasta i zarabianie na siebie inaczej niż dzięki pracy u wujka w warsztacie.
Michał mówi jasno: – Szachy uratowały mi życie i chciałbym, żeby teraz uratowały je innym. Widzę i spotykam w Wejherowie ludzi, z którymi się wychowywałem. Nie mieli takiej pasji i nawet jeśli mieli lepszą sytuację wyjściową niż ja, to teraz ich sytuacja jest inna, nie mówię, że gorsza, ale zostali tam, gdzie byli. Ich życie płynie standardową ścieżką i jest mała szansa, że to się zmieni.
W standardowej ścieżce nie ma nic złego, ale można po niej oczekiwać standardowych wyników. Nie w każdej dziedzinie musimy osiągać olimpijskie medale, nie o to przecież chodzi, aby do naszej i tak już pełnej wyzwań codzienności dokładać jeszcze stres, że jesteśmy nieadekwatne albo za mało „oryginalne”. Rzecz w tym, żeby nie stracić z oczu możliwości, jakie podsuwa nam los, albo żeby rozwinąć zainteresowania (niekoniecznie od razu wielką pasję) w coś trwałego, coś, co da nam satysfakcję. To może być praca w fundacji, założenie biura księgowego, kwiaciarni, praca w laboratorium. Chodzi jedynie o niepowielanie schematów tylko dlatego, że tak jest łatwiej i że wszystkim wokół będzie z tym lżej, bo nie będą się musieli frustrować, że sami tego nie zrobili.
PRZYPISY
Joanna Flis, Madame Monday. Po dorosłemu, Wydawnictwo Agora, 2023.
Thomas Erikson, Od upadku do sukcesu. Jak porażkę przekuć w złoto, Wielka Litera, 2022.
Oliver Burkeman, Cztery tysiące tygodni. Czas na twoje życie, polskie wydanie Insignis, 2022.
Odniesienie do książki Robina Sharmy Klub 5 rano. Szczęśliwy poranek zmienia wszystko, wydawnictwo Kompania Mediowa, 2021; autor podkreśla w niej zalety codziennej rutyny wczesnego wstawania i jak najbardziej efektywnego wykorzystania dnia.
Odniesienie do tomu opowiadań Olgi Tokarczuk pt. Gra na wielu bębenkach, pierwsze wydanie wydawnictwo Ruta, 2001.
FOMO, z ang. fear of missing out (strach przed wypadnięciem z obiegu – tłum. aut.) – obawa przed tym, że coś nas omija, odczuwana często w odniesieniu do bycia offline, poza siecią, ale nie tylko; zjawisko nazywane czasem chorobą cywilizacyjną.