- W empik go
Pozytywnie nieobliczalni - ebook
Pozytywnie nieobliczalni - ebook
„Pozytywnie nieobliczalni” – to powieść, której główny bohater, młody prawnik, zderza się z bezwzględnym światem korporacji i szybko odkrywa, że w jego życiu wciąż na pierwszym miejscu znajdują się młodzieńcze ideały. Będzie zmuszony dokonać wyboru pomiędzy zawodowym prestiżem i pieniędzmi, a wiernością własnym przekonaniom. Czy jego wybór okaże się właściwy, niech przekona się sam Czytelnik. „Pozytywnie nieobliczalni” po raz pierwszy ukazali się na rynku wydawniczym w 2002r. i byli próbą nakreślenia obrazu pokolenia, które „wchodziło w dorosłość” w czasach, gdy wartości niematerialne zaczynały ustępować miejsca królującemu dziś konsumpcyjnemu modelowi życia.
Marcin Brzostowski (ur. 1969) – autor powieści „Pozytywnie nieobliczalni”, „Radio miłość nadaje!”, „I tak skończymy w więzieniu! czyli Tryptyk Polski (bez trzeciej części)”, „Podpalę wasze serca!”, „Zemsta kobiet”, „The vengeance of women”; zbioru miniatur „Szach-Mat! czyli Szafa wychodzi, ja zostaję” oraz tomiku poezji „Teraz dni pachną kawą”. Laureat konkursu Ad Absurdum zorganizowanego przez wydawnictwo Indigo. Fragment nagrodzonego tekstu został opublikowany w książce „Śmiertelnie absurdalne zebranie, edycja 2007/08”. Jest także zdobywcą II miejsca w konkursie na opowiadanie, zorganizowanym przez portal literacki kochamksiazki.pl (2013).
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-332-4 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Słuchaj Marlon, rzucamy monetą! – grzmiał podekscytowany i pełen animuszu Robert. – Jeśli wypadnie orzeł, idziemy na kurwy. Jeśli wypadnie reszka, jedziemy do zoo, postraszyć niedźwiedzie. Mamy jeszcze kasę, a do roboty możesz się chyba spóźnić?
– Skoro chcesz do zoo, to najpierw wysikamy się do Wisły – podchwycił pomysł Marlon. – Wysikamy się do królowej naszych rzek z Poniatoszczaka, potem to wszystko podpalimy i spokojnie zaczekamy na wschód słońca – konkretyzował zamiary, gdy tymczasem przyjaciel osunął się pod knajpiane drzwi i, wyraźnie tym faktem uradowany, zaczął układać się do spania.
Zaistniała sytuacja, nie różniąca się tak bardzo od wcześniejszych finałów nocnych eskapad, była jednak dziś, dla o wiele mniej trafionego niż zwykle Marlona, dosyć kłopotliwa. Zdawał sobie sprawę z tego, że będzie musiał odwieźć zalanego w trupa Roberta do domu, a co więcej, będzie zmuszony wyjaśnić Gośce, jego żonie, dlaczego tak facet popłynął. Wiedział o tym, że Gośka będzie czekać nawet do rana, aby ujrzeć oblicze, pijane lub nie, swojej drugiej połowy. Mógł jej, rzecz jasna, opowiadać cuda wianki i o tym, i o tamtym, ale i tak by wyszło, że powód dzisiejszego, a może już wczorajszego pijaństwa był prosty – Roberta wylali z kancelarii.
...
Marlon pozbierał przyjaciela z chodnika, ustawił go do pionu, po czym zaczął się rozglądać za taksówką. Miał fart, gdyż po chwili wyrósł mu przed oczami biały merc, który zbliżył się do niego i nagle zatrzymał. Nie chcąc kusić losu, Marlon zapakował Roberta na tylne siedzenie taksówki i sam usiadł obok niego. – Nie wyrzyga się w samochodzie, co? – zapytał go taksówkarz, zerknąwszy uprzednio na Roberta. – Mam nowiutką tapicerkę prosto z Niemiec, a tak w ogóle to mój ostatni kurs. Sam pan rozumie, człowiek chce do łóżka, a nie tam babrać się w jeszcze nie przetrawionym do końca piwsku.
Marlon, chcąc go uspokoić, a przede wszystkim zamknąć mu gębę, zaproponował podwójną stawkę oraz wizytówkę kancelarii adwokackiej – Wróblewski, Prus i Partnerzy. – Może się panu kiedyś przydać – wręczył kartonik miejskiemu rajdowcy i poprosił o zmianę grającej jakieś bzdety radiostacji. – Nigdy nic nie wiadomo.
Kiedy jechali niemal zupełnie pustym Krakowskim Przedmieściem, z głośników popłynęły znajome dźwięki, na które taksówkarz zareagował szybszą niż dotychczas jazdą. Krzysiu Jaryczewski łkał: „Jak wygląda ten wasz cudny świat. Ja to wiem i oni wiedzą jak. Napiętnowany marzeniami, napiętnowany...” Słuchając tych wyznań, Marlon pomyślał o Robercie, a także o tym, jak zareaguje na to wszystko Gośka. Nie było im przecież tak łatwo. Ona już za kilka miesięcy ma bronić dyplom na Akademii Medycznej i w końcu będzie zmuszona zdecydować się, czy zostanie na uczelni, co by z pewnością wolała, czy też podejmie pracę w szpitalu. Oboje jednak doskonale wiedzieli o tym, że wszystkie ich plany są uzależnione od tego, co aktualnie będzie robił Robert. Chociaż skończył on prawo i według jej wczorajszej wiedzy pracował w całkiem niezłej kancelarii adwokackiej, to jednak, mając już trzydzieści lat, dopiero rozpoczął aplikację radcowską. Jeśli przejdzie bez szwanku przez to całe prawnicze grzęzawisko i zda egzaminy końcowe, to pożyteczną w życiu pieczątkę radcy prawnego będzie mógł wyrobić najwcześniej za jakieś trzy lub cztery lata. Do tego jednak czasu nie będzie zarabiał tyle, ile rzeczywiście powinien, a przede wszystkim będzie na łasce tłuściochów w togach albo ryczących czterdziestek w permanentnym okresie klimakterium. Robert nie miał bowiem ani tatusia, ani mamusi, którzy ustawiliby synalka w zawodzie, tak jak czyniła to większość rodziców znanych Marlonowi prawników. Poza tym, z nową robotą może być zawsze różnie.
Pomimo szczerych chęci Marlon nie miał zbyt wiele czasu na analizę przyszłości, gdyż w okolicach Dworca Gdańskiego pasażerowie taksówki przeżyli lekki kryzys. To znaczy kryzys przeszedł Robert, a za jego sprawą Marlon oraz psychiczna odporność szofera. W jednej chwili chrapiący dotychczas Robert zapragnął większej dozy świeżego powietrza i bez pardonu rozwalił na oścież boczne drzwi merca. Na domiar złego, chciał się chyba poczuć jak sam Hans Kloss albo inny narodowy bohater, gdyż z okrzykiem na ustach „Spadamy!” próbował wyskoczyć na tory mijanego poniżej dworca. Szarpał się przy tym w sposób okrutny i tylko dzięki temu, że alkohol z głowy Marlona zdążył już niemal wyparować, udało się powstrzymać ten nie oczekiwany przez nikogo desant.
– Panie, to jakiś, kurwa, wariat! – wrzeszczał na całe gardło taksówkarz, nie zdejmując jednak nogi z gazu. – Jak mi zarysował blachę, to już, kurwa, nie żyje. Zabiję chama saperką, jak mi Bóg miły! – nie przestawał urągać niedoszłemu samobójcy i wciąż czegoś szukał pod własnym siedzeniem.
– Panie, uspokój się pan, przecież już śpi – Marlon próbował łagodzić sytuację. – Chłopak miał ciężki dzień. Wie pan, co mu się przytrafiło?
– No, co? – podjął temat zaaferowany taryfiarz, w którego prawym ręku zalśniła hartowana stal.
– Jego żona urodziła!
– I co z tego, ja mam trójkę!
– Ale pewnie pana żona rodziła na raty, no nie?
– No niby tak, ale to było dawno.
– Panie, ale teraz jest teraz. A ta jego kobita bez żadnego ostrzeżenia też trójkę, tylko że na raz!
Po tych słowach zapadła cisza, a Marlon kalkulował, czy facet dał się wpuścić w maliny, czy też za chwilę kawał obrobionego żelastwa spadnie na jego twarz. Nie minęła jednak nawet minuta, gdy trochę już spokojniejszy taksówkarz odłożył dowód nie popełnionego przestępstwa na sąsiednie siedzenie i rzucił w eter tak, jakby to miało dotyczyć i jego samego: – No, to ma koleś przejebane!
...
Pod dom Roberta i Gośki dotarli ostatecznie około piątej nad ranem. Stary Żoliborz przywitał ich deszczem ze śniegiem oraz absolutnym brakiem perspektyw na pozytywne rozwiązanie jakiegokolwiek problemu. Poza tym, trzeźwiejący już powoli Robert sprawiał nadal kłopoty w technicznym wymiarze całej sytuacji.
– Uda się panu zataszczyć go na górę? – zabrzmiało cicho przez uchyloną szybę merca.
– Tak, dzięki. Wie pan, my tak na zmianę. Raz on, raz ja, ale zawsze z dostawą do domu – Marlon uśmiechnął się do taryfiarza. – Za to miałbym do pana pytanko.
– Wal pan śmiało – kierowca zachęcił ekspasażera dobrodusznym przyzwoleniem.
– Czy nie lepiej wozić ze sobą bejsbola, zamiast tej ohydnej saperki?
– No, co pan! – oburzył się taksówkarz. – To nie wiesz pan, że bejsbole są prawnie zabronione?
Marlon zbył milczeniem pokrętną odpowiedź szofera i skoncentrował wysiłki na utrzymaniu w pionie przyjaciela. Nie bez trudności, ale w końcu szczęśliwie udało mu się, w ciągu paru minut, przetransportować Roberta pod właściwą klatkę dziesięciopiętrowego domu, nieopodal ulicy Mickiewicza, i zapakować go do windy.
– Trzymaj się teraz blisko mnie i nie udawaj, że jesteś wzorem trzeźwości – wydawał instrukcje uwieszonemu na jego ramieniu Robertowi. – Jak wysiądziemy z windy, to wal prosto przed siebie, a całą resztę zostaw już mnie.
– Dobra, dobra, nie jest tak najgorzej – ripostował blady jak ściana Robert. – Tylko jak my się tu dostaliśmy? I właściwie, to która jest teraz godzina?
Przed drzwiami mieszkania Robertowi zrzedła nieco mina, ale sam uruchomił kretyńską melodyjkę dzwonka. Po krótkiej chwili, tak jak przewidywał to Marlon, jego żona otworzyła drzwi i obrzuciła przybyszów mocno skwaśniałym spojrzeniem.
– Dzień dobry Gosiu. To my! – eksplodował Robert. – Mam nadzieję, że się nie denerwowałaś!
– Dzień dobry – pani domu ucięła jak nożem usprawiedliwienia męża. – Czy wiecie, która jest godzina?
– Cześć Gośka – rzucił krótko Marlon. – Nie gniewaj się, ale zabalowaliśmy trochę dłużej niż planowaliśmy. Poza tym, mamy – zawiesił głos i poprawił się – to znaczy, wy macie większe problemy niż ta jego nawałka.
– To co się stało? – głos Gośki wyraźnie zmienił barwę.
– Będzie lepiej, jeśli Robert sam ci to wszystko wyjaśni. Rzecz jasna, gdy się wyśpi i przestanie go boleć głowa. W każdym razie nie stało się nic takiego, czego nie można by było odkręcić – próbował wybrnąć z niezręcznej sytuacji przyjaciel rodziny. – Ale teraz, nie gniewaj się, muszę już lecieć. Zdzwonimy się wieczorem. Aha! Nie zrywaj go do roboty, ma wolne – poinformował gospodynię, stojąc już w korytarzu. – Na razie!
Nie oglądając się za siebie, Marlon zbiegł po schodach i po chwili stanął pod wiatą miotanego przez wiatr przystanku. Czekając na tramwaj, który zawiezie go do centrum, zastanawiał się nad tym, czy nie powinien powiedzieć Gośce wprost, co się właściwie wydarzyło. Przez głowę przeleciało mu mnóstwo fantastycznych pomysłów, jak mógłby jej to wszystko wyjaśnić, a także odpędzić z jej myśli złe duchy. Tylko, czy miałoby to jakiś sens? – pytał samego siebie. Nie znajdując jednoznacznej odpowiedzi, zajął miejsce na końcu wagonu i przypomniał sobie słowa jegomościa z saperką: „No, to ma koleś przejebane!” Potem, przez krótką tylko chwilę, obserwował moknących wciąż ludzi i chyba nawet nie spostrzegł, gdy ukołysał go sen.
...
Natychmiast do szefa! – Marlon usłyszał głos sekretarki w słuchawce wewnętrznego telefonu. – Natychmiast!
– Dobra, dobra... Już idę – poinformował wiszący naprzeciwko biurka plakat zespołu kumpla. – Chyba się nie pali.
Wprawnym ruchem ręki poprawił włosy, krawat i w końcu zebrał się w sobie, aby stanąć oko w oko z jedną z najmniej lubianych przez siebie osób, jakie los postawił na jego drodze. Nie znosił faceta od zawsze, to znaczy od chwili, gdy zawodowe przeznaczenie przywiodło go do kancelarii adwokackiej na Krakowskim Przedmieściu. Wtedy to mecenas Kuran, jako najstarszy stażem w zawodzie, przeprowadził z nim rozmowę kwalifikacyjną i, o dziwo, niemal z dnia na dzień podpisał umowę o pracę. Był wówczas szczerze oczarowany świeżo upieczonym absolwentem Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Zachwyciły go osiągnięcia naukowe nieopierzonego prawnika oraz prezencja i takt, tak podobno potrzebne w tym niezwykle, jak podkreślał to jego pryncypał, szlachetnym zawodzie. Potem było już coraz gorzej, ale nigdy mecenas Kuran nie pozwolił sobie na jakąkolwiek bezpośrednią uwagę pod adresem Marlona. Rzecz jasna, nie dlatego, żeby adept sztuki prawniczej utrzymywał się nadal tak wysoko w rankingu „młodych i zdolnych”, ale dlatego, że nie było go stać na szczery komentarz poczynań podwładnych czy też choćby na krótką, męską rozmowę w cztery oczy. Był on za to, podobnie jak jego koledzy po fachu, wybitnym mistrzem intryg, a niepopularne decyzje zrzucał po prostu na innych. – Dzisiaj już by mnie nie zatrudnił – uśmiechnął się w myślach Marlon. – Poznał się w końcu pan mecenas na mało ambitnej młodzieży.
Tymczasem w holu, który prowadził wprost do gabinetu mecenasa Kurana, Marlona zahaczały spojrzenia prawników, którzy, wzorując się na swoich amerykańskich kolegach, przyodziali dziś nieco mniej oficjalną garderobę. Wokół szkła, metalu oraz sztucznego kwiecia w najlepszym gatunku królowały dżinsy, polary, a także obuwie sportowego typu.
– Hej, Marlon! Zapomniałeś, że dzisiaj jest piątek? – rzucił ktoś w ramach przyjacielskiej uwagi.
– Stary! Zrzuć ten gajer i poczuj się w końcu wolnym człowiekiem!
– Wyluzuj! Nie ma się co spinać – dorzuciła panienka, którą widział chyba pierwszy raz w życiu.
Odczuwający wciąż trudy nocnej eskapady Marlon przeszedł obojętnie nad całym tym informacyjnym szumem, kwitując go niemal niewidocznym skurczem mięśni w okolicach spierzchniętych ust. Już od dawna nie mógł słuchać tej „wyluzowanej” gadki oraz wiecznego przekrzykiwania się, którego jedynym celem była próba zwrócenia na siebie uwagi. – „Śmierć frajerom…” – przebiegły przez głowę Marlona słowa dawno już zapomnianego szlagieru Dr. Hackenbusha. – Znam tę waszą wolność – poczuł wyraźną odrazę do mijanego syntetycznego tłumu. – Kończy taki pracę w piątek około dwudziestej, potem zasiada w fotelu i kontempluje najnowsze zestawienie Listy Przebojów Programu III, bo w tygodniu głosował na swoją ulubioną piosenkę. Chociaż – stanął w końcu przed drzwiami swojego pryncypała – może być przecież jeszcze gorzej.
...
Marlon poprawił krawat i zapukał do drzwi. Nie czekając na jakąkolwiek reakcję pana mecenasa, nacisnął na klamkę, po czym wszedł do przestronnego pokoju. – Witam serdecznie panie Rafale – spłynęła na niego słodycz członka Naczelnej Rady Adwokackiej. – Mam nadzieję, że nie oderwałem pana od pilnych zajęć. Sam pan doskonale wie, że klient musi otrzymać efekty naszej pracy zawsze na czas. Jak to mówią, klient nasz pan! – mecenas Kuran grzmiał niezdrowo podniecony na cały gabinet.
„Efekty naszej pracy” – tylko to przykuło uwagę Marlona. – O czym on, kurwa, mówi? – zadał sobie w myślach retoryczne pytanie. Nie było dla niego tajemnicą, że facet już od kilku lat niczego nie robi, a tylko niepotrzebnie miesza w głowach młodym, czym zatruwa życie innym, wykonującym swój zawód prawnikom. No, ale cóż...
– Dzień dobry panie mecenasie – Marlon skłonił się lekko i ogólnie przyjętym zwyczajem usiadł na krześle przylegającym do regału z prawniczymi wydawnictwami. – Czy coś się stało?
– Wezwałem pana do siebie, gdyż w kancelarii nastąpiły daleko idące zmiany – mecenas Kuran nieco przycichł i wsparty o parapet okna beznamiętnym wzrokiem zaczął wodzić po dachach okolicznych kamieniczek. – Jak już pan wie, odszedł od nas wczoraj pan Robert Świąc, pana współpracownik i kolega z pokoju. Jego miejsce zajmie już niedługo ktoś nowy. Najlepiej, gdy będzie to kobieta. Sam pan rozumie, panie Rafale, to całe równouprawnienie oraz polityczna poprawność – pryncypał Marlona wykonał niedbały ruch dłonią i nadal próbował wypatrzyć coś za oknem. – Mam jednak dla pana jeszcze jedną nowinę – kontynuował. – Z kancelarii odchodzi również, z dniem dzisiejszym, pan mecenas Hańko. Zresztą, na własną prośbę – dodał po krótkiej chwili, niedowierzając chyba własnym uszom. – W związku z tym opiekę nad panem oraz nad pana pracą przejmie od poniedziałku pani mecenas Owczarz. Podziela pan, mam nadzieję, pogląd, że jest to doskonały fachowiec oraz przemiła osoba? – zawisło w powietrzu pytanie, na które zwierzchnik Marlona nie oczekiwał bynajmniej odpowiedzi. – Jestem głęboko przekonany – ciągnął dalej swój wywód – że państwa współpraca będzie przebiegać bez żadnych zawirowań. Co więcej, jestem również zdania, że może pan na tej współpracy bardzo dużo skorzystać. Czy może ma pan jakieś pytania? – mecenas Kuran porzucił chwilowo uroki Starego Miasta i po raz pierwszy od kilku minut spojrzał na postać słuchacza.
– Chyba... nie – wyrzucił z siebie Marlon, którego tym samym pozbawiono szansy wyjaśnienia jakichkolwiek wątpliwości.
– W takim razie, świetnie – członek Naczelnej Rady Adwokackiej ponownie skierował wzrok w kierunku poszarzałej czerwieni. – Może pan już zatem wracać do swoich zadań.
...
PKP – czyli pięknie, kurwa, pięknie – były słowami, które przeszły jak lawina przez głowę Marlona, gdy dotarł do swojego pokoju. Nie odrywając wzroku od drzwi, które przed chwilą zamknął za sobą na klucz, wyciągnął z biurka papierosy oraz dwie miniaturki Johny Walkera. Po chwili odnalazł też wodę, niestety – gazowaną, a także wyszczerbiony kubek do herbaty. – Nie jest źle – pocieszał się widokiem swoich skarbów. – Bywało przecież gorzej.
Mając w pamięci monolog swojego pryncypała, wlał całą zawartość obu lotniczych reklamówek do kubka i wszystko to zalał wodą mineralną. – No, to za tych co na morzu. Oprócz Kriegsmarine! – przypomniał sobie stary, wysłużony już dowcip. Następnie zapalił papierosa, chociaż doskonale wiedział o tym, że swoją szczeniacką zachcianką łamie podstawowe zasady, jakie panują w kancelarii. – Wolałbym piwo albo białe wino z lodem – stwierdził po chwili Marlon, gdy poczuł w gardle gorzki, palący smak wódki. Zaciągnął się mocniej końcówką papierosa, a opróżniając zawartość porcelany, docenił w końcu walory znaleziska. – Coś się skończyło – nie potrafił odpędzić od siebie następstw ostatnich kilkudziesięciu godzin. – Wywalili z roboty Roberta. Pożegnali się z mecenasem Hańko. Ciekawe, kto będzie następny? Poza tym, od poniedziałku będę podlegać tej suce od prawa bankowego – zmroziła go perspektywa współpracy z mecenas Owczarz. Marlon widział bowiem nie raz, jak traktuje ona swoich pracowników, a także jak wchodzi w tyłek wspólnikom kancelarii, aby zająć miejsce po ich prawicy. – Może jakoś to będzie? – usiłował zachować w sobie odrobinę optymizmu. – Jeszcze zobaczy pani mecenas, na co stać starą gwardię.
Oddalając od siebie wizję poniedziałkowego spotkania, postanowił skontaktować się z Robertem. Wykręcił numer telefonu przyjaciela i, wpatrując się tępo w blat biurka, miał nadzieję, że to on podniesie słuchawkę. Nie był gotowy na konfrontację z Gośką, która musiała mocno przeżyć wczorajsze wydarzenia. Czekał przez dość długą chwilę i gdy miał odłożyć słuchawkę, po drugiej stronie światłowodu usłyszał głos porannego kaskadera:
– Tak, słucham.
– To ja, Marlon. Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam?
– Chyba żartujesz? – zabrzmiało zupełnie spokojnie. – Teraz to ja mogę nie mieć na piwo, ale czasu to mam pod dostatkiem.
– Słuchaj Robert, może spotkamy się i spróbujemy coś wykombinować – kalkulował na chłodno Marlon. – Mamy przecież jakieś znajomości, a parę osób jest nam ciągle coś winnych.
– Słuchaj, spokojnie – zareagował błyskawicznie przyjaciel. – Zadzwonił do mnie z rana Jacek Hańko. Chciałby się z nami spotkać za parę dni i obgadać sytuację.
– W takim razie zmiana planów.
– Ale tylko zawodowych! – niemal przeliterował mu to zdanie Robert. – Spotkać się z tobą, a nawet odwieźć cię sztywnego na chatę, to ja mogę nawet i dzisiaj. To jak będzie? – zdecydowanym głosem zaproponował Marlonowi szybki rewanż.
– Jeszcze nie wiem. Zdzwonimy się wieczorem, w porządku?
– W porządku Marlon. To na razie!
– Na razie!
Odkładając słuchawkę, Marlon pomyślał o tym, że są jeszcze na świecie porządni ludzie. – Mecenas Hańko zadzwonił dziś do Roberta – powtarzał w myślach usłyszaną przed chwilą wiadomość. – Porządny chłop, chociaż prawnik – skwitował nagle temat. – Ciekawe tylko, o czym chce z nami pogadać?
...
– Sąsiedzie, niech sąsiad otworzy! – obudziły śpiącego na kanapie Marlona niewyraźne pokrzykiwania, jakby gdzieś z zaświatów. – Rafałku, otwórz, to ci coś pokażę. Nie bądź taki... Otwórz! Po chwili sennego otumanienia Marlon zdał sobie sprawę z tego, że przyczyną tak nagłej pobudki może być wyłącznie pani Janeczka, jego sąsiadka. Podniósł się z kanapy, rzucił okiem na podświetlany budzik i trochę się zdziwił, gdy zobaczył wskazówki zegara na godzinie trzeciej trzydzieści. – Wcześniej niż zwykle – przemknęło mu przez głowę. – Może balanga nie wyszła albo narzeczony odpadł za wcześnie?
Na przestrzeni lat Marlon przyzwyczaił się do tego, że pani Janeczka ściąga do domu najwcześniej około piątej nad ranem. Natomiast jej ulubioną porą powrotów, jak było mu dane doskonale poznać, były godziny wyjścia sąsiadów do pracy. Cóż to za wspaniały widok – uśmiechnął się w duchu – gdy ledwo trzymająca się na nogach sąsiadka atakuje kolejne metry korytarza, a w tym samym czasie porządni obywatele spieszą do biur albo na uczelnie. Największy kabaret był jednak wówczas – mało nie parsknął śmiechem – gdy sąsiad z ujadającym psem próbował ją wyminąć przy windzie...
Marlon w ekspresowym tempie pokonał nie oświetlony korytarzyk mieszkania, lecz zanim zdecydował się otworzyć drzwi, postanowił, że sprawdzi przez judasza, czy jego przewidywania są zgodne z rzeczywistością. – Różnie już przecież bywało – przypomniał sobie najazd na jedno z sąsiednich mieszkań. – Weszło do domu takich dwóch razem z drzwiami, a potem tłumaczyli się przed policją, że coś im się pomyliło…
Pomimo usilnych starań Marlona, aby dojrzeć przez wizjer panią Janeczkę, nie udało mu się zlokalizować sąsiadki. Natomiast dobiegające z korytarza odgłosy nie pozostawiły żadnych wątpliwości, kto może być ich autorem: – Rafałku, sąsiedzie. Otwórz drzwi Janeczce... No, nie daj się prosić!
Marlon z uśmiechem na ustach wysłuchał litanii sąsiadki, po czym zdecydował się otworzyć drzwi. Kiedy przesuwał zasuwę zamka do pozycji „otwarte”, nie zdawał sobie sprawy z tego, że drzwi mieszkania zaatakują go za chwilę tak, jak Andrzej Gołota w swoim najlepszym okresie. Nie przewidział tego, że pani Janeczka zdołała utrzymać pozycję homo erectus jedynie dlatego, że całą sobą przylgnęła do jego drzwi. Na własnej skórze przyszło mu zatem sprawdzić, czy sąsiadka zaczęła w końcu dbać o sylwetkę.
– O, kurwa! Moja ręka! – rozbłysło w holu jak pochodnia, gdy Marlon jak długi poleciał na podłogę. – Schodź ze mnie. Natychmiast!
– Nie jest ci dobrze? – przecięło powietrze pytanie uszczęśliwionej kusicielki. – Nie żartuj!
– Złaź mówię, bo mnie udusisz! – Marlon nie mógł wydobyć się spod monstrualnego cielska. – Mam w domu flaszkę! – rzucił w desperacji. – Jak ze mnie wstaniesz, to się napijemy!
Pomimo próśb i obietnic, pani Janeczka nie zareagowała zgodnie z wolą sąsiada. Ostatecznie Marlon nadludzkim wysiłkiem zdołał sam pozbyć się nadprogramowego obciążenia. Kiedy zrzucił z siebie przygniatający go do podłoża balast, stanął w drzwiach mieszkania i zdecydowanym ruchem ręki określił oprawczyni kierunek jej dalszego natarcia.
– Pani Janeczko, niech pani idzie do domu – poprosił sąsiadkę mocno już zrezygnowany. – Niech pani to zrobi dla mnie.
– Ale jak to? Rafałku. Mam przecież prezenty! – pani Janeczka wskazała palcem na leżącą na korytarzu reklamówkę. – To wszystko dla ciebie! – wyzwoliła z siebie kolejne pokłady słodyczy. – Bierz, ile chcesz!
Odrętwiały psychicznie Marlon nie mógł uwierzyć własnym oczom, gdy ujrzał przed sobą torbę banknotów. Dziesiątki, dwudziestki, a nawet setki! Wszystko to zapakowane w celofan albo leżące luzem na korytarzu.
– Czy pani obrabowała bank? – zaciekawił się nagle Marlon.
– No, co ty Rafałku. W pokera wygrałam! – sąsiadka zafalowała grzywką i szczerze się uśmiechnęła.
Jeszcze przez parę minut trwały komisyjne oględziny reklamówki oraz burzliwe negocjacje co do podziału łupów. W końcu udało się Marlonowi odholować panią Janeczkę do jej mieszkania wraz z całą, niemal nienaruszoną, karcianą wygraną. Na pożegnanie sąsiadka wcisnęła mu bowiem dwudziestkę oraz setkę, a całe zamieszanie skwitowała z uśmiechem na ustach: – Pamiętaj Rafałku… W życiu trzeba mieć dobry bluff!
...