Praca i inne grzechy - ebook
Praca i inne grzechy - ebook
Nowy Jork. Olśniewające miasto przyciągające tłumy marzycieli z całego świata. Od dekad symbol sukcesu, postępu i kariery. Synonim amerykańskiego snu. Bywa jednak najsmutniejszym miejscem na ziemi – gorsze od porażki jest tu bycie niewidzialnym.
I to właśnie niewidzialnym LeDuff poświęca swoją książkę. Pisze o tych, którzy mieszkają w ciasnych mieszkaniach. O strażakach i ich rodzinach, którzy po 11 września 2001 roku stracili wszystko. O ludziach, którym rytm pracy, snu i dnia wyznaczają kaprysy szefa, właściciela mieszkania, sędziego w sądzie rodzinnym czy burmistrza. To nie książka o nowojorczykach, którym drzwi otwierają portierzy, tylko o samych portierach. O robotnikach, ulicznych handlarzach, sprzątaczkach, rybakach, imigrantach i barmanach. O ludziach, których nie na co dzień zauważamy, ale których brak okazałby się dotkliwy.
Praca i inne grzechy to uniwersalna i błyskotliwa opowieść o etosie pracy i hołd złożony niewidzialnym mieszkańcom amerykańskiej metropolii. To również reporterskie studium rozwarstwienia ekonomicznego i powolnej degradacji klasy robotniczej, tak powszechnych bez względu na szerokość geograficzną.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-371-3 |
Rozmiar pliku: | 924 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jon Krakauer _Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim_
James McBride _Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul_
Dan Baum _Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę_
David McCullough _Bracia Wright_
Lawrence Wright _Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę_
Linda Polman _Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci_
Jan Błaszczak _The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side_
Charlie LeDuff _Detroit. Sekcja zwłok Ameryki_ (wyd. 3)
Tom Clavin Bob Drury _Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów_ (wyd. 2)
Andrew Smith _Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię_
Nikki Meredith _Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła_
Nick Bilton _Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę_
Patti Smith _Rok Małpy_
Magda Działoszyńska-Kossow _San Francisco. Dziki brzeg wolności_
David Treuer _Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie_
_amerykańskich plemion_
Sam Quinones _Dreamland. Opiatowa epidemia w __USA_ __ (wyd. 2)
Ronan Farrow _Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli_
S. C. Gwynne _Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów_ (wyd. 2)
Matt Taibbi _Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem_
Holly George-Warren _Janis. Życie i muzyka_
Jessica Bruder _Nomadland. W drodze za pracą_
Laura Jane Grace Dan Ozzi _Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka_
Legs McNeil Gillian McCain _Please kill me. Punkowa historia punka_ (wyd. 2)
Magdalena Rittenhouse _Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero_ (wyd. 2 zmienione)
Rachel Louise Snyder _Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej_
Jon Krakauer _Wszystko za życie_
Ewa Winnicka _Greenpoint. Kroniki Małej Polski_
Paul Theroux _Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji_ (wyd. 2)
Lawrence Wright _Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej_
Geert Mak _Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki_ (wyd. 2)
Timothy Egan _Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych_
Charlie LeDuff _Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje_ (wyd. 2)
Robert Kolker _W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii_
Alex Kotlowitz _Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago_ (wyd. 2)WPROWADZENIE
Po gałęziach mojego drzewa genealogicznego przemykają rozmaite barwne postaci znikąd: para zapijaczonych latarników, senny morfinista, rabuś grobów, przemytnik rumu, dziwka, malwersant, dziekan lewej uczelni i policyjny kapuś. Niektórzy z tych krewnych jeszcze żyją, niektórzy dożyli sędziwego wieku, niektórzy zmarli młodo, bo spotkał ich jakiś niefortunny wypadek albo sami się wykończyli. Konkluzja tych smutnych życiorysów zawiera się zwykle we frazie „no i mnie wyrolowali”.
Mój dziadek Roy pracował jako bukmacher na nieistniejącym już torze wyścigowym w Detroit. Teraz pewnie stoi tam jakieś centrum handlowe, jak wszędzie. Powiadają, że z dziadka był prawdziwy matematyczny geniusz. Możliwe, choć ja akurat nigdy tego nie zauważyłem. Nosił się jak z żurnala, miał cienki wąsik, był człowiekiem wyrafinowanym i towarzyskim, ale żeby od razu geniusz? Nie wydaje mi się. Swego czasu zarobił kupę pieniędzy, ale kiedy jadasz obiady z przewodniczącym związku zawodowego Teamsters i jednym z pomniejszych bossów rodziny Bufalino, to wcale nie jest ci potrzebny jakiś specjalny talent do cyferek.
Babcia utrzymuje, że dziadek nie był gangsterem, a najprzyzwoitszym i najbardziej prawym człowiekiem, jakiego znała. Wierzę jej, ale zastanawiam się też, dlaczego trzymała zdjęcia dziadka i Jimmy’ego Hoffy na samym dnie kuferka (pod nimi leżała już tylko fotografia, na której dziadek i jakaś dziwna kobieta pękają ze śmiechu w chatce rybackiej na jakimś odludziu). Muszę tu polegać na własnej pamięci, bo moi krewni ukradli zarówno ten kuferek, jak i większość dobytku po babci i sprzedali obcym.
Ale to nie jest autobiografia. I tak za dużo ludzi je pisze. Ujawniam to i owo z własnej rodzinnej przeszłości, żeby samego siebie uwiarygodnić, pokazać wam, że każdy ma swoją historię, że prawie wszyscy pochodzą znikąd i że w każdej rodzinie jest kuzyn, do którego nikt się nie przyznaje. Ta książka traktuje właśnie o takich ludziach: zdecydowana większość to nowojorczycy, wszyscy należą do klasy pracującej.
Różni znajomi gogusie mówią, że piszę o spelunach i przegrywach, ale nie mają racji. Piszę o ludziach, którzy mieszkają na kiepskich osiedlach, w ciasnych klitkach i ponurych domach. Tacy ludzie sami sobie odgarniają śnieg łopatą i mają grube ciotki, które noszą elastyczne spodnie z plamą na dupie. To nie jest książka o ludziach, którzy mają portierów, ale o portierach. Jest o robotniku, marzycielu, handlarzu ulicznym, imigrancie – nieważne, czy jest pisarzem z Michigan, czy kelnerem z Michoacân. Pewnie trochę w tym wszystkim staram się odnaleźć samego siebie i jednocześnie go przed wami usprawiedliwić.
Kiedy na jakimś koktajl party towarzystwo oznajmia mi, że uwielbia czytać o tej bandzie nieudaczników, nie mam im tego za złe. Uśmiecham się tylko i wypijam im wódę. Oni nie mają pojęcia o pracy.
O losach rodziny usłyszałem od starszych krewnych. Najlepsze opowieści wypłynęły dopiero niedawno, bo dopiero w jesieni życia dali je sobie wyszarpać. Wcześniej ludzie nie palą się do wyznań, że względny sukces zawdzięczają oszustwom. O ile mi wiadomo, nikt dotąd nigdzie nie odnotował tych historii o półkrwi mieszańcach, półgłówkach i półprawdach, skorupiakach z bagien Luizjany i ptaszyskach z Wielkich Jezior, nie licząc tego zdjęcia z gazety, na którym dziadek i Jimmy Hoffa stoją przed torem wyścigów konnych dwa pokolenia temu.
Ta fotografia, jedyny dowód dawnej reputacji i pozycji, jest dziś bezpowrotnie stracona dla rodziny. Obcy człowiek, który kupił kuferek po babci, nie ma pojęcia, że swego czasu tego chudego faceta obok Hoffy na całej Woodward Avenue nazywano Księciem.
Ten amerykański „nikt” jest dla mnie kimś. To facet, który nauczył mnie wszystkiego, co wiem o koniach. Na stronach tej książki nie znajdziecie wspomnień o nim, ale on sam jak najbardziej tutaj jest. Razem z Petem Hazardzistą godzinami przesiadywaliśmy na torze wyścigowym Aqueduct w Ozone Park w nowojorskim Queensie i rozmawialiśmy o moim dziadku, jego systemie handikapu i filozofii na temat koni. Owa filozofia brzmiała tak: trzymaj się z dala od wyścigów. Ale to tak nie działa, zatem jest, jak jest.
W pracy reportera fajne jest to, że możesz pokazać grabarzowi legitymację prasową i zapytać go: „Mogę popatrzeć?”, a on ci pozwala. Pozwala ci wziąć łopatę do ręki i spróbować własnych sił, dopóki na dłoniach nie wyskoczą ci pęcherze i nie zacznie strzykać w krzyżu. Oddajesz mu łopatę, patrzysz jeszcze chwilę, jak pracuje, i dopiero wtedy przychodzi ci do głowy, by go spytać: „A nie bolą cię ręce i plecy?”. Zazwyczaj ludzie starają się odmalować własne życie w barwach jaśniejszych niż prawdziwe. Ale po pewnym czasie dają sobie z tym spokój i im dłużej się przy nich kręcisz, tym bardziej zapominają, że tam jesteś, a wtedy docierasz do sedna.
Reporterzy chętnie sobie wmawiają, że robią coś ważnego ze względów społecznych i kulturowych, a w najlepszych okolicznościach czynią dobro – naprawiają krzywdy, demaskują oszustów i takie tam. O tym właśnie opowiadają sobie nawzajem nad darmowymi drinkami na imprezach z okazji rozdania nagród.
Prawda jest taka, że my, reporterzy, to jedna wielka banda podglądaczy i wazeliniarzy, za brzydkich, żeby nas ktokolwiek wziął do filmu. Tak mówią normalni ludzie. To właśnie zła strona tej roboty. Dobra jest taka, że lepsze już to niż praca fizyczna.
Historie zawarte w tej książce ukazywały się na łamach „New York Timesa”__na przełomie wieków. Kończą się na 11 września i pokłosiu tego dnia. Napisałem kilka tekstów o Jednostce numer 1, oddziale strażackim z Brooklynu, w którym zginęła połowa ludzi. Kiedy teraz wracam do tych opowieści, wydają mi się słone i zimne, jak łzawiące zimą oczy. Tak wiele pozostało niedopowiedziane, ale nie mogłem tego drążyć, bo życie było wówczas już i tak dość ciężkie. Mam nadzieję, że te historie są przynajmniej sprawnie spisane, że ktoś znajdzie w nich dla siebie coś dobrego.
Nowy Jork to olśniewające miasto, a większość jego mieszkańców niczym niezwykłym się nie wyróżnia. Desperacko pragną świateł, a jeśli mówią inaczej, to kłamią. Tylko marzyciele przyjeżdżają do Nowego Jorku. Rzecz jasna mało kto ma kontrolę nad własnym życiem. Jego rytm wyznacza widzimisię szefa, właściciela mieszkania, sprzedawcy w sklepie, obcego, sędziego, kierowcy autobusu czy burmistrza, który zabrania ci palić. Z drugiej strony żyjesz według własnego widzimisię, a to najbardziej ekscytująca rzecz na świecie.
Nowy Jork jest jak kanapka z gównem. Im więcej masz chleba, tym słabiej czujesz gówniany smak, a to miasto całkiem by się posypało bez pieniędzy. Tym, którzy ich nie mają, pozostaje nadzieja, że pewnego dnia się dorobią. To dla nich jest ta książka.Kiedy byłem żółtodziobem w redakcji „New York Timesa”, rozmawiałem z jednym redaktorem o strajku w fabryce części samochodowych we Flint w stanie Michigan. Tego dnia w gazecie poszedł tekst o robotnikach, którzy w wolnym czasie kupują antyki i ścigają się motorówkami po jeziorach.
– A co złego w tym, że ma się łódź i zarabia dobre pieniądze? – zapytałem.
Redaktor, mądry facet o wątłym podbródku, ustawił dłoń przed nosem.
– O, mniej więcej tak daleko do przodu myśleli. Powinni byli w porę przewidzieć, że zaczną się problemy, i skończyć jakieś studia.
Tak właśnie powiedział.
Ale gdybyśmy wszyscy byli poetami, to pozdychalibyśmy z głodu, bo samym słowem człowiek nie wyżyje.Do widzenia, panie Dzień Dobry i Do Widzenia
Robert E. Mitchell zakończy aktywność zawodową 29 marca. Zabierze swoje rzeczy i swoją portierską emeryturę i wróci do domu w Nowym Orleanie, gdzie planuje zestarzeć się na werandzie wśród najbliższych.
Nie ma co składać podań, ponieważ stanowisko pana Mitchella zostało obsadzone kilka dni po tym, jak zawiadomił o planowanym odejściu.
– Tak to już jest – mówi. Jest czwarta po południu, a on obchodzi z miotłą i szufelką posesję przy 801 West End Avenue, przedwojenny budynek mieszczący siedemdziesiąt lokali mieszkalnych, usytuowany po zachodniej stronie alei, między ulicami Dziewięćdziesiątą Dziewiątą a Setną. – Czas płynie, a ludzie o wszystkim zapominają. Łącznie z nami – stwierdza. W mieście pracuje osiem tysięcy portierów.
Kto wie, może gdy na jego miejsce przyjdzie ten nowy, lokatorzy spod numeru 801 faktycznie zapomną, że przez trzydzieści trzy lata to właśnie pan Mitchell szorował im podłogi w korytarzach i odśnieżał chodnik. Albo że to on przywoływał ich dzieci do porządku, kiedy przyłapał je na rozrabianiu. Albo że to on gonił złodzieja w peruce, który zaatakował ich matkę. Albo że to on znajdował ich zmarłych bliskich w zamkniętych mieszkaniach.
Chyba jednak nieprędko to nastąpi, na co wskazuje treść laurki, którą wręczyła mu sześcioletnia dziewczynka: „Kocham pana, panie Robercie, niech pan zostanie”.
Prawie każdy kwartał w Nowym Jorku ma swojego burmistrza. Niektórzy zdobywają ten tytuł dzięki własnej wytrwałości, całymi godzinami tkwiąc na skrzynce po mleku, zawsze w tym samym miejscu, na tym samym rogu, aż w końcu zostają stałym punktem w okolicy i częścią codziennego spektaklu, a ludzie zaczynają do nich wołać: „Hej, burmistrzu”. Inni natomiast wyrabiają sobie markę, dając z siebie wszystko.
– On był dla mnie jak drugi ojciec, gdy mój własny się wyprowadził – mówi Beck Lee, czterdziestolatek, który wychowywał się w mieszkaniu 1B. Jak dodaje pan Lee, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych okolica nie należała do najlepszych. Do napadów dochodziło tu tak często, że ojcowie wyposażali dzieciaki w wieku szkolnym w zepsute zegarki i nieważne bilety autobusowe, żeby w razie potrzeby mogły oddać je złodziejom. Ale dzieci wypracowały własną metodę samoobrony. Nauczyły się grać na zwłokę, klepać po kieszeniach i czekać, aż pan Mitchell zauważy zajście ze swojego punktu obserwacyjnego.
W latach siedemdziesiątych przez wyłożony marmurem hol przemaszerowała cała kawalkada ojców, którzy spakowali manatki i przekraczali próg budynku po raz ostatni. Pan Mitchell był wtedy na miejscu, pomagał im wynosić walizki. Był też na miejscu, kiedy trzeba było pomóc kobietom odmalować mieszkanie i przestawić meble. Uczył ich dzieci, jak rzucać podkręconą piłkę. Jak powiedział pan Lee, zastępował mężczyznę w każdym domu.
W szarym uniformie z białymi lamówkami pan Mitchell prezentował się nader przystojnie. Nosił kolorowy sweter, wytarty krawat i gładko zaczesane włosy, które odcieniem zgrywały się z marynarką. Teraz ma sześćdziesiąt pięć lat, jest szczupły i wyprostowany. Kiedy w latach osiemdziesiątych okolica zaczęła się zmieniać i wprowadziło się towarzystwo w jedwabnych skarpetkach, poproszono go, by włożył czapkę. Odmówił. Nigdy nie nosił czapki w pracy i jest z tego dumny. Tak się robi na East Side. On jest portierem z West Side.
– Tyle razy otwierałem te drzwi, że jakby ktoś chciał policzyć, toby mu zabrakło liczb – stwierdza, stojąc w zimnym holu w cienkich butach i bez płaszcza. – Będę tęsknił za tym budynkiem. Przez pół życia to było całe moje życie.
Zaczęło się 28 września 1967 roku. Wtedy to urząd pracy wysłał go do administracji budynku.
– Administrator powiedział mi: „Jak ci się to podoba, to masz pracę na całe życie”. Od tamtej pory tu jestem.
Jak stwierdził pan Mitchell, prawdziwy dżentelmen nigdy nie wtrąca się w cudze sprawy. Pilnuje własnego nosa, nigdy o niczym nie rozmawia, chyba że ktoś go o to zapyta, i nigdy nie opowiada o ludziach w budynku, kropka.
– Co nie znaczy, że nie wiem, jak tu się sprawy mają – dodaje. – Wiem o wszystkim, co się tu dzieje. Gdybym nie wiedział, to co byłby ze mnie za portier.
Może ludzie z 801 West End Avenue o nim zapomną, powiedział. Ale on będzie o nich myślał na swojej werandzie w Luizjanie.
Michał Anioł od trudnych przypadków
Tony Razzano sprzedaje używane samochody na Złotym Wybrzeżu Long Island. Nawet w tych niepewnych ekonomicznie czasach znajduje nabywców luksusowych aut typu „patrzcie na mnie!”, ponieważ, jak mówi, rozumie podstawową zasadę życia na Long Island: „Jesteś tym, czym jeździsz”.
Jest jednym z ośmiu sprzedawców w salonie Champion Motor Group, który specjalizuje się w „lekko używanych” jaguarach, porsche i rolls-royce’ach. Rynek samochodowy załamał się po atakach na World Trade Center i Pentagon we wrześniu 2001 roku. Już w październiku odbił się i sprzedaż samochodów wzrosła do rekordowego poziomu, w dużej mierze dzięki ujemnej marży producentów.
– Duże firmy oddają samochody poniżej kosztów – mówi pan Razzano. – Ja tam towaru nie oddaję. Muszę zarabiać pieniądze, żeby spełnić marzenia.
Między 11 września a początkiem listopada sprzedał szesnaście luksusowych samochodów, w tym bentleya za trzysta tysięcy. Wyrabia dwadzieścia pięć procent sprzedaży całego salonu. Na dowód wyciągnął stos paragonów z szuflady i rzucił je na swoje mahoniowe biurko, nie przerywając rozmowy z klientem przez telefon.
– Posłuchaj, dwa i dwa to cztery. Jak chcesz, żeby ci wyszło pięć, to powodzenia – oznajmia facetowi o imieniu Richie, który martwił się, że nie zmieści w budżecie spłat za bentleya z dziewięćdziesiątego ósmego roku, przy odsetkach w wysokości 6,8 procent, co oznaczało miesięczną ratę 3657 dolarów oraz sto sześćdziesiąt tysięcy dolarów należnym ryczałtem po pięciu latach. – Zrobisz, jak będziesz chciał. Po prostu przyjdź do mnie. Wiesz, że cię uwielbiam, Richie.
Tony Razzano wręcz ocieka pewnością siebie. Odkłada słuchawkę, uśmiecha się i recytuje wyświechtane motto salonu: „Ja to bym umiał sprzedać lód Eskimosowi”.
Towar sam się sprzedaje, tak mówi pan Razzano, ale ostatnio to on pomaga wszystkim panom Jonesom i Smithom tego świata podejmować decyzje dzięki szatańsko sprytnej gadce.
Terroryści i wąglik, przypomina im.
– Dlaczego czekać do jutra, żeby kupić to, czego chcesz dzisiaj, skoro to jutro może nigdy nie nadejść? – pyta. – Posłuchaj prezydenta. Rusz się z domu, wydawaj kasę i bądź patriotą.
Tony Razzano ma czterdzieści dziewięć lat i jest zaręczony z dwudziestoośmioletnią blondynką. Siwiejące na skroniach włosy zaczesuje do tyłu, nosi nieskazitelnie skrojony garnitur i srebrną biżuterię. Dwa razy w tygodniu chodzi na solarium, nie grzeszy wzrostem, a jego nadejście zwiastują podkute metalem podeszwy. Stuk, stuk. Stuk, stuk. Stuk, stuk.
Pan Razzano to typ faceta, który nie wie, jakiej marki są jego buty, ale za to powie ci, że kosztowały siedemset dolarów. Jeździ samochodem, który nazywa bryką dla młodych kolesi, czarnym mercedesem coupé z przyciemnionymi do czerni szybami, i ma komórkę wiecznie przyklejoną do ucha. Rozmowa zazwyczaj nie dotyczy samochodów, ale tego, jak za nie zapłacić.
Oto właśnie podstawa zarobków pana Razzana, które, jak twierdzi, wynoszą około ćwierć miliona dolarów rocznie – kreatywne finansowanie. Pan Razzano mówi, że istnieją trzy sposoby na kupno samochodu: pożyczka konwencjonalna, kredyt balonowy i leasing.
Według pana Razzano na pożyczkę konwencjonalną decyduje się najczęściej Rzetelny Joe Amerykanin, ciężko pracujący facet, który chce spłacać raty za samochód i po pięciu latach posiadać go na własność. Jak mówi pan Razzano, taki klient ma żonę i dzieci i na koniec umowy chce mieć coś własnego. Druga opcja to kredyt balonowy. To coś dla mężczyzn – rzadko kobiet – którzy chcą uchodzić za grube ryby, ale brakuje im kasy. (Pan Razzano porównuje ich do „wypasionego domu bez mebli”). Kredyt balonowy pozwala im na kupno samochodu za niewielką kwotę, bo większość pieniędzy będą musieli wyłożyć dopiero za trzy lata. Samochód zazwyczaj sprzedaje się jednak przed tym terminem, a potem kupuje się nowy i cały proces znowu się zaczyna. To trochę jak żonglowanie spłatami za kartę kredytową.
– Takiego kolesia mam w garści od kołyski aż po grób – stwierdza pan Razzano. O takich transakcjach mówi, że „ustrzelił klienta”.
Trzecie rozwiązanie, czyli leasing, proponuje się tym, którzy mają kiepską historię kredytową albo cierpią na deficyt uwagi. Od czasu załamania gospodarki banki wycofują się z tej działki, bo licytacja zajętego na poczet długu samochodu nie zrekompensuje im strat. Ale Champion Motor Group ma umowę z bankami, która pozwala na przeniesienie leasingu. Luksusowe samochody zachowują wartość dłużej niż zwykłe chevrolety. Zatem zamiast trafiać na licytację, auta wracają do salonu, w którym się je odsprzedaje. Klientom pozwala się wymienić jedno auto na drugie, więc się nie nudzą i spłacają raty.
Dlatego podczas gdy inni sprzedawcy przymierają głodem, pan Razzano nie narzeka.
– To żadna sztuka sprzedać coś kolesiowi z dobrą historią pożyczek – mówi. On natomiast specjalizuje się w takich, co to zalegają z ratami, ale lubią, żeby było na bogato. Cena jest dla każdego taka sama, różni się tylko system płatności.
– Powiedzmy, na przykład, że przychodzi do mnie pastor i mówi, że chce rollsa. – Pan Razzano przytacza prawdziwą, z życia wziętą historię. – No to ja mu na to: „Nowego to ja pastorowi nie dam, ale może pastor wziąć takiego troszkę starszego. I tak nikt się nie pozna. Bierz pan tacę, idź z nią między ludzi i zanoś pan modły do Najwyższego, bo z taką historią kredytową to trzeba będzie wybulić pięć tysięcy więcej”.
A kiedy pastor zrobi, co trzeba, pan Razzano wsadza go do rolls-roysa z butelką dobrego wina i nie jednym, a dwoma kubańskimi cygarami. Pastor jest szczęśliwy, a pan Razzano, jak sam mówi, ma go w garści na całe życie.
– Widzę, kiedy ktoś bardzo chce być Kimś – oznajmia, rozsiadłszy się wygodnie w swoim biurze, wśród bukietów róż i butelek niezłych trunków, nad humidorem i zdjęciem, na którym widnieje w towarzystwie tej swojej blondynki. – Ja takiemu człowiekowi pomogę. A jak przestanie płacić, to zabiorę mu samochód i poczucie wartości, i jeszcze na tym zarobię.
Pan Razzano nie obiecuje rzeczy niemożliwych. Robi wszystko, żeby uniknąć umowy leasingowej, której klient nie da rady spłacać.
– Jak ja napiszę wniosek, to normalnie jakby Michał Anioł pisał – chwali się. – Z bankiem pracuję tak samo ciężko jak z klientem. Właśnie dlatego jestem w tym taki dobry.
Człowieka kształtuje środowisko, a pan Razzano nie różni się pod tym względem od reszty społeczeństwa. Jego dziadek wyemigrował z Włoch i sprzedawał żywność baronom rozbójnikom ze Złotego Wybrzeża. Jego ojciec przez jakiś czas prowadził sklep spożywczy i umarł młodo. Kiedy Tony Razzano o nim mówi, oczy zachodzą mu łzami. „On był artystą, kochał życie”. Pan Razzano dzwoni do swojej osiemdziesięciodwuletniej matki co najmniej dwa razy dziennie.
Urodził się ze szpotawą stopą, a później chirurg odciął mu uszy i przyszył na nowo, bo krzywo odstawały. Wychowywał się w pobliskim Westbury, skończył studium dla balsamistów zwłok, a na boku pracował u wuja w salonie Pontiaca. Tam odkrył swoje prawdziwe powołanie i tak handel stał się całym jego życiem.
– Ja rozumiem, jak to jest, gdy facet chce być kimś innym – mówi. – W głębi duszy dobry ze mnie człowiek. Staram się kochać ludzi, dobrze ich traktować, wiesz? Tak, jakbym sam chciał być traktowany. Czarny czy Włoch, katolik czy żyd, dla mnie to bez różnicy.
Chyba że trafi się przemądrzały gość. Takich pan Razzano spuszcza na drzewo. Ale zanim to zrobi, lubi trochę nad nim popracować.
– Dzwoni taki do mnie i mówi: „Przebij pan sześćset pięćdziesiąt dziewięć dolarów” – wyjaśnia pan Razzano. – Nie przebiję sześciuset pięćdziesięciu dziewięciu dolarów. No to ja mu na to: „Kupuj pan od tamtego”. Ci goście nie mają co robić z życiem. Siedzi taki cały dzień i wydzwania do dwunastu salonów. Trzech kolesi daje mu taką samą cenę, plus minus dziesięć dolarów. Mnie na to szkoda czasu. Pytam go: „Czego pan przyjeżdżasz na Long Island? Albo się pan nudzisz, albo kłamiesz, albo jesteś pan nieudacznikiem”.
Dzień Matki? Kwiaciarnia kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żałuje
Jest taki typ faceta, który wchodzi do kwiaciarni i od progu stwierdza, że ma problem. Coś przeskrobał albo o kimś zapomniał i teraz potrzebuje bardzo specjalnych kwiatków, żeby to naprawić.
O tej porze roku taki typ prosi o bukiet mieszany. Nie obchodzi go z czego, byle tylko niedrogo. Jak jego matka odbierze kwiaty, to dzwoni do kwiaciarni i piskliwym głosem zrzędzi, że nienawidzi lilii. Lilie przypominają jej o śmierci.
– Mój syn wydał na mnie dużo pieniędzy – mówi. Ale przez te lilie wygląda jej to jakoś tanio.
Prawda jest taka, że syn zapłacił najmniej, jak się dało. A po skończonej rozmowie z matką kwiaciarka już wie, dlaczego syn wysłał jej taki tani bukiet.
Mało kto bierze pod uwagę, że kwiaciarka też jest matką, że jest wdową, która pewnie nie dostanie kwiatów w majowe święto.
Sześćdziesięcioletnia Mary Tryforos spędziła ostatnie trzydzieści trzy Dni Matki w swoim małym sklepiku, Tryforos & Pernice Florist w Bronxville w Nowym Jorku, żeby inne kobiety mogły obchodzić to święto.
– W takie dni jest tyle pracy, że czasami ma się ochotę płakać – mówi. – O tym się nie pamięta. To ciężkie święto. Człowiek jest całkiem wyczerpany fizycznie.
To kluczowa pora roku dla pani Tryforos i dwudziestu pięciu tysięcy innych właścicieli i właścicielek kwiaciarni w całym kraju. W ubiegłym tygodniu pracowała po piętnaście godzin dziennie, ponieważ to święto generuje piętnaście procent jej rocznych wpływów. Dobry Dzień Matki pozwala przetrwać chude czasy. Kiepski może doprowadzić do tego, że wraz z innymi ponad sześcioma tysiącami kwiaciarni znajdziesz się na tegorocznej liście przedsiębiorstw, które ogłosiły upadłość.
– Trzeba pamiętać, że nikt nie kupuje kwiatów na Dzień Ojca – zaznacza pani Tryforos. – Jak pracujesz w Dzień Matki, to nie za bardzo masz jak go świętować – dodaje.
Nagle w tle zabrzęczał dzwonek u drzwi wejściowych, rozdzwonił się telefon, a kurier zaczął głośno dopytywać o adres. Każda róża ma kolce, ciągły miks zapachów, wszechobecny pyłek kwiatowy i okruchy pianki florystycznej czy stawy opuchnięte od stania przez cały dzień. Ludzie cierpią, żeby inni mogli się cieszyć z kwiatów.
Do tego dochodzi psychologia branży kwiaciarskiej, jej ludzka natura. Niektórzy mężczyźni – bo zwykle to właśnie mężczyźni – nie tylko zamawiają jak najtańszy bukiet, lecz także proszą kwiaciarkę, żeby wypisała za nich kartkę. Najczęściej sugerują coś w stylu: „Drogiej mamusi – syn, John Smith”.
Nie będzie w tym ani trochę miłości. John nawet się pod tym własnoręcznie nie podpisze – imię wydrukuje komputer. Jako kwiaciarka czasem się nad tym zastanawiasz. Jaka relacja kryje się za taką dedykacją? Wygląda na to, że matka i syn są sobie prawie obcy.
– Ale są też i piękne strony – opowiada pani Tryforos na zapleczu swojego sklepu. – Następnego dnia zaczynają dzwonić telefony. Wtedy wiem, że dałam tym kobietom trochę szczęścia. To dla mnie spora satysfakcja.
Mary Tryforos wychowała i wykarmiła dwoje dzieci dzięki tej kwiaciarni. Wysłała je na studia. Dzieci, Gary, lat trzydzieści osiem, i Anna, trzydzieści siedem, nie doceniały wtedy tego biznesu. Kiedy prosiła je o pomoc, zrobiły to z niechęcią. To takie nudne, mówiły. To niesprawiedliwe. Oboje narzekali wówczas, że nie mogą spokojnie świętować Bożego Narodzenia ani Wielkanocy, bo sklep zawsze był ważniejszy.
Dzisiaj się do tego przyznają, odkąd znużył ich świat korporacji, rzucili pracę, wrócili do domu i włączyli się w prowadzenie rodzinnego biznesu.
– Wtedy tego nie doceniałam – mówi córka Mary, Anna Kenney, układając jeden z tych ostentacyjnych bukietów. Sprzedawała pigułki dietetyczne i napój kool-aid. – Nie zdawałam sobie sprawy, że to stąd mamy jedzenie na stole. Robiłam, co mogłam, żeby się wymigać od pracy tutaj. A teraz nawet czasem mi się to podoba.
Gary Tryforos dołączył w 1987 roku, kiedy jego ojciec, James, zachorował na raka płuc. Rzucił pracę w dużej firmie ubezpieczeniowej i wrócił na chwilę do domu, żeby pomóc mamie. Został na dobre.
– Tata nie chciał, żebym tu pracował – stwierdza. – Po co harować po siedemdziesiąt godzin tygodniowo przy takich małych zyskach? Z tego nie będzie emerytury. Żadnych świadczeń. Gdyby żył, to na pewno by mnie tu nie było. Ale jego już nie ma. Chyba odziedziczyłem życie po ojcu.
James Tryforos zmarł w 1988 roku. Na pogrzebie było mnóstwo kwiatów od jego rodziny i znajomych z branży. Wdowa po nim do dziś pamięta trumnę pokrytą białymi storczykami _phalaenopsis_.
Rodzina Tryforosów działa w branży kwiaciarskiej od ponad stu lat. Pierwszy sklep mieścił się w Harlemie, na Sto Dwudziestej Piątej Ulicy Wschodniej. Od trzydziestu ośmiu lat lokal działa w ładnym ceglanym budynku na Pondfield Road w Bronxville, sympatycznej wiosce na południu hrabstwa Westchester, gdzie kierowcy zatrzymują się, żeby przepuścić pieszych.
Pani Tryforos planuje dzisiaj pracować do drugiej po południu, a potem wybiera się na grilla z wnukami.
– Prawdę mówiąc, najchętniej zrezygnowałabym z kwiatów – oznajmia.
Mohikański szlak po miejski horyzont
Wypłata przychodzi w czwartek. Kiedy brygadzista ogłasza koniec zmiany, zbrojarze upychają swoje pasy na narzędzia do pustych worków i chowają je pod kolumnami.
Tłoczą się w windzie towarowej, któryś spryskał się wcześniej wodą kolońską. Schodzą do szatni i przebierają się w zwykłe ciuchy. Niektórzy idą do banku, wypłacają gotówkę i wkładają pieniądze do kieszeni. Inni zmierzają bezpośrednio do knajpy, do barmana, który pobiera pięć procent. Ustawiają się przy barze, a dym papierosowy i piwne bąbelki powoli łagodzą ból pleców i stawów. Biali faceci żartują o swoich byłych żonach, alimentach i własnych złych nawykach. W czwartki Indianie też piją, ale w piątki nigdy.
W piątek po zmianie Mohikanie wsiadają do swoich buicków i fordów i jadą prawie sześćset pięćdziesiąt kilometrów do Kanady, żeby odwiedzić żony i dzieci w rezerwacie Kahnawake (wymawia się: ganałage), trzynaście kilometrów od Montrealu, na południowym brzegu Rzeki Świętego Wawrzyńca.
Trwa wiosna 2001 roku, a w Nowym Jorku trwa boom budowlany. W całym mieście rozbrzmiewają odgłosy ciężkiego sprzętu, młotów walących o stalowe dźwigary i kostek lodu pobrzękujących w kieliszkach whisky. W ciągu ostatnich dwóch lat na Times Square wyrosły trzy drapacze chmur, a w planach jest wystarczająco dużo pracy, aby utrzymać się przez kolejne trzy lata. Local 40, związek reprezentujący tysiąc dwustu miejskich robotników, pracuje pełną parą. Niezrzeszeni, tacy jak Mohikanie, „zlecieli się za boomem” – przyjechali za pracą – i wylądowali w mieście, zarabiając 33,45 dolara na godzinę plus świadczenia.
To wnukowie i prawnukowie mohikańskich zbrojarzy, którzy pomagali budować Empire State Building, mosty Waszyngtona i Triborough, hotel Waldorf-Astoria, trasę imienia Henry’ego Hudsona, RCA Building, most Verrazano-Narrows, World Trade Center i wszystkie pozostałe obiekty w Nowym Jorku, które wymagały ciężkich konstrukcji stalowych.
Poprzednie pokolenia Indian miały na Brooklynie własną, tętniącą życiem dzielnicę, utrzymywaną dzięki zarobkom w branży budowlanej. Ale potem, w latach 1985–1995, budowlankę dopadł kryzys. Dla miejscowych zawsze znalazła się jakaś praca przy naprawie mostów, dla robotników takich jak Mohikanie, którzy mieli swoje związki zawodowe po kanadyjskiej stronie granicy, zajęcia zabrakło. Powyjeżdżali zatem do Kentucky i Detroit, gdzie powstawały właśnie elektrownie i potrzebne były mosty.
Jechali tam, gdzie były pieniądze i okazja do dobrej zabawy i wypitki. Niektórzy wracali do domu i przechodzili na emeryturę. Kiedy nie można było nigdzie znaleźć pracy, część z nich przemycała amerykańskie papierosy.
Teraz wrócili. W mieście pracuje około dwustu pięćdziesięciu Mohikanów z Kahnawake. Są zatrudnieni przy budowie brooklyńskiego sądu, budynku Ernst & Young na Times Square, wiaduktu na Sto Pięćdziesiątej Piątej Ulicy na Bronksie, na lotnisku Kennedy’ego – wszędzie tam, gdzie kładzie się nową stal. A w kwietniu powinna ruszyć budowa ogromnego kompleksu AOL Time Warner w Columbus Circle, który ma mieć powierzchnię blisko dwustu tysięcy metrów kwadratowych i dwie bliźniacze wieże. Będzie stanowić pomnik tego pokolenia robotników, podobnie jak Rockefeller Center był pomnikiem ich dziadków.
W piątkowe popołudnie o wpół do czwartej kuzyni Phillips – J. R., lat trzydzieści jeden, i Jeffrey, czterdziestolatek – oraz Joe Horn szybkim krokiem przeszli z budowy Ernst & Young, czyli miejsca ich pracy, na pobliski parking. Wsiedli do starego bonneville’a i wyruszyli w drogę do Kahnawake. Podróż trwała siedem godzin, wydłużyły ją padający śnieg i płonący jeep, który spowodował wstrzymanie ruchu na dystansie trzech kilometrów. Tej nocy Mohikanin zginął zmiażdżony przez przyczepę, a jeszcze przed świtem wieść o tym rozprzestrzeniła się po liczącej osiem tysięcy mieszkańców wiosce jak epidemia odry.
Minęli skąpany w świetle księżyca most kolejowy Canadian Pacific. Ta dwułukowa wspornikowa konstrukcja, zbudowana w 1886 roku, rozciąga się nad Drogą Wodną Świętego Wawrzyńca i przebiega częściowo przez rezerwat.
Od niej zaczęła się historia Mohikanów w zbrojeniach. W zamian za zgodę na poprowadzenie linii kolejowej przez indiańskie terytorium firma zatrudniła członków plemienia jako robotników, chociaż nie mogli wtedy pracować na moście, a tylko nosili kubły. Kiedy jednak brygadziści nie patrzyli, Indianie zaczęli wspinać się po całym przęśle, jakby się do tego urodzili. Wkrótce pracowali przy zbrojeniach. Dzięki temu przestali zarabiać na życie spławianiem drewna i występami w wędrownych cyrkach. (Tak się składa, że nazwisko Phillips zostało zakupione za 2,75 dolara w Filadelfii w 1885 roku od człowieka, który odmierzał czas zawodnikom na rodeo. Pradziadek Phillipsów, Kanadagero, występował w pokazach z Dzikiego Zachodu. Ich dziadek, James Taheratie Phillips, zbrojarz, spadł z wysokości drugiego piętra podczas pracy w Detroit i uszkodził sobie kolana).
Minęli żelazny krzyż na zachodnim skraju rezerwatu, wzniesiony na cześć trzydziestu pięciu Mohikanów, którzy zginęli w katastrofie mostu quebeckiego w 1907 roku. Wraz z mostem zniknęło bezpowrotnie pięć rodów Kahnawake: Leaf, Lee, Blue, Bruce i Mitchell.
– Mało brakowało, a cała wioska przestałaby istnieć – powiedział Stuart Phillips, białowłosy staruszek, były zbrojarz i plemienny historyk. – Ale zamiast odstraszyć ludzi od pracy, jeszcze bardziej ich do niej przyciągnęło.
Mohikanie zaczęli się specjalizować w zbrojeniach, bo dawało im to szansę na trochę emocji i duże pieniądze.
– Kiedy zawalił się most, kobiety z wioski oznajmiły, że wszyscy mężczyźni nie mogą pracować w jednym miejscu, bo jeszcze trochę, a rezerwat będzie składał się wyłącznie z wdów i sierot – powiedział pan Phillips, ojciec JR-a. Ponad tysiąc mężczyzn z Kahnawake to zbrojarze, obecni albo emerytowani. Stało się to częścią mohikańskiej tradycji, tak samo jak długi dom na Brooklynie.
Ponad siedmiuset Indian mieszkało niegdyś w pobliżu związkowej siedziby Local 361 Union Hall w Boerum Hill, dzielnicy Brooklynu. Przywieźli tu żony, wysłali dzieci do lokalnej szkoły i uczestniczyli w katolickich mszach. Latem, po miesiącach oszczędzania pieniędzy, wsiadali do samochodów i wyruszali w dwunastogodzinną podróż powrotną do rezerwatu.
A potem zniknęli. Wyglądało, jakby całkiem wyginęli. Zamknęły się miejscowe punkty pocztowe, jak Wigwam Bar, a ostatni Mohikanin przy State Street numer 375, na której przez dziesięciolecia na liście lokatorów widniały wyłącznie mohikańskie nazwiska, wyprowadził się pięć lat temu. Indianie po prostu spakowali się i wyjechali.
Owszem, budowlanka była w kryzysie. Ale jeszcze wcześniej w okolicy pojawiły się narkotyki i wzrosła przestępczość. A w 1967 roku ukończono ostatnie dwieście siedemdziesiąt osiem kilometrów rozbudowy autostrady międzystanowej o numerze 87, znanej również jako Northway. Mężczyźni nie musieli już wywozić rodzin daleko od rodzinnej wioski. Zostawili bliskich w domu i w weekendy dojeżdżali do nich po pracy, bo podróż skróciła się do sześciu godzin.
Indianie nie mieszkają już dziś w czynszówkach z brązowego piaskowca, a wynajmują pokoje w hostelach, tłoczą się we wspólnych mieszkaniach albo nocują w nędznych motelikach. Są rozproszeni po całym obszarze metropolitalnym, mieszkają w takich miejscach jak New Rochelle w stanie Nowy Jork, Hoboken w stanie New Jersey czy nowojorskie West Village. Około siedemdziesięciu mężczyzn mieszka w Bay Ridge na Brooklynie.
W piątkowy wieczór, gdy kuzyni Phillips dotarli do rezerwatu, lampy paliły się jasno w salonach kwadratowych białych domów. Oto powrócił pan domu, przywiózł garść amerykańskich pieniędzy dla żony i worek zabawek dla dzieci.
Później, może przy śniadaniu, ci mężczyźni opowiedzą dzieciakom historie z miasta, a potem każą im przykładać się do nauki. Ale starsi chłopcy ich nie posłuchają. To nie ma sensu. Oni wiedzą, dokąd zmierzają: wysoko, tam, gdzie stal.
Jedni poszli spać tuż po powrocie do domu, inni zeszli do Legionnaires’ Hall napić się piwa z innymi zbrojarzami. Na tyłach sali grupa kobiet tańczyła bez mężczyzn. Bar dawał dwadzieścia sześć dolarów kanadyjskich za dwadzieścia amerykańskich i wszyscy dobrze wiedzieli, że to się nie opłaca, ale mężczyźni chcieli się napić i pogadać. Skarżyli się na młodsze pokolenie, jak to zwykle starsi faceci.
– Potrzeba było wielu lat i wielu ofiar, żeby Mohikanie wyrobili sobie dobrą reputację – powiedział zbrojarz znany jako Królicze Oczy McComber. – Prawda jest taka, że biali faceci, Irlandczycy czy Norwegowie, pracują tak samo dobrze i ciężko jak Indianie. Problem z naszą młodzieżą polega na tym, że oni tego nie rozumieją. Idą do pracy i od razu domagają się szacunku, bo są z Kahnawake, chociaż sobie na niego nie zasłużyli. Wszystko przez to psują, rozumiesz?
Ściany były obwieszone portretami wojowników, którzy służyli w kanadyjskich i amerykańskich siłach zbrojnych, ponieważ Indianie mogą swobodnie przekraczać granicę. Nosili nazwiska Phillips, McComber, Jacobs czy Diabo, a przynajmniej połowa z nich to zbrojarze – obecni lub byli, jak powiedział Jeff Phillips, weteran 82 Dywizji Powietrznodesantowej.
W niedzielę oglądał z dziećmi filmy, a następnie zjadł tradycyjny obiad złożony ze steka i gotowanego chleba, zwanego ka-na-ta-rok. Kiedy zrobiło się późno, dzieci zaczęły płakać, jak co niedzielę. Mówiły: „Tatusiu, proszę, nie jedź”. A on ucałował je i posłał do łóżek.
Przeglądał rzeczy po swoim ojcu. Jego ojciec Michael, aktor filmowy i zbrojarz, zmarł w ubiegłym roku. Pan Phillips pogładził delikatnie starą Biblię po nim, włożył do plastikowej torebki i odłożył na miejsce.
– To był bardzo dobry człowiek – powiedział syn o ojcu.
O północy w niedzielę w całej wiosce rozbłysły światła reflektorów, przyjechały samochody i zaczęły wyć psy. Pan Phillips pocałował swoją żonę Wendy na pożegnanie – zbrojenia zabierały jej męża i najpewniej kiedyś zabiorą syna.
Jechali całą noc i dotarli na miejsce tuż przed rozpoczęciem zmiany. Byli niewyspani, znużeni i stęsknieni za domem.
„Rasputiny”
Dysząc alkoholem, Aleksiej Dymitricz wyszeptał coś do baletnicy, wyciągnął rękę, żeby chwycić ją za nadgarstek, ale nie trafił.
Była taka piękna w świetle scenicznych reflektorów, jej połyskujące ciało spowijał zielony szyfon, a oczy lśniły kokieteryjnie. Podeszła blisko, na chwilę oddaliła się tanecznym krokiem, to znów się do niego zbliżyła. Uśmiechnęła się słodko i skradła serce Aleksieja Dymitricza. Doprowadzała go do szału tym kuszeniem, aż walnął pięścią w stół.
– Tyle piękna – powiedział po angielsku z ciężkim akcentem. – Taki kawał szczęścia.
Był dość korpulentny, zdecydowanie w średnim wieku. Miał jasnoniebieskie oczy, a na jego kwadratowej, na swój sposób atrakcyjnej twarzy widniały liczne zacięcia po goleniu. Siedział prosto, w dłoni dzierżył nóż niczym widły i roztaczał wokół siebie aurę człowieka, który wie, że mu się w życiu powiodło.
– Tak jak wielu innych Rosjan – wyjaśnił – dorobiłem się w Ameryce w handlu, przedsiębiorstwo import-eksport.
Aleksiejowi Dymitriczowi, który dawniej mieszkał w Moskwie, szło tak dobrze, że wielkodusznie zabrał swoją ekipę do knajpy U Rasputina, luksusowego klubu nocnego przy Coney Island Avenue niedaleko Brighton Beach na Brooklynie. Zjedli sześciodaniową kolację, na którą składał się befsztyk wołowy i łosoś, kawior i kiszona kapusta. Napoje serwowano w kryształowych kieliszkach. Mężczyźni mieli na sobie ciemne garnitury, a kobiety błyszczące sukienki i futra. Ale dopiero cudowne tancerki, słodkie dźwięki skrzypiec, no i może wódka sprawiły, że Aleksieja Dymitricza ścisnęło w piersi i łzy napłynęły mu do oczu.
– U nas, Rosjan, wielki smutek – powiedział. – To piękno, ci artyści wyjechali do Ameryki. I te kobiety, te krasawice, co oczy u nich takie straszne.
Obiecał, że będzie czekał przy wyjściu na tyłach.
– Nie wolno im tańczyć dla pieniędzy – powiedział. – One tańczą dla duszy.
Za kulisami, za ścianą iluzji, na hakach wisiały kostiumy, a na ławce leżały skrzypce. Przy toaletkach w garderobie brakowało niektórych żarówek.
Za obramowania luster wetknięto już zdjęcia. Jedne przedstawiały dzieci i mężów. Inne – stojące razem kobiety. Tańczą dla sztuki, mówiły. Ale tańczą też dla pieniędzy i w przekonaniu, że przy drzwiach może czekać mężczyzna w porządnym garniturze i z dobrą propozycją.
– Zwykle szukają czegoś lepszego – powiedziała Anna Litwinowa, zmywając przed lustrem makijaż z oczu, które tak urzekły Aleksieja Dymitricza. – Ja robię to dla pieniędzy. Ale chcę dotrzeć na sam księżyc albo i dalej.
Ubrała się, okryła płaszczem i wymknęła przez kuchnię, z dala od Aleksieja Dymitricza, który czekał przed drzwiami na tyłach.
Wisielczy (no bo jaki?) humor grabarza
Berga pochowano w zeszłym tygodniu. Jego szczątki zostały złożone na wieczny spoczynek w dole wykopanym zgodnie z nakazami żydowskiego prawa – szerokim na sześć stóp, długim na osiem i głębokim na cztery.
Był to siódmy tego dnia pogrzeb na cmentarzu Mount Hebron we Flushing w Queens. Grób został wykopany precyzyjnie, ręcznie, a żałobnik podziwiał kunszt wykonania i dopracowane narożniki.
– Bardzo ładny grób – oznajmił ekipie grabarzy.
– Dziękuję panu uprzejmie – odparł niskim i smutnym głosem Armando Malave, dwudziestoośmioletni grabarz, stojący nieco na uboczu, z szacunkiem, z łopatą opartą na ramieniu jak karabin u kadeta. – Zechce pan przyjąć moje kondolencje.
– No dobrze, pora wracać do roboty – powiedział żałobnik i otrzepał wyimaginowaną ziemię z dłoni. Potem objął towarzyszkę w pasie i oddalił się razem z nią.
Grabarze pospiesznie ruszyli w stronę dołu, jak gdyby była to ostatnia szansa dopaść do otwartego bufetu. Dzień był gorący i wilgotny i nie było sensu pracować na słońcu dłużej niż to konieczne.
– No dalej, Willy, pospiesz się – zwrócił się pan Malave do Williama Taylora, faceta po pięćdziesiątce z ponad trzydziestoletnim stażem w zawodzie.
– A po co – odparł pan Taylor i dalej zmierzał do celu spacerowym krokiem. – On już nie żyje. Nigdzie mu się przecież nie spieszy.
Pan Taylor stracił zapał do wywijania łopatą po tym, jak został dźgnięty nożem przez zastępcę łamistrajka w 1998 roku, podczas protestów w sprawie wynagrodzeń i świadczeń. Strajk rozstrzygnięto po siedmiu miesiącach, ale pan Taylor już nigdy nie był taki jak przedtem. Między innymi już nie chodzi się napić z chłopakami.
Inni natomiast – owszem. Credo grabarza: po całym dniu grzebania trupów człowiek ma ochotę sam zalać się w trupa.
– To taki trochę wisielczy humor, prawda – mówi Johnnie, brygadzista. – Ale potrzebny, jak się robi w tej branży.
Po pracy pan Malave i Sammy Acevedo jadą do knajpy Hollywood, na Main Street i Pięćdziesiątej Ósmej Alei we Flushing. To jedna z tych ponurych spelun, od jakich roi się w mieście. Wszędzie pełno telewizorów, a wnętrze wygląda jak zaprojektowane przez dystrybutora piwa.
Kiedy cały dzień pracujesz przy śmierci, to potem o niczym innym nie umiesz rozmawiać, więc grabarze to posępni kompani do burgera, skrzydełek z kurczaka oraz piwa.
– Najgorzej jest z maluszkami – wyznał pan Acevedo, rosły trzydziestopięciolatek, ojciec trójki dzieci. – Trzeba wejść do dołu razem z trumną, a ona taka malutka. Normalnie jakbyś widział własne dziecko. Wtedy wracam do domu i przytulam dzieciaki.
Równie przygnębiające są tanie trumny z płyty wiórowej.
– Przywożą takich prosto z domu opieki. Bez rabina, nikogo z rodziny, a ty się zastanawiasz, jak wyglądało życie takiego człowieka – powiedział Malave.
Potarł odciski na dłoniach, pamiątkę po ponad tysiącu pogrzebów.
– Nowy Jork to czasem najsmutniejsze miejsce na ziemi – stwierdził.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._