Prądy przestrzeni - ebook
Prądy przestrzeni - ebook
Cykl „Imperium Galaktyczne” Część druga.
Nad planetą Florinia mieszkają w luksusowych warunkach Posiadacze z Sarku. Sami jednakże Florińczycy bytują na powierzchni ojczystej planety, gdzie nieustannie harują, wytwarzając cenny kyrt, który zapewnia bogactwo ich sarkańskim panom. Pracownicy nie myślą nawet o buncie czy rewolucji, bo już nie znają pojęcia wolności. W ich społeczności żyje także uważany za głupka Rik, który najwyraźniej z jakiegoś powodu stracił pamięć. Niespodziewanie zaczynają do niego wracać wspomnienia i informacje, które wcześniej ktoś zapewne celowo usunął z jego umysłu. Rik uświadamia sobie stopniowo, że Florinia skazana jest na zagładę, co z kolei może wywołać chaos w całej Galaktyce…
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-928-5 |
Rozmiar pliku: | 846 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„FUNDACJA”
_Preludium Fundacji_
_Narodziny Fundacji_
_Fundacja_
_Fundacja i imperium_
_Druga Fundacja_
_Agent Fundacji_
_Fundacja i Ziemia_
„ROBOTY”
_Ja, robot_
_Pozytonowy detektyw_
_Nagie słońce_
_Roboty z planety Świtu_
_Roboty i imperium_
„IMPERIUM GALAKTYCZNE”
_Gwiazdy jak pył_
_Prqdy przestrzeni_
_Kamyk na niebie_
(w przygotowaniu)PROLOG
——————
Rok wcześniej
Człowiek z Ziemi podjął decyzję. Długo ją rozważał, ale już postanowił.
Minęły tygodnie od chwili, kiedy czuł pod nogami znajomy pokład swego statku, a wokół chłodną, ciemną opończę kosmosu. Zamierzał tylko szybko złożyć raport w miejscowym oddziale Międzygwiezdnego Biura Kosmoanalizy i jeszcze szybciej wrócić w przestrzeń. Zamiast tego trzymano go tutaj.
Prawie jak w więzieniu.
Wypił herbatę i spojrzał na mężczyznę po drugiej stronie stołu.
– Nie zostanę tu ani chwili dłużej – powiedział.
Ten drugi również podjął decyzję. Długo ją rozważał, ale już postanowił. Potrzebował czasu, dużo więcej czasu. Na pierwsze listy nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Równie dobrze mógłby je posłać w żar gwiazdy – skutek byłby ten sam.
Niczego więcej nie oczekiwał, albo raczej niczego mniej. To był jednak dopiero pierwszy krok.
Nie ulegało wątpliwości, że podejmując następne kroki, nie może pozwolić, aby ten człowiek z Ziemi wymknął mu się z rąk. Pomacał gładki, czarny pręt w kieszeni. Powiedział:
– Nie rozumiesz, jaka to delikatna sprawa.
Ziemianin rzekł:
– A cóż jest delikatnego w zniszczeniu planety? Chcę, żebyś rozpowszechnił te informacje na Sarku; żeby poznali je wszyscy na tej planecie.
– Nie możemy tego zrobić. Wiesz, że wybuchłaby panika.
– Przedtem mówiłeś, że to zrobisz.
– Przemyślałem sprawę i uznałem, że byłoby to nierozsądne.
Ziemianin zgłosił drugą pretensję.
– Przedstawiciel MBK nie przybył.
– Wiem. Są zajęci opracowywaniem planów przeciwkryzysowych. Jeszcze parę dni.
– Jeszcze parę dni! Ciągle jeszcze parę dni! Są tak zajęci, że nie mogą poświęcić mi ani chwili czasu? Nawet nie widzieli moich obliczeń.
– Proponowałem, że przekażę im twoje obliczenia. Nie chciałeś.
– I nie chcę. Mogą zjawić się tutaj albo ja udam się do nich. – Dodał ze złością: – Zdaje się, że mi nie wierzysz. Nie wierzysz, że Florina zostanie zniszczona.
– Wierzę ci.
– Nie. Wiem, że nie. Widzę to po tobie. Bawisz się mną. Nie rozumiesz moich danych. Nie jesteś kosmoanalitykiem. Sądzę, że nawet nie jesteś tym, za kogo się podajesz. Kim jesteś?
– Denerwujesz się.
– Tak, denerwuję się. Czy to cię dziwi? A może myślisz sobie: „Biedaczek, kosmos rzucił mu się na mózg”. Sądzisz, że jestem stuknięty.
– Bzdura.
– Na pewno tak uważasz. Dlatego chcę spotkać się z tymi z MBK. Oni stwierdzą, czy jestem szalony, czy nie. Znają się na tym.
Tamten przypomniał sobie o podjętej decyzji.
– Nie czujesz się dobrze – powiedział. – Pomogę ci.
– Nie chcę! – krzyknął histerycznie Ziemianin. – Właśnie zamierzam stąd wyjść. Jeśli chcesz mnie powstrzymać, będziesz musiał mnie zabić – ale nie odważysz się. Jeśli to zrobisz, będziesz miał na rękach krew mieszkańców całej planety.
Ten drugi też zaczął krzyczeć, żeby zagłuszyć pierwszego.
– Nie zabiję cię. Posłuchaj, nie zabiję cię. Nie muszę cię zabijać.
– Zwiążesz mnie. Będziesz mnie tu trzymał. Tak? A co zrobisz, kiedy MBK zacznie mnie szukać? Wiesz, że powinienem regularnie wysyłać im raporty.
– Biuro wie, że ze mną jesteś bezpieczny.
– Tak? Ciekawe, czy oni w ogóle wiedzą, że przyleciałem na tę planetę. Ciekawe, czy otrzymali moją pierwszą wiadomość.
Ziemianinowi kręciło się w głowie. Zdrętwiały mu ręce i nogi.
Tamten wstał. Doszedł do wniosku, że w samą porę podjął decyzję. Powoli ruszył w kierunku Ziemianina wzdłuż długiego stołu. Powiedział uspokajająco:
– To dla twojego dobra.
Wyjął z kieszeni czarny pręt.
Ziemianin wychrypiał:
– To psychosonda.
Z trudem wymawiał słowa, a gdy spróbował wstać, jego ręce i nogi ledwie drgnęły. Wycedził przez zaciśnięte skurczem zęby:
– Zostałem odurzony!
– Tak, zostałeś odurzony! – przyznał tamten. – Posłuchaj, nie zrobię ci krzywdy. Kiedy jesteś taki wzburzony i niespokojny, trudno ci pojąć, jaka to delikatna sprawa. Uspokoję cię trochę. Tylko cię uspokoję.
Ziemianin nie mógł już mówić. Mógł tylko siedzieć i myśleć tępo: „Wielki kosmosie, zostałem odurzony”. Chciał krzyczeć, wrzeszczeć i uciekać, lecz nie był w stanie.
Tamten już podszedł do niego. Stanął, spoglądając z góry na siedzącego. Ziemianin popatrzył na niego. Jeszcze mógł poruszać gałkami oczu.
Psychosonda była urządzeniem samoczynnym. Wystarczyło przytknąć ją w odpowiednie miejsce na głowie. Ziemianin patrzył przerażony, aż mięśnie poruszające gałkami ocznymi również mu stężały. Nie poczuł delikatnego ukłucia, gdy ostre, cienkie igły przebiły skórę i dotknęły szwów kości czaszki.
Krzyczał i krzyczał w ciszy swego umysłu. Wołał: „Nie, ty nie rozumiesz. Chodzi o planetę pełną ludzi. Czy nie pojmujesz, że nie można ryzykować życia milionów ludzi?”.
Słowa tamtego były ciche i niewyraźne, jakby dobiegały z końca długiego, krętego tunelu.
– Nic ci się nie stanie. Za godzinę poczujesz się dobrze, całkiem dobrze. Będziesz się śmiał z tego wszystkiego razem ze mną.
Ziemianin poczuł lekkie, wibrujące dotknięcie, a potem już nic.
Ciemność zgęstniała i go pochłonęła. I już nigdy do końca nie ustąpiła. Minął rok, nim rozwiała się przynajmniej częściowo.ROZDZIAŁ I
——————
Znajda
Rik odłożył pomocnik i zerwał się na równe nogi. Dygotał tak, że musiał oprzeć się o nagą, mlecznobiałą ścianę.
– Pamiętam! – wrzasnął.
Popatrzyli na niego i cichy pomruk posilających się ludzi nagle ucichł. Spojrzały nań oczy tkwiące w neutralnie czystych i neutralnie ogolonych twarzach, lśniących i bladych w skąpym świetle ściany. Te oczy nie zdradzały żywszego zainteresowania, jedynie odruchową reakcję na nagły i niespodziewany krzyk.
Rik wrzasnął znowu:
– Pamiętam moją pracę. Miałem pracę!
– Zamknij się! – krzyknął ktoś.
Inny głos zawołał:
– Siadaj!
Twarze odwróciły się i znów rozległ się gwar. Rik patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Usłyszał, jak ktoś mówi lekceważąco: „Stuknięty Rik”. Widział, jak inny mężczyzna rysuje palcem kółko na czole. Ich reakcja nie miała żadnego znaczenia. W ogóle do niego nie docierała.
Usiadł powoli. Znów złapał pomocnik – łyżkowaty przyrząd o ostrych brzegach i małych sterczących z przodu zębach, który równie dobrze służył do cięcia, nabierania i nabijania. Wystarczający dla zwykłego robotnika. Rik obrócił go w dłoni i popatrzył na wybity z tyłu numer, nie widząc go. Nie musiał. Znał go na pamięć. Pozostali też mieli numery rejestracyjne, tak jak on, ale mieli także nazwiska. On nie. Nazywali go „Rik”, ponieważ w slangu robotników pracujących w fabryce kyrtu oznaczało to kogoś w rodzaju kretyna. I często mówili na niego „Stuknięty Rik”.
Może teraz przypomni sobie więcej. Pierwszy raz od chwili, kiedy przyszedł do fabryki, przypomniał sobie coś, co zdarzyło się przedtem, nim się tu zjawił. Jeśli wytęży pamięć! Jeżeli postara się ze wszystkich sił!
Nagle stracił apetyt; wcale nie czuł głodu. Gwałtownym ruchem wbił pomocnik w galaretowatą kostkę mięsa i jarzyn, odsunął talerz i utkwił wzrok w grzbietach swoich dłoni. Wczepił palce we włosy, tarmosząc je i usilnie próbując sięgnąć myślą w ten gęsty mrok, z jakiego przypłynęło wspomnienie – jedno niewyraźne, niejasne wspomnienie.
Gdy dźwięk dzwonka oznajmił koniec przerwy obiadowej, zalał się łzami.
Kiedy tego wieczora wychodził z fabryki, podeszła do niego Valona March. Z początku prawie nie zdawał sobie sprawy z jej obecności u swego boku. Zauważył ją dopiero wtedy, gdy zrównała z nim krok. Przystanął i spojrzał na nią. Jej włosy miały kolor pośredni między żółcią a brązem. Nosiła je zaplecione w dwa warkocze, spięte razem małymi namagnesowanymi spinkami z zielonych kamieni. Spinki były tandetne i wyblakłe. Miała na sobie prostą bawełnianą sukienkę, jedyne odzienie potrzebne w tym klimacie; Rik też był tylko w luźnej koszuli bez rękawów i bawełnianych spodniach.
– Słyszałam, że coś było nie tak podczas przerwy – powiedziała.
Jak można było oczekiwać, mówiła z wyraźnym wiejskim akcentem. Język Rika był pełen miękkich samogłosek i brzmiał lekko nosowo. Śmiali się z niego z tego powodu i przedrzeźniali jego sposób mówienia, lecz Valona powiedziała mu, że to tylko świadczy o ich ignorancji.
– Nic się nie stało, Lona – mruknął Rik.
– Słyszałam, że coś sobie przypomniałeś, Rik – nalegała Lona. – Czy to prawda?
Ona też nazywała go Rik. Nie mogła zwracać się do niego inaczej. Nie pamiętał swego prawdziwego imienia. Rozpaczliwie próbował je sobie przypomnieć. Valona starała się mu pomóc. Kiedyś zdobyła gdzieś podartą książkę adresową i przeczytała mu wszystkie imiona. Żadne nie wydało mu się znajome. Spojrzał jej prosto w oczy i rzekł:
– Będę musiał odejść z fabryki.
Valona zmarszczyła brwi. Jej okrągła, szeroka twarz o płaskich i wydatnych kościach policzkowych wyrażała niepokój.
– To chyba nie byłoby dobrze.
– Muszę dowiedzieć się więcej o sobie.
Valona zwilżyła wargi.
– Myślę, że nie powinieneś.
Rik odwrócił się. Wiedział, że jej troska jest szczera. To ona załatwiła mu pracę w fabryce. Nie miał żadnego doświadczenia z maszynami. A może miał, ale nie pamiętał. W każdym razie to Lona upierała się, że jest zbyt drobny, aby pracować fizycznie, i zgodzili się przeszkolić go za darmo. Przedtem, w tych koszmarnych dniach, kiedy z trudem wydawał jakieś dźwięki i nie wiedział, co robić z pożywieniem, doglądała go i żywiła. Utrzymała go przy życiu.
– Muszę – powiedział.
– Czy znów masz te bóle głowy, Rik?
– Nie. Naprawdę coś sobie przypomniałem. Pamiętam, co robiłem przedtem… Przedtem!
Nie wiedział, co chce jej powiedzieć. Odwrócił wzrok. Ciepłemu, łagodnemu słońcu pozostało co najmniej dwie godziny drogi do linii horyzontu. Monotonne rzędy robotniczych sypialni, które otaczały fabrykę, stanowiły męczący widok, ale Rik wiedział, że gdy wejdą na szczyt wzniesienia, ujrzą przed sobą pole pięknie wyzłocone szkarłatem zachodu.
Lubił patrzeć na pola. Od pierwszego spojrzenia ten widok uspokajał go i koił. Zanim jeszcze dowiedział się, że te barwy są nazywane szkarłatem i złotem, zanim powiedziano mu, że są takie rzeczy jak kolory, zanim potrafił wyrazić zadowolenie inaczej niż cichym gulgotem – na widok pól szybciej przechodziły mu bóle głowy. W każdy wolny dzień Valona pożyczała skuter diamagnetyczny i wywoziła go z wioski. Pędzili, ślizgając się, stopę nad ziemią na gładkiej poduszce pola antygrawitacyjnego, aż znaleźli się całe kilometry od ludzkich osiedli, gdzie tylko wiatr owiewał mu twarz, niosąc zapach kwitnącego kyrtu.
Siadali potem przy drodze, otoczeni zapachem i barwą, i dzielili się kostką odżywczą, grzejąc się w słońcu, aż nadeszła pora powrotu.
Te wspomnienia poruszyły Rika.
– Chodźmy na pola, Lona – powiedział.
– Już późno.
– Proszę. Tylko za miasto.
Pogrzebała w chudej sakiewce, którą nosiła za pasem z miękkiej niebieskiej skóry – jedynym luksusem, na jaki sobie pozwoliła.
Rik chwycił ją za rękę.
– Chodźmy pieszo.
Pół godziny później zeszli z głównej drogi na kręte, gładkie szutrowe dróżki. Szli w głębokim milczeniu i Valona poczuła znajome ukłucie lęku. Nie znajdowała właściwych słów, żeby wyrazić swoje uczucia, więc nigdy nie próbowała.
Co będzie, jeśli ją opuści? Był mały, nie wyższy od niej i trochę lżejszy. Pod wieloma względami przypominał bezradne dziecko. Jednak zanim wyczyścili mu umysł, musiał być wykształconym człowiekiem. Bardzo ważnym człowiekiem.
Valona nie odebrała prawie żadnego wykształcenia; nauczono ją tylko czytać i pisać oraz obsługiwać maszyny w fabryce, ale wiedziała, że nie wszyscy ludzie są tak ograniczeni. Na przykład Mieszczanin, którego ogromna wiedza była tak pomocna im wszystkim. Czasem przybywali tu na inspekcję Posiadacze. Nigdy nie widziała żadnego z bliska, ale raz, w czasie urlopu, odwiedziła Miasto i widziała z daleka grupkę niewiarygodnie pięknych istot. Czasami robotnikom pozwalano słuchać, jak rozmawiają wykształceni ludzie. Mówili inaczej, płynniej, dłuższymi słowami i bardziej miękko. W podobny sposób zaczynał mówić Rik, w miarę jak wracała mu pamięć.
Jego pierwsze słowa ją przestraszyły. To przyszło tak nagle po długim skamleniu wywołanym bólem głowy. Wymówił je z dziwnym akcentem. I nie pozbył się go, choć próbowała poprawić jego wymowę.
Już wtedy obawiała się, że on przypomni sobie zbyt wiele i ją porzuci. Była tylko Valoną March. Wołali na nią Duża Lona. Nie wyszła za mąż. I nigdy nie wyjdzie. Taka wielka dziewucha o dużych stopach i czerwonych od pracy rękach nigdy nie znajdzie męża. Mogła jedynie spoglądać z ponurą urazą na chłopców, którzy ignorowali ją na świątecznych festynach. Była zbyt duża na chichoty i głupie uśmieszki.
Nigdy nie będzie miała dziecka, które mogłaby przytulić i pieścić. Inne dziewczyny rodziły dzieci, jedna po drugiej, a ona mogła tylko zerkać na czerwone bezwłose główki, zamknięte oczka, bezradnie zaciśnięte piąstki, zaślinione buzie…
– Teraz twoja kolej, Lona.
– Kiedy będziesz miała dziecko, Lona?
Mogła tylko odwrócić się i odejść.
Rik, kiedy się pojawił, był jak dziecko. Musiała go karmić i poić, wyprowadzać na słońce i koić do snu, gdy cierpiał na bóle głowy.
Dzieciaki biegały za nią, wyśmiewając się. „Lona ma chłopaka – krzyczały. – Duża Lona ma stukniętego chłopaka. Chłopak Lony to czubek”.
Później, kiedy Rik chodził już sam (kiedy zaczął stawiać pierwsze kroki, była tak dumna, jakby miał – przypuszczalnie – nie trzydzieści jeden lat, ale jeden rok) i chodził bez opieki po ulicach miasteczka, opadały go gromadą, wyśmiewając się i natrząsając, żeby zobaczyć, jak dorosły mężczyzna zasłania oczy ze strachu i kuli się, reagując tylko skomleniem. Nieraz wypadała z domu, krzycząc na nie i wymachując potężnymi kułakami.
Nawet dorośli obawiali się jej pięści. Kiedy po raz pierwszy przyprowadziła Rika do pracy w fabryce, jednym ciosem obaliła kierownika swojego działu, który za jej plecami wygadywał o nich jakieś świństwa. Rada pracowników ukarała ją za to potrąceniem tygodniówki i może zostałaby posłana do Miasta pod sąd Posiadaczy, gdyby nie interwencja Mieszczanina i fakt, że została wyraźnie sprowokowana.
Tak więc nie chciała, żeby Rik nadal odzyskiwał pamięć. Wiedziała, że nie może mu niczego zaofiarować; była samolubna w swoim pragnieniu, aby na zawsze pozostał taki zagubiony i bezradny. To dlatego, że nigdy nie miała nikogo, kto tak całkowicie należałby do niej. I dlatego, że obawiała się powrotu do samotności.
– Jesteś pewien, że coś ci się przypomniało, Rik?
– Tak.
Przystanęli wśród pól, a słońce użyczało swego czerwieniejącego blasku wszystkiemu, co ich otaczało. Niebawem zerwie się łagodny i pachnący, wieczorny wietrzyk; kratownica kanałów nawadniających już zaczynała spływać purpurą.
– Mogę wierzyć moim wspomnieniom, kiedy mi wracają, Lona – powiedział. – Wiesz, że tak. Na przykład nie ty nauczyłaś mnie mówić. Sam przypomniałem sobie słowa. Prawda? Prawda?
– Tak – przyznała niechętnie.
– Pamiętam nawet to, jak zabierałaś mnie na pola, zanim zacząłem mówić. Ciągle przypominam sobie nowe rzeczy. Wczoraj przypomniałem sobie, jak złapałaś dla mnie kyrtową muchę. Trzymałaś ją w złożonych dłoniach i kazałaś mi przyłożyć oko do twoich kciuków, żebym zobaczył, jak świeci w ciemności, purpurowo i pomarańczowo. Śmiałem się i próbowałem wcisnąć rękę między twoje dłonie, żeby ją schwytać, a ona uciekła i rozpłakałem się. Wtedy nie wiedziałem, że to kyrtowa mucha, ani niczego, jednak teraz świetnie to pamiętam. Nigdy mi o tym nie opowiadałaś, prawda, Lona?
Potrząsnęła głową.
– Ale tak było, prawda? Dobrze pamiętam.
– Tak, Rik.
– A teraz przypomniałem sobie coś, co było przedtem. Musiało być jakieś przedtem, Lona.
Musiało. Kiedy o tym myślała, robiło jej się ciężko na sercu. Przedtem było inaczej, na pewno nie tak jak tu i teraz. Tamto z pewnością oznaczało inny świat. Wiedziała to, gdyż jedynym słowem, jakiego sobie nie przypomniał, była nazwa „kyrt”. Musiała nauczyć go, jak nazywa się najważniejsza rzecz na całej Florinie.
– Co sobie przypomniałeś? – zapytała.
W tym momencie podniecenie Rika nagle opadło. Zgarbił się.
– Nie widzę w tym wiele sensu, Lona. Po prostu wiem, że kiedyś pracowałem, i wiem, co robiłem. Przynajmniej tak mi się zdaje.
– Co robiłeś?
– Analizowałem Nicość.
Gwałtownie obróciła się do niego i zajrzała mu w oczy. Na chwilę położyła mu dłoń na czole, aż cofnął się zirytowany. Powiedziała:
– Chyba nie masz znów bólu głowy, Rik? Nie bolała cię od kilku tygodni.
– Nic mi nie jest. Nie męcz mnie.
Odwróciła oczy, więc natychmiast dodał:
– Wcale nie chciałem powiedzieć, że mnie męczysz, Lono. Po prostu czuję się dobrze i nie musisz się o mnie martwić.
Pojaśniała.
– Co oznacza słowo „analizować”?
Znał słowa, których ona nie rozumiała. Z podziwem myślała, jaki musiał być kiedyś wykształcony.
Zastanawiał się chwilę.
– Oznacza… oznacza „rozłożyć na części”. Wiesz, jak wtedy gdy rozebraliśmy sortownik, żeby sprawdzić, dlaczego daje nierówny promień skanujący.
– Aha. Rik, ale jak można pracować, jeśli się nie analizuje niczego? To nie jest praca.
– Nie powiedziałem, że nie analizowałem niczego. Mówiłem o Nicości. Przez duże N.
– Czy to nie to samo?
Zaczyna się, pomyślała. Już ma ją za głupią. Niedługo porzuci ją ze wzgardą.
– Nie. Oczywiście, że nie. – Odetchnął głęboko. – Obawiam się, że nie potrafię tego wytłumaczyć. Tylko tyle pamiętam. Jednak moja praca musiała być ważna. Tak czuję. Na pewno nie byłem przestępcą!
Valona skrzywiła się. Nie powinna mu była tego mówić. Uspokajała się, że ostrzegła go tylko, dla jego dobra, ale teraz czuła, że chodziło jej o to, żeby mocniej związać go ze sobą.
Zdarzyło się to, gdy zaczął mówić. To stało się tak nagle, że wystraszyła się. Nawet nie śmiała wspomnieć o tym Mieszczaninowi. W pierwszy wolny od pracy dzień podjęła pięć kredytów ze swojej polisy na życie – i tak nigdy nie będzie mężczyzny, który mógłby skorzystać z tych pieniędzy po jej śmierci – i zaprowadziła Rika do lekarza w Mieście. Miała nazwisko i adres zapisane na skrawku papieru, ale i tak minęły dwie okropne godziny, zanim wśród olbrzymich filarów unoszących Górne Miasto ku słońcu odnalazła drogę do właściwego budynku.
Uparła się, że będzie patrzeć, a doktor robił najróżniejsze straszne rzeczy dziwnymi przyrządami. Kiedy włożył głowę Rika między dwie płytki metalu i sprawił, że zaczęła świecić jak kyrtowa mucha w nocy, Valona skoczyła na równe nogi, żeby go powstrzymać. Zawołał dwóch mężczyzn, którzy siłą wywlekli ją z gabinetu.
Pół godziny później lekarz przyszedł do niej, wysoki i chmurny. Czuła się przy nim niepewnie; mimo że prowadził gabinet w Dolnym Mieście, był Posiadaczem. Ale oczy miał łagodne, a nawet dobre. Wycierał ręce w mały ręcznik, który cisnął potem do kosza, chociaż Lonie wydał się całkiem czysty.
– Gdzie spotkałaś tego mężczyznę? – zapytał.
Ostrożnie podała mu bliższe szczegóły, ograniczając się do najważniejszych faktów i w ogóle nie wspominając o Mieszczaninie i strażnikach.
– A zatem nic o nim nie wiesz?
Potrząsnęła głową.
– Nie wiem, kim był przedtem.
– Ten człowiek został poddany działaniu psychosondy. Czy wiesz, co to takiego?
Najpierw potrząsnęła głową, lecz zaraz szepnęła suchymi ustami:
– Czy to coś, czego używają na szaleńców, doktorze?
– I przestępców. W ten sposób zmieniają umysły dla dobra ich właścicieli. Leczą ich umysły albo zmieniają te części, które każą im kraść i zabijać. Rozumiesz?
Rozumiała. Poczerwieniała i oznajmiła:
– Rik nigdy niczego nie ukradł ani nikogo nie skrzywdził.
– Nazywasz go Rik? – Wyglądał na ubawionego. – Słuchaj, skąd wiesz, co robił, zanim go spotkałaś? Trudno to wywnioskować przy obecnym stanie jego mózgu. Sondowano głęboko i mocno. Nie mogę stwierdzić, jaka część jego pamięci została całkowicie usunięta, a jaką utracił czasowo w wyniku szoku. Chcę powiedzieć, że z czasem częściowo odzyska pamięć, podobnie jak mowę, ale nie całą. Powinien zostać na obserwacji.
– Nie, nie. Musi zostać ze mną. Dobrze się nim opiekuję, doktorze.
Zmarszczył brwi, ale przemówił jeszcze uprzejmiej.
– Hmm, myślałem o tobie, dziewczyno. Może nie całe zło usunięto. Chyba nie chcesz, żeby cię kiedyś skrzywdził?
W tym momencie pielęgniarka wyprowadziła Rika. Uspokajała go łagodnie, jak przestraszone dziecko. Rik przyłożył dłoń do czoła i patrzył pustym wzrokiem, aż jego spojrzenie padło na Valonę; wtedy wyciągnął ręce i zawołał słabym głosem:
– Lona…
Podbiegła do niego i mocno objęła go ramionami. Powiedziała lekarzowi:
– On mnie nie skrzywdzi, choćby nie wiem co.
– Muszę zgłosić ten przypadek – rzekł w zadumie doktor. – Nie wiem, jak uszedł uwagi władz w takim stanie, w jakim musiał być.
– Czy to oznacza, że zabiorą go, doktorze?
– Obawiam się, że tak.
– Proszę, doktorze, niech pan tego nie robi.
Wyszarpnęła z kieszeni chusteczkę, w której miała pięć kredytów z błyszczącego stopu.
– Wszystkie są pańskie, doktorze. Dobrze się nim zaopiekuję. On nikogo nie skrzywdzi.
Lekarz spojrzał na monety w swojej dłoni.
– Pracujesz w fabryce, prawda?
Skinęła głową.
– Ile płacą ci tygodniowo?
– Dwa i osiem dziesiątych kredyta.
Lekko podrzucił monety, z brzękiem złapał je w powietrzu i podał Valonie.
– Zatrzymaj je, dziewczyno. Nie wezmę ich.
Zdziwiona przyjęła pieniądze.
– Nie powie pan nikomu, doktorze?
Ale on powiedział:
– Obawiam się, że muszę. Tak każe prawo.
Jak nieprzytomna pojechała z powrotem do wioski, mocno obejmując Rika.
Następnego tygodnia w wiadomościach na hiperwideo podano, że w katastrofie drogowej spowodowanej chwilową przerwą promienia nośnego zginął jakiś lekarz. Nazwisko brzmiało znajomo i w nocy porównała je z zapisanym na skrawku papieru. Było takie samo.
Zasmuciła się, bo był dobrym człowiekiem. Jego nazwisko podał jej dawno temu inny robotnik, jako lekarza Posiadaczy, który leczy także biednych. Zapisała je na wszelki wypadek. I kiedy była w potrzebie, lekarz okazał jej serce. Jednak radość górowała nad smutkiem. Nie zdążył chyba zgłosić przypadku Rika. Przynajmniej nikt nie przybył do wioski, by go szukać.
Później, gdy Rik coraz więcej rozumiał, opowiedziała mu, co usłyszała od lekarza, aby pozostał w wiosce, bezpieczny.
Rik potrząsnął nią, wyrywając z zadumy.
– Nie słyszysz, co mówię? – zapytał. – Nie mogłem być przestępcą, skoro miałem tak ważną pracę.
– A może coś źle zrobiłeś? – powiedziała niepewnie. – Nawet jeśli byłeś ważną osobą. Nawet Posiadacze…
– Jestem pewny, że nie. Nie rozumiesz, że muszę poznać prawdę, żeby przekonać innych? Nie ma innego sposobu. Muszę porzucić fabrykę i wioskę, żeby dowiedzieć się więcej o sobie.
Poczuła, że ogarnia ją panika.
– Rik! To byłoby niebezpieczne. Po co? Nawet jeśli analizowałeś Nicość, dlaczego koniecznie musisz dowiedzieć się o tym więcej?
– Z powodu innych rzeczy, które pamiętam.
– Jakich?
– Wolę ci nie mówić – szepnął.
– Musisz komuś powiedzieć. Możesz znów o nich zapomnieć.
Chwycił ją za rękę.
– Racja. Nie powiesz nikomu, prawda? Będziesz moją zapasową pamięcią, w razie gdybym zapomniał.
– Pewnie, Rik.
Rik rozejrzał się wokół. Świat był bardzo piękny. Valona mówiła mu kiedyś, że w Górnym Mieście, a nawet wiele kilometrów nad nim, wisi ogromny napis: „Florina jest najpiękniejsza ze wszystkich planet Galaktyki”.
Patrząc dookoła, Rik był skłonny w to uwierzyć.
– To okropne wspomnienie – powiedział – ale jeśli już coś pamiętam, to pamiętam dokładnie. Przypomniałem to sobie dziś po południu.
– Tak?
Patrzył na nią ze zgrozą.
– Wszyscy na tej planecie umrą. Wszyscy na Florinie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki