- W empik go
Prawda - ebook
Prawda - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 496 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W środę wieczorem Marek Froment, nauczyciel z Jonville, w towarzystwie żony Genowefy i córeczki Ludwiki przybył do Maillebois, gdzie zwykł był co rok spędzać miesiąc wakacji u pani Duparque i pani Berthereau – u „tych pań”, jak je nazywano w okolicy; były to matka i babka jego żony.
Maillebois, miasto powiatowe o dwu tysiącach mieszkańców, jest odległe od wsi Jonville o dziesięć kilometrów, a zaledwie o sześć od Beaumont, wielkiego starożytnego grodu uniwersyteckiego.
Męczące były te pierwsze dni sierpniowe. W niedzielę, podczas uroczystości zakończenia roku szkolnego, zerwała się okropna burza. Ostatniej zaś nocy, około godziny drugiej, spadł ulewny deszcz, który bynajmniej nie przejaśnił nieba; pozostawało ono chmurne, żółte, ciężko nawisłe, jak ołowiane. „Te panie”, wstawszy o godzinie szóstej, aby na siódmą zdążyć do kościoła, znajdowały się już w małej jadalni na parterze, oczekując pary młodych małżonków, którzy nie kwapili się z zejściem.
Na białej ceracie stały cztery filiżanki. Zjawiła się z dzbankiem kawy Pelagia, drobna, ruda, o dużym nosie i wąskich wargach. Służyła u pani Duparque od dwudziestu lat, toteż nie krępowała się w wypowiedziach.
– Ha, cóż! – stwierdziła – kawa wystygnie, ja temu nie jestem winna.
Kiedy Pelagia gderając pod nosem zawróciła do kuch – ni, sama pani Duparque dała wyraz swemu niezadowoleniu:
– To nieznośne! Można by pomyśleć, że Marek, ilekroć bawi w naszym domu, znajduje uciechę w narażaniu nas na spóźnianie się do kościoła.
Ale bardziej wyrozumiała pani Berthereau odważyła się usprawiedliwić winowajców mówiąc łagodnie:
– Pewno źle spali w nocy z powodu tej burzy; przed chwilą zresztą słyszałam na górze ich pośpieszne kroki.
Sześćdziesięciotrzyletnia pani Duparque była wzrostu bardzo wysokiego, włosy miała jeszcze bardzo czarne, twarz oziębłą, przeoraną głębokimi symetrycznymi bruzdami, oczy o surowym wejrzeniu i władczo sterczący nos. Przez długie lata prowadziła magazyn mód pod firmą „Anioł Stróż” na placu Św. Maksencjusza, naprzeciwko katedry w Beaumont. Przed niespełna dwunastu laty, po nagłej śmierci męża, spowodowanej pono upadłością katolickiego banku, powzięła rozsądne postanowienie zwinięcia interesu, a zapewniwszy sobie rentę wynoszącą około sześciu tysięcy franków osiedliła się w Maillebois, gdzie posiadała niewielki dom. Wkrótce sprowadziła się do niej córka, również wdowa, pani Berthereau wraz z dziesięcioletnią podówczas córeczką Genowefą.
Nagły zgon zięcia stał się dla pani Duparque nowym źródłem goryczy; ów zięć, urzędnik ministerium finansów, w którego karierę nieopatrznie wierzyła, umarł w biedzie, pakując teściowej na kark swą żonę i dziecko.
Odtąd obydwie wdowy wiodły w małym, ponurym domku szary, zamknięty żywot, stopniowo coraz bardziej zacieśniany surowymi praktykami religijnymi. Pani Berthereau wszakże, którą mąż uwielbiał, zachowywała słodką pamięć tego przebudzenia do życia, do miłości; wysoka i czarnowłosa jak matka, miała rysy smętne i sterane, spojrzenie pełne rezygnacji, a jej znużone usta zdawały się niekiedy drgać niewyszeptaną skargą rozpaczy po utraconym szczęściu.
Przyjaciel pana Berthereau, nazwiskiem Salvan, eks-nauczyciel z Beaumont, podówczas inspektor szkół powszechnych, następnie dyrektor École Normale, skojarzył małżeństwo Marka z Genowefą, której był opiekunem w zastępstwie ojca. Berthereau, człowiek umysłu bardzo wyzwolonego, nie wypełniał praktyk religijnych, ale pozwalał na nie żonie; z czasem nawet, czuły i uległy, począł towarzyszyć jej na mszę. Salvan, jeszcze bardziej wyzwolony intelektualnie, uznający jedynie prawdy doświadczalne, stwierdzone, uległszy również odruchowi nieprzezornej życzliwości, wprowadził Marka do tej nabożnej rodziny nie przejmując się perspektywą ewentualnych konfliktów. Młodzi kochali się gorąco – jakoś tam się porozumieją. I oto w ciągu trzech lat małżeństwa Genowefa, jedna z wzorowych uczennic przyklasztornej szkoły wizytek w Beaumont, pomału zaniedbała istotnie praktyki religijne poniechając nawet odmawiania pacierzy, wszystka pochłonięta miłością do męża. Pani Duparque była tym głęboko zmartwiona, mimo iż dbała o jej względy wnuczka, w czasie owego miesiąca wywczasów, spędzanego w Maillebois, miała sobie za obowiązek towarzyszyć jej do kościoła. Ale sroga babka, która sprzeciwiała się ongi temu małżeństwu, żywiła ciężką urazę do Marka, obwiniając go o to, że jej wykrada duszę wnuczki.
– Za kwadrans siódma – mruknęła usłyszawszy bicie zegara na wieży pobliskiego kościoła. – W żaden sposób nie zdążymy.
Podeszła ku oknu i spojrzała w stronę placu Kapucyńskiego. Domek mieścił się u zbiegu tego placu i ulicy Kościelnej. Był to budynek jednopiętrowy; na dole znajdo – wały się jadalnia i salon, przedzielone korytarzem, dalej zaś, w głębi, kuchnia oraz pralnia z oknami na zatęchłe, mroczne podwórko; na górze były cztery pokoje: dwa po prawej stronie, zajmowane przez panią Duparque, i dwa po lewej, zajmowane przez panią Berthereau; wreszcie pod samym dachem, naprzeciwko strychu i pokoiku Pelagii, jeszcze dwie izdebki – niegdyś urządzone dla Genowefy, za jej panieńskich czasów – dokąd radośnie wprowadzała się na nowo, kiedy wraz z mężem przyjeżdżała do Maillebois. Ale jakiż tam panował wilgotny cień, jaka przytłaczająca cisza, jakim cmentarnym chłodem zionęły ciemne pułapy! Ulica Kościelna, mroczna nawet w samo południe, ciągnąca się od fasady kościoła parafialnego Św. Marcina, była tak wąska, że nie nadawała się do ruchu kołowego; domy były obdrapane, drobny bruk porastał mchem i cuchnął od wylewanych nieczystości. Od strony zaś północnej roztaczał się plac Kapucyński – nagi, bez jednego drzewka, przygłuszony wyniosłą fasadą starego klasztoru, który zajmowali pospołu kapucyni, odprawiający nabożeństwa w pięknej, obszernej kaplicy, oraz bracia szkolni, prowadzący w zabudowaniach przyklasztornych nader pomyślnie prosperującą szkołę.
Przez chwilę pani Duparque przyglądała się temu pustemu zakątkowi objętemu świątynną ciszą, po którym snuły się tylko nabożnie przygarbione sylwetki, i który ożywiał się jedynie wówczas, gdy o pewnych stałych godzinach zapełniali go uczniowie. W martwym powietrzu zwolna zabrzmiał głos dzwonu; pani Duparque odwróciła się, zniecierpliwiona, właśnie w momencie, gdy się drzwi otwarły i weszła Genowefa.
– Nareszcie! – powitała ją babka. – Pośpieszmy się ze śniadaniem: już dzwonili pierwszy raz.
Genowefa, wysoka smukła blondynka o pięknych włosach i żywym, pełnym radości obliczu, odziedziczonym po ojcu, śmiała się ukazując białe zęby – zachowała bowiem w dwudziestym drugim roku życia wesołość podlotka. Widząc, że wnuczka jest sama, pani Duparque stwierdziła ze zgorszeniem:
– Jak to, Marek jeszcze nie gotów?
– Zaraz tu będzie, babciu, schodzi z Ludwiką.
Po czym ucałowawszy milczącą matkę Genowefa poczęła opowiadać, jak ją ubawił przyjazd – w charakterze mężatki – do tego tak spokojnego domu, w którym spędziła młodzieńcze lata. Ach! ten plac Kapucyński! Znała tu każdy kamień bruku, najdrobniejsze kępki trawy witała jak stare przyjaciółki! A kiedy, chcąc przypodobać się babce, a zarazem zyskać na czasie, rozpływała się w zachwytach wyglądając oknem, ujrzała dwie czarne sylwetki, które od razu poznała.
– Oho! ojciec Filibin i brat Fulgencjusz! Dokąd też idą o tak wczesnej porze?
Dwaj zakonnicy powoli kroczyli środkiem placyku, który pod ciężko nawisłym chmurnym niebem zdawał się nasiąkać czernią ich sutann. Chłop z pochodzenia, ojciec Filibin, o kwadratowych ramionach, okrągłej nalanej twarzy, rudy, z dużymi oczyma, szerokimi ustami i potężną szczęką, zajmował w czterdziestym roku życia stanowisko kierownika kolegium w pobliskim Valmarie, wspaniałej posiadłości jezuitów. Jego rówieśnik, ale drobnej postaci, ciemnowłosy, z miną niepozorną, lecz przebiegłą, brat Fulgencjusz był przełożonym trzech innych braciszków, którzy wraz z nim prowadzili pobliską szkołę chrześcijańską. Był on, jak powiadano, naturalnym synem służącej i lekarza psychiatry, zmarłego w zakładzie dla obłąkanych. Usposobienie miał nerwowe, drażliwe, umysł chaotyczny i wybujałe ambicje. On to mówił teraz bardzo głośno, szeroko przy tym gestykulując.
– Dziś po południu – objaśniła pani Duparque – odbędzie się rozdanie nagród w szkole. A ojciec Filibin, który bardzo lubi naszych zacnych braciszków, zgodził się przewodniczyć na tej uroczystości. Pewno więc przybył z Valmarie i przypuszczam, że towarzyszy bratu Fulgencjuszowi, aby omówić jakieś szczegóły.
Tu urwała: oto nareszcie schodził Marek trzymając w objęciach swą zaledwie dwuletnią córeczkę Ludwikę, która, obydwiema rączkami uczepiona jego szyi, dokazywała i śmiała się, uszczęśliwiona.
– Hopla! hopla! – zawołał wchodząc. – Przyjeżdżamy koleją, prawda, jak prędko?
Niższy wzrostem od swych trzech braci: Mateusza, Łukasza i Jana, z twarzą szczuplejszą i bardziej pociągłą, Marek Froment miał wysokie, bardzo wyraziście zarysowane, tak charakterystyczne w jego rodzinie potężne czoło sklepione na kształt baszty. Ale przede wszystkim zwracały uwagę oczy oraz piękny głos: oczy jasne, bardzo łagodne, przenikające aż do głębi dusz; głos miły, zniewalający umysły i serca. Okolone lekkim zarostem znaczyły się usta, dosyć duże, stanowcze i dobrotliwe zarazem. Podobnie jak wszyscy synowie Piotra i Marii Froment, Marek wyuczył się rękodzieła, a mianowicie litografii; otrzymawszy jako siedemnastoletni chłopiec świadectwo wyzwolin, przybył do Beaumont, aby dokończyć praktyki w wielkiej firmie „Papon-Laroche”, zaopatrującej w mapy geograficzne i tablice szkolne prawie wszystkie szkoły we Francji. Tam to ujawniło się jego zamiłowanie do nauczania tak żywe, że zdawszy końcowy egzamin i uzyskawszy świadectwo ukończenia szkoły średniej zapisał się do Ecole Normale w Beaumont, którą, mając lat dwadzieścia, opuścił jako dyplomowany suplent. Kiedy po otrzymaniu świadectwa kwalifikacyjnego miał w dwudziestym siódmym roku życia objąć posadę nauczyciela w Jonville, poślubił Genowefę; przyczynił się do tego jego serdeczny przyjaciel Salvan, który wprowadził Marka do domu „tych pań” i z rozczuleniem przyglądał się idylli miłosnej dwojga młodych. I od trzech lat Marek z Genowefą, niezbyt zamożni, nie wolni od pewnych kłopotów pieniężnych i służbowych, wiedli rozkoszny żywot zakochanej pary w wiosce liczącej ośmiuset zaledwie mieszkańców.
Wesołe żarty ojca i córeczki nie rozchmurzyły zasępionej pani Duparque.
– Ta kolej – powiedziała – nie umywa się do bryczek, którymi się jeździło za moich młodych lat… No, załatwmy się prędko ze śniadaniem, inaczej nigdy nie zdążymy.
Usiadła nalewając już mleko do filiżanek. Genowefa zajęła się umieszczeniem wysokiego krzesełka małej Ludwiki między sobą a panią Berthereau, aby mieć oko na dziecko; tymczasem usposobiony pojednawczo Marek starał się uzyskać przebaczenie.
– A tak, spóźnicie się przeze mnie… Ale to z twojej winy, babciu: za dobrze się śpi w tym domu, tak tu spokojnie!
Spiesząca się pani Duparque, z nosem zagłębionym w filiżance, nie raczyła odpowiedzieć. Ale na twarzy pani Berthereau, która przeciągłym spojrzeniem ogarniała Genowefę, rozpromienioną w towarzystwie męża i dziecka, zagościł blady uśmiech. I powiódłszy wzrokiem dokoła, rzekła cichutko niskim głosem, jakby mimo woli:
– O tak, spokojnie! tak spokojnie, iż człowiek nawet nie czuje tu, że żyje.
– A jednak – wtrącił Marek – na placu był jakiś hałas o dziesiątej. Genowefa po prostu nie mogła tego pojąć. Hałas nocny na placu Kapucyńskim!
Usiłując rozśmieszyć otoczenie trafił jak kulą w płot. Teraz babka odparła tonem urazy:.
– To ludzie wychodzili po nabożeństwie z kaplicy kapucynów. Wczoraj wieczorem, o dziewiątej, była adoracja Najświętszego Sakramentu. Braciszkowie zaprowadzili na nabożeństwo swoich uczniów, którzy w tym roku przystąpili do pierwszej komunii, no i chłopcy pogwarzyli trochę i pośmiali się przechodząc placem… Lepsze to od wstrętnych zabaw dzieci pozbawionych moralności i religii.
Z miejsca zapadło głębokie a kłopotliwe milczenie. Słychać było już tylko szczęk łyżeczek o filiżanki. To przeciwko szkole Marka, przeciw świeckiemu nauczaniu była wymierzona wzmianka o wstrętnych zabawach. Genowefa ukradkiem rzuciła w stronę męża błagalne spojrzenie – i Marek nie wybuchnął; po chwili podjął na nowo rozmowę i zwracając się do pani Berthereau począł opowiadać o życiu w Jonville, wspomniał nawet o swych uczniach, jak przystało nauczycielowi, który ich lubi i czerpie z ich poczynań radość i zadowolenie. Trzej z nich właśnie otrzymali świadectwo ukończenia szkoły.
W tym momencie nad ponurą bezludną dzielnicą zadźwięczała sygnaturka, a jej zwolnione tony brzmiały płaczliwie w ciężkim powietrzu.
– Dzwonią ostatni raz! – zawołała pani Duparque. – A mówiłam, że nie zdążymy!
Wstała nagląc do pośpiechu córkę i wnuczkę, które dopijały kawę, gdy nagle ukazała się znowu Pelagia – wstrząśnięta, dygocąca, z egzemplarzem „Petit Beaumontais” w ręce.
– Ach, proszę pani! ach, proszę pani, co za okropność! Chłopak, co przynosi gazetę, właśnie mi powiedział…
– Cóż takiego? Mówże prędko! Służąca dyszała.
– Zamordowali małego Zefirynka, bratanka nauczyciela, zamordowali go w jego pokoju, tu, pod naszym bokiem!
– Jak to! „zamordowali”?
– Tak, proszę pani, zadusili. W koszuli, po różnych obrzydliwościach!
Dreszcz przerażenia wstrząsnął wszystkimi; zadrżała nawet pani Duparque.
– Zefirynek, bratanek Simona, tego nauczyciela Żyda? Dziecko ułomne, ale taki śliczny chłopczyk! Był katolikiem, uczniem braciszków, i zapewne uczestniczył we wczorajszej uroczystości, bo właśnie przystąpił do pierwszej komunii… No cóż? bywają rodziny przeklęte przez los.
Marek słuchał, zdrętwiały, wzburzony. I już tym razem nie hamując się zawołał:
– Simon! znam tego Simona! Był razem ze mną w École Normale, jest zaledwie o dwa lata ode mnie starszy. To człowiek wybitnego umysłu i serca. Przygarnął to nieszczęsne dziecko i pozostawił u braciszków, powodowany wyjątkowym skrupułem sumienia… Straszna rzecz, co za nieszczęście!
Powstał i wzdrygnąwszy się dodał:
– Pójdę do niego… Muszę się dowiedzieć… być przy Simonie, żeby go wesprzeć w tej niedoli.
Pani Duparque już nie słuchała, popychając ku drzwiom panią Berthereau i Genowefę, które ledwo zdążyły włożyć kapelusze. Ostatnie dźwięki sygnaturki właśnie umilkły, panie śpieszyły do kościoła wśród brzemiennej burzą ciszy tej słabo zaludnionej dzielnicy.
Z kolei wyszedł Marek powierzywszy Pelagii małą Ludwikę.
Szkoła powszechna w Maillebois, nowiutki budynek złożony z dwóch oficyn: jednej dla chłopców, drugiej dla dziewcząt, znajdowała się przy placu Republiki, naprzeciwko merostwa, którego gmach był także nowy i w tym samym stylu; obydwie budowle kredowej białości, będące dumą mieszkańców, oddzielała Grand'Rue – droga z Beaumont do Jonville, przecinająca rynek. Ta Grand'
Rue, ulica handlowa, przy której nieco dalej wznosiła się fasada kościoła parafialnego Św. Marcina, była bardzo ludna, ożywiona ustawicznym ruchem pieszych i pojazdów. Ale za szkołą rozpościerała się głucha pustka, trawa porastała między kostkami drobnego bruku. Ten senny zakątek placu Republiki łączyła z placem Kapucyńskim jedna tylko ulica Courte, gdzie się mieściło probostwo oraz papeteria, prowadzona przez panie Milhomme. Marek miał tedy do przebycia zaledwie parę kroków.
Obydwa dziedzińce szkolne wychodziły na ulicę Courte; przedzielone były dwoma wąskimi ogródkami, które zarezerwowano dla nauczyciela i dla nauczycielki. A na parterze pawilonu chłopców, w narożniku przy dziedzińcu, Simon wydzielił małą izdebkę dla Zefirynka. Chłopczyk był bratankiem jego żony, Racheli Lehmann, a wnukiem ubogiego żydowskiego krawca, mieszkającego z rodziną w czarnym domu przy ulicy du Trou, najnędznieszej z wszystkich w Maillebois. Ojciec Zefirynka, Daniel Lehmann, o piętnaście lat młodszy od swego brata krawca, z zawodu mechanik, poślubił z miłości katoliczkę, szwaczkę Marię Prunier, sierotę wychowaną u sióstr. Małżonkowie ubóstwiali się; a kiedy przyszedł na świat Zefirynek, nie ochrzczono go, nie należał do żadnego wyznania, gdyż żadne z rodziców nie chciało drugiemu wyrządzić przykrości przekazując dziecko swojemu Bogu. Ale po sześciu latach uderzył grom: Daniel zginął okropną śmiercią, porwany, zmiażdżony przez tryby maszyny w oczach żony, która mu właśnie niosła do fabryki śniadanie. I oto Maria, wstrząśnięta, na nowo pozyskana dla wiary swych lat młodzieńczych, upatrując w tym nieszczęściu karę niebios za to, że pokochała Żyda, ochrzciła syna, a następnie umieściła go w szkole prowadzonej przez braciszków. Najgorsze było to, że dziecku krzywiły się plecy; skutkiem jakiejś ułomności dziedzicznej formował się garb, co matka odczuwała jako objaw nieubłaganej pom – sty niebios, prześladującej ją za to, że nie była zdolna wyrwać z serca rzewnej pamięci o zmarłym mężu. Ta trwoga, ta skryta walka, jaką w sobie toczyła, w połączeniu z przemęczeniem pracą zawodową, spowodowały jej zgon w momencie, gdy jedenastoletni Zefirynek miał właśnie przystąpić do pierwszej komunii. Wtedy to Simon, choć sam bardzo niezamożny, wziął chłopca do siebie, nie chcąc, by ten był ciężarem rodziny jego żony; okazał się bardzo dobry, bardzo tolerancyjny, zapewnił dziecku dach nad głową i wyżywienie, a nie wzbraniał praktyk religijnych i dalszej nauki w sąsiadującej szkole zakonnej.
Izdebka, w której sypiał Zefirynek, była małą rupieciarnią, starannie wyporządzoną na jego przyjęcie; okno otwierało się tuż nad brukiem na tyłach budynku szkolnego, w najbardziej opuszczonym zakątku placu. Owego ranka młodszy nauczyciel, Mignot, zamieszkały na pierwszym piętrze, wychodząc z domu jeszcze przed siódmą, zauważył, że okno jest otwarte na oścież. Mignot był zamiłowanym rybakiem. Korzystając z pierwszych dni wakacji, wyruszał w słomkowym kapeluszu i w drelichowej kurcie, z wędziskiem na ramieniu na połów w Verpille, małej rzeczce przecinającej dzielnicę handlową Maillebois. Mignot, syn rodziny chłopskiej, wstąpił do École Normale w Beaumont całkiem tak samo, jakby wstąpił do seminarium duchownego: aby się uchronić przed ciężką pracą na roli. Był to blondyn o krótko ostrzyżonych włosach, o grubej, ospowatej twarzy, co mu nadawało wyraz surowy, chociaż w rzeczywistości nie był bynajmniej złym człowiekiem, raczej dobrym – ot, po prostu dbał, by w niczym nie narazić sprawy swego awansu. Dożywszy lat dwudziestu pięciu nie kwapił się do ożenku i w tej materii, jak w pozostałych, zajmował stanowisko wyczekujące, snadź przeznaczony na igraszkę okoliczności.
Tego ranka widok szeroko otwartego okna w pokoju
Zefirynka tak go zaintrygował, że podszedł i zajrzał w głąb izdebki, jakkolwiek w samym fakcie nie było nic niezwykłego, gdyż malec zazwyczaj wstawał bardzo wcześnie.
Ale to co ujrzał, przejęło go osłupieniem: wydał okrzyk zgrozy.
– Boże! Biedne dziecko! Boże! Mój Boże! Cóż to się stało, co za okropne nieszczęście!
Ciasny pokoik o jasnych obiciach zachował swój spokojny wygląd siedliska bezpiecznego dzieciństwa. Na stole widniał barwny posążek Matki Boskiej, kilka książek, parę świętych obrazków uporządkowanych, poukładanych starannie. Białe łóżeczko było nietknięte: dziecko nie kładło się spać. Na podłodze zaś przewrócone krzesło. I tam, 'na dywaniku przed łóżkiem, leżało żałosne ciałko zaduszonego Zefirynka – w samej koszuli, z bladą twarzyczką, z obnażoną szyją, na której widać było ślady potwornych palców mordercy. Spod zbrukanej, poszarpanej, rozdartej na pół koszuli wyzierały chude nogi, szeroko rozrzucone, w pozycji nie pozostawiającej wątpliwości co do ohydnego zamachu; widać też było skrzywiony kręgosłup – żałosny garb znaczył się tym wydatniej, że dziecko zarzuciło lewe ramię ponad głowę. Ale ta głowa, mimo zsiniałą bladość oblicza, pozostawała urzekająco wdzięczna: była to głowa złotowłosego kędzierzawego aniołka, delikatna dziewczęca twarz o niebieskich oczach, o cienkim nosie, drobnych ślicznych ustach i uroczych dołeczkach wówczas gdy dziecko uśmiechało się czule.
Mignot, wstrząśnięty, nie przestawał zawodzić:
– Och, mój Boże! Ach, mój Boże! Jakie to straszne!… Ach, mój Boże! Na pomoc, chodźcie tu!
Panna Rouzaire, nauczycielka, usłyszawszy te krzyki przybiegła na miejsce. Wyszła była wcześnie do swego ogródka, aby obejrzeć grządki sałaty, wybujałej po niedawnych deszczach. Była to trzydziestodwuletnia niewiasta, rudowłosa, wysoka, tęga, o okrągłej; popstrzonej piegami twarzy, z dużymi, szarymi oczyma i bezbarwnymi ustami pod spiczastym nosem, znamionującym chytrą zaciętość i sknerstwo. Choć nieładna, okazywała ponoć względy inspektorowi szkół powszechnych, pięknemu Mauraisin, co zapewniało jej awans. Pozostawała zresztą w najpoprawniejszych stosunkach z proboszczem parafii, księdzem Quandieu, z kapucynami i również z braćmi szkolnymi; osobiście też prowadziła swoje uczennice na lekcje katechizmu i na nabożeństwa.
Ujrzawszy ten okropny widok wydała okrzyk grozy.
– Boże miłosierny, zlituj się nad nami! To zbrodnia, to dzieło szatana!
A widząc, że Mignot zamierza przeleźć przez parapet okienny, powstrzymała go.
– Nie, nie! Niech pan nie wchodzi! Trzeba dać znać, zawołać, kogo należy.
Lecz właśnie gdy się obróciła rozglądając się dokoła w poszukiwaniu pomocy, spostrzegła ojca Filibina i brata Fulgenjusza, zakonnicy nadchodzili przez ulicę Courte od strony placu Kapucyńskiego, gdzie przed chwilą widziały ich „te panie”. Poznawszy ich panna Rouzaire wzniosła ręce ku niebu, jak gdyby objawił jej się Bóg we własnej osobie.
– Ach, ojcze! Ach, braciszku! Chodźcie, chodźcie prędko! To miejsce nawiedził zły duch!
Dwaj zakonnicy podeszli. Energiczny i opanowany ojciec Filibin zachował milczenie w obliczu straszliwego widowiska, natomiast impulsywny brat Fulgencjusz, zawsze skłonny do wysuwania się na pierwszy plan, dał upust wykrzykom:
– Ach, biedne dziecko!… Cóż za ohydna zbrodnia! Takie łagodne, takie dobre dziecko, najlepszy z naszych uczniów i taki pobożny, taki gorliwy!… Zaraz! Zastanówmy się! Nie możemy tego tak zostawić!
I – teraz już bez protestu ze strony panny Rouzaire – pierwszy przesadził parapet, po nim zaś ojciec Filibin; ten spostrzegłszy obok zwłok kulę zmiętego papieru, skwapliwie ją podniósł. Nauczycielka, powodowana lękiem czy raczej przezornością, nie weszła do wnętrza; a nawet przez chwilę powstrzymywała swego kolegę, Mignota. To, na co mogli sobie pozwolić kapłani, było może dla zwykłych nauczycieli niebezpieczne. Tymczasem gdy brat Fulgencjusz wśród nowej serii bezładnych okrzyków krążył nad trupem nie dotykając go jednak, wciąż milczący ojciec Filibin rozwijał papierowy czop, jak gdyby starannie go badając. Odwrócił się tyłem do okna; widać było jedynie ruchy jego łokci, niewidoczny zaś był ów cicho szeleszczący papier. Trwało to kilka sekund. A kiedy Mignot z kolei wskoczył do pokoju, stwierdził, że kłąb papieru składa się z gazety oraz z wąskiej, białej kartki, zgniecionej i wyplamionej.
– Cóż to jest?
Jezuita popatrzył na Mignota i swym niskim, powolnym głosem odrzekł spokojnie:
– To numer „Petit Beaumontais” z datą wczorajszą, 2 sierpnia, a co jest osobliwe, to to, że w środku znajduje się zmięta stroniczka wzorów kaligraficznych… Niech no pan spojrzy!
Nie pozostawało mu nic innego, jak pokazać ów papier, skoro Mignot go dostrzegł. Trzymał kartkę w grubych palcach, ukazując jedynie słowa: „Miłujcie się wzajemnie”, wykaligrafowane pięknym angielskim pismem. Ten podarty i wyplamiony wzór był już tylko strzępem. Mignot ledwo zdążył rzucić nań okiem, gdyż na dworze rozbrzmiały nowe okrzyki przerażenia.
To przybył Marek; widok tego żałosnego ciałka wstrząsnął nim, wzbudził zgrozę i oburzenie. Nie zważając na wyjaśnienia nauczycielki, odsunął ją na bok i przesadził parapet, aby zobaczyć, co się stało. Zdziwiła go obecność zakonników; dowiedział się od Mignota, że to on oraz panna Rouzaire wezwali ich ujrzawszy, że właśnie przechodzą.
– Proszę nic nie dotykać, nic nie poruszać! – zawołał Marek. – Trzeba natychmiast wezwać mera i żandarmów.
Jakiś młodzieniec spośród zgromadzonego tłumu podjął się załatwienia tej sprawy i ruszył pędem, podczas gdy Marek w dalszym ciągu rozglądał się po pokoju. Przy zwłokach ujrzał brata Fulgencjusza; mnich, nerwowiec impetycznie reagujący na silne doznania, stał, wstrząśnięty litością, z pełnymi łez oczyma. Marka wzruszyła ta postawa; sam dygotał z wrażenia wywołanego szczegółami, jakie skonstatował, odrażającym charakterem okaleczeń, świadczących o ohydnym, obleśnym sadyzmie, będącym niejako podpisem mordercy-gwałciciela. Raptem tknęło go pewne podejrzenie, które miało się w nim później znowu odezwać; ale teraz rozwiało się i Marek zauważył już tylko ojca Filibina w postawie spokojnej, pełnej ubolewania powagi, trzymającego jeszcze w ręce egzemplarz gazety i wzorek kaligraficzny. W pewnej chwili jezuita odwrócił się, jakby chciał zajrzeć pod łóżko, po czym wrócił do poprzedniej postawy.
– Proszę spojrzeć! – zagaił z miejsca, wskazując numer dziennika i kartkę z wzorami – oto co znalazłem zmięte na podłodze. Nie ulega wątpliwości, że morderca usiłował wtłoczyć ten knebel chłopczykowi w usta, aby stłumić jego krzyki. Kiedy się to nie udało, zadusił dziecko… Na tej stroniczce poplamionej śliną widać ślady zębów nieszczęsnego malca… Wszak prawda, panie Mignot? Knebel leżał tutaj, przy tej nodze stołu. Widział go pan.
– O tak – rzekł nauczyciel. – Zauważyłem go od razu.
Podszedłszy bliżej, aby raz jeszcze obejrzeć wzorek kaligraficzny, zdziwił się nieco: stwierdził bowiem, że prawy rożek jest oddarty. Zdawało mu się, że nie zauważył tego szczegółu, kiedy mu jezuita pokazywał przedtem ową kartkę. Ale cóż, ten ślad oddarcia zapewne był wówczas niewidoczny, zakryty grubymi palcami mnicha. Pamięć Mignota zmąciła się, nic już nie wiedział, nie potrafiłby teraz rozstrzygnąć tej sprawy.
Tymczasem Marek, wziąwszy z kolei stroniczkę do ręki, rozumował na głos:
– Tak, tak, to ślady zębów. Niezbyt użyteczna to będzie wskazówka, bo takie wzorki są rozpowszechnione w handlu, spotyka się je wszędzie. Litografowane pismo jest, ma się rozumieć, bezosobowe… Ach! Ależ tutaj, u dołu, widać coś niby inicjały, skrót podpisu, lecz trudno to odczytać.
Ojciec Filibin podszedł bez pośpiechu.
– Podpis, myśli pan? Ja to wziąłem za plamę z atramentu, rozmytą przez ślinę i zatartą skutkiem ucisku zębów, co przedziurawiły kartkę o tu, z boku.
– Plama z atramentu? O nie! To są bezsprzecznie inicjały, ale istotnie nieczytelne.
Następnie Marek spostrzegł oddarcie.
– Tutaj w górze brak jednego rożka. Zapewne także wyszarpnięte… Czy znalazł ksiądz ten kawałek?
Ojciec Filibin oświadczył, że go nie szukał. Po czym znowu rozłożył egzemplarz gazety i obejrzał go starannie, podczas gdy Mignot, schylony, przeszukiwał podłogę. Nic nie znaleziono. Uznano to zresztą za szczegół bez znaczenia. Marek zgodził się z zakonnikami, że wystraszony morderca widocznie zadusił dziecko, gdy nie udało mu się stłumić krzyków ofiary przez wtłoczenie jej w usta kłębu papieru. Co było niezwykłe, to ów wzorek kaligraficzny zwinięty z gazetą. Bieżący numer „Petit Beaumontais” nie stanowił osobliwości, mógł się znaleźć w kieszeni każdego. Ale wzorek… skąd się tu wziął, zmięty, jakby ugnieciony razem z tym numerem? Różne nasuwały się przypuszczenia – organa sprawiedliwości przeprowadzą śledztwo, aby ustalić prawdę.
Marek uczuł tragiczny powiew tajemnicy, jak gdyby nagle zapadły wokół okropne ciemności.
– Ach! – wyrwało mu się mimo woli – to smok na dnie swej mrocznej otchłani!
Tymczasem pod oknem wciąż zatrzymywali się ludzie; przybyły tam i panie Milhomme, właścicielki pobliskiej papeterii, zwabione zbiegowiskiem; pani Aleksandrowa, wysoka blondynka o łagodnym wyrazie twarzy i pani Edwardowa, również wysoka, ale brunetka, szorstkiego obejścia; były szczególnie wzburzone, ponieważ syn jednej, Wiktor, uczył się u braciszków, a Sebastian, syn drugiej, uczęszczał do szkoły Simona. Obie słuchały relacji panny Rouzaire, która, oczekując przybycia mera i żandarmów, dzieliła się wiadomościami z otaczającą ją gromadką ludzi.
– Byłam wczoraj wieczorem w kaplicy kapucynów na adoracji Najświętszego Sakramentu. Takie wzruszające było nabożeństwo! Biedny Zefirynek był tam razem z kilkoma kolegami szkolnymi, którzy w tym roku przystąpili do pierwszej komunii. To był widok dla wszystkich budujący, wyglądał jak aniołek.
– Mój Wiktor nie brał udziału w nabożeństwie, ma dopiero dziewięć lat – wtrąciła pani Edwardowa. – Ale czy Zefirynek przyszedł tam sam? I nikt go nie odprowadzał do domu?
– Och, stąd do kaplicy dwa kroki – wyjaśniła nauczycielka. – Wiem, że bratu Gorgiaszowi polecono odprowadzić dzieci mieszkające daleko, których rodzice nie mogli po nie przybyć. Zresztą pani Simon prosiła mnie o zaopiekowanie się Zefirynkiem, więc sama odprowadziłam go do domu. Był bardzo wesoły; rozsunął przymknięte okiennice i wszedł do pokoju przesadziwszy okno… śmiejąc się, dokazując, zapewniając, że to najdogodniejsza i naj – krótsza droga. Chwilkę tu postałam, zaczekałam, aż zapali świecę. Marek podszedłszy bliżej słuchał uważnie. Zapytał:
– A która była godzina?
– Punkt dziesiąta – odpowiedziała panna Rouzaire. – Właśnie bił zegar u Św. Marcina.
Przez tłum przebiegł dreszcz. Obraz chłopczyny, jednym susem wskakującego do pokoju, w którym miał tak tragicznie zginąć, rozrzewniał wszystkich. Pani Aleksandrowa łagodnie sformułowała nasuwającą się uwagę:
– Niezbyt to było przezorne zostawiać tak dziecko na noc, samo w tym odległym pokoju z oknem wychodzącym na plac. Należało na noc zasuwać sztabę na okiennicę.
– O, Zefirynek zamykał okiennice – powiedziała panna Rouzaire.
Znów wtrącił się Marek:
– A czy zamknął je wczoraj wieczorem, zanim pani odeszła?
– Nie, tego nie potrafię powiedzieć. Kiedy się z nim rozstałam i obchodziłam dokoła budynek wracając do domu, zauważyłam, że zapalił świecę i porządkował obrazki na stole, a okno było otwarte na oścież.
Z kolei wmieszał się do rozmowy Mignot.
– Simon niepokoił się z powodu tego okna, rad byłby dać chłopcu inny pokój. Toteż nieraz mu zalecał starannie zamykać okiennice. Ale zdaje mi się, że malec nie bardzo się do tego stosował.
Dwaj zakonnicy zdecydowali się również opuścić izdebkę. Ojciec Filibin, złożywszy na stole egzemplarz „Petit Beaumontais” wraz z wzorkiem kaligraficznym, zachowywał milczenie, rozglądał się, przysłuchiwał, zwracając baczną uwagę na każde słowo, każdy gest Marka; natomiast brat Fulgencjusz wciąż lamentował. Jezuita, jak gdyby czytając z oczu młodego nauczyciela, w końcu powiedział:
– Sądzi więc pan, że to jakiś włóczęga nocny, zobaczywszy dziecko samo w izdebce, przedostał się do wnętrza oknem?
Marek przezornie wstrzymał się od wypowiedzi.
– Och, ja nic nie sądzę, to sprawa władz, one poszukają i znajdą winowajcę… Zresztą, łóżko jest nietknięte, dziecko zapewne miało się właśnie położyć spać, co wskazuje chyba, że zbrodni musiano dokonać wkrótce po dziesiątej. Przypuśćmy, że chłopczyk zajmował się swymi obrazkami przez kwadrans. no, powiedzmy, najwyżej przez pół godziny. Na widok nieznajomego wdzierającego się do pokoiku byłby niewątpliwie krzyknął… usłyszano by jego krzyk… Pani nic nie słyszała, panno Rouzaire?
– Nie, nic – odrzekła nauczycielka. – Co do mnie, położyłam się około pół do jedenastej. W dzielnicy panował zupełny spokój. Zbudziłam się dopiero o jakiejś pierwszej nad ranem z powodu burzy.
– Świecy wypaliło się bardzo niewiele – zauważył jeszcze Mignot. – Zbrodniarz z pewnością ją zagasił uciekając oknem, które pozostawił szeroko rozwarte, tak jak je niedawno zastałem.
To stwierdzenie, nadające niejaką wagę wersji o włóczędze rzucającym się na swą ofiarę, gwałcącym ją i duszącym, padło wśród trwożnego zakłopotania zgromadzonych. Nikt nie chciał się narażać, każdy wolał zataić swoje wątpliwości co do prawdopodobieństwa tej hipotezy. Po chwili, gdy mer i żandarmi wciąż nie nadchodzili, odezwał się ojciec Filibin:
– A pan Simon? Czy nie ma go w Maillebois? Wzburzony i niezdolny opanować wstrząsu, Mignot patrzał na księdza z wyrazem osłupienia. Wreszcie i Marek także wyraził zdziwienie.
– Simon z pewnością jest w domu… Czyż go nie zawiadomiono?
– A rzeczywiście! – zawołał Mignot. – Straciłem zupełnie głowę!… Pan Simon był wczoraj na jakimś bankiecie w Beaumont, ale z pewnością wrócił w nocy. Jego żona Jest trochę cierpiąca, pewno jeszcze nie wstali.
Dochodziło już pół do ósmej, lecz niebo było wciąż jeszcze zachmurzone, przytłaczające, jak gdyby nad tym opuszczonym zakątkiem placu dopiero wstawał mętny świt.
Wreszcie Mignot zdecydował się pójść po Simona.
– Ładne „dzień dobry”! – narzekał – przyjemna misja do spełnienia wobec zwierzchnika!
Simon był synem skromnego żydowskiego zegarmistrza w Beaumont, miał brata o trzy lata starszego od siebie. Kończył piętnaście lat, a jego brat Dawid osiemnaście, kiedy stracili ojca, który zrujnowany przewlekłymi procesami sądowymi zmarł nagle wskutek udaru mózgu. Po trzyletniej wegetacji w biedzie zgasła z kolei matka. Simon zapisał się wówczas do École Normale, a jego brat zdecydował się na wstąpienie do służby wojskowej. Ukończywszy nader chlubnie studia, zaczął pracować jako zastępca nauczyciela w głuchym pobliskim miasteczku Derbecourt i pozostawał tam przez dziesięć łat. Tam też w dwudziestym szóstym roku życia ożenił się z miłości z Rachelą Lehmann, córką krawca z ulicy du Trou, mającego w Maillebois niezłą klientelę. Była to kobieta wybitnej urody, brunetka o wspaniałych włosach, z wielkimi oczyma o czułym wejrzeniu; mąż był w niej rozkochany, otaczał ją namiętnym kultem. Mieli już dwoje dzieci: czteroletniego chłopczyka, Józefa, i dwuletnią dziewczynkę, Sarę. Uzyskawszy dyplom Simon szczycił się, iż w trzydziestym drugim roku życia jest już etatowym kierownikiem szkoły w Maillebois, które to stanowisko zajmował od dwóch lat – rzadki przykład szybkiego awansu w świecie nauczycielskim w tych stronach.
Marek bynajmniej nie lubiący Żydów, mimo swój wy – bitnie postępowy pogląd na świat obciążony jakąś atawistyczną odrazą i nieufnością, których przyczyn nigdy nie usiłował zgłębić, był z Simonem na „ty” i zachował go w przyjaznej pamięci z czasów wspólnych studiów w École Normale. Mówił o nim, iż jest to człowiek bardzo inteligentny, doskonały pedagog przejęty swymi obowiązkami, ale uważał, że jest nadto drobiazgowy, zbyt pedantyczny, niewolnik przepisów i ciasnej dyscypliny, ustawicznie zafrasowany obawą, by nie zepsuć sobie marki, nie wzbudzić niezadowolenia zwierzchności. Odkrywał w nim lękliwość i pokorę odwiecznie prześladowanej rasy, która żyła w nieustannym strachu przed zniewagą i krzywdą. Zresztą Simon nie bez racji zachowywał ostrożną postawę: w Maillebois, tym klerykalnym miasteczku, gdzie była szkoła klasztorna oraz potężna placówka kapucynów, nominacja jego wywołała nieomal skandal. Zabiegał więc o to, by mu wybaczano jego żydostwo, co osiągał jedynie dzięki nienagannemu zachowaniu się, a zwłaszcza dzięki płomiennemu patriotyzmowi, wychwalając na swych wykładach Francję zbrojną, wróżąc jej przyszłość pełną chwały i panowanie nad światem.
Nagle zjawił się Simon sprowadzony przez Mignota. Niski, szczupły i nerwowy, włosy miał rude, krótko ostrzyżone, rzadką brodę. Niebieskie oczy patrzały łagodnie, nad cienkimi ustami sterczał duży i wąski nos – znamię rasy; ale w całości twarz ta była dosyć niepokaźna, nijaka, mętna i mizerna. W tej zaś chwili Simon tak był wstrząśnięty okropną wiadomością, że sprawiał wrażenie pijanego: chwiał się, bełkotał, ręce mu drżały.
– Czyż to możliwe, o Boże! Podobna ohyda, taka potworność!
Kiedy podszedł do okna, trwał dłuższy czas w osłupieniu, z wzrokiem utkwionym w martwe ciałko, nie mogąc już słowa wymówić, nie przestając trząść się wszystek jakimś mimowolnym dygotem. Ludzie dokoła niego –
dwaj zakonnicy, panie Milhomme, nauczycielka – patrzeli nań w milczeniu, dziwiąc się, że nie płacze.
Wreszcie Marek, zdjęty litością, ujął go za ręce i uściskał.
– Opanuj się, przyjacielu, trzymaj się dzielnie, musisz zdobyć się na największy wysiłek.
Ale Simon nie zważając na słowa Marka zwrócił się do młodszego kolegi:
– Błagam was, Mignot, idźcie do mojej żony. Nie chcę, żeby to zobaczyła. Bardzo kochała swego bratanka, a teraz jest i tak już zbyt cierpiąca, aby znieść ten straszny widok.
Po odejściu młodego nauczyciela ciągnął chrapliwym głosem:
– Och, co za przebudzenie! Postanowiliśmy sobie raz jeden poleżeć dłużej. Moja biedna Rachela spała, a ja, żeby jej nie zmącić tego krzepiącego spoczynku, leżałem cichutko z otwartymi oczyma, rozmyślając o tym i owym, rojąc o miłym spędzeniu wakacji… Tej nocy obudziłem ją wracając późno, i nie mogła zasnąć aż do trzeciej rano z powodu burzy.
– O której więc wróciłeś? – spytał Marek.
– Dokładnie o jedenastej czterdzieści. Żona zapytała o godzinę, sprawdziłem na zegarze.
Panna Rouzaire okazała zdziwienie: głośno zauważyła: – Ale przecież o tej porze nie ma pociągu z Beaumont.
– Nie wróciłem koleją – wyjaśnił Simon. – Bankiet przeciągnął się, tak że nie zdążyłem już na pociąg o pół do jedenastej; zdecydowałem się więc przejść te sześć kilometrów pieszo, żeby nie czekać aż do północy na następny pociąg… Pilno mi było wrócić do żony.
Ojciec Filibin, bardzo spokojny, wciąż milczał; ale brat Fulgencjusz nie mogąc pohamować wzburzenia począł się dopytywać:
– O jedenastej czterdzieści… Wtedy zbrodnia musiała być już popełniona… I pan nic nie widział, nic nie usłyszał?
– Nic zgoła. Plac był pusty, burza już huczała w oddali. Wróciłem nie spotkawszy żywej duszy. Cały dom był objęty głęboką ciszą.
– I nie przyszło panu na myśl pójść zobaczyć, czy ten nieszczęsny Zefirynek wrócił rzeczywiście z kaplicy, czy śpi? Więc pan go nie odwiedzał co wieczór „na dobranoc”?
– Nie. Chłopczyna był już całkiem rozsądnym człowieczkiem; pozostawialiśmy mu jak najwięcej swobody. Zresztą, wszystko dokoła wyglądało tak spokojnie… Po cóż miałbym mu zakłócać sen? Poszedłem wprost na górę do naszego pokoju starając się czynić jak najmniej hałasu. Ucałowałem śpiące dzieci, położyłem się niezwłocznie i zadowolony, że zastałem żonę nieco zdrowszą, rozmawiałem z nią cichutko.
Ojciec Filibin kiwnął głową z aprobatą, odzywając się wreszcie:
– Oczywiście, to wszystko doskonale się tłumaczy.
Wszyscy obecni wydawali się przekonani: wersja o włóczędze, który dokonał napadu około godziny pół do jedenastej i uciekł przez okno, zyskiwała coraz więcej prawdopodobieństwa. To, co opowiadał Simon, potwierdzało fakty przedstawione przez pannę Rouzaire. A panie Milhomme, właścicielki sąsiedniego sklepu, utrzymywały nawet, że widziały tuż po zapadnięciu zmroku jakiegoś osobnika o podejrzanym wyglądzie, wałęsającego się po placu.
– Tyle spotyka się niegodziwych ludzi! – zakonkludował jezuita. – Miejmy nadzieję, że policja znajdzie mordercę, chociaż to nie zawsze łatwa sprawa.
Jeden tylko Marek trwał w niepewności i odczuwał przykre zakłopotanie. Wprawdzie on to pierwszy wysunął hipotezę o nieznajomym napastniku, ale następnie zawahał się czując, jak mało jest prawdopodobna. Czyliż nie należało raczej przyjąć, że ów człowiek właśnie znał Zefirynka i że z początku z nim porozmawiał przymilając się, uspokajając go? Potem snadź nawiedziła go nagła ohydna pokusa i następuje wściekła napaść, zdławione wołanie o pomoc, gwałt i morderstwo dokonane w panice. Ale wizja ta była tak zagmatwana, że Marek, ledwie ją wysnuwszy raptownym błyskiem intuicji, zapadł na nowo w ciemności, w trwożny chaos sprzecznych domysłów. Aby Simona ostatecznie uspokoić, poprzestał na oświadczeniu: