Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Prawda półostateczna - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
s-f
Data wydania:
21 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,90

Prawda półostateczna - ebook

„Philip Dick był niedoścignionym wzorem płodności i erudycji, nauczycielem i przewodnikiem po meandrach okropności, niedoszłych lub doszłych do skutku potworności i kompanem do wspólnie wyznawanej obsesji. Tej traktującej o dualizmie wszechświata i jego sprzysiężeniu przeciw istotom poszukującym głębszego sensu i zasadności egzystencji”. - z przedmowy Jana Maszczyszyna.

Trwa globalny konflikt jądrowy. Bombardowani propagandą ludzie stłoczeni w podziemnych centrach przemysłowych produkują broń na wojnę, przed którą się schronili. Marzą, by wreszcie wyjść na zdruzgotany świat. Gdy jednak przywódca jednego z tych mrowisk w tajemnicy wyrusza na rekonesans, odkrywa, że rzeczywistość jest bardziej szokująca niż wszystko, czego mógł się spodziewać.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-756-7
Rozmiar pliku: 995 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W sprzedaży:

Ubik

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Valis

Boża inwa­zja

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Dok­tor Blu­th­geld

Wyzna­nia łga­rza

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Czas poza cza­sem

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Świat Jonesa

Wbrew wska­zów­kom zegara

Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie

Krótki szczę­śliwy żywot brą­zo­wego oks­forda

Deus Irae

Oko na nie­bie

Wariant drugi

Kopia ojca

Raport mniej­szo­ści

Elek­tryczna mrówka

Labi­rynt śmierci

Inwa­zja z Gani­me­desa

Cudowna broń

Sło­neczna lote­ria

Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8

Możemy cię zbu­do­wać

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Klany księ­życa Alfy

Prawda pół­osta­teczna

Polecamy także nagrania audio:

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Ubik

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Przez ciemne zwier­cia­dło

Radio Wolne Albe­muth

Dru­ciarz Galak­tyki

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­chaPerspektywa robaczywości

Oto wyda­nie kolek­cjo­ner­skie. Tra­fia do czy­tel­nika nie byle jakiego, bo wysu­bli­mo­wa­nego, wysma­ko­wa­nego w potra­wie, którą ser­wuje autor. Jak zwy­kle opi­suje on rasę pełną sprzecz­nych dążeń, nie­ustan­nie knu­jącą, pry­mi­tywną w kry­te­riach wyzna­cza­nych sobie celów.

Wła­ści­wie od powsta­nia czło­wiek pozo­sta­wiony został samemu sobie. Szedł na ewo­lu­cyj­nym roz­pę­dzie, który jeżeli coś pro­po­nuje, to na fun­da­men­cie cier­pli­wej zmiany trwa­ją­cej miliony lat. A ludz­kość ni­gdy nie miała czasu. Nie chciała go mar­no­wać na cze­ka­nie. Dla­tego i dziś eks­pe­ry­men­tuje na samej sobie, pocią­ga­jąc miliony do nie­po­trzeb­nych ofiar, miliardy do patrze­nia na brudne od ohydy ręce.

_Prawda pół­osta­teczna_ powstała na kan­wie trzech opo­wia­dań, co można dostrzec w pro­wa­dzo­nej rów­no­le­głymi cią­gami akcji. Typowe dla Dicka splą­ta­nie pro­wa­dzi w niej ku zna­nym nam mean­drom cywi­li­za­cyj­nego fał­szer­stwa, a pły­nące z tego roz­cza­ro­wa­nie i zgry­zota stają się wręcz wizu­al­nie bole­sne. Sam czę­sto pod­kre­ślał, iż „jeśli coś z całą pew­no­ścią jest praw­dziwe, coś innego musi być fał­szywe”. Skar­żył się na „świat”, że „brak mu rów­no­wagi postrze­ga­nia”.

Jeśli miał­bym się odnieść do war­to­ści takiego postapo, to umie­ścił­bym tę powieść na śred­nim pozio­mie. Dick bywał lep­szy. Dick bywał dyna­micz­niej­szy. Dick szo­ko­wał ofertą dzi­wacz­no­ści wizji w każ­dym aspek­cie odkry­wa­nego świata. Gdy­bym miał pole­cić książkę, to tylko tym, któ­rzy kochają sta­rego mistrza i lubują się w jego każ­do­ra­zo­wych powro­tach na autor­ską scenę. Zali­czam sie­bie do tego grona.

I co waż­niej­sze, przy­znam się, że nim zabra­łem się do pisa­nia tej przed­mowy, prze­czy­ta­łem wszel­kie dostępne mi wstępy do dzieł Dicka. Wiąże je wspólna, być może gre­mial­nie uzgod­niona opi­nia: wyrok o nie­po­czy­tal­no­ści autora. Wytknię­cie wady aspo­łecz­nego zacho­wa­nia, sła­bo­ści, lęku i pomie­sza­nia zmy­słów wydaje się naczelną ideą kry­tyki Dicka. Będę go bro­nił. Uzna­nie jego prac jako ciągu nie­koń­czą­cej się oso­bli­wej opo­wie­ści jest dru­gim wąt­kiem tegoż samego zło­śli­wego oskar­że­nia. Prze­cież lite­ra­tura ma to do sie­bie, że jest nie­koń­czącą się lita­nią, pety­cją o nawró­ce­nie spo­łeczne i moralne, eks­plo­ra­cją mrocz­nej czę­ści ludz­kiej psy­che. Jest cią­giem nie­wspól­nych powie­ści zmie­rza­ją­cych do kumu­la­tyw­nego celu – reflek­sji odbiorcy. Niczego nie zdo­by­wamy na wieki. Jedy­nie krę­cimy się w kółko. Się­gamy po kolejne książki i pisa­rzy złak­nieni nowego prze­ży­cia.

Dzieła sta­ro­żytne i współ­cze­sne łączą wspólne remi­ni­scen­cje. Czy to spo­pie­lone w Biblio­tece Alek­san­dryj­skiej, czy na sto­sach nazi­stow­skich Nie­miec, czy to prze­kre­ślone ręką cen­zora, bo loka­lizm upo­śle­dza obiek­tywne postrze­ga­nie, loka­lizm pozwala im zwięd­nąć lub co gor­sza – je unie­waż­nić.

Wiemy z całą pew­no­ścią, że cechą indy­wi­du­alną dobrej lite­ra­tury jest nie­zwy­kły autor. Nawet zakre­sem per­so­nal­nych upodo­bań – tych wkra­cza­ją­cych na tery­to­rium „szkoły wsze­la­kiej podejrz­li­wo­ści” Sig­munda Freuda – autor zatruwa albo inspi­ruje, kształ­tuje odbiorcę lub kom­plet­nie go depra­wuje – jak dzieła Frie­dri­cha Nie­tz­schego.

Język, wycho­wa­nie, wpo­jone morale czy uko­rze­niona w duszy po euro­pej­sku lub ame­ry­kań­sku histo­ria biorą górę nad wol­no­ściową tole­ran­cją. Zamy­kają w get­cie war­to­ści lokal­nych. Jakże to „dziw­no­ści” nie ogra­ni­czyć nawia­sami? Jakże to „inno­ści” nie wytknąć pal­cem? Jakże to „roba­czy­wo­ści” nie zgnieść pode­szwą buta?

Od lat ponad trzy­dzie­stu miesz­kam na anty­po­dach, w kra­inie wiecz­nych pustyń, którą tak zwana grupa popraw­no­ści moral­nej nazywa zepsu­tym, zgni­łym, czyli upa­pra­nym moral­nie Zacho­dem. Syno­ni­mem tegoż krzy­wego zwier­cia­dła, w któ­rym wybie­ra­jąc emi­gra­cję, chcia­łem się odbić, jest wol­ność nie­ogra­ni­czona. Jak by to wytłu­ma­czyć obra­zowo? Ano w sen­sie ducho­wym jestem roz­cią­gliwy na cały ten wielki ląd. Nie widzę dla sie­bie barier. Mam prawo odbie­rać świat takim, jakim go widzę. Kształ­to­wać życie po swo­jemu. Inter­pre­to­wać wie­lo­wie­kowe prawdy – po swo­jemu. A co naj­istot­niej­sze, mam środki na to, żeby sobie to wszystko zafun­do­wać. Mamonę zdo­by­łem ciężką, bo uczciwą pracą. A i tak, gdy moja inter­pre­ta­cja zacznie prze­szka­dzać komuś więk­szemu, on na pod­sta­wie wła­snych norm wol­no­ścio­wych będzie miał prawo mi zamknąć dziób.

I nie trzeba było być Ame­ry­ka­ni­nem, prze­ży­wać ame­ry­kań­skiej fobii ota­cza­nia się śro­do­wi­skami kon­spi­ra­cji i kno­wań, żeby widzieć w lustrze podwójne i potrójne obrazy. Dick był oby­wa­te­lem pań­stwa, które w latach sześć­dzie­sią­tych z obawy przed utratą bogac­twa i zna­cze­nia wsa­dzało nos w każdy, naj­mniej­szy zaką­tek globu. Mor­do­wało w imię obrony pokoju, uspra­wie­dli­wia­jąc to roz­sze­rza­niem demo­kra­cji czy ochrony zapro­wa­dzo­nych po cham­sku punk­tów zagro­żo­nego biz­nesu. Nic dziw­nego, że poli­tyczna obawa przed zemstą zza grobu przy­brała skalę ogól­no­na­ro­do­wego sza­leń­stwa w cza­sie ter­ro­ry­stycz­nego ataku na World Trade Cen­ter. Zarzą­dzano zaciem­nie­nie okien, wpro­wa­dzano ćwi­cze­nia alar­mowe w szko­łach, wznie­cano para­noję poszu­ki­wań poten­cjal­nych ter­ro­ry­stów na uli­cach i lot­ni­skach. Ówcze­śni yan­se­jowcy chcieli, żeby ogół spo­łe­czeń­stwa trząsł por­t­kami jak ci winni całego zamie­sza­nia. W innym wypadku głowa tego samego mocar­stwa podejrz­liwe oce­niała rze­czy­wi­stość, przy­pi­su­jąc jej zbrod­ni­czą fik­cyj­ność. Ota­czały ją zewsząd fake newsy. Sama żyła w stwo­rzo­nym przez sie­bie para­no­idal­nym get­cie. Mam tu na myśli pew­nego zna­nego wszem pre­zy­denta, który wybie­la­czem chciał ule­czyć covid. Kto wie, co powie­działby na wieść o wszech­moc­nym Ubiku? Zmory mistrza Dicka wła­ści­wie pod­po­wia­dały mu roz­wią­za­nie.

Jesz­cze jedno: naj­wyż­sze szczyty gór­skie są w Hima­la­jach, naj­głęb­sze rowy tek­to­niczne na Pacy­fiku, a naj­oka­zal­szych wie­żow­ców świata nie zbu­do­wano w USA. Czego zba­ła­mu­cony ogólną tezą o lokal­nym dobro­sta­nie Ame­ry­ka­nin i Austra­lij­czyk nie wie. Nawet w setce radio­wych sta­cji nie zabrzmi poje­dyn­czy obco­ję­zyczny utwór muzyczny, a w ogól­nym odbio­rze nie pojawi się ani jeden nie­an­glo­ję­zyczny kinowy prze­bój. To nie żart. Naprawdę tak jest. W austra­lij­skiej sieci dys­kon­tów Reject Shop nie sprze­daje się towa­rów z obcą ety­kietą. Bo z opi­sem w języku fran­cu­skim lub nie­miec­kim cze­ko­lady mogą być nie­zdatne do użytku.

Ludzie anglo­sa­skich pod­ziemi boją się inno­ści, bo kul­tu­rowe bogac­two zna­czeń może ich wyklu­czyć ze wstępu do por­tów waż­no­ści. W psy­chia­trii będzie to zwia­stun zała­ma­nia ner­wo­wego. W życiu – patrio­tyzm na sztan­da­rach.

Zachód po raz wtóry odkrył jed­nostkę jesz­cze w epoce rewo­lu­cji fran­cu­skiej, ale ją zlek­ce­wa­żył, aż do cza­sów mio­ta­ją­cych masami ruchów rewo­lu­cyj­nych i wyzwo­leń­czych lat począt­ków wieku dwu­dzie­stego. Wtedy nastą­piła reflek­sja. Ter­min „jed­nostka” prze­szedł odno­wi­ciel­ski pro­ces defi­nio­wa­nia jej w świe­tle odczu­wa­nia subiek­tyw­no­ści i waż­no­ści wła­snego ja. Stała się w latach pięć­dzie­sią­tych ubie­głego stu­le­cia „oby­wa­te­lem”. Dopiero w sześć­dzie­sią­tych dopięto do niej ludzi kolo­ro­wych. Dosko­nale zma­ni­pu­lo­wane poję­cie posłu­żyło do budowy spo­łe­czeń­stwa demo­kra­tycz­nego. Mark­sizm wcie­lił go w masę i zmie­lił na mia­zgę, demo­kra­tyczny kapi­ta­lizm wpu­ścił go na par­kiet nowo­jor­skiej giełdy i oddał uwła­cza­ją­cej wol­no­ści na uli­cach i pod mostami wielu ame­ry­kań­skich miast.

Pro­pa­gan­dowy prąd porwał małego czło­wieczka, a on, umac­nia­jąc się w prze­ko­na­niu, że jest upra­wo­moc­niony decy­zyj­nie, dał się ogłu­pić do tego stop­nia, że nawet nie wie, gdzie pra­wi­dłowo umiej­sco­wić geo­gra­ficz­nie swój mały dom z ogród­kiem, grząd­kami poro­śnię­tymi perzem lub mokrym namio­tem pod kole­jo­wym mostem.

W inte­re­sie małej, nie­ogra­ni­czo­nej wol­no­ści oby­wa­tel nie bun­tuje się na dźwięk kłam­stwa o niej. Prze­ciw­nie, umac­nia się w dobro­sta­nie przy­na­leż­no­ści do kra­iny ame­ry­kań­skich czy austra­lij­skich snów. Tak naprawdę odkry­cie Zachodu, że jed­nostka będzie nie­ogra­ni­cze­nie tyrać pod szyl­dem wol­no­ści, stało się kołem zama­cho­wym jego pro­pa­gandy. Nale­żało czło­wieczka tylko wyizo­lo­wać, nakar­mić pro­pa­gan­dową pożywką, zachę­cać do nie­ogra­ni­czo­nej kon­sump­cji, by on już sam, utu­czony fra­ze­sami o suk­ce­sie, rwał się do wyścigu szczu­rów. Pod­czas gdy sys­temy tota­li­tarne obłęd­nie kon­cen­tro­wały się na ter­ro­ry­zo­wa­niu wol­nej myśli, Zachód tę myśl sub­tel­nie ukie­run­ko­wy­wał. Życie w kłam­stwie stało się bar­dziej nęcące od tocze­nia bojów o prawdę. Oddana w usta­wach zasad­ni­czych i wmu­ro­wana w fun­da­ment pań­stwa demo­kra­tycz­nego prawda o wol­no­ści utknęła w oddol­nym bagnie mani­pu­la­cji i ogłu­pie­nia. Jed­nost­kowo pre­zen­to­wany oby­wa­tel jest nie tylko głupi, ale i ślepy. Ame­ryka i jej podobne kra­iny pła­wią się w uwiel­bie­niu maso­wych mor­dów, raj­dów sza­leń­ców i gwał­ci­cieli na spi­dzie. Przed laty ze zdu­mie­niem i zgrozą oglą­da­łem rela­cje z Port Arthur na Tasma­nii, gdzie dwu­dzie­sto­pa­ro­letni miło­śnik broni auto­ma­tycz­nej zamor­do­wał w parku i na uli­cach kil­ku­na­stu przy­pad­ko­wych prze­chod­niów, a potem przez dwa dni kato­wał troje zakład­ni­ków. Nawet ukuto powie­dze­nie uspra­wie­dli­wia­jące takie opła­kane sytu­acje: „ofiara zna­la­zła się w złym cza­sie w złym miej­scu”. Jakby słowa te miały być defi­ni­cją braku kon­troli nad losem wła­snym i prze­kor­nie uspra­wie­dli­wiały okro­pień­stwo. Poli­cja nie zastrze­liła zło­czyńcy, który trzy­ma­jąc ofiary pod lufą kara­binu, zgo­to­wał im los gor­szy od eks­pe­ry­men­tów dok­tora Men­gele. Dowo­dzący grupą anty­ter­ro­ry­styczną oca­lił mor­dercę celowo, aby uświa­do­mić światu bez­sil­ność wymiaru spra­wie­dli­wo­ści i nie­współ­mier­ność kary do zbrodni. Jak nie­gdyś, po dru­giej woj­nie świa­to­wej, gdy ska­zano na śmierć tylko dwu­na­stu nazi­stów z grupy liczą­cej ponad osiem milio­nów, pozwa­la­jąc resz­cie na bez­karne życie w cie­niu demo­kra­ty­zmu.

W latach sześć­dzie­sią­tych ci ludzie cią­gle krą­żyli i kon­spi­ro­wali. Zepsuci moral­nie i zde­pra­wo­wani drep­tali zapewne wokół mło­dego Phi­lipa Dicka. Zna­leźli się w kręgu jego inspi­ra­cji do _Czło­wieka z Wyso­kiego Zamku_.

Fascy­na­cja Zachodu zbrod­nią jest zasta­na­wia­jąca. Chory angiel­ski ter­min _ram­page_ w tonie tele­wi­zyj­nej rela­cji przy­ciąga pie­nią­dze i oglą­dal­ność. _Ram­page_ ozna­cza masowe ofiary w szko­łach, kinach i restau­ra­cjach. Opi­suje też wariata wyma­chu­ją­cego odciętą głową. Oto mamy temat, który przy­cią­gnie do odbior­ni­ków miliony wstrzą­śnię­tych i obśli­nio­nych potwo­rów. Będą sie­dzieć w domach i przez naj­bliż­szy mie­siąc prze­ja­dać czas, by docze­kać krwa­wej kon­ty­nu­acji. Ci dru­dzy – nor­malni – ze stra­chu dostaną uro­jeń i nawet się nie ode­zwą do sąsiada. Będą sie­dzieć bla­dzi. I staną się z dnia na dzień nie­pa­lący.

Nie chcę być nudny i roz­pi­sy­wać się nad­mier­nie na temat uza­leż­nień, fobii i para­noi, sta­nów depre­syj­nych i lęko­wych Dicka, co robili moi poprzed­nicy. Prócz uza­leż­nia­ją­cych uży­wek wszystko to mam z Dic­kiem wspólne. Może wszy­scy mamy? Prze­sze­dłem nie­zli­czone depre­sje, a stany lękowe stały się moim chle­bem powsze­dnim. Uro­je­nia i halu­cy­na­cje na szczę­ście mnie omi­nęły, ale potra­fię sobie wyobra­zić coś tak bar­dzo zło­żo­nego emo­cjo­nal­nie, tak nama­cal­nie odra­ża­ją­cego, że moja kon­trola nad oto­cze­niem staje się pro­ble­ma­tyczna. Uro­je­nia naprawdę potra­fią para­li­żo­wać i zabi­jać w nas czło­wie­czeń­stwo.

Więk­szość przed­mów­ców potwier­dziła obec­ność u Dicka obja­wów cho­roby psy­chicz­nej. Można się zgo­dzić, ale przyj­rzyjmy się temu pro­ble­mowi z pozy­cji pacjenta lite­rata – wszę­dzie widzą­cego wątek nowej inspi­ra­cji…

Lekarz obiera kie­ru­nek dia­gnozy, posłu­gu­jąc się zgro­ma­dzoną bazą danych. A te z kolei dużo wcze­śniej zaszu­flad­ko­wała w sta­ty­stycz­nej sza­fie inna grupa pato­lo­gicz­nych pato­lo­gów, która z domnie­ma­nym pacjen­tem i leka­rzem sta­wia­ją­cym dia­gnozę nie ma nic wspól­nego. Wszy­scy dzia­łają prze­cież w kon­spi­ra­cyj­nej siatce dobrze opła­ca­nych przez firmy far­ma­ceu­tyczne kre­ty­nów.

Czyż­by­śmy znów mieli do czy­nie­nia z teo­rią spi­skową?

Natę­że­niu obja­wów przy­pi­suje się skalę i wypi­saną tłu­stym dru­kiem nazwę cho­ro­bo­twór­czego zespołu. Nadaje ją sam odkrywca i wpi­suje do reje­stru ane­micz­nie udo­wod­nio­nych scho­rzeń – jak na przy­kład zespół Moer­scha-Wolt­manna w tak zwa­nej cho­ro­bie sztyw­nego czło­wieka. Obja­wia się ona bole­snym, roz­sze­rza­ją­cym się na cały orga­nizm sztyw­nie­niem mię­śni. Zasta­na­wia­jące, że wie­rzymy im wszyst­kim na słowo.

Pamię­tam, że gdy w mło­do­ści odkry­łem, jak wiele trapi nas cho­rób, w szoku nie­do­wie­rza­nia zwró­ci­łem twarz ku Bogu. Od tych wszyst­kich scho­rzeń wywo­ły­wa­nych drob­no­ustro­jami po gene­tyczne, od zmian zwy­rod­nie­nio­wych po prze­że­ra­ją­cych dzie­cięce mózgi roje paso­ży­tów – robiło mi się nie­do­brze. Nie uczono tego w szko­łach. Pomi­jano mil­cze­niem w rodzin­nym domu. Pokry­wano ciszą na ambo­nach. Ja jed­nak wyobra­zi­łem sobie jaźń innego twórcy. Jego nie­ogra­ni­czona inwen­cja musiała być dla niego samego prze­ra­ża­jąco bole­sna. Reali­za­cja z tej potwor­no­ści naj­pew­niej popro­wa­dziła go do pie­kła wyrzu­tów, a może nawet słusz­nej kon­klu­zji, że jest zdrowo wal­nięty. Seryjny mor­derca latami bowiem obmy­śla plan swo­jej zemsty nad mate­rią, a potem w sie­dem dni wykań­cza ofiarę.

Pamię­tają pań­stwo _Ubika_ i jego powta­rzalną udrękę, wijącą się w natręc­twach poprzez karty powie­ści? Skąd wydała mi się zna­joma? Ano wyobraźmy sobie naszego pacjenta w oso­bie Phi­lipa Dicka wędru­ją­cego i tro­pią­cego po apte­kach uśmie­rza­jący ból medy­ka­ment. Pamię­tajmy, że jest poszu­ku­ją­cym tema­tów lite­ra­tem. Odnaj­duje pro­du­ko­wany masowo sym­bo­liczny „ubik”, który jest pre­cy­zyj­nie odwa­żo­nym, wsa­dzo­nym w kar­to­nik spra­so­wa­nym prosz­kiem. W pudełku odnaj­duje nasz pacjent rów­nież notę ostrze­ga­jącą przed przedaw­ko­wa­niem.

„Ubik może wywo­łać skutki uboczne”. Tu wymie­nia się krwo­toki wewnętrzne z jelit, zatory żylne, pod­wyż­sze­nie ciśnie­nia tęt­ni­czego, aż wresz­cie udu­sze­nie, aler­gie i śmier­telne sraczki. Lite­rat i tak połyka pastylkę, bo czuje się sta­ty­stycz­nie bez­pieczny. Byle minął ból i wyni­ka­jąca z niego gorycz. Jak daleko w naszym życiu odbie­gamy od świata kosz­maru?

Phi­lip Dick był nie­do­ści­gnio­nym wzo­rem płod­no­ści i eru­dy­cji, nauczy­cie­lem i prze­wod­ni­kiem po mean­drach okrop­no­ści, nie­do­szłych lub doszłych do skutku potwor­no­ści i kom­pa­nem do wspól­nie wyzna­wa­nej obse­sji. Tej trak­tu­ją­cej o duali­zmie wszech­świata i jego sprzy­się­że­niu prze­ciw isto­tom poszu­ku­ją­cym głęb­szego sensu i zasad­no­ści egzy­sten­cji.

_Prawda pół­osta­teczna_ poja­wiła się na rynku w roku 1964, wię­cej niż pół­wie­cze temu. Mamy więc po cza­sie świa­do­mość, że nawet pre­zy­denc­kie głowy wiel­kiej Ame­ryki cier­pią na para­noje, lęki i omamy wizu­alne. Że potra­fią być skraj­nie nie­od­po­wie­dzialne, by nie powie­dzieć, że są idio­tami, bo nie kryją się ze swoją nie­wie­dzą, a prze­ciw­nie – dekla­rują eru­dy­cję i mądrość na jej fun­da­men­cie. Jak miliony Ame­ry­ka­nów, z któ­rych wywo­dzi się Dick, tak i on wyraża obawy przed ilu­zo­rycz­no­ścią prawdy. Dziś mogli­by­śmy mu pogra­tu­lo­wać traf­no­ści prze­wi­dy­wań. Obszar jego cudow­nego kraju aż roi się od zamknię­tych gett maso­wego kultu; od bagna reli­gii po bagno poglą­dów filo­zo­ficz­nych.

Zatem nic dziw­nego, że Dick już pół wieku temu się­gał ku spo­łecz­no­ści zatra­co­nej w pro­pa­gan­do­wym kłam­stwie. Ziarna owych cza­sów już tam kieł­ko­wały. Czy był pierw­szym, który spró­bo­wał się z postapo? Czy miał poprzed­ni­ków, od któ­rych czer­pał wzorce?

Zwróćmy się z tym pyta­niem ku histo­rii. Korze­nie postapo się­gają w bar­dzo daleką prze­szłość. Ludz­kość doświad­czała mar­nego losu w bele­try­stce powsta­łej jesz­cze w wieku trzy­na­stym, kiedy to w powie­ści zna­nej na Zacho­dzie pod tytu­łem _The­olo­gus auto­di­dac­tus_ nie­jaki Ibn an-Nafis opi­sał zde­rze­nie Ziemi z obiek­tem kosmicz­nym i przed­sta­wił wyni­kłe z tego kata­kli­zmy. Ara­bo­wie tam­tej­szych cza­sów mogli się poszczy­cić wiel­kimi osią­gnię­ciami na polu takich nauk jak astro­no­mia i mate­ma­tyka, więc opo­wieść ta padła na żyzną glebę dobrze wyedu­ko­wa­nego spo­łe­czeń­stwa. Wzbu­dziła zain­te­re­so­wa­nie i roz­głos.

Jed­nak ofi­cjal­nie za pierw­szy utwór tego nurtu uważa się _Le der­nier homme_ z 1805 Jeana-Bap­ti­ste’a Cousina de Gra­inville. Spe­ku­la­tywna fik­cja owego postapo opo­wiada o tra­gicz­nym w skut­kach upadku ludz­ko­ści. Podob­nie w poema­cie _Ciem­ność_ z 1816 roku lord Byron opi­suje koniec życia na Ziemi po wyga­śnię­ciu Słońca. Mary Shel­ley w opu­bli­ko­wa­nym w roku 1826 _The Last Man_ zaj­muje czy­tel­ni­czą uwagę histo­rią o mor­der­czej aż do final­nego skutku epi­de­mii. Inne utwory z dzie­więt­na­stego stu­le­cia to: _The Book of Machi­nes_ z powie­ści _Ere­whon_ Samu­ela Butlera, _After Lon­don_ Richarda Jef­fe­riesa, _Wehi­kuł czasu_ i _Wojna świa­tów_ Her­berta Geo­rge’a Wel­lsa oraz _The Pur­ple Cloud_ M.P. Shiela.

I już w wieku dwu­dzie­stym: _Szkar­łatna dżuma_ Jacka Lon­dona, a bli­żej Dicka wydane w 1946 roku opo­wia­da­nie _Rescue Party_ Arthura C. Clarke’a, powieść _Małpa i Duch_ Aldo­usa Hux­leya, _Let the Ants Try_ Fre­de­rika Pohla.

Może wystar­czy tytu­łów. Z bie­giem lat grono autor­skie się zagęsz­cza. Nie­któ­rzy są zna­jo­mymi Dicka, nie­któ­rzy nie, ale ich twór­czość nasz autor na pewno zna. Mię­dzy innymi są to: Isaac Asi­mov, Ray Brad­bury, Arthur C. Clarke, John Wyn­dham, Robert Hein­lein, Andre Nor­ton, Clif­ford Simak, żeby wymie­nić tylko naj­sław­niej­szych. Na tej liście Phi­lip Dick poja­wia się dopiero w roku 1953 z opo­wia­da­niem w nastroju posta­po­ka­lip­tycz­nym _Wariant drugi_. Kiedy zabiera się do _Prawdy pół­osta­tecz­nej_, tra­fia na gigan­tyczne poletko ziemi już zaora­nej.

Opo­wieść ta zaczyna się w potęż­nych pod­ziem­nych schro­nach sta­no­wią­cych wła­ści­wie samo­wy­star­czalne prze­my­słowe mia­sta. Miesz­kań­com owych molo­chów wpo­jono, że trze­cia wojna świa­towa, przed którą ucie­kli jak szczury do kana­li­za­cji, trwa w naj­lep­sze, że na powierzchni wciąż prze­wa­lają się fronty. Tym­cza­sem w rze­czy­wi­sto­ści zapa­no­wał już pokój, a ci, któ­rzy pozo­stali na ziemi, yan­se­jowcy, korzy­stają z jej wyni­ków i cie­szą się sło­necz­nym świa­tłem oraz prze­strze­nią. Nad­mier­nie roz­ro­śnięta popu­la­cja, którą wojna wtrą­ciła w zatło­czone lochy, pra­cuje ponad siły w imię ich dobro­bytu. Dick nie kon­cen­truje się na mecha­ni­zmie zaopa­trze­nia tych pod­ziem­nych spo­łecz­no­ści. Wystar­cza mu, że są i pro­du­kują broń oraz nie­ska­żoną radio­ak­tyw­nie żyw­ność, w które zaopa­trują powierzch­nię.

Może w tym miej­scu przed­sta­wię się czy­tel­ni­kowi. Żeby zna­leźć sobie na rynku publi­ka­cyjną niszę, stwo­rzy­łem rodzaj fan­ta­styki, którą nazwa­łem retro­fik­cją. Zakłada ona, że wiek dzie­więt­na­sty ni­gdy się nie skoń­czył. Jego kon­ty­nu­acja pro­wa­dzi do cie­ka­wych spo­strze­żeń. Rów­nież i rasy obce w kosmo­sie mają swój wiek dzie­więt­na­sty i na tym pozio­mie się z Zie­mia­nami kon­tak­tują. Zna­mienne, że jakoś ni­gdy przed­tem nie przy­szło mi do głowy, że róż­nice wieku cywi­li­za­cyj­nego mogą być prze­szkodą nie do poko­na­nia. Jak kon­takt pierw­szo­kla­si­sty ze stu­den­tem trze­ciego roku. Dla­czego się­gam po twór­czość wła­sną aku­rat w tym miej­scu? Dla­tego, żeby zauwa­żyć, iż na potrzeby jed­nej z moich powie­ści wymy­śli­łem sobie fik­cyjną tech­no­lo­gię kawi­ta­cyjną – z defi­ni­cji jest to przej­ście z fazy cie­kłej w gazową wsku­tek gwał­tow­nego spadku ciśnie­nia. Cho­dziło mi o roz­mach tak cha­rak­te­ry­styczny dla ducha epoki Verne’a. Ludzie w moim alter­na­tyw­nym świe­cie potra­fią zamie­niać skałę w ciecz, a tę następ­nie odpa­ro­wy­wać. Dzięki temu powstają „kawi­taty”, ogromne jaski­nie mogące pomie­ścić całe kró­le­stwa.

W powie­ści Dicka nie doszu­ka­łem się dosta­tecz­nego opisu pod­ziem­nego świata. Autor sku­pił się na intry­dze, rezy­gnu­jąc z dyna­mi­zmu obrazu. Spró­bujmy zatem sami, a odkry­jemy, o co mi cho­dzi i co prze­szka­dza.

Naj­oka­zal­sza obec­nie jaski­nia znaj­duje się przy gra­nicy Wiet­namu z Laosem. Hang Son Doong jest długa na dzie­więć kilo­me­trów. Naj­więk­sza z jej komór ma ponad pięć kilo­me­trów dłu­go­ści, sto pięć­dzie­siąt metrów sze­ro­ko­ści i aż dwie­ście metrów wyso­ko­ści. Zmie­ściłby się w niej czter­dzie­sto­pię­trowy budy­nek. Ale to za mało, żeby umie­ścić w niej więk­szość ame­ry­kań­skiej popu­la­cji z cza­sów powie­ści Phi­lipa Dicka. Cho­dzi o to, żeby było strasz­nie i po ame­ry­kań­sku.

Na tere­nie USA, dokład­nie w sta­nie Ken­tucky, znaj­duje się odwie­dzana przez tury­stów Jaski­nia Mamu­cia. Impo­nuje dłu­go­ścią – ma czte­ry­sta pięć­dzie­siąt sześć kilo­me­trów, na co skła­dają się wszyst­kie kory­ta­rze, stud­nie i kominy. Cie­ka­wostką jest pod­ziemny eko­sys­tem, liczący ponad dwie­ście gatun­ków zwie­rząt. Jakże wspa­niały temat dla fan­ta­sty. I tam wła­śnie mógłby umie­ścić akcję powie­ści Phi­lip Dick. Z tym że cią­gle byłoby za mało miej­sca dla ludzi i ich hydro­po­nicz­nych upraw, a zaopa­trze­nie w mate­riały, ich skła­do­wa­nie, potem wywózka śmieci i odpro­wa­dze­nie gazów prze­my­sło­wych zaję­łoby gros prze­strzeni nawet naj­więk­szej z jaskiń. Pocho­dzę ze Ślą­ska i wiem, jaki pro­blem w kopal­niach węgla kamien­nego sta­nowi woda i kli­ma­ty­za­cja. Zatem u Dicka motyw zamknię­cia i odcię­cia ogrom­nej więk­szo­ści popu­la­cji sta­nowił motyw sam w sobie bez koniecz­no­ści szer­szego uza­sad­nie­nia.

I dalej…

Naziemna elita pro­wa­dzi akcję dez­in­for­ma­cyjną. Utwier­dza ludzi w prze­ko­na­niu, że prze­trwa­nie w powierzch­nio­wej, ska­żo­nej atmos­fe­rze jest nie­moż­liwe, że konieczne jest zdwo­je­nie pro­duk­cji sprzętu woj­sko­wego, aby ura­to­wać ginącą ludzką popu­la­cję. Pre­zy­dent tak zwa­nych yan­se­jow­ców wygła­sza dra­ma­tyczne prze­mó­wie­nie tele­wi­zyjne, w któ­rym prze­ko­nuje widzów do jesz­cze więk­szych poświę­ceń w imię zwy­cię­stwa nad wro­giem. Przy­znaje, że koniec wojny jest bli­ski. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak elita zain­te­re­so­wana jest dal­szą kon­spi­ra­cją wspie­ra­jącą utrzy­ma­nie jej wła­dzy i bogac­twa. A sam pre­zy­dent Tal­bot Yancy jest rodza­jem wytworu ima­gi­na­cyj­nego znaj­du­ją­cego się w rękach agen­cji Stan­tona Brose’a, który nota­bene już nie jest czło­wie­kiem, bo utrzy­mują go przy życiu wypro­du­ko­wane przed wojenną zawie­ru­chą sztuczne organy. Może tyle w ramach zachęty do lek­tury.

Tylko że znowu – dłu­go­trwałe prze­by­wa­nie w piw­ni­cach nie­sie inne nie­bez­pie­czeń­stwa. Gór­nicy nara­żeni są na śle­potę. Czy miesz­kańcy pod­ziemi Dicka wyko­rzy­stują konie do trans­portu, czy one też ślepną? Jak zor­ga­ni­zo­wana jest komu­ni­ka­cja? Skąd pojazdy czer­pią ener­gię? Mógł­bym mno­żyć pyta­nia w nie­skoń­czo­ność, kry­ty­ku­jąc sens takiej kon­struk­cji, bo jeśliby odwró­cić pro­por­cje i zało­żyć, że pod­ziemna mniej­szość pra­cuje na więk­szość naziemną, cała intryga upada. Miesz­ka­jąc na Ślą­sku, dosłow­nie czuło się to rycie tysięcy rąk pod sto­pami, widziało się spę­kane mury kamie­nic i obser­wo­wało nęka­jące region kata­strofy.

Nie trzeba mieć umy­słu Dicka, aby się oba­wiać czy­ha­ją­cego za rogiem prze­krętu. Owego „Więk­szego Cie­nia” – aspi­ru­ją­cego do miana spo­łecz­nego, dobrze zor­ga­ni­zo­wa­nego paso­żyta. Stąd nie­po­trzebne są potężne pod­zie­mia, zbędna Jaski­nia Mamu­cia i wymyślna kawi­ta­cja. Dziś powierzch­niowi yan­se­jowcy ukry­liby się w Dark­ne­cie, bo wie­rzę, że funk­cjo­nują gdzieś w nie­do­stęp­nym świe­cie „ponad” – orga­nami ści­ga­nia, biu­rami podat­ko­wymi i poli­tycz­nym cha­osem, któ­rego może są spraw­cami. Wall Street, fun­du­sze eme­ry­talne, ban­kowe pro­centy i infla­cja zbie­rają żniwo w teo­riach spi­sko­wych. Mówi się, że zni­ka­jące pie­nią­dze to fik­cja. Wpiera się, że infla­cyjny grosz nie wpada do port­feli _per­so­nae inco­gni­tae_. Po tej stro­nie wszy­scy jeste­śmy jaski­niow­cami Dicka. Współ­cze­śnie żyjący autor miałby o czym pisać.

Zauwa­ży­łem jesz­cze na lek­cjach mate­ma­tyki w szkole śred­niej, że mój umysł nie pra­cuje sys­te­mowo i pre­cy­zyj­nie, jak u innych, a jest roz­bie­gany, trudny do opa­no­wa­nia, pod­cho­dzi do zagad­nień okręż­nie, nie­sys­te­ma­tycz­nie, sko­kowo i cha­otycz­nie. Obok tej oczy­wi­stej wady poja­wia się zaleta. Może wła­śnie dzięki niej eks­plo­ruję obszary nie­wi­dzialne dla osób wyuczo­nych sys­te­ma­tyki biegu myśli od „A” do „Z”. Nie mam za złe Dic­kowi, że ucie­kał w nałóg. Zagu­biony, nie­ro­zu­miany nie­stety nie docze­kał zisz­cze­nia swych marzeń. Jego twór­czość pełna była powro­tów do jesz­cze świe­żych w latach powo­jen­nych mrocz­nych kart histo­rii. Wrzu­ce­nie ich w przy­szłość wyda­wało się nie­unik­nione. A tam przy­no­siło reflek­sję, w któ­rej nie­stety sinu­so­ida huma­ni­stycz­nych wzlo­tów i upad­ków prze­kre­ślała grubą kre­chą wszel­kie mrzonki o ist­nie­niu krzy­wej wzno­szą­cej, wio­dą­cej łagod­nym łukiem ku szczy­towi z nad­czło­wie­kiem w roli głów­nej.

Zaist­nie­li­śmy tylko dzięki wci­śnię­ciu się w prze­dział ewo­lu­cyj­nej niszy. Dzień zwy­cię­stwa był dniem naszej klę­ski. Sko­rzy­sta­li­śmy z jedy­nie dostęp­nego wzor­nic­twa gatun­ko­wego. A ta szcze­gó­łowa cha­rak­te­ry­styka gene­tycz­nego pla­no­wa­nia ma ogra­ni­cze­nia. Porów­najmy gatu­nek ludzki do pla­ste­liny… Otóż prze­ci­snąw­szy się przez sym­bo­liczną dziurkę od klu­cza, nasz gatu­nek przy­brał kształt owej dziurki. Uzy­skany pre­cy­zyjny wzór nie pozwoli się nam prze­kraść do jesz­cze innego przej­ścia. Już wyko­rzy­sta­li­śmy swoją szansę, a na pla­ne­cie nie ma miej­sca dla dru­giego gatunku rozum­nego o podob­nej roz­pię­to­ści obsza­rów adap­ta­cji. Nie­moż­liwa jest żadna aktu­ali­za­cja. Z małpy nadrzew­nej nie­wiele da się zro­bić. Na zawsze pozo­sta­nie zale­d­wie pra­wo­ręczną gry­ma­śnicą z resztą koń­czyn w fazie upo­śle­dzo­nego roz­woju. Tylko pra­wej ręce i zwią­za­nej z nią czę­ści aktyw­nego mózgu zawdzię­czamy cywi­li­za­cję.

Nie mamy zatem pod­staw sądzić, by kie­dy­kol­wiek przed naszym gatun­kiem sta­nęło zada­nie poko­na­nia oce­anów nie­moż­li­wo­ści. Ni­gdy nie ruszy do gwiazd. Ni­gdy nie zasie­dli Galak­tyki. Gorzej, wytruje wła­sne dzieci smo­giem, zabije ście­kami i zadusi pla­sti­kiem.

Czło­wiek został nie­jako ogra­ni­czony do jed­nego szcze­bla i na nim zawi­śnie, choćby nie wiem, co robił i za kogo się miał. I tutaj w pełni zgo­dzę się z Dic­kiem, że limi­ta­cja ocze­ku­ją­cych nas roz­wią­zań bio­lo­gicz­nych prę­dzej czy póź­niej dopro­wa­dzi do ani­hi­la­cji zbyt ener­go­chłon­nej ludz­ko­ści.

Zaj­rzymy na chwilę jesz­cze raz do mojego wła­snego świata kre­atyw­nego, co aku­rat nie ma kon­kret­nego związku z dzie­łem Dicka, ale jako takie zaświad­cza o emi­nent­nym miej­scu modelu per­cep­cji autora w mojej świa­do­mo­ści:

Oto resztki cywi­li­za­cji już zapo­mnia­nej i izo­lo­wa­nej, ogra­ni­czo­nej do wymiaru gigan­tycz­nego miesz­kal­nego molo­cha, w zło­tym wieku ist­nie­nia miesz­czą­cego trzy­sta miliar­dów osób. Cno­cocks jest tym wszyst­kim, czego współ­cze­sny mu czło­wiek przy­szło­ści nie­na­wi­dzi. Beha­wio­ralny men­tor auto­ma­tycz­nego mia­sta, który uza­leż­niony od ener­gii ludz­kiej psy­chiki już dawno umarł. Jego następcy nie wystar­cza już dobro­wolna dawka ludz­kiej ener­gii. Wysysa ją od śpią­cych ludzi, pod­da­jąc ich, gdy są tego nie­świa­domi, dodat­ko­wej dawce hiber­na­cyj­nego snu. Zamiast po dobie, budzą się po mie­siącu albo wcale. Miesz­kańca Cno­cocks ota­czają nie­zli­czone znane nam z codzien­nego życia sprzęty. Beha­wio­ralna szczo­teczka do zębów wyzwala natręc­two szczot­ko­wa­nia, wycie­raczka do obu­wia zmu­sza do wycie­ra­nia pode­szwy aż do bólu i zgonu, beha­wio­ralna suszarka do wło­sów para­li­żuje rękę, aby sku­piony stru­mień gorą­cego powietrzna prze­pa­lił czaszkę. Losem wszyst­kich miesz­kań­ców rzą­dzi czu­wa­jący Men­tor. Mamy w tle zaka­żone natręc­twami domy, parki, kościoły z zain­sta­lo­wa­nym przy­mu­sem klę­ka­nia i krą­żące auto­ma­tyczne samo­chody duszące pasa­że­rów spa­li­nami. Wrzu­cony w ten chaos czło­wiek wydaje się bez­bronną ofiarą, lecz wkrótce udaje mu się odzy­skać utra­coną wła­dzę nad przed­mio­tami codzien­nego użytku. Usta­na­wia nową wła­dzę, o niebo gor­szą od poprzed­niej, czego gene­ralna popu­la­cja długo nie odkryje, bo Nowy też korzy­sta z jej psy­chicz­nej ener­gii.

Nie twier­dzę, że mój pomysł jest ory­gi­nalny. Może gdzieś coś kie­dyś podob­nego powstało? Dick też nie pły­wał prze­cież w próżni, ale ota­czał się gro­madą setek tysięcy nie tylko czy­tel­ni­ków, ale i naśla­dow­ców.

Wynika z powyż­szego, że jest dla mnie Dick nie tylko nauczy­cie­lem, ale i prze­wod­ni­kiem po przy­szłych polach wiecz­nego nie­uro­dzaju. Jest archi­tek­tem nad­zwy­czaj­nych świa­tów fil­mo­wych inspi­ru­ją­cych się jego twór­czo­ścią.

Richard Bern­stein w arty­kule o Dicku w „New York Time­sie” z listo­pada roku 1991 wspo­mina go jako pro­ta­go­ni­stę wrzu­co­nego siłą wyobraźni w futu­ry­styczne kosz­mary i pyta, dla­czego wtedy, to jest w latach dzie­więć­dzie­sią­tych, tak nagle zyskał na popu­lar­no­ści. Co spo­wo­do­wało powsta­nie nie­pi­sa­nego kultu jego twór­czo­ści? Bern­stein nie wie­dział tego, co przy­nio­sła nam następna epoka. Kolejne trzy­dzie­ści lat histo­rii ludz­ko­ści udo­ku­men­to­wa­li­śmy w bagnie kata­strof, głodu, epi­de­mii i bez­sen­sow­nych wojen, w któ­rych fał­szywe, poli­tycz­nie ste­ro­wane oskar­że­nia zwy­kle pro­wa­dziły do suma­rycz­nej śmierci i kalec­twa dzie­siąt­ków milio­nów ludzi.

Pan­de­mia? Czyż wirus Covid – nie­zwy­kle zakaźny w pierw­szej fazie pan­de­mii, kiedy to prze­no­sił się z szyb­ko­ścią sza­le­ją­cego pożaru – nie przy­po­mina mor­der­czych che­mi­ka­liów z komór gazo­wych Trze­ciej Rze­szy? Covid-19 wyzwa­lał podobne do cyja­no­wo­doru objawy blo­kady wymiany gazo­wej płuc. Dziwna ana­lo­gia. Gdyby tylko ktoś wymy­ślił podob­nie maso­wego mor­dercę, na naszych oczach ziści­łyby się naj­bar­dziej potworne, kosz­marne i gro­te­skowe wizje Phi­lipa Dicka. Już tylko krok dzie­lił desi­gnera od kon­troli wymie­ra­nia całych popu­la­cji mniej odpor­nych grup kolo­ro­wych: Abo­ry­ge­nów, może jesz­cze Żydów, mal­kon­ten­tów i medycz­nych nie­do­wiar­ków. Zre­ali­zo­wałby wytyczne teo­rii czy­sto­ści raso­wej _Mein Kampf_, niczym w alter­na­tyw­nej rze­czy­wi­sto­ści wyobra­żo­nej przez Dicka w _Czło­wieku z Wyso­kiego Zamku_.

Ame­ry­kań­skość obna­żała się w nim kom­plet­nym bra­kiem empa­tii. Niby ta sama nacja, tyle tylko, że ide­olo­gicz­nie prze­two­rzona na wzór bia­łego faszy­sty. Wąglik ger­mań­skiego nazi­zmu bły­ska­wicz­nie zna­lazł teo­re­ty­zo­wane przez Dicka poletko uro­dzaju. Szkoda, że autor nie spe­ku­lo­wał na temat prze­pro­wa­dzo­nego z gigan­tycz­nym roz­ma­chem pod­boju kosmosu. Zjed­no­czone pod pryn­cy­piami rów­no­ści rasy ludz­kie prze­no­si­łyby swe okro­pień­stwa pomię­dzy gwiazdy. Doko­ny­wa­łyby nazi­stow­skiej inwa­zji na inne pla­nety i w imię czystki gatun­ko­wej tępi­łyby na nich wszel­kie życie. Może wrzu­ca­łyby w ich atmos­fery tony śmier­cio­no­śnej sub­stan­cji podob­nej w skła­dzie do Cyklonu A lub B?

W życiu pry­wat­nym Dick naj­pew­niej pra­gnął nor­mal­no­ści. Nie bez powodu for­ma­li­zo­wał swe związki aż pięć razy i docze­kał się trzech potom­ków. Gdzieś w jego krót­kim życiu poja­wiała się luka wypeł­niona cie­płem i miło­ścią. Powrót do żywych wią­zał się ze zmianą per­cep­cji. Jego książki zyski­wały na dyna­mice i rze­tel­no­ści. Imał się róż­nych zajęć. Widać to w róż­no­rod­no­ści przed­sta­wio­nych zawo­dów. Jego boha­te­ro­wie to ludzie zwy­czajni, a ci bogatsi czę­sto­kroć mają wykrzy­wione cha­rak­tery, żeby nie powie­dzieć bur­żu­azyj­nie zepsute. Sklep z pły­tami i radio – ten okres był chyba naj­bar­dziej sta­bilny w jego życiu, a jego twór­czość naj­so­lid­niej­sza. Pisał dla wydaw­nictw gro­szo­wych, zapewne więc był słabo opła­cany, funk­cjo­no­wał na gra­nicy aktyw­no­ści hob­by­stycz­nej.

Kiedy utknął na chwilę w bagnie nałogu, naj­praw­do­po­dob­niej wła­śnie twór­czość lite­racka pozwa­lała mu myśleć o sobie pozy­tyw­niej. Wycią­gała go na powierzch­nię zdro­wego życia. Wyobra­żam sobie, że bie­gał wtedy w poszu­ki­wa­niu sta­rych tek­stów, grze­biąc w ster­tach papie­rów i śmieci. Struk­tura rów­no­le­gle pro­wa­dzo­nych akcji powie­ścio­wych jest tego dobit­nym przy­kła­dem.

W opi­so­wych frag­men­tach Dic­ko­wych tek­stów odnaj­du­jemy mało­mia­stecz­ko­wość, tan­detne skle­piki, par­kingi, prze­ciętne samo­chody. Lustrzana strona jego wyobraźni głę­boko była tymi obra­zami prze­siąk­nięta. Dick spra­wia wra­że­nie cha­rak­te­ry­stycz­nego wytworu kul­tury robot­ni­czej. Może dla­tego tak bar­dzo był prze­siąk­nięty gorzko odczu­wa­nym arty­stycz­nym zawo­dem. Jego aspi­ra­cje wzglę­dem main­stre­amu nie mogły się ziścić choćby ze względu na nazwi­sko, które wszyst­kim koja­rzyło się z obe­lgą. Zawsze wra­cał więc do fan­ta­styki. Do per­spek­tywy, w któ­rej wyła­niane tek­sty przy­no­siły ulgę. Jakie mógł zapro­po­no­wać wizje przy­szło­ści? W ana­li­zie wła­snych obser­wa­cji poja­wiał się mrok i nędza. I tą prze­wi­dy­wal­no­ścią urzeka. Bo my nie­jako z auto­matu wolimy śle­potę od prawdy, nar­ko­tyczny sen od delirki dnia codzien­nego. Dick posia­dał ów wro­dzony dar widze­nia ponadnor­ma­tyw­nego. Spo­strzegł wyła­nia­jący się z nie­bytu przy­szły kształt super­y­an­se­jow­skiego Dark­netu. Czyżby tylko prze­wi­działa mu się tak ułomna, bez­na­dziej­nie pokrę­cona przy­szłość z celowo nie­do­kształ­co­nymi nie­wol­ni­kami w tle, czy sumien­nie wyde­du­ko­wał ją z chrum­ka­nia toczą­cego rze­czy­wi­stość spo­łeczną, real­nie ist­nie­ją­cego robaka? Odno­szę wra­że­nie, że to dru­gie jest naj­wła­ściw­sze.

_Jan Masz­czy­szyn_

_Mel­bo­urne, 25 marca 2023_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: