- promocja
Prawda zapisana w popiołach. Tom 1: Milczenie aniołów - ebook
Prawda zapisana w popiołach. Tom 1: Milczenie aniołów - ebook
Opowieść o zwykłych ludziach, którzy po wojnie próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Różne przeżycia i inne spojrzenie na sytuację w Polsce sprawiają, że nawet przy rodzinnych stołach dochodzi do konfliktów i zadrażnień. Bohaterowie znani z Zemsty i przebaczenia oraz Zanim nadejdzie jutro tym razem zmagają się z szarą egzystencją lat pięćdziesiątych i demonami przeszłości, które nie pozwalają o sobie zapomnieć. Szymek Wielopolski, Mateusz Rosiński, a także Nela Domosławska, Nadia Niechowska i Kuba Staśko to tylko niektóre postaci, znane z poprzednich sag, które spotkacie na kartach tej powieści.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-749-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mimo że było już późne popołudnie, słońce nie odpuszczało. Zapewne każdy, kto spędzał te dni nad wodą albo w zacienionych parkowych alejkach, nie narzekał na podobną aurę, ale nie dotyczyło to w najmniejszym stopniu Szymona Wielopolskiego, który wracał tego dnia do domu przepełnionym tramwajem. Trzymał pod pachą ciężką jak nieszczęście teczkę z dokumentami, a w dłoni ściskał siatkę z dwiema butelkami mleka i bochenkiem chleba. Na koszuli pod pachami utworzyły się mokre kręgi, a z czoła spływała mu strużka potu. Stojąca obok kobieta w średnim wieku, dźwigająca ogromną torbę z zakupami, oparła się o niego, jakby był drewnianym płotem, za plecami zaś czuł niezbyt świeży oddech wstawionego jegomościa. A w dodatku przegrał sprawę. Jego patron tłumaczył mu, że podobnych będzie dostawał więcej, bo zawsze wypychają aplikantów w zastępstwie procesowym do rozpraw, których wynik jest z góry przesądzony.
Szymek coraz częściej zastanawiał się nad sensem swojej pracy, ponieważ wydawało mu się, że szacowne sądy, mające być ostoją sprawiedliwości, stanowią jedynie jej parodię. Przygotowywał się rzetelnie, godzinami lustrował dokumenty, a na końcu okazywało się, iż nie miało to żadnego sensu, bowiem liczył się jedynie głos prokuratora i wyssane z palca argumenty.
Nawet wynagrodzenie nie mogło mu zrekompensować porażek, bo zarabiał grosze, ale im częściej przegrywał, tym bardziej robił się zawzięty. Do tego stopnia, że zgłaszali się do niego ludzie i niemal płakali, by zajął się ich sprawą, mimo iż był jedynie aplikantem. Bo miał odwagę, której innym kolegom po fachu brakowało, i uważano go wręcz za tytana pracy.
W starej, wytartej teczce miał akta kolejnej sprawy, którą jego patron, adwokat Mierzejewski, uznał za beznadziejny przypadek. Klientem był żołnierz Armii Krajowej, powstaniec warszawski, oskarżony o spiskowanie przeciwko władzy ludowej. Doniósł na niego sąsiad, zagorzały aktywista partyjny, jeden z tych, którzy po siedmiu klasach dochrapali się wysokiego stanowiska w radzie narodowej. Jego patron utyskiwał:
– Nic nie wskórasz. Gdyby chodziło tylko o politykę, miałbyś może jakąś szansę, ale oprócz tego wrzucili mu przestępstwa pospolite. Śmierdząca sprawa. Chcą go skazać za wszelką cenę i zrobią to, a ty, angażując się w to, jedynie zepsujesz sobie reputację.
– Ale jego matka… Pan ją widział? Jest zdruzgotana.
– Jeszcze nieraz będziesz musiał patrzyć na podobne obrazki. Na matki morderców, złodziei i aferzystów. One wszystkie kochają swoje dzieci i są zrozpaczone, gdy te trafiają za kratki albo na szubienicę.
– Ale ten człowiek niczego złego nie zrobił. W aktach nie ma żadnych dowodów jego winy, tylko oszczerczy donos. A że dorzucili mu jeszcze inne paragrafy, jak spekulacja, kradzież mienia państwowego i wandalizm, to z politycznego stał się zwykłym kryminalistą – upierał się Szymek. – I to wszystko potwierdziło jedynie dwóch świadków. Donosiciel i jego kumpel – hazardzista i pijaczyna.
Mężczyzna pokręcił głową i westchnął.
– No to próbuj. To nie będzie WSR, bo wojskowe sądy rejonowe na szczęście już się zwinęły, tylko powszechny… Może coś zdziałasz, ale nie zakładałbym się.
– Mimo wszystko spróbuję – mruknął Szymek i spakował dokumentację do teczki, by po południu i wieczorem nad nią popracować.
Z ulgą wysiadł z tramwaju na Solcu i ruszył w stronę kamienicy, gdzie zajmował jeden pokój wraz z żoną, Zosią, i synkiem, Krzysiem. Nie lubił tego miejsca i z rozrzewnieniem wspominał czasy, gdy mieszkali w akademiku, chociaż było tam równie ciasno i paskudnie. Może dlatego, że wtedy cieszyło go wszystko, co nie kojarzyło mu się z wojną, trupami i gruzem. Jego dobra znajoma, pani Magdalena Walewska, proponowała, by zamieszkali u jej rodziców, na wsi, ale Zosia nawet nie chciała o tym słyszeć, mimo że kolejką podmiejską można było dostać się do Warszawy w niecałą godzinę. Uznała, iż starzy Walewscy są burżujami i spiskują przeciwko władzy ludowej, a ona z kimś takim nie będzie mieszkała pod jednym dachem. Zatem musieli zadowolić się jednym pokojem oraz wspólną łazienką i kuchnią, które dzielili z czterema innymi rodzinami. Podobnie mieszkał, gdy zakończyła się wojna, a on odnalazł pana Emila Lewina, ale minęło już jedenaście lat, odkąd nastał pokój, a on nadal musiał żyć jak w kołchozie.
Warszawa wciąż wyglądała jak plac budowy, ale Marszałkowska coraz bardziej przypominała ulicę stolicy europejskiej, chociaż można było dostrzec jeszcze gdzieniegdzie fragmenty zrujnowanych kamienic. Największe wrażenie robił Pałac Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina, który na tle innych budynków prezentował się jak Guliwer w krainie Liliputów. Nie można było jednak odmówić mu rozmachu i wyglądał naprawdę imponująco, chociaż niektórzy twierdzili, że ów kolos kompletnie nie pasuje do pozostałej zabudowy i jest po prostu brzydki. Bez względu jednak na estetykę widać było, że Warszawa się rozwija w błyskawicznym tempie. Tylko Szymek jak gdyby ciągle stał w miejscu.
Otworzył odrapane drzwi mieszkania i od razu poczuł zapach gotowanej kapusty. Zaburczało mu w brzuchu, bo od rana nie miał niczego w ustach. Przecisnął się wąskim korytarzem pomiędzy dziecięcym wózkiem, rowerem i starą szafą, by w końcu znaleźć się w swoim pokoju. Krzysio spał, przykryty pieluchą, Zosia wieszała pranie, a przez otwarte okna dobiegały wrzaski dzieci bawiących się na podwórku.
Rzucił teczkę na łóżko i wyszedł do łazienki, by chociaż umyć ręce i twarz, zanim usiądzie do posiłku. Po powrocie zobaczył na stole talerz ziemniaków z duszoną kapustą i obrażoną twarz małżonki, siedzącej na krześle.
– Co znowu, Zosiu? – zapytał z westchnieniem, bo podobne oblicze oglądał ostatnio bardzo często.
– Zajrzałam… – powiedziała cicho.
– No i co z tego? Jestem aplikantem, biorę, co mi każą – burknął.
– Do domu przynosisz tylko to, co sam weźmiesz – odparła.
– Ktoś ich musi bronić. To częściowo sprawa kryminalna. Taka, na jakie zawsze mnie namawiałaś – powiedział zrezygnowanym tonem.
Nie miał ochoty na kłótnie. Wcześniej Zosi nie podobało się, że broni „wrogów władzy ludowej”, i wciąż mu powtarzała, aby zajął się drobnymi złodziejaszkami, rozwodzącymi się małżonkami albo sąsiedzkimi sporami. Nie mogła zrozumieć, że jest wciąż aplikantem i nie mógł wybierać sobie spraw. A teraz, gdy taką wziął, znowu kręciła nosem, bo pojawiało się oskarżenie polityczne.
– Ale dlaczego akurat ty? – Prychnęła. – Poza tym po co pomagasz tym ludziom?
– Bo ktoś musi… – mruknął.
– Wiesz, że zespoły adwokackie są pod ścisłym nadzorem. To może sprawić, że nigdy nie wpiszą cię na listę. Po co się wychylasz? Po co chcesz być mądrzejszy od wykształconych prokuratorów i sędziów? Odpuść sobie i potakuj, gdy trzeba, bo jak się na ciebie uwezmą, to zostaniesz co najwyżej gońcem w zespole, a nie mecenasem.
Popatrzył na nią jak na wariatkę. Zosia nie miała chyba pojęcia, jak wyglądała taka obrona, gdy wysyłano na nią uległych systemowi adwokatów. On nie byłby w stanie nawet ich w ten sposób nazywać. Potakiwali głowami, godzili się nawet z najbardziej absurdalnymi zarzutami prokuratora, a po sprawie bezradnie rozkładali ręce. Niewiele ich obchodziło, że niewinny człowiek lądował w mamrze na długie lata albo kończył na stryczku. A może wiedzieli, że to walka z wiatrakami? Gdy jeszcze funkcjonowały wojskowe sądy rejonowe, wyroki wydawali jacyś kompletni dyletanci, po kilkutygodniowych kursach w „Duraczówce”, reżimowej szkole prawniczej. Mierzejewski uważał, że tacy sędziowie jedynie odczytywali wyroki, a zapadały one w gabinetach Urzędu Bezpieczeństwa.
– Ja nie wtrącam się do twojej pracy ani do twojej przynależności partyjnej, więc ty również moją zostaw w spokoju. – Szymek zaczął się denerwować.
– Ta władza dała ci wykształcenie. Mnie również. I zapewniła nam mieszkanie i żłobek dla Krzysia. Gdyby nie ta władza, bylibyśmy nikim. Najwyżej jakimiś parobkami w pańskich domach. A ty z tą władzą walczysz. Nie kąsa się ręki, która cię karmi.
– Nie walczę z władzą, tylko o sprawiedliwość. Oboje byliśmy w powstaniu, widzieliśmy, co się działo. A teraz tych dzielnych żołnierzy traktuje się gorzej niż kryminalistów. I oskarża o jakieś piramidalne bzdury. Gdyby te wszystkie wyroki były sprawiedliwe, nie ogłoszono by w marcu amnestii. Nie krzyczano by głośno o ubeckich represjach, marionetkowych sądach i chorych wyrokach. Coś zaczyna się zmieniać i muszę to wykorzystać.
– Mówiłam ci nieraz, że porozmawiam z Hołowieńką. Wasz zespół adwokacki zajmuje się różnymi sprawami, po prostu zmienisz patrona i będziesz dostawał sprawy pospolitych przestępców – upierała się Zosia.
– Z nikim nie rozmawiaj i niczego mi nie załatwiaj! – warknął Szymek.
Dodałby zapewne coś jeszcze, ale obudził się Krzysio. Odsunął więc jedynie talerz i podszedł do łóżeczka.
– No i co, smyku? Czas na spacer – powiedział ze śmiechem i wyciągnął ręce w stronę chłopca.
Po kilkunastu minutach szedł już z malcem w kierunku Wisły. Wcale nie miał ochoty nigdzie łazić, bo czekała go masa roboty, ale nie chciał kolejnej awantury z Zosią. Nie miał pojęcia, co stało się z ich związkiem. Znali się od lat, zaczęli od przyjaźni, potem nadeszła miłość. Wydawało mu się, że tak będzie zawsze. Spokojnie, bez burz i zawirowań. Kiedyś mogli rozmawiać o wszystkim i nie musieli skakać sobie do gardeł, gdy mieli różne zdania na jakiś temat, ostatnio jednak coraz częściej ich rozmowy kończyły się awanturą. Znał małżeństwa, które oddalały się od siebie z powodu braku pieniędzy, skłonności małżonka do alkoholu czy do innych kobiet, trudy dnia codziennego zabijały cały romantyzm, a oni wciąż się spierali na tematy polityczne, a potem następowały ciche dni. I wcale nie chodziło o to, że Szymon miał ochotę na angażowanie się w jakieś podziemne akcje, po prostu potrafił inaczej patrzeć na system, który tak bardzo uwielbiała jego żona. Nawet w łóżku im nie wychodziło. Może byli zbyt zmęczeni codziennymi obowiązkami, a może po prostu coś się między nimi wypaliło.
Poznali się, gdy byli jeszcze dziećmi. W dramatycznych okolicznościach, podczas powstania. Szymek nie miał pojęcia, co działo się z jego opiekunem i przyszywanym bratem, więc przybył do Warszawy, by ich odnaleźć, a Zosia uciekła z sierocińca, w którym wcześniej Niemcy wymordowali większość dzieci i cały personel. Tam się spotkali i przez długi czas mieli tylko siebie i psa, Ziutka, który potem towarzyszył im do końca swojego psiego żywota. I wydawało się im, że jedno bez drugiego nie potrafi egzystować. Kiedy jednak wojna się skończyła, nic nie zapowiadało nowej, a oni zaczęli w miarę normalnie żyć, okazało się, że istnieją między nimi różnice trudne do pogodzenia. Każde z nich wyniosło z powstania swój bagaż lęków, rozczarowań i doświadczeń. Wojna była dla nich jak niezagojona rana, która nawet po wielu latach krwawiła, bolała i nie chciała się zabliźnić. A oni nie umieli sobie nawzajem pomóc. Powinni rozumieć się doskonale, właśnie przez tę wspólną gehennę, jednak okazało się to mniej oczywiste, niż mogłoby się wydawać. Nawet ich spojrzenie na to, co wydarzyło się w Warszawie w czterdziestym czwartym, było inne. Szymon uważał, że heroiczna walka powstańców miała sens i świadczyła o harcie ducha i odwadze, Zosia zaś twierdziła, iż dowódcy Armii Krajowej wydali wyrok śmierci na setki tysięcy niewinnych osób i są zwykłymi mordercami, którzy powinni zawisnąć na szubienicy. I może właśnie to inne spojrzenie sprawiło, że niemal każdego dnia stawali się dla siebie coraz bardziej obcy.
Szymek rozejrzał się dookoła. Wciąż to robił, jakby był przekonany, że ciągle ktoś go obserwuje. Nie musiał zgadywać, kto mógłby się nim zainteresować. Uchodził za wyjątkowo krnąbrnego w swoim środowisku. Zosia wróżyła mu nawet niemałe kłopoty, a mianowicie problemy po zakończonej aplikacji i niewpisanie go na listę adwokatów. Jednak on się nie bał. Zbyt wiele w życiu widział śmierci, głodu i kalectwa, by takie coś mogło go wystraszyć. Uszedł cało z wojny, nieraz narażał się gestapo i żonglował swoim młodym życiem, a teraz miałby robić w majtki z tak błahego powodu? Żył, był zdrowy, jego syn dobrze się rozwijał, mógł więc kierować się ideałami. Bo jeśli nie teraz, to kiedy?
Nie chciał być taki, jak Emil Lewin. Człowiek, który tak wiele mu dał, a jednocześnie uczynił wiele złego. Lewin przygarnął Szymka, gdy chłopak stracił rodziców w trzydziestym dziewiątym, mieszkał w zaszczurzonej komórce i miał zadatki na doliniarza i małego bandytę. Emil otoczył go opieką i kochał jak syna. Dla Szymka stał się ojcem i autorytetem, jednak dla innych nie był już tak wspaniałym człowiekiem. Miał mnóstwo paskudnych grzechów na sumieniu i gdy prawda wyszła na jaw, Szymek po prostu się załamał. Może dlatego, że mimo wszystko nie potrafił przestać go kochać i traktować jak ojca. Kiedyś, dawno temu, Emil Lewin powiedział mu, że jeśli raz się wdepnie w gówno, to przez całe życie będzie czuło się smród. I chyba miał rację. Lewin wszedł na drogę występku, a potem nie mógł już nigdy z tej drogi zejść. Nawet gdy pokochał tak wspaniałą kobietę, jak Magdalena Walewska.
Szymek ostatnio coraz częściej myślał o pani Magdalenie. Chciałby, żeby jego Zosia taka była. Mądra, roztropna i pełna spokoju. I oczywiście tak piękna, jak Walewska w młodości…
– Jaki śliczny chłopczyk. – Usłyszał głos młodej kobiety.
Oderwał się od swoich czarnych myśli i skierował wzrok na dziewczynę. Miała jakieś dwadzieścia pięć lat, długie nogi i jasne blond włosy, zaplecione w warkocz. Uśmiechała się do niego promiennie i Szymek musiał przyznać, że dawno nie miał do czynienia z tak ładną dziewczyną.
– Ma na imię Krzysio – wydukał.
– A pan? – Zmrużyła oczy.
– Szymon.
Wyciągnęła dłoń w jego kierunku i ponownie się uśmiechnęła.
– Ja mam na imię Beata.
– Bardzo ładne imię. – Szymek był nieco skrępowany zainteresowaniem pięknej dziewczyny, więc powiedział cokolwiek, chociaż po chwili wydało mu się to bardzo banalne.
– Często pan tutaj przychodzi? – zapytała ciepło.
– Yyy… Tak, z synkiem przychodzę – skłamał Szymek.
Wcale nie bywał tam zbyt często, bo ciągle pracował, ale pomyślał, że chętnie spotkałby tę przemiłą istotę kolejny raz. Nie uważał się za przesadnie atrakcyjnego, mimo że na studiach kilka koleżanek próbowało go uwieść, ale ostatnie awantury z żoną sprawiły, iż miał ochotę na odrobinę zainteresowania ze strony innej kobiety. Zwłaszcza tak ładnej i sympatycznej.
– Czym się pan zajmuje?
– Jestem prawie adwokatem. Za rok kończę aplikację – odpowiedział z dumą.
– To musi być ciekawy zawód. Ja jestem nauczycielką. Uczę geografii…
– Tej starej czy tej nowej? – zażartował Szymon, ale zreflektował się nagle i zmienił temat: – Mieszkasz w okolicy?
– Tak, na Czerniakowskiej – odparła i jakby zasmucona odwróciła wzrok.
Szymon nie miał pojęcia, czy pytanie było zbyt dociekliwe, czy nie spodobał się jej żart, ale zrobiło mu się głupio, że plecie bzdury, i przestał w ogóle się odzywać.
Nie miał zamiaru podrywać tej dziewczyny, był żonaty, ale jej obecność bardzo poprawiła mu humor. Zwłaszcza że i Krzysio chyba ją polubił, bo śmiał się do rozpuku, gdy Beata bawiła się z nim w dziecięcą zgadywankę. Krzysio miał prawie trzy lata, ale gadał jak najęty, chociaż w mało zrozumiały sposób. Szymon miał nadzieję, iż jego syn był na tyle mały, by nie opowiadać w domu o spotkaniu z piękną „Batą”, bo wówczas nie tylko popołudnie miałby zepsute, ale i noc.