- W empik go
Prawdziwy cel - ebook
Prawdziwy cel - ebook
Położone na archipelagu tropikalnych wysp Zjednoczone Winady mają za sobą burzliwą historię. Podobnie jak ich mieszkaniec, Erick, który właśnie kończy akademię wojskową. W pamięci chłopaka wciąż żywe jest wspomnienie zamachu terrorystycznego na szkołę, w którym zginęła jego przyjaciółka. Pewnego dnia, oglądając wiadomości w telewizji, Erick rozpoznaje jednego z napastników. Od tej pory ma tylko jeden cel: wymierzyć sprawiedliwość. Obdarzony sprytem i wątpliwą moralnością nie zawaha się wykorzystać otaczających go ludzi i nagiąć prawo, by dopiąć swego. Zamiast inwigilować dla wojska organizację terrorystyczną, Erick zaczyna pomagać jej członkom – wszystko po to, by dowieść prawdy. Czy uda mu się wypełnić misję, nim pojawią się kolejne ofiary?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-447-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miałem przekazać dokument przydzielonemu mi dyplomacie. Najlepiej tak, by nikt w ambasadzie mnie nie widział. Takie zadanie dostał każdy z mojej grupy w akademii. By je zrealizować, najpierw musiałem się dostać do wyznaczonej placówki. Siedziałem w metrze. Każdy z nas będzie miał ogon, który będzie trzeba zgubić, ja swój być może już zlokalizowałem. Kobieta po trzydziestce siedząca niecałe dziesięć metrów ode mnie. Nasze spojrzenia nie skrzyżowały się jak do tej pory ani razu, co znaczy, że jeżeli to ona, to musiała swego czasu przejść szkolenie podobne do mojego. Nie spodziewałem się niczego innego od wojska. Zauważyłem ją, gdy zbliżałem się do wejścia do metra. Stała, czekała, zerkając na zegarek na nadgarstku. Weszła do metra chwilę po mnie. Metro kursuje co parę minut, czekanie i sprawdzanie zegarka miałoby sens, gdyby czekała na kogoś. Ale była sama. Przechodząc obok niej, nie widziałem, by ktoś do niej zadzwonił, odwołując spotkanie. Jechaliśmy już ponad pięć minut i miałem wrażenie, że czyjaś uwaga jest skupiona na mnie. Muszę jakoś zweryfikować swoje podejrzenie, ale tak, by tego nie zauważyła. Siedziałem po tej samej stronie, dzieliło nas kilka osób i drzwi wejściowe, więc nie mogłem odwrócić głowy w jej stronę, by na nią niby przypadkiem spojrzeć. Siedziałem, patrzyłem przed siebie, na swoje odbicie w szybie pociągu metra. W tym odbiciu widziałem także ją. Oparłem się wygodniej na siedzeniu i ostentacyjnie ziewnąłem. Ona po chwili, zakrywając usta dłonią, zrobiła to samo. To znaczy, że patrzy. Zostały mi już tylko dwie stacje metra. Być może, jak już dojedziemy, uda mi się szybko wysiąść, tak by ona nie zdążyła zareagować w odpowiedniej chwili. Na następnej stacji drzwiami obok miejsca, na którym siedziałem, wsiadła powoli starsza pani. Jak na niedzielę w metrze było dużo osób. Prawie każde miejsce siedzące było zajęte. Tak. To idealna wymówka, by wstać, nie wzbudzając podejrzeń. Stanie da mi przewagę nad osobą mnie śledzącą. Wstałem.
– Proszę usiąść. – Uśmiechając się grzecznie, wskazałem staruszce miejsce dłonią. Gdybym siedząc, zapytał ją, czy chce usiąść na moim miejscu, odmówiłaby. Gdy ludzie zadają to pytanie w taki sposób, zawsze się zastanawiam, czy oni tak naprawdę chcą oddać swoje miejsce.
– Dziękuję, chłopczyku – odpowiedziała.
Chłopczyku? Mam 24 lata, wypraszam sobie. Jeszcze chwilę utrzymałem ten sam grzeczny wyraz twarzy. Stałem naprzeciwko drzwi. Jeszcze minuta i będę musiał rzucić się do nich. Starałem się nie napinać mięśni, wyobrażając sobie, że zostało mi jeszcze dziesięć stacji do przejechania. Sam bardzo dobrze wiem, że psychiczne napięcie można zaobserwować dość łatwo, zarówno po ciele, jak i na twarzy. Pociąg zaczął zwalniać. Zatrzymał się, a drzwi się otworzyły. Dwie osoby wysiadły, jedna wsiadła i poszła w głąb wagonu. Nikt nie zagradzał mi drogi. Moje serce waliło, każda sekunda wydawała się trwać wieczność. Mam jedną szansę. Gdy rozbrzmiał sygnał ostrzegający o odjeździe i wydawało mi się, że drzwi zaczęły się już zamykać, rzuciłem się do nich. Wysiadłem. Czy jej też się to udało? Odwróciłem się. Nie. Stała zirytowana tuż przed zamkniętymi drzwiami po mojej prawej, tymi samymi, przy których wcześniej siedziała. Uśmiechnąłem się do niej. Metro zaczęło odjeżdżać. Znałem stąd drogę do ambasady, sprawdziłem ją zawczasu. Gdy już tam dotarłem, przypomniałem sobie o kolejnej przeszkodzie, o której szkoleniowiec nam mówił – dokument powinien zostać przekazany „tak, by nikt nas nie widział w ambasadzie”. Przed głównym wejściem stała uzbrojona ochrona, brama była zamknięta. Dalej analizowałem otoczenie aż do momentu przyjazdu jakiegoś małego pojazdu dostawczego. Kierowca przez chwilę rozmawiał z ochroniarzami, po czym został przekierowany do wjazdu tylnego. Pokazał pani w budce dokumenty i został wpuszczony. No tak, każda ambasada ma przynajmniej dwa wejścia, z czego jedno jest dla dostawców, kurierów i do przyjmowania dokumentów. Wygooglowałem najbliższe biuro tłumaczeń przysięgłych. Było raptem parę minut stąd. Po drodze minąłem nastolatka rozdającego ulotki. Dokładnie to, czego potrzebowałem. Wziąłem jedną. Koreańskie BBQ. Dwa kilogramy surowej wieprzowiny w cenie jednego. Wszedłem do biura.
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – przywitano mnie.
– Dzień dobry, chciałbym poprosić o przetłumaczenie ulotki reklamowej… – Język tłumaczenia wybrałem pierwszy lepszy. Podałem im ulotkę. Po chwili dano mi kartkę do podpisania. – Czy mógłbym ten dokument przynieść podpisany przez szefa jutro?
– Tak, oczywiście – odpowiedziano mi.
– Czy mógłbym poprosić o jedną z państwa teczek? – Zrobiłem zakłopotaną minę. – Zapomniałem swojej, a nie wiem, jak szef zareaguje na pogniecioną umowę. – Obsługująca mnie osoba dała mi elegancką teczkę, na której widniało logo firmy i godło naszego kraju. Świetnie.
Po drodze, wracając do ambasady, do otrzymanej teczki włożyłem dokument, który miał zostać przekazany ambasadorowi, a umowę z biurem tłumaczeń przysięgłych wyrzuciłem do kosza. Podszedłem do wcześniej obserwowanego tylnego wjazdu do ambasady. Przywitałem się z panią z budki.
– Dzień dobry, potrzebuję uwierzytelnienia tłumaczenia dokumentu. – Podałem jej teczkę. Popatrzyła na nią i na mnie.
– Jest pan u nich nowy? – zapytała. Tak, jak myślałem, rozpoznała logo biura. Uśmiechnąłem się do niej.
– Tak, zacząłem tydzień temu. – Zaczęła otwierać teczkę, by odręcznie uwierzytelnić tłumaczenie. Spanikowałem. – Powiedziano mi, że powinno to zostać podpisane przez ambasadora.
– Przez samego ambasadora?! Dlaczego? – zdziwiła się.
– Nie wiem, nie powiedzieli mi. Jestem tylko praktykantem.
– Dobrze, przekażę to panu ambasadorowi, ale powiedz Abi, by następnym razem tłumaczyła wam takie rzeczy. To ona zwykle opiekuje się praktykantami, tobą też?
– Tak, ona. Dobrze, przekażę. To dziękuję i do widzenia. – Odwróciłem się i zadowolony poszedłem. Oczywiście, w stronę biura. Gdy pani z okienka przestanie mnie widzieć, skręcę w stronę akademii. Muszę tam wrócić, mam dzisiaj po południu jeszcze parę zajęć oprócz właśnie zdanego testu.
***
Wchodziłem do metra, gdy za plecami usłyszałem podniesiony głos osoby rozdającej gazety.
– Podejrzenie zbliżającego się ataku ferdyliońskiej organizacji terrorystycznej! Rząd z prezydentem na czele…
Wkrótce przestałem słyszeć ten głos w gwarnym tłumie ludzi spieszących się do pracy. Cieszyłem się, że w metrze klimatyzacja zawsze działa.
Wysiadłem na stacji Uniwersytet. Wychodzących z metra oślepiało poranne słońce. Klimat bliski tropikom sprawił, że już parę minut po wyjściu zacząłem się pocić, a biała koszulka polo zaczęła się do mnie przylepiać. Jak dobrze, że mój instytut znajdował się na kampusie głównym, dziesięć minut drogi od metra. Mięśnie całego ciała bolały mnie po weekendzie, ale z przyzwyczajenia i tak trzymałem się prosto, dodając sobie parę centymetrów. Dziś nie szedłem tak dynamicznie, jak to miałem w zwyczaju. Wczoraj na ostatnich zajęciach fizycznych instruktor kazał nam przebiec siedem kilometrów. Nie był to jednak zwykły bieg. Dwie minuty po tym, jak wystartowaliśmy, swój bieg rozpoczął młody asystent instruktora. Każdy, kogo minął przed dotarciem do linii mety, musiał robić dodatkowe pompki. Asystent tych siedem kilometrów przebiegł niemalże sprintem. Dogonił i minął wszystkich. Czego instruktor się spodziewał? Zobaczyłem kremowobiały budynek mojego wydziału na kampusie głównym uniwersytetu. Klasyczna budowla z oknami nieco zbyt dużymi, by mogła mieć więcej niż trzydzieści lat. Trawnik był schludnie przystrzyżony, gdzieniegdzie rosły palmy, pod którymi, w cieniu, siedzieli studenci, wpatrzeni w różnego rodzaju ekrany. Mało który podnosił głowę, by zarejestrować, jak zmienia się jego otoczenie. Ja już dawno przestałem tak robić. Nauczono mnie być czujnym przez cały czas. Przy wejściu do budynku uniwersyteckiego sprawdzano każdemu legitymację. W większości przypadków ochroniarze nie sprawiali problemów. Jedynie sporadycznie prosili o pokazanie dodatkowo dowodu osobistego. Na pierwszym roku mnie też o to proszono. Ciągłe weryfikowanie mojej tożsamości zaczęło mnie irytować i postanowiłem coś z tym zrobić. Pewnego razu podczas sprawdzania usłyszałem dobiegające z okienka ochroniarzy głosy komentatorów meczu siatkówki. Tego właśnie dnia po zajęciach sprawdziłem w domu, jakie mecze siatkówki przewidziane są na następne dni i przeczytałem opinie na temat szans poszczególnych zespołów. Wystarczyło parę razy zamienić z ochroniarzami kilka słów na ten temat, by mnie zapamiętali i polubili. Jeden z ochroniarzy miał nie więcej niż metr siedemdziesiąt, więc w jego obecności podkreśliłem rolę libero w grających zespołach i zwróciłem uwagę na niesprawiedliwość odnośnie do wzrostu w siatkówce. Gdy mówiłem, że libero na pewno jest najbardziej pracowitym zawodnikiem w drużynie, bo musi ciężką pracą nadrabiać brak centymetrów, ochroniarz patrzył tylko nostalgicznie i potakiwał głową. Sam zapewne wielokrotnie też doświadczył jakichś tam dyskryminacji związanej ze wzrostem w swoim zawodzie. Dzięki tym krótkim rozmowom wystarczała im już wyłącznie moja legitymacja i nigdy więcej nie musiałem wyciągać dowodu osobistego.
Czekałem przed salą wykładową na zajęcia. Było wcześnie i większość studentów jeszcze nie dotarła. Moi znajomi też jeszcze nie, więc nudziło mi się. Rozejrzałem się po korytarzu. Zobaczyłem rozmawiającą parę. Modnie ubrany chłopak był zrelaksowany, spokojny i pewny siebie. Zachowywał się trochę jak ospały kot z wędrującym wzrokiem. Był dosyć przystojny, z lekko za długimi falującymi włosami. Dziewczyna za to wyglądała przeciętnie, patrzyła na niego cały czas, gdy rozmawiali, gestykulowała więcej, niż było to potrzebne, wierciła się i szybko mówiła. Biedna, albo ma osobowość neurotyczną, albo chłopak podoba jej się zdecydowanie bardziej niż ona jemu i tego nie widzi. Czekałem jeszcze chwilę, aż dziewczyny z mojej grupy zaczęły przychodzić. Z uśmiechem na ustach przywitałem się z każdą. Studiuję na kierunku typowo kobiecym i większość studentów to właśnie dziewczyny, nie żeby mi to przeszkadzało, przeciwnie – wszyscy znajomi z lat wcześniejszej edukacji mi zazdroszczą. Dziewczyny rozmawiały o wspólnym wyjściu do baru na plaży, na które większość z nich poszła w miniony weekend. Oczywiście też zostałem zaproszony, ale nie mogłem pójść przez mój „weekendowy kurs”. Powiedziałem, że pracuję. Większość nie jest dociekliwa, nikt nie ciągnął tematu. Przyszedł pan profesor i wpuścił nas do sali. Zajęcia fakultatywne z historii stosunków międzynarodowych rozpoczęły się. Przedmiot ten nie był bezpośrednio związany z moim kierunkiem studiów, ale dziekan uznał, że przyszłym tłumaczom – z jakiegoś powodu wszyscy prowadzący myśleli, że każdy uczy się języków obcych po to, by zostać tłumaczem – przyda się wiedza z polityki i historii. Na wszelki wypadek, gdyby przyszło nam tłumaczyć przemowy polityków. Było to dla mnie powtórką. Wszystkiego w sposób zdecydowanie bardziej dokładny już mnie nauczono na „kursie weekendowym”. Zajęcia dodatkowo prowadził mężczyzna niezadbany, o przetłuszczonych, za długich włosach. To, że miał problemy emocjonalne i był słaby psychiczne, było dla mnie bardziej niż oczywiste. Nie szanowałem słabych ludzi. Wrażliwych – jak najbardziej, ale nie słabych. W liceum pokazałbym jeszcze swój brak zainteresowania lekcją i brak szacunku nauczycielowi, podpierając głowę ręką i nie słuchając. Na kursie nauczono mnie, że ostentacyjne pokazywanie braku szacunku wiąże się z konsekwencjami. Nauczono mnie także, jak udawać zainteresowanie i szacunek. A dokładniej – jak udawać wszystko.
– Panie Ericku, może przypomni nam pan w skrócie, jeśli byłby pan chętny, co mówiliśmy na poprzednich zajęciach? – odezwał się do mnie prowadzący. Stosunkowo mnie lubił. Byłem dla niego miły, to wystarczyło.
– Chętnie, panie profesorze – odpowiedziałem. Nie był profesorem, był tylko doktorem. – Na ostatnich zajęciach zaczęliśmy stosunki winadyjsko-ferdyliońskie. Bazując na odkryciach archeologicznych, szacuje się, że teren zjednoczonych wysp został zasiedlony dwadzieścia tysięcy lat temu. Pod koniec XVI wieku nasz sąsiad, Republika Żiru, wówczas imperium kolonialne, z rozkazu króla Fardynalda I zorganizował wyprawę, która pokonała łodziami ponad trzy tysiące kilometrów drogą morską w poszukiwaniu nowych ziem. Odnaleźli zamieszkany archipelag tropikalnych wysp, na których się teraz znajdujemy. Zadaniem ekspedycji było szukanie cennych metali i uprawa (z pomocą rdzennej ludności) roślin, takich jak sandałowiec, trzcina cukrowa, ananasy, cytrusy i kawa. Przybysze przywieźli ze sobą swoją kulturę i język, które miały duży wpływ na ludność miejską. Zaczęli mieszać się z tubylcami. Ludność, która powstała w ten sposób, nazywamy teraz Ferdyliończykami, a ich kraj Ferdylionami. Ferdyliończycy mimo wszystko zachowali poczucie odrębności i nie chcieli zasymilować się stuprocentowo z Żirowcami. W XIX wieku Ferdyliony nie były jedyną kolonią Republiki. Ta zaś słynęła z ich eksploatowania i traktowania ich jako źródła surowców, a ludności jako taniej siły roboczej. Wtedy właśnie, gdy Republika traciła na sile, nasz kraj, Zjednoczone Winady, zaczął prowadzić z nimi wojny o wyzwolenie kolonii. Uwolniliśmy spod jarzma liczne pomniejsze kraje i wiele z nich jest teraz naszymi terytoriami zależnymi, w których pilnujemy przestrzegania praworządności i prowadzimy wolny handel. W decydującej bitwie o stolicę Ferdylionów, czterdzieści lat temu, wygraliśmy z Republiką Żiru. Ferdyliony po wyzwoleniu wyszły z inicjatywą dołączenia do terenów od nas zależnych. Mimo powszechnego entuzjazmu związanego z tym pomysłem powstało wtedy parę pomniejszych organizacji terrorystycznych, z których największa nazywa się Ruch Wyzwolenia Meridii. Tutaj właśnie skończyliśmy na poprzednim wykładzie, panie profesorze. – Prawda jest taka, że śpiewka o walce o wolność Ferdylionów była tylko sposobem sprzedania naszej opinii publicznej wojny za oceanem. Tak w tamtych, jak i w obecnych czasach pomijano fakt, że zależało nam na tych terenach, ponieważ leżą na środku Pacyfiku i są idealnym miejscem do handlu z krajami azjatyckimi.
– Tak, dobrze. Dobrze streszczone. A dlaczego nie nazywamy Ferdylionów Meridią, tak jak robią to Ferdyliończycy? – zapytał prowadzący.
– Na tym terenie przed najazdem Republiki Żiru nie było jednolitej struktury państwowej. Ludność rdzenna żyła w małych plemiennych społecznościach. Nie możemy mówić o istnieniu państwa w tym czasie. Meridia to nazwa kraju, który nigdy nie istniał – odpowiedziałem na pytanie.
– Dokładnie, dobrze. Dzisiaj opowiem państwu o tych ostatnich czterdziestu latach, a na następnej lekcji zajmiemy się stosunkami państw komunistycznych z kapitalistycznymi – powiedział prowadzący.
Na stosunki winadyjsko-ferdyliońskie poświęcimy tylko dwie lekcje? Na same Chiny poświęciliśmy trzy. Dlaczego omawiamy najważniejszy temat na ostatnim semestrze studiów, kiedy każdy i tak zajęty jest innymi sprawami? I to do tego tylko na dwóch godzinach. Każdy obywatel powinien znać tę część historii jak najlepiej się da, ponieważ nie ma nic, co bardziej kształtowałoby to, jak wygląda nasze życie, niż stosunki winadyjsko-ferdyliońskie. Jeżeli chodziło o to, by nie obładowywać przeciążonych studentów, mogli zrobić dwie lekcje mniej o na przykład Afryce, w miejsce których daliby lekcje o Ferdylionach. Czy nie powinniśmy być w tym temacie lepiej wykształceni?
Od razu po zajęciach spotkałem się na skwerze w centrum miasta z moimi dobrymi znajomymi. Na środku pokrytego betonem placu stał monument przedstawiający jednego z królów dawniej panujących na ziemiach Ferdyliończyków. Na każdym z rogów kwadratowego skweru stał słup z flagą Zjednoczonych Winad. Subtelne przypomnienie o tym, kto teraz rządzi, pomyślałem. Nie mieliśmy żadnego konkretnego planu na to popołudnie, więc poszliśmy usiąść na ławce w parku tuż obok. Idąc w poszukiwaniu odpowiedniej ławki, patrzyłem mimowolnie na to, kogo mijamy. Rodziny z dziećmi, staruszkowie, pary na randkach. Ukradkiem zerkałem cały ten czas na otoczenie, to jedna z tych rzeczy, którą doskonalą na moim weekendowym kursie. Dziewczynka z dużo za grubym, upartym psem, który nie chciał nigdzie iść. Osoba paląca papierosa. Czy ludzie nie idą do parku, by powdychać świeże powietrze? Dwie osoby minęły się z naprzeciwka, zwracając na siebie uwagę. Mieli podobny układ twarzy, więc pewnie spodobali się sobie, jednak żadna z tych osób się nie zatrzymała, by zapytać o numer ani nawet się przywitać. Rowerzysta z wąsem. On tędy przejeżdżał już drugi raz, widać robił kółka wokół parku. Grupa ubranych w garnitury pracowników biurowych. Wyglądali na spiętych. Pewnie zestresowani, wyrwali się na późny lunch albo kończyli wcześniej pracę. Ciekawe. Szli w milczeniu, tylko od czasu do czasu zamieniając ze sobą parę zdań. O co im chodzi? Idą w głąb parku, oddalając się od ewentualnych restauracji. Jeżeli już są po pracy i poszli do parku, powinni być żywsi i bardziej zadowoleni. Nie wyglądali na szczęście na niebezpiecznych.
– Ej, sora, zmienimy miejsce. W tej części parku jest za dużo komarów – powiedziałem. Być może to przez mój kurs stałem się przewrażliwiony. Ludzie ci mieli jasne włosy i karnacje, ale gdyby nie to, pomyślałbym, że może są częścią tej organizacji terrorystycznej, o której ostatnio w mediach tak dudnią. – Chcecie iść na pizzę przy skwerze? Od dziewczyn na studiach słyszałem, że kelnerki tam noszą – cytuję – „zdzirowato” krótkie spódniczki. Edd, spodoba ci się tam.
Zaczęliśmy się przedrzeźniać z przyjacielem i szturchać. Na skwerze rozwieszone były plakaty. Nie wiem, czy wcześniej nie zwróciłem na nie uwagi, czy dopiero teraz się pojawiły. Miał tu dziś przemawiać Pan Prezydent. Technicy właśnie się zjeżdżali i rozstawiali sprzęt. Olśniło mnie. Ta grupa z parku to gliny. No przecież. Sprawdzali okolicę. Procedura standardowa dla takiego wydarzenia. Nie mieli jednak widocznych odznak, to znaczy byli pod przykrywką. Ta osoba paląca też mogła do nich należeć. Sposób na „relaksującego się palacza” jest popularny i na kursie szybko go nas nauczyli. Osoby palącej, patrzącej na otoczenie leniwym wzrokiem nikt nie podejrzewa o szpiegostwo. Gra aktorska tej osoby byłaby w takim przypadku o niebo lepsza od tych pseudokorpoludków. Słabi z nich aktorzy, naprawdę. Nie byli w stanie zapanować nad mową ciała.
Wracając do domu, nie spieszyłem się bardzo. Była przyjemna pogoda, nieco chłodniej, choć pojawiło się więcej owadów. Patrzyłem na przechodniów, słuchałem skrawków rozmów. Dowiedziałem się nawet, że w nocy ma padać, co nie jest zaskoczeniem w klimacie zwrotnikowym morskim. Moją uwagę przykuła nieduża kłótnia kontynentowca z wyspiarzem. Tak właśnie nazywamy nieoficjalnie nas i Ferdyliończyków. Z tego, co zrozumiałem, sprzedawca lodów, kontynentowiec, nie chciał sprzedać towaru wyspiarzowi po normalnej cenie, tylko ją zawyżał. Wyspiarz, tak nazywamy potocznie Ferdyliończyków, będąc niepełnoprawnym obywatelem nie wygra tej sprzeczki. Albo zapłaci więcej, albo musi iść gdzie indziej. Szczerze, nigdy tego nie rozumiałem. To my, kontynentowcy, najechaliśmy wyspiarzy. Zabraliśmy im ziemię, nazywamy ich naszymi obywatelami, ale nie mają prawa głosować w wyborach. Nasze i ich dzieci prawie nigdy nie uczą się w tych samych szkołach. Mają mniejsze szanse na awans i zajmowanie ważnych stanowisk. Nie pozwalamy im nawet studiować na uniwersytetach. Prawnie oczywiście nie jest to nigdzie zakazane, ale dziwnym trafem Ferdyliończycy rzadko kiedy są przyjmowani na nie. Ci, którzy byliby w stanie zapłacić, niezależnie od pochodzenia, powinni mieć możliwość studiować. Wiem, że gdyby nie wojsko, ja bym nie mógł. Opłaty są za wysokie dla mojej rodziny. Możesz być Winadyjczykiem, ale to nie znaczy od razu, że jesteś bogaty. Studiuję w tygodniu, a w weekend chodzę na szkolenie prowadzone przez wojsko. Przez całe cztery lata trenują nas w weekendy do pięciu lat obowiązkowej służby. Pięć lat to nie jest wysoka cena za opłacenie całych studiów. Szczególnie dlatego, że przez te już prawie cztery lata wojsko nauczyło mnie wielu ciekawych rzeczy. Mam lepszą pamięć, zauważam więcej, umiem nawiązać rozmowę z każdym. Nie ukrywam, pierwszy semestr był ciężki. Głowa mnie bolała, oczy były przesuszone od ciągłego czytania, co wynikało z łączenia dwóch „ścieżek edukacji”. Ale rezultaty były spektakularne. Wojsko nie zaniedbywało też naszego wyszkolenia fizycznego, czemu zawdzięczam lepszą sylwetkę od przeciętnego równolatka. Jeżeli będę miał odpowiednio dobry wynik końcowy, sam będę mógł wybrać ścieżkę kariery. Będę mógł wybrać, co będę robił przez pięć obowiązkowych lat służby. Myślę o zostaniu lingwistą kryminalistycznym albo ambasadorem. Zawody te zapewniają bezpieczeństwo, stabilność i co najlepsze, w niczym nie przypominają służby wojskowej. Mam jeszcze trzy miesiące do testów końcowych i podjęcia ostatecznej decyzji.
Wchodziłem już na swój trawnik przed domem, gdy po drugiej stronie ulicy zobaczyłem, jak atrakcyjna ciemnowłosa córka sąsiadów wychodzi ze swojego domu. Czeka na nią już jak zwykle jakiś facet. Dziewczyna zwróciła na mnie uwagę, zadziornie podnosząc do góry głowę i obdarzając mnie uśmiechem.
– Cześć, Kalei! – przywitałem się, podnosząc nieznacznie prawą rękę.
Odmachała mi. Przywitała się z czekającym chłopakiem. Nie przytulili się ani nie pocałowali. Może to coś nowego albo wyłącznie platonicznego. Odjechali na jego motorze. Z Kalei bawiłem się całymi godzinami w dzieciństwie. Sześć lat temu jednak moi rodzice przestali mi pozwalać się z nią często widywać. Jej rodzina to wyspiarze. Zawsze byli mili dla okolicznych dzieciaków bawiących się z Kalei i przesiedziałem u nich wiele wieczorów, jedząc ich tradycyjne posiłki. Przyznam, musiałem się do tych smaków przyzwyczaić, bo używają wielu ostrych przypraw, które dla kontynentowców są po prostu za ostre. Po pierwszym posiłku miałem problemy z żołądkiem i przez godzinę nie wychodziłem z toalety.
Wszedłem do domu. Przywitałem się z rodzicami. Mama podała mi obiad, potem poszedłem do siebie. Do kolacji włączyłem wiadomości. Na kursie oglądanie wiadomości w domu należy do naszych obowiązków. Wojskowi mówią, że absolwenci akademii wojskowej muszą wiedzieć, co się dzieje na świecie. Z jednej strony to rozumiem, ale ten obowiązek jest uciążliwy. Zanieczyszczenie oceanów, zmiany klimatyczne, podwyżki, wypowiedź Pana Prezydenta z dzisiejszego skweru – wszystko zwyczajne i nudne. Rozlałem herbatę.
– Kurczę! – Zacząłem wycierać plamę. Nie zwracałem prawie uwagi na to, co Pan Prezydent w tej chwili mówił. I wtedy zmienili kamerę, z której pokazywali nagranie. Parę metrów za nim stali mężczyźni ubrani w eleganckie garnitury z wysterczającymi kablami słuchawek z uszu. Czułem się jak sparaliżowany. Wśród tych mężczyzn stał on, wyspiarz, któremu w czasie ataku terrorystycznego sześć lat temu Milena zdjęła maskę. Na moment przed tym, jak ją zabił. Za prezydentem stoi terrorysta. On go zabije, porwie, zrobi mu krzywdę. Zaraz zobaczymy nagrywany przez telewizję państwową atak terrorystyczny. Nie. Nie mogłem się ruszyć, wspomnienia, strach i żal, który odczuwałem lata temu jako jeszcze chłopiec, powróciły. Serce zaczęło mi walić. Poczułem przypływ adrenaliny. Siedzę i czekam, aż coś gwałtownego się wydarzy. Nic się nie dzieje. Prezydent kończy przemówienie. Dziękuje i się żegna. Ochroniarze ruszają za nim. Stacja telewizyjna przechodzi do prognozy pogody, mówią, że ma padać. Jeżeli terroryści niczego nie zrobili na wizji, to nie znaczy, że czegoś złego jeszcze nie zrobią. Może czekają na to, aż Pan Prezydent zostanie sam. Zadzwonić? Ale gdzie i do kogo? Wyśmieją mnie. Może zadzwonię do mojego ośrodka szkoleniowego i poproszę o przekierowanie do jednego z wykładających tam generałów. Oni na pewno mają jakieś kontakty. Nie mogę znowu niczego nie zrobić. Milena… Ale nie wiem, co mogę zrobić. Jestem niespokojny przez następne pół godziny. Co pięć minut sprawdzam media w poszukiwaniu jakiejś informacji. Trzy kwadranse po wystąpieniu na żywo prezydent publikuje jakiś post w social mediach. Jeszcze żyje. Ale czy na pewno? Założę się, że rzadko on sam coś wpisuje, a za jego profile są odpowiedzialni liczni specjaliści od wizerunku i PR-u. Zaczynam przeglądać Internet w poszukiwaniu tak nowych, jak i starych informacji. Zobaczyłem mężczyznę z ataku terrorystycznego na szkołę jeszcze na dwóch zdjęciach u boku prezydenta. To nowsze było sprzed dziesięciu miesięcy, a drugie sprzed czterech lat. Sprzed czterech lat! To tylko dwa lata po ataku na moją szkołę… Nowsze zdjęcie już samo w sobie jest niepokojące. Ono sugeruje zorganizowaną operację, której celem jest zdobycie zaufania prezydenta i dostęp do jego osoby. Ale to starsze? Dobrze, rozumiem, że wysłanie szpiega w szeregi administracji przeciwnika, który zbierałby informacje przez całe lata, jest mądre i opłacalne. Nie rozumiem, a przecież mnie szkolą właśnie w tym, by szybko rozpracowywać ludzi. Jedyne, co w tych zdjęciach widzę, to to, że prezydenta i ochroniarza łączą przyjacielskie stosunki. Fakt, że osoba, która brała udział w ataku terrorystycznym przeprowadzonym przez wyspiarzy na szkołę pełną dzieci kontynentowców, znajduje się tak blisko głowy naszego państwa, jest, lekko mówiąc, niepokojący. Przez następne parę godzin nie było żadnej niepokojącej informacji w mediach. Nie pamiętam kiedy, ale w końcu poszedłem spać. Sen miałem niespokojny. Męczyły mnie koszmary.
Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem po obudzeniu się, było przeszukanie Internetu w celu znalezienia nowych informacji. Cisza. Nic nowego się nie pojawiło. Było jeszcze dużo za wcześnie, by się zbierać na studia. Przeszukiwałem dalej Internet. Czytałem o Panu Prezydencie. W wyborach, które odbyły się pięć lat temu, został wybrany na gubernatora Okręgu Wyspiarskiego, czyli miejsca, w którym mieszkam. Taka jest obecna oficjalna nazwa dawnych Ferdylionów. A rok temu wygrał wybory na stanowisko prezydenta. Pięć lat temu? Cała jego kampania wówczas opierała się na nienawiści do wyspiarzy. Podchwycił nastroje kontynentowców po tym, jak parę miesięcy wcześniej wyspiarscy terroryści przeprowadzili atak na szkołę, zabijając dwudziestu trzech niewinnych uczniów. W tym moją najbliższą przyjaciółkę Milenę.ERICK
Tydzień roboczy minął, nic się nie wydarzyło. Gdy weźmiemy pod uwagę to, że ten człowiek pracuje pod przykrywką już cztery lata, dodatkowy tydzień ciszy nie powinien wydawać się dziwny. Widać jest tam dla zbierania informacji. Gdyby chciał zabić prezydenta, jestem pewien, że jakaś okazja nadarzyłaby się już w pierwszym roku pracy. Ochroniarze są przy ważnych osobach ciągle, mogą dużo usłyszeć. Może to był właśnie powód. Ale czy ochroniarze prezydenccy przed zatrudnieniem nie są szczegółowo sprawdzani? Terroryści są aż tak dobrzy w tej grze? W sobotę rano pojechałem do akademii. Nie byłem przekonany, że powinienem cokolwiek komukolwiek mówić. Przemyślałem to i stwierdziłem, że i tak mi raczej nie uwierzą. Pomyślą, że chcę zwrócić na siebie uwagę. Chodziłem cały czas zamyślony. Brak pewnych informacji, niepewność i bezsilność nie działały na mnie dobrze. Na zajęciach z walki wręcz oberwałem od partnera więcej razy niż zazwyczaj. Instruktor to zauważył. Zgodnie z jego zwyczajem ci z głową w chmurach musieli biec dodatkowych pięć kilometrów już po zakończeniu treningu. Spóźniłem się przez to na następne zajęcia. Przeprosiłem prowadzącego. Nie robił mi wyrzutów, bo byłem jednym z lepszych na zajęciach i lubił mnie. Jego przedmiot to prawie psychologia, więc dla mnie łatwizna. Ale nic nudnego, zajęcia na mojej specjalizacji były często fascynująco ciekawe. Co wcześniej mi się jeszcze nie zdarzyło, nie słuchałem dzisiaj prowadzącego. Wyszło to, gdy zapytał o moje zdanie na jakiś temat. Bez większego zastanowienia zamiast przeprosić zapytałem:
– Co pan, panie profesorze, by powiedział o motywacji przestępców, którzy biorą udział w atakach terrorystycznych?
Uśmiechnął się rozbawiony.
– To ja panu zadałem pytanie, ale skoro to akurat panu siedzi na duszy… Przerabialiśmy ten materiał w zeszłym semestrze. Musi być pan dokładniejszy, nie sądzę, by chciał pan, bym powtórzył materiał z całych dwóch miesięcy.
– Chodzi mi o atak w 2017. Jak pan myśli, jaki był jego cel? – sprecyzowałem.
– Terroryzm to wywieranie wpływu politycznego przez bezprawne stosowanie siły. Chociaż czasem pobudki terrorystów wcale nie są tak zorientowane na cele polityczne. Na przykład pierwszym w dziejach terrorystą był Herostrates z Efezu. W 356 roku p.n.e. podpalił świątynię Artemidy. Był szewcem i zrobił to, aby zyskać sławę. Jednakże celem terroryzmu jest najczęściej wywołanie strachu i zagrożenie porządku społecznego.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_