Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Prawdziwy. Wyzwolenie z uzależnienia - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
21 października 2025
33,00
3300 pkt
punktów Virtualo

Prawdziwy. Wyzwolenie z uzależnienia - ebook

Książka "Prawdziwy" to rewolucja w terapii uzależnień. Opisuje proces całkowitego wyleczenia autora z nałogów: alkoholowego i kompulsji seksualnych. Jest autobiograficznym opisem drogi życiowej człowieka wywodzącego się z trudnego domu, poczynając od traum dzieciństwa i okresu dorastania poprzez rozwój nałogu alkoholowego aż po uzależnienia od zachowań seksualnych. Po odstawieniu alkoholu za pomocą terapii psychologicznych i programów dwunastokrokowych autor kontynuuje poszukiwanie szczęśliwego życia poprzez rozwój duchowy, a następnie samoświadomościowy. W międzyczasie zostaje terapeutą uzależnień i przez ponad 30 lat pomaga innym w wyjściu z nałogów. Zakłada własną przychodnię leczenia kompulsywnych zachowań seksualnych opartą na autorskim programie łączącym klasyczną terapię behawioralno-poznawczą z najnowszymi trendami pracy samoświadomościowej. Po ośmiu latach sprzedaje przychodnię, uznając, że nie jest w stanie pracować klasycznymi, uznanymi przez psychologię metodami, ponieważ są inne, bardziej skuteczne ścieżki wyjścia spod władzy uzależnionego umysłu. Odkrywa, że dzięki nim całkowicie wyzwolił się z nałogów, co współczesna medycyna uznaje za niemożliwe. A jednak wie, co mówi, bo jest właśnie prawdziwy w swoim rdzeniu. Na podstawie doświadczeń i dużej wiedzy zdobytej przez 35 lat praktyki i samorozwoju tworzy nowe programy pracy z nałogową osobowością oparte na wyjściu ponad zaprogramowany umysł, zostawieniu psychologizowania i powrocie do rdzenia naszego jestestwa, czyli samoświadomości. W rezultacie uzyskujemy wolność od schematów myślenia oraz starej osobowości, którą uznawaliśmy za nas samych. A my przecież jesteśmy nieśmiertelnym energetycznym duchem chwilowo zamieszkującym ciało i posługującym się umysłem, który ma nam służyć. Utożsamiliśmy się z nim, uznając go za prawdziwe Ja. Bardzo ciekawy opis życiowej ścieżki od bólu poprzez nałogi do samospełnienia. Proces samorozwoju toczy się jednak dalej…

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8308-925-6
Rozmiar pliku: 875 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czy jestem prawdziwy? Jestem tym, kim jestem dziś. Jestem tu, gdzie jestem. Kiedy mówię o oświeceniu, to nazywam stan ponad umysłem. Ponad programami zapisanymi w moim umyśle od początku do dziś. Jest to stan akceptacji. Ciszy. Dystansu do spraw ludzkich. Stan bycia. Po prostu. Czy wyzwoliłem się ze wszystkich nieświadomych programów? Pewnie nie. Czy można się wyzwolić? Stać całkowicie sobą? Pewnie tak. Nie osiągnąłem doskonałości, ale w porównaniu z pozycją startową w moim obecnym życiu miejsce, w którym jestem, mogę nazwać szczęściem. Wiem, że wielu zaszło dalej na ścieżce poznania PRAWDY, ale nie czuję się gorszy. W ogóle porównywanie się z innymi jest właśnie programem egoumysłu. Widzę więc to i wracam do stanu samoświadomości, gdzie _ego_ nie ma. Gdzie osobowości nie ma. Osoby nie ma. Jest bycie i obserwacja cudu świata, cudu istnienia bez interpretacji. Jest kontemplacja. Ale w moim przypadku nie jest celem alienacja od ludzi. Samotne bycie. Nie. Chcę uczestniczyć w cudzie relacji międzyludzkich. Cudzie przepływu miłości między nami wszystkimi. Cieszyć się ludźmi, światem. Tym wszystkim, co Bóg (nie utożsamiając go z żadną religią) dał nam do poznania i co odzwierciedla piękno, które jest w nas. Alosza Awdiejew kiedyś powiedział: „Podobno Bóg stworzył nas na swoje podobieństwo. No to ja mu współczuję”. Ten żart pokazuje dwie możliwości.

Jeżeli jest mi źle, to mogę zwalić wszystko na Boga, okoliczności, innych ludzi. Lub zobaczyć, że może to ja mam w sobie boską iskrę i mogę stworzyć swój świat takim, jakim sobie go wymarzyłem. Nie zmieniając go. Zmieniając siebie. Świat jest odbiciem mnie. Moich przekonań o nim. Moich nieuświadomionych programów w umyśle. Mojej energii. Mogę być szczęśliwy i nieszczęśliwy w nim. Bo on po prostu jest. A ja w nim widzę to, co pozwalają mi widzieć okulary oprogramowania, które noszę w umyśle. Kiedy więc myślę: „Jestem uzależniony”, to tak jest. Jeżeli myślę z przekonaniem: „Jestem wolny”, to tak jest. Jesteśmy Prawdą, Drogą i Życiem. Pokażę Ci moją drogę, moją prawdę, moje życie. Możesz z tego wziąć cegiełkę do zbudowania swojej drogi, poznania swojej prawdy i stworzenia swojego życia. Bo jesteś jedyny, wyjątkowy, jak każdy z nas. Jesteś twórcą swojego świata. Tak jak my wszyscy. Jesteśmy doskonali w swojej ludzkiej niedoskonałości. I to jest piękne. Wiem też, że ścieżka samopoznania i poznania PRAWDY wiedzie o wiele dalej, szerzej, wyżej, niż ja na dziś doszedłem. Ale taka ona jest. Ta moja. Byłem uzależniony, a nie jestem. Jestem tu, gdzie jestem, i tu Cię zapraszam.

Książka ta opisuje moje doświadczenia, moje poglądy, moje metody pracy, które przyniosły spektakularny efekt wyzdrowienia z uzależnień i możliwości życia w wolności, miłości, prawdzie. Natomiast nie jest to podręcznik. Jeżeli ktoś zechce skorzystać z zawartych tutaj wskazówek, zrobi to na własną odpowiedzialność. Przestrzegam zwłaszcza przed interpretowaniem mojego wyzdrowienia jako zachęty do prób kontroli zachowań, nad którymi utraciliście kontrolę w przeszłości. W moim przypadku wyzdrowienie oznacza brak potrzeby ucieczki od jakichkolwiek doświadczanych przeze mnie uczuć. Osoba samoświadoma, jak ja, funkcjonuje w naturalnym trybie miłości i akceptacji, a tego zmieniać nie trzeba.WSTĘP

_Widzimy tylko to, co chcemy zobaczyć, słyszymy_
_tylko to, co chcemy usłyszeć. Nasz system wierzeń jest_
_jak lustro, które pokazuje nam tylko to, w_ _co wierzymy._

Don Miguel Ruiz

W latach czterdziestych XX wieku psycholożka Gertrud Schmeidler z City College w Nowym Jorku stwierdziła, że ludzie niewierzący w zdarzenia paranormalne podświadomie unikają takich zjawisk, ponieważ nie chcą ich doświadczać. Z drugiej strony ludzie, którzy wierzą w takie wydarzenia, pragną je zobaczyć. Schmeidler zamieniła tę myśl w hipotezę, którą nazwała efektem owcy i kozy, w którym sceptycy są upartymi kozłami, a wierzący – potulnymi owcami. W 2015 roku psycholodzy Lance Storm z Uniwersytetu Adelajdzkiego w Australii i Patrizio Tressoldi z Uniwersytetu Padewskiego we Włoszech zaktualizowali metaanalizę kóz i owiec – odszukali wszystkie opublikowane eksperymenty z wymuszonym wyborem związane z efektem kóz i owiec przeprowadzone po metaanalizie Lawrence’a z 1993 roku i znaleźli czterdzieści dziewięć dodatkowych badań zgłoszonych przez czterdziestu trzech badaczy. Ogólny wynik ponownie potwierdził efekt kóz i owiec ilorazem szans rzędu dwanaście milionów do jednego. Podsumowując, wiara ma wpływ na wydajność zjawisk parapsychicznych. Innymi słowy, jeżeli nie wierzysz w szeroko rozumiane nadprzyrodzone zdolności umysłu, to nie ma dla ciebie tych zdolności. Jesteś sceptykiem-kozłem. Jeżeli wierzysz, to będziesz ich szukał i doświadczał. Jesteś owcą¹.

Jeżeli jesteś kozłem, nie przychodź do mnie. Szkoda naszego czasu. Ale jeżeli jesteś owcą, zapraszam do wspólnej wędrówki.

------------------------------------------------------------------------

¹ D. Radin, _Prawdziwa magia_, Wrocław 2020.RESTART

Jest wrzesień 1990 roku. Mam dwadzieścia siedem lat. Leżę w swoim łóżku na warszawskiej Saskiej Kępie, w bloku na ósmym piętrze. Za oknem piękne błękitne niebo. Myślę: __ „Jak to się stało? Jak to się stało, że znowu jestem w ciągu?”. __ Przecież ten poprzedni raz miał być ostatnim. A stał się tym poprzednim. Jak zawsze. Nie piłem już przecież miesiąc. Liczyłem każdy dzień. Nie chciałem pić. To już tak będzie. Tyle prób. Tyle przysiąg. Tyle bólu. Tyle poniewierania. Już tak będzie. Zawsze. Z tego się nie wychodzi. Jak w _Pętli_ Hłaski.

Patrzę na niebo. Ósme piętro, otwarte okno. Łóżko jest pod oknem. Staję na łóżku. Jeden krok na parapet, potem drugi w nicość i to wszystko się skończy. Nie ma innej drogi. Taki piękny dzień. Nikt nie jest w stanie mi pomóc. Bierze mnie na wymioty. Odwracam się. Idę do łazienki. Klękam przed kiblem. Torsje. Rzygam jakąś pianą. Tam już nic nie ma. Nie mogę już wlać tam nawet wody. Organizm nic już nie przyjmuje. Piję krople miętowe z wodą. Próbuję utrzymać to w żołądku. Patrzę w lustro. Pluję w tę twarz, której nienawidzę. Przekrwione oczy. Puste. Płaczę. Z tego się nie wychodzi. Wracam do pokoju. Taka myśl: „Może mama?”. Idę do niej, mówię, że nie daję rady, płaczę. Siedzimy obok siebie na łóżku. Ona też płacze. Koszmar się powtarza. Nie potrafiła pomóc mojemu ojcu. Tak samo jest bezradna przy mnie. Siedzimy obok siebie, płacząc.DZIECIŃSTWO I TRAUMY

Urodziłem się 24 czerwca 1963 roku w szpitalu na Solcu w Warszawie. Mama mówi, że podczas porodu słyszała odgłosy obchodów nocy świętojańskiej. Na Wiśle puszczano wianki, a szpital był nieopodal. Mieszkaliśmy wtedy przy ulicy Foksal numer trzynaście. W centrum Warszawy. W starej kamienicy, do której wchodziło się przez chłodną bramę i podwórko studnię, z obowiązkowym metalowym trzepakiem, na klatkę schodową i trzecie piętro bez windy. W ogromnym mieszkaniu mieszkało kilka rodzin. Nam przypadły dwa pokoje i długi przedpokój, w którym znajdowała się kuchnia. Była to dawna służbówka. Na podłodze drewniana, ruchoma klepka, którą szorowało się na mokro szczotką ryżową na kiju lub od czasu do czasu „wiórkowało” metalowymi wiórkami. Inne pokoje zamieszkiwali jacyś ludzie, których nie bardzo pamiętam. Toaleta i łazienka były wspólne dla wszystkich mieszkańców, do których się wchodziło z ogólnodostępnego korytarza. Ciekawe, że nie pamiętam, jak wyglądały. Mieszkaliśmy tam do mojego siódmego roku życia. Pamiętam wdrapywanie się po skrzypiących drewnianych schodach, co dla malucha, jakim byłem, nie było łatwe. Dla mojej mamy pewnie też nie. Oprócz mnie miała jeszcze starszą ode mnie o trzy lata córkę. Mój ojciec był dziennikarzem w Polskiej Agencji Prasowej. Czerwonym dziennikarzem. Innych wtedy w Polsce nie było. Jakoś w rok po moim urodzeniu wyjechaliśmy na placówkę do Moskwy. I tam, z krótkimi wakacyjnymi przerwami, przeżyłem pierwszych sześć lat życia. Tam też mój ojciec nabierał rozpędu w swoich uzależnieniach. Głównie alkoholowym. Chociaż trudno tu nie wspomnieć także o nikotynie. Obydwoje rodzice palili papierosy. Palili zawsze i wszędzie, nie zwracając uwagi na naszą, dzieci, obecność. To była wtedy norma. Palono w domu, w samochodzie i w kawiarni. Wszędzie czuło się dym. Wdychaliśmy go jak tlen. Obydwoje z siostrą oczywiście staliśmy się później palaczami.

Co pamiętam z tego czasu, a co zaważyło na całej mojej alkoholowej przyszłości? Traumy. Porzucenie. Przemoc fizyczną i psychiczną. Walkę ze starszą siostrą. Awantury i kłótnie rodziców. Pijackie ekscesy ojca. Posłanie mnie do szkoły, kiedy byłem absolutnie do tego niedojrzały.

I tutaj ważne dla mnie zastrzeżenie. Ta książka nie jest o tym, jacy źli byli moi rodzice, rodzeństwo czy dalsza rodzina. Nie jest o obwinianiu. Jest o historii rodzinnej traumy, wejściu w rolę ofiary, jej wpływie na moje dalsze losy, ale głównie o tym, że można z tego wyjść. Odnaleźć życiową prawdę i wrócić do samoświadomego, szczęśliwego życia. Wszystko, co tu opisuję, jest moim subiektywnym odbiorem rzeczywistości. Moja pamięć jest także subiektywna. Piszę, jak pamiętam i jak, według mnie, czułem się z tym, co mnie spotykało. Nie obwiniam. Gdyby moi rodzice i siostra mogli postępować inaczej, toby tak zrobili. Nie mieli wyboru, bo ich historie były takie, jakie były. Wszyscy staliśmy się ofiarami koszmaru i traumy wojny. Chociaż my urodziliśmy się już wiele lat po jej zakończeniu. Czy mam za to obwiniać naszych zachodnich i wschodnich sąsiadów? Też nie. Oni też robili rzeczy nieświadomie. Straszne, ale _wybaczcie im, bo nie wiedzą, co czynią_. Gdyby mieli świadomy kontakt ze swoim prawdziwym jestestwem-miłością, historia nigdy by tak nie wyglądała. Ale nawet dziś od dziewięćdziesięciu pięciu do dziewięćdziesięciu ośmiu procent ludzkości żyje nieświadomie, identyfikując swoje „ja” z ciałem i umysłem, zbiorową nieświadomością i żyjąc w separacji od prawdy o sobie. Duchowej prawdy. A więc książka ta jest o tym, jak można powrócić do samoświadomego życia z najgłębszego piekła wielopokoleniowej traumy. O mnie. A nie o oskarżaniu istot podobnych do mnie, które może nie miały tej szansy, jaką ja dostałem i wykorzystałem. Szansy powrotu do świadomego siebie. Opisuję historię swojego życia i fakty, tak jak je pamiętam, przeżywam i interpretuję. Nie szukam sprawców. Życie na tej dziwnej planecie jest sprawcą, ale jest też w naszych czasach szansą.

Więc co pamiętam? Gdy mam kilka miesięcy, w 1964 roku wyjeżdżamy na placówkę do Moskwy. Mieszkamy w budynku dla inostranców, czyli pracowników zagranicznych placówek w Moskwie. Przy ulicy Leninskij prospekt. Blok jest czteropiętrowy. Z czerwonej cegły. Zajmujemy trzypokojowe mieszkanie na drugim piętrze. Pamiętam czas wspólnie spędzany z matką. Mama szyła jakieś ubrania dla znajomych. Hobbistycznie. Ja jej towarzyszyłem. Wtedy nauczyłem się szyć na maszynie elektrycznej. Wycinaliśmy wykroje z magazynu „Burda”. __ Mama dużo paliła, a ja usłyszałem, że palenie jest niezdrowe dla serca, i prosiłem ją, żeby nie paliła. Jest to nawet nagrane na taśmie magnetofonu szpulowego, jak mówię: „Mamo, nie pal tyle papierosów”. Pamiętam sen: poszliśmy z mamą do lekarza, który miał ocenić stan jej zdrowia. Lekarz wyjął jej serce z klatki piersiowej jakimś narzędziem podobnym do łyżki. Po czym przyjrzał się mu i mówiąc: „Z tego już nic nie będzie”, przeciął je tą łyżką na pół. Moja rozpacz była ogromna. Dlaczego to zrobił? Przecież jeszcze działało. Mógł włożyć je z powrotem. Łkałem zdruzgotany. To był ważny sen. Sen o utracie serca. Do dziś się zastanawiam, czego utratę symbolizował? Miłości matki? Mojej miłości? Poczucia bezpieczeństwa? Więzi? Bycia usłyszanym? Mojego znaczenia dla innych? A może wszystkiego tego naraz?

Pamiętam imprezy alkoholowe. Dużo imprez. Zastawione stoły. Przygotowania. Pomagaliśmy z siostrą nakrywać do stołu. Żeby było ładnie i wszystko jak w restauracji. Mama była cudowną gospodynią, przygotowywała te przyjęcia na najwyższym poziomie. A potem harmider, śmiechy, głośne rozmowy i wszechobecny dym papierosowy. Tam, podobno, pierwszy raz zostałem przyłapany na kosztowaniu po kryjomu alkoholu. Opowiadane to było w rodzinie ze śmiechem. Miałem kilka lat.

I potem scena pierwsza: To przyjęcie. Ojciec kupował od Japończyków samochód marki Datsun. Był potem przez kilka lat jego dumą. Nie wiem, dlaczego my z mamą pojechaliśmy gdzieś i nie było nas na tym przyjęciu. Wróciliśmy późno. Drzwi były otwarte. Gdy weszliśmy do mieszkania, światła były zapalone, ale nikogo nie było w środku. Moją uwagę zwróciła świeczka wisząca w kandelabrze na ścianie, pod nią była mata słomiana, taka makata ze słomy, i ta mata była opalona. Na stole panował bałagan. Wtedy mama tak jakby uświadomiła sobie coś. Krzyknęła do mnie i siostry, żebyśmy zostali, a sama wybiegła z mieszkania. Instynktownie pobiegłem za nią. Zbiegłem z drugiego piętra i wypadłem na dwór. Mama biegła w stronę posterunku rosyjskiego milicjanta, który pilnował posesji dla zagranicznych dyplomatów, czyli czteropiętrowego bloku, w którym mieszkaliśmy. Milicjant nie był sam. Zobaczyłem, że się z kimś przepycha. Ledwo trzymający się na nogach pijany ojciec starał się walczyć z tym funkcjonariuszem. Kiedy ten, broniąc się, lekko go odpychał, ojciec bezwładnie przewracał się na chodnik, cały zakrwawiony. Moje przerażenie było nie do opisania. Dalej niewiele pamiętam. Wiem, że stało się to, co zwykle w takich sytuacjach. Mama zostawała, żeby zaopiekować się ojcem, a my lądowaliśmy u jakichś sąsiadów. Bałem się o mamę. Czułem się przerażony, samotny i porzucony. Pamiętam tę noc. Nie spałem. Znajomi rodziców wzięli mnie do swojego łóżka. Leżałem między nimi przykryty kołdrą. Było mi strasznie gorąco. Ale nic nie mówiłem. Leżałem zaciśnięty, sparaliżowany strachem. Bałem się ruszyć. Siostra spała w drugim łóżku. Pamiętam to wyraźnie do dziś.

Wróciliśmy do domu. Ojciec spał cały dzień. Pamiętam, jak patrzyłem na niego, przechodząc koło łóżka, na jego białą, nieogoloną twarz ze strupami po wczorajszej „walce”. Jak był przerażająco obcy. Chyba już nigdy nie wróciło do mnie zaufanie do niego.

Scena druga: spacer z ojcem dookoła naszego bloku. Ojciec znalazł gumowego pingwinka. Obok leżał papierowy karton. Wymyślił „fajną” zabawę. Przykrył pingwinka kartonem, mówiąc, że to jest jego domek. Po czym wyjął zapalniczkę, podpalił ten domek i gdy już płomienie objęły karton, krzyczał niby pingwinkowym głosem: „Ratunku! Pomocy! Palę się!”, i się śmiał. Pamiętam, że strasznie płakałem. Nie rozumiałem, czemu tata jest taki okrutny. Dla mnie, kilkulatka, ten pingwinek był żywy, naprawdę ginął w pożarze. To było kolejne traumatyczne dla mnie przeżycie, oddalające mnie od ojca, który miał mi zapewnić poczucie bezpieczeństwa, a stał się w moich oczach potworem. Dziś podejrzewam, że odreagowywał jakąś scenę z powstania warszawskiego, które przeżył jako czternastolatek, chowając się ze swoją niedojrzałą emocjonalnie matką po piwnicach. Jego ojciec zmarł na gruźlicę na rok przed rozpoczęciem wojny. Ale moja trauma jest traumą. Wtedy ślad został zapisany.

Oczywiście były też przyjemne momenty. Zabawy, jazda na sankach. Moskiewskie zimy, zaspy trzy razy wyższe niż ja wtedy. Ale ja pamiętam najbardziej to, co złe. Było zdecydowanie mocniejsze. Zaciskające. Zamrażające. Pamiętam to uczucie w ciele. Zimno na karku. Jakieś skamienienie.

Scena trzecia: wakacje u babci w Polsce, matki ojca. Była to osoba znerwicowana. Mieszkała wraz z mężem, ojczymem mojego ojca, i moją prababcią w trzypokojowym mieszkaniu w Annopolu nad Wisłą. Przyszywany dziadek był inżynierem. Pracował jako sztygar w kopalni fosforytów. Bardzo go lubiłem. Był spokojny, jowialny, z poczuciem humoru. Tego dnia nie było go w domu. Nadciągnęła burza. Burza, jakiej nigdy przedtem ani potem nie widziałem. Było lato, a w jednej chwili na dworze zrobiło się ciemno. Zaczął wiać porywisty wiatr. Babcia ledwo mogła zamknąć okna. Drzewa na dworze się łamały. Zaczął padać grad. Pioruny waliły jeden za drugim. Ciągła kanonada. Było czarno, przeraźliwie i wył wiatr. Babcia wpadła w histerię i stojąc nade mną, wrzeszczała: „To przez ciebie, antychryście, będzie koniec świata”. Przerażony uciekłem do toalety. I siedziałem tam sam, łkając i powtarzając wszystkie znane mi modlitwy do Boga, który niszczył właśnie świat, będąc pewnym, że zginiemy. I to przeze mnie. Bo byłem zły. Nie wiedziałem czemu. Ale było to pewne. Miałem ze cztery lata.

Scena czwarta: rodzice zdecydowali, że poślą mnie do rosyjskiej szkoły, gdy miałem sześć lat. Do dziś zupełnie nie rozumiem ich bezwzględności w stosunku do mnie wtedy. Byłem zupełnie niedojrzały do opuszczenia domu, do bycia z innymi dziećmi odseparowanym od rodziców. Moje przerażenie i niezrozumienie tych sytuacji było ekstremalne. Nic nie pamiętam z tej szkoły oprócz lęku, przerażenia, dysocjacji. Przez pewien czas udawało mi się uciekać z zajęć z powrotem do domu. Natomiast kiedy się zorientowałem, że matka i tak tam mnie odprowadzi, to uciekałem ze szkoły i chowałem się na ostatnim piętrze naszej klatki schodowej. Tam przeczekiwałem czas lekcji. Nie wiem, ile to trwało. W ogóle niewiele pamiętam z tamtego okresu. Potem powrót do Warszawy na Foksal. Tam też jakaś szkoła podstawowa, której również nie pamiętam. Przypominam sobie przez mgłę zabawy na gruzach zawalonych kamienic oraz zapach i szum dalekopisów Polskiej Agencji Prasowej. Tam pracowali rodzice. Gdy przesiadywałem godzinami u mamy, pisałem swoje „wiadomości ze świata”. Najczęściej o lądowaniu UFO. Z Foksal do ówczesnej siedziby PAP przy dzisiejszym rondzie ONZ było jakieś sto, może dwieście metrów.

Scena piąta: moje ciało leży na podłodze mieszkania przy Foksal. Patrzę na nie zdysocjowany. Jest bite. Jestem przekonany, że nie przeżyję. Wiem, że ojciec miał nieleczone PTSD (zespół stresu pourazowego) i jego ataki furii tak naprawdę były poza jego kontrolą. Nie zmienia to faktu, że moje dzieciństwo zostało naznaczone traumą. Do dziś pamiętam zapach drewnianej zakurzonej podłogi, gdy leżałem wciśnięty pod szafę (kiedyś szafy miały nóżki), skąd, miałem nadzieję, ojciec nie zdoła mnie wyciągnąć.

Scena szósta: odjeżdżamy spod bloku, w którym mieszkaliśmy w Moskwie. Wracamy do Polski. Patrzę zapłakany przez szybę samochodu na balkon naszego mieszkania. Stoi tam zostawiony przez ojca mój metalowy samochód na pedały. Moja ulubiona zabawka. Nie rozumiałem dlaczego. Nasze rzeczy, meble, cały dobytek były wysyłane do kraju w dużym kontenerze. Natomiast ojciec uparł się, że ten samochód się „nie zmieści”. Nie było to prawdą. Wiedziałem o tym. Dlaczego to zrobił? Nie wiem. Ale czułem się wtedy tak strasznie nieważny. Moje potrzeby były niesłyszane. Do dziś go widzę na tym balkonie. Niebieski z czerwonym siedzeniem i białą kierownicą. Dziś mam swoje dzieci i nie pojmuję…

W roku 1970 przeprowadzamy się na Saską Kępę. Ojciec nadal pije. Czasami, kiedy wracał pijany w nocy, budził nas i „sprawdzał lekcje”. Przepytywał i wściekał się. „Już ja zrobię z wami porządek!” _–_ wrzeszczał. Traumę szkolną mam do dziś. „Dzięki” niemu i systemowi szkolnemu. W szkole niektórzy nauczyciele też byli przemocowi. Wyniki w nauce miałem kiepskie. „Zdolny, ale leniwy”. A ja po prostu cały czas byłem przerażony. Miałem już swoje PTSD. Teraz widzę to wyraźnie. Przez ojca i siostrę byłem często zawstydzany, przezywany, wyszydzany. Odwdzięczałem się siostrze tym samym. Zakorzeniony wstyd był kolejnym otrzymanym „darem”. W przemocowej, dysfunkcyjnej rodzinie schemat kata i ofiary idzie od najsilniejszego w dół. Ofiary silniejszych stają się katami dla słabszych. Ojciec odreagowywał na nas wszystkich. Matka na dzieciach. Siostra na mnie. A ja na kocie.

Scena siódma: budzą mnie wrzaski i brzęk tłuczonych szyb. Pijany ojciec bije się z wujem. Wybiegam z pokoju na zasypaną szkłem podłogę przedpokoju. Zakrwawiony ojciec stoi w drzwiach kuchni za stłuczoną szybą. Błagam go, żeby się uspokoił. Szlocham przerażony. Odpowiada pijackim tonem: „Nie”. Znowu lądujemy z siostrą u sąsiadów. Mama oczywiście zajmuje się ojcem, a nie nami. Porzucenie, samotność, przerażenie. Kolejna trauma do kolekcji.

Było tego o wiele więcej. Taki fundament. Poprowadził mnie do osobowości borderline, nałogowego uciekania od siebie i całej dalszej mojej historii. Ale dzięki niemu jestem też tu, gdzie jestem dziś. Bez tego fundamentu nie byłoby przesłania nadziei, które niosę wszystkim uzależnionym. I nie tylko uzależnionym.MŁODOŚĆ

Gdy mam trzynaście lat, wyjeżdżamy na kolejną placówkę, tym razem do Belgradu. Dawnej Jugosławii. Niby kraj komunistyczny. Rządzi Josip Broz Tito. Ale w porównaniu z Polską to raj. Jugosłowianie mogą wyjeżdżać na Zachód do pracy. W sklepach jest wszystko, nie to, co w Polsce.

Trafiłem do rosyjskiej szkoły. W tamtych czasach wszystkie dzieci dyplomatów, dziennikarzy itp. z krajów zza żelaznej kurtyny musiały chodzić do szkół rosyjskich, a właściwie radzieckich. Z językiem nie miałem problemów. W szkole poziom był bardzo niski, więc nie za bardzo musiałem się uczyć. Natomiast życie pozaszkolne oferowało wiele nowych możliwości. Byliśmy nietykalni jako dzieci osób związanych z ambasadą jakiegokolwiek kraju. Szybko więc zorientowaliśmy się, że jesteśmy, można powiedzieć, ponad prawem. Mówię „my”, bo było tam trochę dzieci Polaków.

Pamiętam, jak po niedzielnych spotkaniach młodzieży w ambasadzie wszyscy szliśmy do knajpy na piwo. Było wesoło i hałaśliwie. Miałem wtedy może piętnaście lat. Nikt na mój wiek nie zwracał uwagi. Zaprzyjaźniłem się z Piotrem. Po krótkim czasie staliśmy się nierozłączni. Podziwiałem jego zamiłowanie do modelarstwa. Miał dużą wiedzę na temat lotnictwa z czasów drugiej wojny światowej. Sklejał i malował modele samolotów. Poza tym mieliśmy podobne poczucie humoru, poglądy na świat i mogliśmy na siebie liczyć. W tym czasie właśnie, na koloniach zimowych, po raz pierwszy z Piotrem spróbowaliśmy alkoholu. Kiedy wypiłem pierwsze pół szklanki wina, po chwili poczułem się jak nigdy przedtem. Świat wydawał mi się przyjazny. A ja poczułem, że jestem w porządku. Po raz pierwszy w życiu. Dopamina, której produkcję w moim układzie nerwowym uruchomił alkohol, a której miałem ogromny niedobór, spowodowała tę cudowną dla mnie przemianę.

Już wtedy wiedziałem, że będę używał alkoholu do tego, żeby powtarzać ten stan. Chciałem czuć się tak zawsze. Wiedziałem, że mój ojciec jest alkoholikiem. Ale ja w swojej naiwności myślałem, że będę potrafił pić tylko trochę. Na koloniach pili, jak mi się wydawało, wszyscy – Polacy, Rosjanie, Czesi, Słowacy, cały „obóz socjalistyczny”. (Nie pili Niemcy wschodni). Piła nasza opiekunka, nauczycielka matematyki. Kiedyś w nocy przyszła do nas pożyczyć butelkę wina. Oddała honorowo. Wydawało mi się, że alkohol i papierosy to taka życiowa norma. Po miesiącu od zapalenia pierwszego papierosa paliłem już nałogowo. Bardzo szybko alkohol stał się nieodzownym kompanem mojego życia towarzyskiego. Było go coraz więcej i niezauważalnie dla mnie stał się niezbędny. Nie przykładałem się do nauki. Wiedziałem, że by nie zdać do następnej klasy w tym radzieckim systemie, musiałbym naprawdę się postarać. Zaczęły się wagary. Czasem picie od rana.

Scena ósma: raz na miesiąc ojciec wzywał nas po kolei, mnie i siostrę, do swojego gabinetu. Niby żeby wypłacić nam kieszonkowe, ale często, gdy był pijany, przekształcało się to w koszmar. Kazał przynosić ze sobą dzienniczek szkolny i rozpoczynał tyradę na temat mojej nieprzydatności do niczego. Z jego pełnych jadu monologów dowiadywałem się, jaki jestem beznadziejny. Słyszałem, że nadaję się tylko do łopaty, a nawet na tym stanowisku nie wróży mi kariery. Te wizyty bardzo się czasami przeciągały i przemoc psychiczna, jakiej tam doznawałem, była druzgocąca. Siedziałem zapłakany, wychodziłem zdruzgotany, przekonany o swojej bezwartościowości.

Alkohol zawsze pomagał szybko poczuć się „lepiej”. Zaczęły się ryzykowne zachowania. Szukałem adrenaliny. Powtarzałem traumę. Kiedyś w nocy po alkoholu wleźliśmy z Piotrkiem na pylon budowanego linowego mostu kolejowego w Belgradzie. Jeździłem pijany motocyklem po deptaku pełnym ludzi nad rzeką Sawą. Właziliśmy po starych murach fortyfikacyjnych na starówce Belgradzkiej, na szczyt. Pamiętam, jak na samej górze trafiłem na obluzowane kamienie, które zaczęły spadać. Ręce i nogi odmawiały mi posłuszeństwa. W myślach żegnałem się z życiem. Pamiętam uczucie żalu, że to tak szybko się kończy, to moje życie. Jakimś szczęśliwym trafem nie spadłem. Był też skok do wezbranego Dunaju w ubraniu. Ot tak, żeby postawić na swoim, bo Piotrek obejmował moją dziewczynę. Powiedziałem, że jak nie przestaną, to skoczę. Śmiali się. Po chwili, jak się wynurzyłem, zobaczyłem ich przerażone oczy. Wdrapałem się z powrotem. Było od razu głęboko, a ja nie umiałem pływać. Miałem szczęście, że nurt mnie nie porwał. Potem już w towarzystwie budziłem respekt. Inni wiedzieli, że jestem szalony. A ja wcale taki nie byłem. Po prostu nieświadomie odreagowywałem, bo alkohol znosił poczucie rzeczywistości i strach.

Pamiętam też samotne wagarowanie i chodzenie po Belgradzie. Czasem brałem rower i mówiłem, że jadę do szkoły, ale jeździłem po ciepłym, słonecznym mieście. Często chodziłem po parkach lub nad rzeką. Już wtedy lubiłem kontemplować przyrodę. Czułem spokój pośród drzew i nad wodą. Pamiętam też to uczucie smutku i samotności podczas tych wędrówek, takie jakieś nostalgiczne. Lubiłem je. Albo przyzwyczaiłem się do nich. Były dla mnie może naturalne. Nie wiem.

Po latach uświadomiłem sobie, jak brakowało mi wtedy ojca. Takiego ojca przyjaciela. Pięknie by było pochodzić z nim po tych parkach. Jedyny czas, jaki spędzaliśmy razem, to był czas wakacji i wyjazdów w góry lub na Mazury. Do dziś lubię wędrować po Tatrach, które były ulubionym miejscem spędzania czasu mojego ojca w młodości. W jego czasach studenckich. Tam, w Belgradzie, uczyłem się mojej samotności. Wiele godzin spędzałem w moim pokoju, czytając książki Sienkiewicza: _Trylogię_, _W_ _pustyni i_ _w_ _puszczy_, _Quo vadis_ lub Karola Maya: _Winnetou_, _Old Shatterhand_, _Skarb w_ _Srebrnym Jeziorze_, Alfreda Szklarskiego cykl powieści o Tomku Wilmowskim, _Tytusa Romka i_ _A’tomka_ Papcia Chmiela. Czytałem też dużo po serbsku, krótkich zeszytów z opowieściami z Dzikiego Zachodu – Doc __ Holliday, Wyatt Earp – albo też komiksów, często opowiadających o Dzikim Zachodzie. Miałem bujną wyobraźnię. Wsiąkałem emocjonalnie w czytane historie, oglądane obrazki. Zawsze temat odwagi, przyjaźni i poświęcenia w imię ideałów bardzo mnie poruszał. Byłem tam. Czułem to. To był i nadal jest piękny dar. Może powiązany z dysocjowaniem? Nie wiem. Na kursie talentów prowadzonym przez Annę Migdał-Szalankiewicz dowiedziałem się, że każdy talent zbudowany jest na zranieniu. Więc może i to?

Po czterech latach nadszedł czas powrotu do Polski. Zaczęliśmy wtedy z Piotrkiem chodzić na taką dziwną ulicę w Belgradzie, nie pamiętam, jak się nazywała. W każdym razie byli tam narkomani. Nie wiem, co brali, na pewno heroinę, bo widzieliśmy strzykawki, ale wiem, że budzili nasze zainteresowanie, rozmawialiśmy o tym, że ciekawie by było spróbować jakiegoś narkotyku. Piotrek bardzo chciał przeżyć jakiś odlotowy stan. Ja byłem bardziej sceptycznie nastawiony. Trochę się bałem. Słyszałem już coś na temat śmiertelnego zagrożenia, jakie niosą ze sobą narkotyki. Ale staliśmy się z Piotrkiem nierozłączni, to była prawdziwa przyjaźń, więc się zastanawiałem. Na szczęście ja wyjechałem. Na nieszczęście Piotrka – on został i spróbował. Spotykałem się z nim jeszcze, kiedy wrócił do Polski. Był heroinistą. Po kilku spotkaniach, kiedy zobaczyłem, że naciąga mnie na pieniądze, zerwałem z nim kontakt. Po jakimś czasie zdzwoniliśmy się z jego bratem, spytałem: „Co u Piotrka?” i usłyszałem: „Nic u Piotrka. Piotrek nie żyje”. Byłem wstrząśnięty. Może dlatego nigdy nie tknąłem narkotyków.

Jeszcze jedno ciekawe spostrzeżenie z pobytu w Belgradzie. Wiosną czy latem – nie pamiętam – był tam okres codziennych popołudniowych burz. Mieliśmy zadaszony taras na piętrze, obrośnięty krzewami winorośli i często z siostrą siedzieliśmy na nim, licząc czas między błyskiem a grzmotem, żeby dowiedzieć się, jak daleko od nas uderzył piorun. Nagrywaliśmy też na magnetofon efekty dźwiękowe, czyli grzmoty. Jakoś szybko moja trauma związana z burzą w Annopolu zelżała, a potem odeszła. Polubiłem burze i do dziś je lubię.

Drugą dobrą rzeczą był mój pierwszy kontakt z chorwackim wybrzeżem i morzem. Pokochałem ten klimat od początku: cykady, ciepłe, czyste morze i nurkowanie. Tam nauczyłem się pływać. Najpierw z płetwami, maską i rurką, potem bez. Do dziś mam maskę do nurkowania, dobrej jakości, z podwójnym szkłem (w latach siedemdziesiątych!!!), którą w pijanym pewnie stanie, w przypływie szczodrości, kupił mi ojciec w Budvie.LICEUM

Powrót do Polski był trudnym czasem. Po pierwsze, musiałem pożegnać się z moją wyjątkowością bycia „dzieckiem z ambasady”. Kimś poza prawem. Teraz widzę, że sam ten status dawał mi sztuczne poczucie ważności i wartości. Tutaj musiałem wrócić do szeregu. I okazało się, że w tym szeregu moje miejsce jest na szarym końcu. Kiedy mama zapisała mnie do liceum o bardzo wysokim poziomie edukacji, okazało się, że moje braki w nauczaniu są ogromne. Od samego początku czułem się tam obco i miałem poczucie bycia gorszym, związane z moimi lukami w wykształceniu. Po pierwszym półroczu, okraszonym wieloma ocenami niedostatecznymi, uznałem, że nie dam rady i że nie mam się co wysilać. W związku z tym skupiłem się na ucieczce w alkohol. Towarzystwo znalazłem bardzo szybko. I w tym towarzystwie byłem lubiany oraz szanowany za moją „mocną głowę”. Piłem więc „dużo, ale za to często”, jak powiedział lata później o sobie mój pacjent.

Ciekawym symptomem mojej traumy szkolnej, myślę, że zaimplantowanej mi przez ojca, było to, że nawet kiedy bardzo się postarałem i nauczyłem materiału na klasówkę, to i tak zadanie wykonywałem w taki sposób, że było niezaliczane. Miałem korepetycje z matematyki i fizyki. I mój korepetytor przerabiał ze mną materiał do klasówki i ja te zadania umiałem rozwiązywać. Jednak gdy szedłem na klasówkę, dostawałem pałę. Po prostu moja podświadomość kierowała mną w ten sposób, że realizowałem przepowiednie mojego ojca. Potem już uwewnętrznione przeze mnie. Sam myślałem o sobie, że jestem głąbem. I było to bardzo silne przekonanie.

To ciekawe, że dziś, mając sześćdziesiąt jeden lat, biorę lekcje angielskiego i mój nauczyciel zrezygnował z pracy z podręcznikiem w moim przypadku. Stwierdził, że kiedy prowadzę z nim konwersacje, to mój język jest dosyć potoczysty, lecz kiedy mam rozwiązać gramatyczne zadanie z podręcznika, zacinam się i nie potrafię tego zrobić. W późniejszym rozdziale o traumie przyjrzymy się temu uważniej. Tak więc nie zdałem do trzeciej klasy. Szkoła dała mi drugą szansę, ale w połowie roku szkolnego zostałem karnie usunięty z liceum za demoralizację klasy.

Na moje szczęście przeniesiono mnie do liceum o niższych wymaganiach i tam dałem radę. Tutaj duża zasługa mojej mamy, która bardzo mi pomogła, motywując mnie do pracy, znajdując korepetytorów itp. Na maturę z języka polskiego jechałem z „dołka” milicyjnego, ponieważ poprzedniego dnia upiłem się i szwendałem po ulicy, a był stan wojenny. Zgarnęli mnie do suki. Ja oczywiście się stawiałem, więc spałowali mnie tak, że jak już wróciłem do domu i zdjąłem spodnie, to całe pośladki i uda miałem czarne od siniaków. Miałem siedzieć czterdzieści osiem godzin, ale kapitan, który mnie przesłuchiwał, następnego dnia zlitował się i puścił mnie ze względu na maturę.

Zdałem ją. Z problemami, ale zdałem. Złożyłem papiery na slawistykę, ale nie pojawiłem się na egzaminach wstępnych. Byłem przekonany, że się nie dostanę. Kontynuowałem już wtedy nałogowe picie, więc potrzebowałem na nie pieniędzy. Poszedłem do pracy. Były to czasy strajków, powstania „Solidarności” i stanu wojennego. I na końcu wygranych wyborów. Pamiętam nadzieje, jakie niósł ze sobą ten czas. Oczywiście byłem za „Solidarnością”. Mimo swojej rodzinnej historii wcale nie byłem prosowiecki. Lektura _Trylogii_ Sienkiewicza, _Archipelagu Gułag_ Sołżenicyna, _Folwarku zwierzęcego_ Orwella i widok różnic między Wschodem i Zachodem Europy postawiły mnie w odpowiednim miejscu. Za wolnością.

Trzynasty grudnia 1981 roku był przygnębiający. Natychmiast pobiegłem do znajomych mieszkających w akademiku i zastanawialiśmy się, co dalej. Był strach, ale nie było przygnębienia. Rozwieszanie ulotek, w które zaopatrzono nas w tymże akademiku. Pierwszą przykleiliśmy w autobusie miejskim. Ale mieliśmy zły klej – butapren. Kto pamięta, ten wie, jak on śmierdział. Po „dyskretnym” przyklejeniu ulotki do szyby zobaczyliśmy zwrócone na nas trzech oczy wszystkich osób stojących w pobliżu. Prysnęliśmy na najbliższym przystanku gdzie pieprz rośnie. Potem chodziłem na wszystkie tak zwane „mecze”, czyli wolnościowe marsze rocznicowe – 1, 3 maja i wszystkie inne.

Któregoś razu moja mama zobaczyła z okna budynku Polskiej Agencji Prasowej, jak przebiegam przez ostrzeliwany gazami przez ZOMO Nowy Świat. Do gazu przyzwyczailiśmy się szybko. Wystarczyło nie trzeć oczu, o czym poinformowała nas obsługa karetki pogotowia jadąca pomału między nami. Pamiętam ten dreszcz, kiedy na placu Zamkowym stałem w tłumie protestujących i skandowaliśmy do ZOMO-wców: „Chodźcie z nami. Jesteście Polakami”. Było wzniośle. Ucieczki przed działkami wodnymi z farbowaną wodą. Śpiewy przy krzyżach z kwiatów przy kościele św. Anny lub na placu Zwycięstwa. Słuchanie piosenek przemycanych od internowanych i powielanych na taśmach. Nadal mam książkę z tekstami Jacka Kaczmarskiego wydrukowaną na powielaczu. _Mury_ i wiele innych piosenek z tego czasu znam do dziś na pamięć. Śpiewaliśmy je wszyscy, pijąc, niestety, alkohol.

Po wyborach była ogromna nadzieja i kilka lat wiary w przemianę… A potem, o zgrozo, to samo, co opisywał Sienkiewicz w _Panu Wołodyjowskim_. Ogromny zawód. Ale pamiętam te wzniosłe uczucia. Tę wiarę, że prawdziwość zwycięży. Tak naprawdę, że Miłość zwycięży. Że będzie sprawiedliwie. I stało się to samo, co w mojej rodzinie. Po chwili nadziei wróciło to, co chore… W tym czasie wszyscy dużo piliśmy. Pędziliśmy bimber. Polak potrafi.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij