- promocja
Prawie jak w domu - ebook
Prawie jak w domu - ebook
Ten dom skrywa znacznie więcej niż tylko wspomnienia.
Powroty bywają trudne. Dla Very powrót oznacza przyjazd do Domu Crowdera – miejsca, w którym się wychowała, które przez wiele lat stanowiło jej bezpieczną przystań i w którym jej ojciec – seryjny morderca, który został aresztowany, kiedy miała trzynaście lat – w piwnicy pozbawiał życia swoje ofiary.
Teraz, kiedy jej matka jest umierająca, Vera na nowo musi zmierzyć się z traumą z dzieciństwa. Na dodatek wśród rzeczy w domu znajduje skrawki notatek pisanych ręką ojca. Wie, że pochodzą z jego dziennika, jednak zeszyt zaginął dawno temu. Skąd się tu wzięły? Kto je podrzucił i dlaczego? A może – chociaż wydaje się to nieprawdopodobne – to dom próbuje jej coś przekazać?
Fundamenty owianego złą sławą Domu Crowdera wciąż jeszcze skrywają nieodkryte tajemnice. Vera musi stawić im czoła i przekonać się, jak głęboko sięga zgnilizna.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8371-496-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dom Crowdera wnikał w ziemię jak wilgotne powietrze w rozgrzaną skórę.
Vera przewidywała, że powrót do miejsca, w którym dorastała, będzie trudny. Niewiele brakowało, by wycofała się w ostatniej chwili, znajdując sobie idealną wymówkę: jestem tak bardzo zapracowana, że nie mam czasu patrzeć, jak umierasz.
Osłoniła teraz oczy rozprostowaną dłonią, próbując zmniejszyć ilość blasku bijącego od rozświetlonych słońcem szyb w oknie sypialni jej rodziców. Dłużej nie mogła czekać.
Podobnie jak jej matka.
Stała jedną stopą na trawniku, drugą na podjeździe, pocąc się, spięta do granic, jakby nawet stąd mogła dosłyszeć jęki konającej wewnątrz Daphne. Ten dom zbudowano jednak tak, by nie wpuszczał do środka wiatru i nie wypuszczał na zewnątrz żadnych dźwięków. Stał więc przed nią, czekając cierpliwie, aż wejdzie, i nie ujawniając swych sekretów niezależnie od tego, jak długo czy hardo na niego patrzyła.
Ojciec Very, Francis Crowder, zbudował ten dom na długo przed jej urodzeniem, tuż po poślubieniu matki. Zanim to wszystko zdążyło się wydarzyć, zanim wszyscy poznali jego nazwisko. Postawił go parą silnych rąk dokładnie pośrodku trawiastej działki i oto są: dwie kondygnacje nad poziomem ziemi i jedna wkopana w głąb. Wymurował go dla Daphne, by miała gdzie żyć i umrzeć, a ona – na co wszystko wskazywało – spełni jego życzenie.
Francis nie otrzyma szansy na skonanie we własnym domu.
To nie jest już możliwe.
Tylko ta konstatacja mogła skłonić Verę do powrotu tutaj, jeśli nie liczyć głosu potwornie schorowanej matki, która zadzwoniła i zaprosiła ją do siebie.
Właśnie dlatego stała tak długo przed Domem Crowdera, pozwalając, by późnowiosenna dusząca wilgoć wnikała głęboko w jej krtań. Posępny wygląd tej budowli łagodziła zieleń porastająca ją ze wszystkich stron. Jak okiem sięgnąć wszędzie zakwitły kwiaty, co zawsze działo się tuż przed nadejściem pełni lata, które niweczyło każde z dokonań wiosny. Powietrze było gęste od zapachów jaśminu, lilii i glicynii, oszałamiająco słodkich i tak intensywnych, że człowiek chciałby się w nie wgryźć. Vera czuła się tak, jakby próbowała oddychać świeżo wyciśniętym sokiem tryskającym bezlitośnie prosto w jej płuca, aby tam się umościć i zagnieździć na dobre. Pozostawanie na zewnątrz było dla niej niemal tak trudne jak przestąpienie progu.
Niemal.
Daphne nigdy wcześniej nie prosiła jej o przyjazd do domu. Ani razu przez te dwanaście lat. Vera powinna wiedzieć, że to oznacza, iż nie powinna robić sobie nadziei, lecz nie umiała wyzbyć się uczucia, które nabrzmiewało w jej sercu jak wrzód, po którego pęknięciu musi pozostać blizna.
Przyjechała do domu gnana nadzieją, ale nie przekroczy jego progu, dopóki się z niej nie otrząśnie. Nie mogła tam wejść obarczona takim brzemieniem.
W Domu Crowdera nadzieja była niczym kula u nogi.
Ściągnięto ją tutaj pod pozorem konieczności zrobienia porządków i towarzyszenia matce w ostatnich chwilach życia. Zyska szanse na wyprostowanie wszystkiego, dopiero gdy wywiąże się z tych zadań. Nie dokona jednak niczego, stercząc tutaj, jedną nogą na trawniku, drugą na podjeździe, oślepiana blaskiem słońca, z płucami wypełnionymi syropem.
Zmusiła się do zrobienia pierwszego kroku w kierunku domu, potem kolejnego. Trawa pod jej stopami była gęsta i sprężysta, poprzeplatana koniczyną, opita wodą z roztopów. Vera parła naprzód, zgniatając zieleń przy każdym stąpnięciu. Było to co krok łatwiejsze, ani się więc obejrzała i już stała na krawędzi werandy.
Od drewnianych stopni prowadzących na nią bił gryzący odór lepiku. Zbito je dopiero co z sekwojowych desek, w niczym nie przypominały więc białych schodów, które pamiętała sprzed dwunastu lat. Były takie inne od tych, które zrobił jej ojciec. Tamte poznała dokładnie dłońmi i stopami, tylną stroną ud, wiedziała, w którym miejscu Francis dotykał grubymi rękawicami desek, by uformować z nich kształt łączący drzwi wejściowe z trawnikiem od frontu.
Przyglądała się świeżemu drewnu, próbując dodać je do tego wszystkiego, o czym wiedziała wcześniej i co pozwalało jej zapomnieć o tak głupich pomysłach, jak wybaczenie czy powrót do domu. Daphne musiała się zarazić pomysłem zbudowania nowej werandy, przesiadując w także odnowionej niedawno szopie ogrodowej. Nowe schody oznaczały, że już od jakiegoś czasu była świadoma tego, co nieuchronnie nadchodzi. Naprawiała dom, by jej jedyna córka miała mniej problemów z jego sprzedaniem, po czym zadzwoniła do niej dosłownie w ostatnim momencie.
Vera zastanawiała się, czy robotnicy nie znaleźli czegoś podczas rozbierania starych schodów. Wydało się jej logiczne, że to, co pod nimi ukryła, musiało ulec zniszczeniu. Gdyby było inaczej, lokalne media trąbiłyby na prawo i lewo o odkryciu przedmiotów, które schowała tam przed tak wielu laty.
Media informowały przecież o każdej nowince, na którą trafiły.
Zapach świeżego drewna ofiarował jej to, czego teraz najbardziej potrzebowała: przypomnienie, jak się rzeczy naprawdę mają. Jak niemile była tutaj widziana, i to aż do tej chwili. Wdychała woń sekwoi, próbując wykrzesać z serca resztki nadziei, po czym przyglądała się bez cienia litości, jak zdychają, wijąc się w bólach, dopóki nie ostygną i nie znieruchomieją do reszty.
Tak należało postąpić: wyzbyć się nadziei, i to do cna. Tylko to mogła zrobić. Wiedziała przecież doskonale, że są uczucia, które w tym domu nie zdołają przeżyć.
Ciemna plama na nowiuteńkim drewnie okazała się lepka, przywarła do podeszwy buta, jakby chciała ściągnąć Verę na sam dół. Stając na najwyższym stopniu, pstryknęła palcami prawej dłoni – zrobiła to czterokrotnie, raz po raz. To był jej stary nawyk, dziecięcy tik, którego się wyzbyła, opuszczając dom. Zerknęła na rękę szczerze zdziwiona, zszokowana nawet tym pokazem zdrady, ale palce nie zamierzały za nic przepraszać. Pamiętały dobrze, co powinny robić, by poczuła się bezpieczna, pamiętały to z czasów, gdy była tak młoda, że poddała się przesądowi i nie robiła nic, by się od niego uwolnić. Wiedziały doskonale, że tylko dzięki tym czterem pstryknięciom zdołała stać się tym, kim obecnie jest.
Drzwi frontowe Domu Crowdera wyglądały na szczęście tak jak dawniej. To o nie opierał się ojciec, gdy budował ten dom, to one zamknęły się za nią, gdy wyjeżdżała stąd wiele lat temu. Miały barwę głębokiej ciemnej zieleni, wyposażono je w mosiężną gałkę i prostokątne okienko umiejscowione trzydzieści centymetrów powyżej poziomu jej oczu. Zbyt wysoko jak dla niej, ale tak miało być, ponieważ służyło ojcu do sprawdzania, kto stoi na zewnątrz.
Jej klucz otworzył zamek bez jednego zacięcia czy zgrzytu. Farba rozgrzała wnętrze przytkniętej do skrzydła dłoni Very. Ujęta palcami aksamitnie gładka gałka poddała się natychmiast, praktycznie bez oporu, wpuszczając ją do domu zbudowanego przez ojca.
Drzwi zamknęły się za nią bezszelestnie.
Minęło dwanaście lat, odkąd po raz ostatni stała po tej ich stronie. Pokrywający ją pot sechł błyskawicznie w klimatyzowanym wnętrzu mrocznego przedsionka, szybko zastąpiła go wciąż lepka gęsia skórka.
Wyciągnęła dłoń i nie patrząc, upuściła klucz do czarki na stoliku pod ścianą, przeznaczonej wyłącznie do tego celu, znajdującej się w tym samym miejscu, odkąd pamiętała, do czarki, która pozostanie tutaj, póki Vera nie odeśle jej ze wszystkimi rzeczami należącymi wcześniej do jej matki. Klucz opadł na dno naczynia z czystym brzękiem.
Dom natychmiast pochłonął ten dźwięk, ponieważ doskonale wiedział, co robić, by zachować idealną ciszę.
Vera wciągnęła do płuc zastałe powietrze miejsca, w którym przyszła na świat. Miejsca, w którym dorastała. Miejsca, które porzuciła.
Miejsca, w którym zamierzała umrzeć jej matka.ROZDZIAŁ 2
Po głębszym zastanowieniu Vera uzmysłowiła sobie w końcu, że o powrocie zaczęła myśleć jakieś dwie posady temu. Któryś z kolegów zobaczył Daphne w wiadomościach, gdy zajmowała się wprowadzaniem danych w firmie produkującej wyroby z tworzyw sztucznych. Wtedy jej matka nie wyglądała jeszcze na schorowaną i nie przejawiała zainteresowania córką, a do dziennika telewizyjnego trafiła dlatego, że ogłosiła, iż zamierza przekształcić Dom Crowdera w rezydencję artystyczną. Chciała wystawić w nim serię obrazów, oprowadzać gości i prowadzić lukratywne aukcje. Człowiek, który to oglądał, dostrzegł niesamowite podobieństwo łączące Daphne i Verę (to takie oczywiste), a gdy podano nazwisko występującej kobiety, wszystko stało się jasne. Współpracownicy dowiedzieli się szybko, kim jest. I kim był jej ojciec.
Naprawdę trudno było nie powiązać tych faktów ze sobą.
Atmosfera w biurze zrobiła się napięta, dawni przyjaciele poznikali, e-maile pozostawały bez odpowiedzi, pokój socjalny pustoszał, gdy tylko do niego wchodziła. Vera sama stawiła się w kadrach, by nie musiano jej tam wzywać. Usłyszała, że w tym wypadku chodzi o najzwyklejszą redukcję stanowisk pracy, co uznała za przejaw uprzejmości ze strony pracodawcy.
Ten ciąg wydarzeń musiał mieć coś wspólnego z przeznaczeniem: drugą pracę straciła w identycznych okolicznościach, niedługo później rozwiązano z nią umowę najmu mieszkania, a Daphne zadzwoniła, gdy Vera szykowała się do rozpoczęcia kolejnego etapu życia, jak zwykle tymczasowego.
Po tej rozmowie wmawiała sobie, że jest obecnie dużo lepszą osobą, a jako dobra córka powinna wrócić do domu. Co więcej, ulżyło jej, że nie będzie musiała szukać kolejnego umeblowanego lokum ani przyzwyczajać kręgosłupa do używanego wcześniej przez inne osoby materaca albo do twardych sprężyn sofy. Nie miała także zbyt wielu rzeczy do spakowania.
Podarowała ostatnie trzy rybki dziewięciolatkowi mieszkającemu piętro niżej. Obiecał, że postara się zachować je przy życiu. Nie dawała im wielkich szans, ale to nie był już jej problem.
Nie miała także problemu z porzuceniem dawnego życia. Robiła to przecież wielokrotnie. I choć było to dla niej łatwe, szybko zdała sobie sprawę, że wszystko ma swoją cenę, co znaczy, że za moment sprawy zaczną się mocno komplikować.
W jej wspomnieniach Daphne Crowder była smukłą wysoką kobietą o masywnej szczęce, niezdejmującą nigdy cieniutkiej bransoletki osobą, która woli przegryzać nitki, niż je przecinać. Była kobietą, która zgarnia na szufelkę fragmenty rozbitej filiżanki, pakuje drugie śniadania do wymiętych woreczków foliowych i patrzy bykiem na pranie, które trzeba poskładać. To ona wychowywała Verę przez siedemnaście i pół roku, po czym zatrzasnęła drzwi za jej plecami i pozamykała je pospiesznie na siedem spustów.
Tamtego dnia ucałowała córkę w policzek, unikając przy tym kontaktu wzrokowego, a już moment później Vera stała na ganku domu wybudowanego przez jej ojca z granatową torbą podróżną na ramieniu i jasnoniebieską walizką w dłoni. Gdy usłyszała zgrzyt zasuwy, dotarło do niej, że to miejsce nigdy już nie zechce jej gościć. Droga powrotu została definitywnie zamknięta – była o tym święcie przekonana.
Tyle że otwarto ją ponownie w tym właśnie momencie.
Vera przystanęła pod łukiem oddzielającym jadalnię od przedsionka, trzymając w ręku tę samą granatową torbę podróżną i tę samą jasnoniebieską walizkę. Rozejrzała się uważnie wokół. To był ten sam dom, tyle że wszystko, naprawdę wszystko wyglądało teraz inaczej.
Krzesła poprzesuwano pod ściany, miejsce stołu zajęło regulowane szpitalne łóżko, na którym leżała kobieta spoglądająca na Verę oczami jej matki. Jej skóra wyglądała dziwnie, jakby zrobiono ją z wosku i papieru, wydawała się też zbyt obszerna jak na osobę tych rozmiarów. Krótko mówiąc, nie przypominała w niczym Daphne Crowder.
Zawstydzona Vera z trudem przełknęła ślinę. Poczuła się nagle tak, jakby przeszkodziła matce w naprawdę intymnej czynności. Na przykład w braniu kąpieli, masturbowaniu się albo wbijaniu sobie w dłoń kuchennego noża.
Umieranie było czymś znacznie bardziej osobistym niż każde z wymienionych zachowań. Nagle poczuła przemożną chęć przeproszenia za to nagłe wtargnięcie.
– Wyglądasz na zmęczoną – stwierdziła kobieta z łóżka.
Wypowiedziała te słowa takim samym tonem, jakim tłumaczyła dawno temu, dlaczego wodę mineralną należy trzymać w lodówce, albo wyjaśniała, do czego służą kobiecie jajniki. Wypowiedziała je głosem, który zawsze był płaski i beznamiętny, ale zanim Vera ukończyła dwanaście lat, nabrał dodatkowej nienawistnej barwy.
To był głos jej matki.
Niemalże.
Coś się w nim zmieniło. Autorytatywny chłód wysączył się z niego jak płyn hamulcowy z przeciętych przewodów. Daphne mówiła powoli, ostrożnie, jakby musiała włożyć dodatkowy wysiłek w wyduszenie z siebie każdego słowa. Jej język obijał się o wargi i podniebienie, wydając przy tym ciche, jakby kleiste mlaśnięcia.
„Musi być strasznie suchy”. Ta myśl zmieniła diametralnie podejście Very. Nie przyjechała tutaj z wizytą. Miała zadanie do wykonania. Określony wyraźnie cel. Odstawiła bagaże i przekroczyła próg jadalni.
– Przynieść ci wody?
– Mam jeszcze trochę tutaj – odpowiedziała matka, wskazując komodę należącą do zestawu mebli stołowych zakupionych przez Daphne i Francisa zaraz po wprowadzeniu się do tego domu, w czasach gdy Vera była niczym więcej niż konceptem, nad którym zażarcie dyskutowali.
Stół, krzesła, komodę i regał na porcelanę wykonano ze złotego dębu i ozdobiono wypukłymi motywami winorośli, po których jako dziecko często wodziła palcami.
Szczyt komody wieńczyła teraz płyta z grubej przezroczystej pleksi przyśrubowana we wszystkich czterech rogach. Perlił się na niej różowy szpitalny czajniczek, obok Vera dostrzegła stos maleńkich papierowych kubeczków. Nalała do jednego z nich wody, wypełniając go po brzegi, po czym podała matce. Zastanawiała się przez moment, czy nie powinna przynieść większej szklanki – w tych mikroskopijnych naczyniach nie mieścił się bowiem nawet jeden porządny łyk.
Podając kubek, zauważyła jednak, że ręka matki drży nawet pod tak małym obciążeniem, i zrozumiała, że to maksimum, z jakim chora może sobie poradzić.
Pomogła jej podnieść naczynko. Część wody pociekła po brodzie, mocząc bawełnę okrywającą krtań. Vera rozejrzała się wokół, szukając chusteczki jednorazowej, ale Daphne machnęła tylko dłonią.
– Dam sobie radę – wymamrotała, ocierając usta wierzchem dłoni.
Cienka żółtawa skóra rozciągała się pod naciskiem. Policzki miała Daphne zapadnięte jak niektóre halloweenowe maski – Vera uznała, że musiała stracić część zębów. Nie ma mowy, by jej matka schudła do tego stopnia, by wyglądać jak własny cień. Zmieniła jednak zdanie, gdy przy odbieraniu kubka jej opuszki otarły się o dłoń chorej.
Palce Daphne zawsze były smukłe. Teraz została z nich sama skóra i kości. Vera zerknęła na nadgarstek i zobaczyła na nim guzy wystającej kości, tak bardzo jej matka wychudła ostatnimi czasy.
W tym momencie poczuła pierwsze ukłucie żalu.
Powinna była przyjechać wcześniej. „Osoba, za jaką się uważam, zrobiłaby to bez wahania”, przemknęło jej przez myśl.
Tym razem zerwanie z dawnym życiem trwało dłużej niż zwykle. Musiała znaleźć nowy dom dla rybek i spakować garść rzeczy, które pragnęła zachować. Później siedziała całe wieki przed lustrem, gapiąc się we własne odbicie. Jazda do domu także zajęła jej całe trzy dni, choć mogłaby załatwić to i w dwie doby. Koniec końców utknęła na podjeździe przed domem przerażona myślami o tym, co zastanie w jego wnętrzu.
Nie zdawała sobie sprawy, że może być aż tak źle. Nie mogła tego wiedzieć. A w tym czasie jej matka gasła z chwili na chwilę.
Daphne odchrząknęła, co w dojmującej ciszy zabrzmiało tak ostro jak oklepywanie łyżeczką powierzchni crème brûlée.
– Zanieś rzeczy do swojego pokoju i rozgość się w nim – zaproponowała. Po napiciu się wody głos miała pewniejszy, choć nadal brzmiał dziwnie. „Tak to już pewnie jest z ludźmi, którzy umierają”, uznała Vera. – Musisz być wymęczona tak długą jazdą.
– To prawda. Szmat drogi dzieli nas od Cape Coral, a musiałam sypiać w samochodzie. – Vera stanęła obok łóżka z konającą matką, nie wiedząc, co robić. Przycupnięcie na skraju materaca uznała za wysoce niestosowne, choć sterczenie nad chorą nie było wiele lepszym rozwiązaniem. Nie chciała iść do swojego pokoju. Jeszcze na to nie pora. – Muszę okropnie cuchnąć. Chyba powinnam wziąć prysznic.
– Daj spokój, ja i tak nic nie czuję – stwierdziła matka, jej wargi rozciągnęły się nieco w wymuszonym uśmiechu, odsłaniając kilka zębów. – Ale prysznic z pewnością sprawi, że poczujesz się lepiej. Skorzystaj z tego przy sypialni na piętrze. Inaczej się nie da, bo to jedyna łazienka w tym domu. Chyba że chcesz iść do chatki i prosić Jamesa, by użyczył ci swojej wanny. – Odchrząknęła raz jeszcze, głośniej i bardziej charcząco. – Idź, rozgość się. Mnie teraz niczego nie brakuje.
Vera poczuła ucisk w żołądku na samo wspomnienie „chatki”, jak nazywano szopę, zanim matka zaczęła zachęcać ludzi, by w niej zamieszkali. Ignorując zarówno ucisk w żołądku, jak i wspomnienia związane z tamtym miejscem, nalała kolejną porcję wody do papierowego kubka i ustawiła go na stoliczku przysuniętym do łóżka.
Jadalnię wyłożono ciemną boazerią, a ściany powyżej pomalowano na maślany kolor. Zbyt nowoczesny rozkładany wózeczek na kółkach zupełnie nie pasował do tego wnętrza. Podobnie było z łóżkiem: zrobione z laminowanych płyt wiórowych nie przypominało w niczym zdobnego ciężkiego posłania, które Daphne dzieliła kiedyś z mężem. Starego mebla, stojącego zapewne na górze, zbyt ciężkiego, by Daphne zdołała go przenieść w pojedynkę.
To spostrzeżenie opadło Verę jak fala mdłości: łóżko, pasujące do niego szafki nocne i toaletka, na wpół pusta garderoba. Teraz ona wkrótce będzie musiała zdecydować, co z tym wszystkim zrobić. I sądząc po marnym stanie Daphne, nastąpi to szybciej, niż myślała.
Sterczała tam nadal, wpatrując się tępo w stoliczek na kółkach, dopóki matka nie odezwała się ponownie.
– Wiem. Może i jest odrażający, ale za to bardzo tani, a ja… – Zamilkła, by oczyścić raz jeszcze krtań, a w oczach pojawił się jej blask. – A ja nie będę z niego długo korzystała.
– I fajnie – odpowiedziała mechanicznie Vera. – To znaczy stoliczek jest fajny.
Nie mogła się zdecydować, czy chodziło o nawiązanie rozmowy, czy matka dawała jej tym sposobem znać, że najwyższy czas, by opuściła jadalnię.
– Pewien młodzieniec przyniósł go tutaj i poskładał dla mnie. Kupiłam także nowy materac do twojego łóżka. Jemu oddałam ten stary. Wydawało mi się to właściwe. Po co go wyrzucać, skoro może kogoś zainspirować?
Vera zdawała sobie sprawę, że matka oczekuje od niej podziękowań za zakup nowego materaca. W starym pewnie i tak zalęgło się jakieś robactwo. Nie umiała jednak wydusić z siebie słowa zdjęta przerażeniem na myśl, że wspomniany młodzieniec będzie teraz wdychał zapach potu i skóry Daphne.
Moment później uświadomiła sobie, że może nie być pierwszym ani jedynym, który tego doświadczy. Z tego, co wiedziała, matka kasowała gości dodatkowo za możliwość spania w łóżku córki jej byłego męża.
Zainspirować, akurat.
– Chcesz, żebym przysunęła ten stoliczek bliżej? – zapytała Vera, odrzucając definitywnie kwestię ewentualnych podziękowań.
Matka potaknęła, więc zrobiła to, podjeżdżając nim tak blisko, że krawędź podstawy zniknęła pod obramowaniem łóżka, a blat zetknął się z kocem, którym chora była nakryta do pasa. Oba meble pasowały do siebie idealnie.
– To zestaw – wyjaśniła Daphne. – Wypożyczony. Gdy nie będzie już potrzebny, zadzwonisz pod numer, który znajdziesz na lodówce, i ktoś z firmy przyjedzie, by to wszystko odebrać. Oprócz twojego materaca oczywiście. Mówię o tym zestawie.
Wynajęte.
Taka zawsze była. Praktyczna, bezpośrednia, niechętna do pochylenia się nad niewygodami innych. Zawsze robiła tylko to, co konieczne, ponieważ nie cierpiała okazywania przesadnej wrażliwości.
– Skąd wytrzasnęłaś mój numer? – zapytała Vera.
Matka wykrzywiła usta, jakby przegryzała nitkę.
– Wyszukałam cię – odparła. – To nie było trudne. Zachowałaś swoje nazwisko.
– Jego nazwisko – wymamrotała.
W oczach Daphne znów pojawił się błysk, ten dawny, złowrogi, po którym jej córce płonęły uszy.
– Co powiedziałaś?
– Pójdę się rozpakować – odparła pospiesznie Vera.
Nie ruszyła się jednak od łóżka, nie chciała odchodzić w tej chwili, szukała jeszcze jednej sentencji. Czegoś, co inna matka i inna córka mogłyby do siebie powiedzieć w takim momencie, czegoś, co pomogłoby zasklepić ranę jątrzącą się przez ostatnie dwanaście lat.
Daphne przyglądała się jej badawczo.
– Możesz się zdrzemnąć, jeśli chcesz. Mnie też się to przyda. Sporo sypiam ostatnimi czasy.
– Dobrze – odpowiedziała Vera. – Nie potrzebujesz może pomocy… Wiesz, na przykład przy wstawaniu? Powiedzmy… by skorzystać z łazienki? Mogę schodzić co godzinę sprawdzać, czy czegoś ci nie trzeba…
Matka skrzywiła się z czytelną odrazą. W zwięzłą odpowiedź upakowała z tysiąc różnych znaczeń.
– Nie.
Jej córka znów poczuła się winna. „Powinnam zrobić dokładniejsze rozpoznanie – pomyślała – powinnam zadać więcej pytań, by dowiedzieć się zawczasu, czego ona może ode mnie oczekiwać”.
– Jesteś pewna? Mnie to nie będzie przeszkadzało, a i ty nie powinnaś…
– Stosuję pewien system – wyjaśniła beznamiętnym tonem Daphne. – Mam też zapewnioną opiekę w dzień i w nocy. Nie musisz znać szczegółów. Skup się na domu.
Vera zdawała sobie sprawę, że nie powinna kończyć rozmowy, ale przebywanie w tym pomieszczeniu sam na sam z matką sprawiało, że krew pulsowała jej żywiej w żyłach. Chęć ucieczki tłumiła każdą myśl o podjęciu sensowniejszej opieki.
– Świetnie. Zajrzę do ciebie przed kolacją.
– Czyli o szóstej – zapowiedziała Daphne. – Zjemy wspólnie. Nie wątpię, że James będzie miał do ciebie kilka pytań. Bądź dla niego miła – dodała ostrzejszym tonem.
Wkroczyły na terytorium, które lepiej znały. Vera nie wiedziała jeszcze, jak radzić sobie ze słabościami matki, ale jej gniew zdążyła poznać dogłębnie.
– Świetnie. Tak. O szóstej. – Wycofała się za próg, tam gdzie czekały na nią porzucone bagaże, i właśnie wtedy popełniła pierwszy błąd. – Kocham cię, mamo – powiedziała.
Krtań zapiekła ją po wyduszeniu tych kilku słów. Instynktownie skuliła się wewnętrznie, gdy powrócił strach. Sięgnęła po torbę podróżną, szelest ocierającego się o ubranie płótna zagłuszył niemal całkowicie dobiegające zza pleców zduszone dźwięki.
Vera się odwróciła i zobaczyła matkę wpatrującą się w nią wyczekująco spod na wpół przymkniętych powiek. Daphne powiedziała coś, czego Vera nie dosłyszała, a poczuła nagle, że musi wiedzieć, co to było, ponieważ słowa „kocham cię, mamo” wymsknęły się jej samoistnie, instynktownie, i być może sprowokowały odpowiedź, z której niedwuznacznie będzie wynikać, iż zostały przyjęte z radością.
– Co powiedziałaś? – zapytała, sięgając wolną ręką do nasady szyi, by poczuć ciężar spoczywającego tam łańcuszka, na którym zawiesiła stary kluczyk. – Wybacz, ale nie dosłyszałam.
Daphne odchrząknęła, napiła się wody, trzymając kubeczek drżącą dłonią. Otarła też dokładnie usta, zanim odezwała się ponownie.
– Powiedziałam, że nie musisz mnie tak nazywać.
Vera przestała ogarniać tę rozmowę. Samo przebywanie w tym domu, poczucie, że posadzka zaciemnionej jadalni przywiera do jej stóp, sprawiało, że myśli przestawały krążyć jej w głowie.
– Mamo. – Kobieta na łóżku się skrzywiła, jakby przełknęła omyłkowo łyk solanki. – Nie musisz nazywać mnie mamą, gdy tutaj przebywasz. Mów mi po prostu Daphne. – Nie patrzyła córce w oczy. – To, że umieram, tak naprawdę niewiele zmienia. Nie musimy udawać.
Pieczenie krtani się nasiliło, rozpełzło, sięgnęło szponami żołądka Very i zacisnęło je tam z całych sił. Wydusiło też powietrze z płuc. Mruknęła przy tym coś na kształt „och”, gdy pole widzenia zawęziło się do pustych oczu matki, wyschniętych warg i jakże wychudłej szyi.
Chciała powiedzieć, że nic nie szkodzi, bo naprawdę tak uważała. Chciała powiedzieć, że rozumie, bo to także była prawda. Wiedziała też doskonale, że nie ma sensu powtarzać tego zdania, nawet zastępując słowo „mama” jej imieniem. Chociaż tego jednego była pewna.
Puściła łańcuszek i natychmiast zaczęło jej brakować chłodu wyczuwanego między palcami.
– Zajrzę do ciebie przed kolacją, Daphne – rzuciła chrapliwie, jakby wykrzyczała wcześniej to wszystko, co musiała przełknąć. Matka nie odpowiedziała. Albo już zasnęła, albo udawała, że to zrobiła, leżała oparta o podniesiony zagłówek, zaciskając powieki z lekko rozwartymi ustami. – Okej – wyszeptała Vera do siebie, po czym odwróciła się i przytknęła na moment czoło do gładkiego tynku na łuku oddzielającym jadalnię od przedsionka. Pozwoliła, by dom wchłonął choć odrobinę gorąca rozpalającego jej twarz. – Jest okej.
Gdy ruszała dalej, Dom Crowdera mógł w końcu odetchnąć.