Prawie Pro. Wygraj siebie - ebook
Prawie Pro. Wygraj siebie - ebook
Rower to cel i droga. Wsiadaj i jedź, a znajdziesz siebie
To nie jest zwykły poradnik o rowerach. Nie jest to też opowieść o skutecznym zrzuceniu zbędnych kilogramów poprzez sport. Ani o pierwszych treningach czy zdrowej diecie. Ani nawet historia youtubera, który postanowił napisać książkę, bo to modne.
Zastanawiasz się, jak zmienić swoje życie?
Kupiłeś rower, bo jeszcze masz siłę, a już cię stać?
Szukasz pomysłu na siebie i chcesz czuć się lepiej?
Nie wiesz, czy sport to coś dla ciebie, czy masz na to czas i czy wytrwasz?
Jeśli te pytania wydają ci się znajome, to znajdziesz tutaj siebie. Tak szczerą i prawdziwą historię o wychodzeniu z bagna własnych kompleksów, problemów ze sobą, zdrowiem i światem rzadko można usłyszeć. Może znasz Leszka ? Przeszedł całą tę drogę, popełnił masę błędów, wiele się nauczył i dziś jest w zupełnie innym miejscu. Teraz chce pomóc ci stać się lepszą wersją siebie.
Zaskoczy cię, ile nierozwikłanych problemów sport pozwoli ci pokonać. Bez względu na to, ile masz lat, jak wyglądasz i ile posiadasz na koncie, możesz wygrać siebie. A walka o lepszą wersję siebie to bitwa z własną głową. Kiedy to zrozumiesz, efekty tego zwycięstwa przejdą twoje najśmielsze oczekiwania.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8801-0 |
Rozmiar pliku: | 24 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tym bardziej dziękuję, że zdecydowałeś(-łaś) się na tę lekturę. Bez względu na to, czy się znamy, czy jeszcze nie. Najbardziej zależało mi na tym, aby pomóc tym, którzy szukają sposobu na zmianę swojego życia, wyglądu, postrzegania siebie, na rozwinięcie swojej pasji, miłości do sportu, kolarstwa czy triathlonu. Jednak bez popełniania tylu błędów, których ja doświadczyłem i których konsekwencje ponoszę do dziś. Być może jesteś podobny(-na) do mnie, chociaż jeszcze o tym nie wiesz. Być może szukasz swojego azymutu albo chcesz poznać inne spojrzenie na kolarstwo, sport, ciało, swoją i moją głowę. Na wiele schematów, które zna niemal każde z nas, a z których często nie zdajemy sobie nawet sprawy. Ta książka to opis mojej drogi zaczynającej się na dnie, od którego odbijam się za sprawą pasji. Ta pasja przez przypadek kompletnie odmieniła moje życie.
To też lektura, która powstała dzięki Krzysztofowi Chabie z Wydawnictwa Znak. Jego pomysłowi, inspiracji i motywacji. Nie zastanawiałem się nad tą propozycją dłużej niż trzydzieści sekund. Warunki, jakie samemu sobie tu stawiam, to prawda i pokora. Przy tym nie chcę być kolejną gwiazdą internetu, która wydała książkę – ponieważ jest to dobrze postrzegane czy też stanowi wyraz prestiżu marki osobistej. To moja, w pełni szczera wypowiedź. Kolekcja myśli, którymi dzielę się publicznie od sześciu lat. Streszczenie dziesiątków godzin materiałów wideo i spełnienie pewnej obietnicy danej samemu sobie.
Przede wszystkim to jednak opis walki z samym sobą i problemami, z którymi mierzę się do tej pory. Zwracam uwagę na ogromną zależność pomiędzy psychiką a naszym ciałem. Ile w nas nierozwikłanych problemów, które sport pozwala pokonać. Stać się lepszym człowiekiem dla siebie i innych. Bez względu na to, ile masz lat, jak wyglądasz i ile posiadasz na koncie. Najważniejsze w życiu są konsekwencja i szczera chęć. Wbrew wszystkiemu i wszystkim.
Na następnych stronach i w kolejnych rozdziałach chciałbym ci pokazać, jak bardzo można odmienić swoje życie. Wyjść z mułu, pomimo ogólnej beznadziei, zwątpienia, ironicznych spojrzeń, przykrych doświadczeń czerpanych z dzieciństwa, wczesnej dorosłości czy teraźniejszości.CHOĆ URODZIŁEM SIĘ W 1987 ROKU, a w chwili tworzenia tego tekstu liczę sobie dopiero trzydzieści pięć lat, miałem okazję wiele doświadczyć. Czasami nie chce mi się wierzyć, że jestem na tym świecie trzy i pół dekady. Mentalnie czuję się pięćdziesięciolatkiem. Emocjonalnie dzieckiem, a fizycznie jakbym skończył właśnie osiemnastkę. Moje życie to klęski, osobiste dramaty, sukcesy. Awanse, zwolnienia, myśli samobójcze, euforia. Uśmiech, płacz. Chorobliwa otyłość i balansowanie na granicy niedowagi. Jednak nigdy się nie poddawałem i mimo tak wielu niepowodzeń staram się nie patrzeć za siebie bez potrzeby. Moje życie i doświadczenia to historia błędów, których przytoczenie być może pozwoli tobie ich uniknąć.
Dzieciństwo w latach dziewięćdziesiątych
Dorastałem w latach transformacji. W dobie wysokiego bezrobocia, ogólnej biedy i towarzyszącej wszystkim niepewności. Moje szkolne otoczenie było papierkiem lakmusowym trudności społecznych i patologii. Nasiąkałem złym wpływem i stawałem się taki sam jak reszta. Naprawdę byłem trudnym dzieckiem, zrobiłem mnóstwo głupot po to tylko, aby czuć się akceptowanym.
Przeprowadzka pod koniec szkoły podstawowej i kompletna zmiana otoczenia dały mi możliwość rozpoczęcia wszystkiego od nowa. Paradoksalnie zamiana wielkomiejskiej szkoły na prowincjonalną była prezentem od losu. W innym przypadku być może całe moje dzieciństwo oraz dorosłe życie potoczyłyby się zupełnie inaczej, tak jak u tych moich rówieśników, których po prostu nie ma już na tym świecie. Bardzo często o tym myślę i uważam, że zmiana otoczenia dała mi szansę szybciej dojrzeć, dostrzec swoje błędy i rozpocząć jeszcze raz z czystą kartą. Być może był to ostatni dzwonek, by zresetować swoją przeszłość. Zacząłem być bardziej zaangażowany w naukę i rozwój własnych pasji. Chciałem udowodnić, że nie jestem złym dzieckiem. Unikałem toksycznych znajomości. Jako nastolatek wolałem mieć wizerunek wycofanego lalusia, niż popalać papierosy na przerwach i strzelać do klasowych jarzeniówek z pistoletu na kulki. Wbrew pozorom wiele dzięki temu zyskałem. A nawet być może uratowało mi to życie.
Jednocześnie czułem mocny pociąg do angażowania się we wszystkie szkolne wydarzenia. Prawdopodobnie chciałem ponownie (choć w inny sposób) czuć się zauważony i doceniony bądź spłacić swoją przeszłość, kompensując zło dobrem. Nie umiem tego wytłumaczyć. Uwielbiałem brać udział we wszelkich wydarzeniach pozalekcyjnych. Zarówno tych o charakterze humanistycznym, „artystycznym”, jak i sportowym. Pasjonowałem się też lekkoatletyką, ale największą miłością były rower, muzyka i radio. W ramach zajęć dodatkowych jako dzieciak pisałem „scenariusze” przedstawień, pantomimy i to między innymi za sprawą jednej z nich pierwszy raz otarłem się o lokalną rozgłośnię.
W tajemnicy przed wszystkimi, siedząc popołudniami z książką telefoniczną na kolanach, obdzwaniałem stacje radiowe w poszukiwaniu „patronów medialnych” jednego z wydarzeń szkolnych, w których brałem udział. Miałem wówczas czternaście lat, marzenia, dziesiątki kaset z nagranymi programami radiowymi, których teksty znałem na pamięć. Przez pół roku prasowałem sobie koszulę i zbierałem pieniądze na perfumy, których użyję w dniu pierwszej wizyty w studiu radiowym. Problem był tylko jeden. Nikt mnie nie chciał. Byłem w końcu dzieckiem.
Moje dzieciństwo w latach dziewięćdziesiątych
Archiwum autora
Mój przeklęty upór i uciążliwość
Po pół roku wydzwaniania po lokalnych rozgłośniach i wysyłania faksów, o których nie wiedzieli rodzice, udało się. Nie potrafię opisać tego, z jak ogromną radością, podnieceniem i dumą przyjąłem zaproszenie do radia. Miałem okazję nagrać swoją pierwszą wypowiedź o tym, co organizujemy w szkole. Błagałem o to, by móc zostać w studiu i popatrzeć, jak tworzy się program radiowy. Siedziałem za placami DJ-a i obserwowałem. Nie wypowiedziałem nawet pół zdania. Potem byłem w tym radiu jeszcze z dwa lub trzy razy, spędzałem przy tej okazji cały dzień pod różnymi pretekstami. W newsroomie DJ-e patrzyli na mnie bardzo przychylnie, nie wyganiali, choć zadawałem setki pytań. Nie dziwiło ich, że już piątą godzinę przy biurku siedzi chłopiec i nie chce wyjść. Aż pewnego dnia usłyszałem od redaktora naczelnego, abym się więcej nie pojawiał. Zamurowało mnie, wyszedłem, kupiłem sobie najtańszą czekoladę z orzechami, rozpłakałem się i wsiadłem do autobusu. To był grudniowy wieczór. Ponury aż do granic przerysowania. Padał deszcz ze śniegiem, wiał upiorny wiatr, wiata przystankowa wydawała okropne odgłosy, przypominające dźwięki z horroru. Ja w samej wiatrówce, która była najładniejszą kurtką, jaką miałem, bez czapki, z przyklapniętym żelem na włosach, czekający po pierwszej przesiadce na kolejny autobus. Ostatni. Ten, który nie przyjechał. Utknąłem w niewielkiej miejscowości Rudy w drodze pomiędzy Raciborzem a Gliwicami. Nie miałem wtedy telefonu komórkowego. Wszystko było pozamykane. Pamiętam, że było mi strasznie zimno i nie byłem w stanie ruszać dłońmi. Po ponad godzinie stania na przystanku zacząłem szukać pomocy, czując ogarniającą mnie panikę, choć wokół nie było nikogo. Po kilkunastominutowym spacerze odkryłem jedynie spelunę z automatem telefonicznym na monety. Jednak nie miałem przy sobie już nic. Nawet złotówki. W końcu trafiłem na lokalny komisariat, skąd pozwolono mi zadzwonić do spanikowanych rodziców.
To był jeden z najsmutniejszych dni w moim życiu. Nigdy nie czułem takiego odrzucenia i rozczarowania. Tyle tylko, że jako czternastolatek nie umiałem tego nazwać. Tak, płakałem z tego powodu.
Zmotywowało mnie to do podejmowania dalszych prób, ale gdzie indziej. Być może w roli praktykanta/stażysty. Kogokolwiek. W drugiej klasie gimnazjum udało mi się cudem poznać dyrektora programowego jednej ze stacji w Gliwicach. Szukali realizatora anteny. To w skrócie osoba, która odpowiada za wypuszczanie w eter poszczególnych elementów: piosenek, dżingli, reklam. Do dziś pamiętam ten dzień – dzień, kiedy zostałem przyjęty do radia jako praktykant.
Ta jedna z najbardziej fascynujących przygód trwała niespełna rok. Szlifowałem „sztukę” realizacji żywej anteny, produkcji dźwięku, masteringu. Czasem parzyłem kawę, chodziłem starszym po pierogi do baru mlecznego. Jedni mnie szanowali, inni nie. Czasem byłem chwalony, a czasem poniewierany przez starszych kolegów chcących pokazać mi moje miejsce w szeregu. Wszystko zależało od tego, na kogo trafiłem. Niektórzy byli nieżyczliwi i próbowali udowodnić swoją wyższość, poniżając mnie, inni przeciwnie. Mówili – podejdź, sprawdź, zobacz, jak to działa, zrealizuj mnie, wykrzacz całą antenę, abyś się nauczył.
Siedziałem w piątki od piętnastej do ostatniego autobusu powrotnego, notorycznie na niego biegnąc. W soboty i niedziele od bladego świtu, by potem gnać sprintem na dworzec. Zawsze byłem w autobusie na ostatnią chwilę. Z pewnością wykręcałem rekordy na pięć kilometrów.
Przez te wszystkie godziny nie tylko wypełniałem swoje obowiązki, ale też robiłem mnóstwo niepotrzebnych nikomu rzeczy. Nikt niczego mnie nie chciał uczyć albo – po prostu nie miał na to czasu. Jedyne, co mogłem, to po prostu próbować, trenować, popełniać błędy. Każdy z nich, choć dla mnie bolesny, był jednocześnie pożyteczny.
Jednak po roku w stacji zmieniły się władze. Nowy dyrektor nie darzył mnie sympatią. Nie wiem dlaczego. Być może coś mu powiedziałem lub zadawałem zbyt dużo pytań. A może byłem za mało pokorny. Wiem tylko, że znowu usłyszałem, abym już więcej tu nie przychodził.
Moje radiowe początki
Archiwum autora
Jeśli kilka akapitów temu napisałem, że największe życiowe rozczarowanie przeżyłem w Raciborzu, to chciałbym to odwołać. Było to w Gliwicach. Nie mogłem pogodzić się z tym, że nikt mi nie powiedział „dziękuję”. Do dziś uważam, że to nie było fair, że nie usłyszałem tego jednego krótkiego słowa, choć zrobiłem tak wiele dla tej stacji. Po jakimś czasie odkryłem, że moje zaangażowanie było chorobliwe, a ta „praca” mnie uzależniła i nie miałem do niej żadnego dystansu emocjonalnego. Muszę jednak przyznać, że wiele się tam nauczyłem, zwłaszcza w kwestii cyfryzacji emisji czy produkcji.
Po otarciu kolejnych łez byłem maksymalnie zdeterminowany do szukania nowego miejsca. Znajomy znajomego brata stryjecznego znał dyrektora programowego stacji w Katowicach. Kolega powiedział mi, żebym kiedyś przyszedł i po prostu na chama wbił się na rozmowę. Miałem powiedzieć, że umiem trochę realizować antenę i trochę produkować dźwięk. Zwolniłem się ze szkoły, nic nie mówiąc rodzicom, i jako piętnastolatek pojechałem do Katowic.
Włożyłem na siebie same najlepsze rzeczy, wyperfumowałem się jak gwiazda z okładki luksusowego czasopisma dla mężczyzn i przez trzy bite godziny czekałem w recepcji. W końcu dla świętego spokoju zostałem wpuszczony. I do pokoju, i do radia. Kompletnie nie wiem, jak to się stało, ale bardzo dziękuję, panie Sławomirze. On nie wiedział, że mam piętnaście lat i że nie może nawet podpisać ze mną umowy.
W tej stacji nie byłem weekendowym producentem. Byłem „prowadzącym” swój „program”, który powstawał w pocie czoła i ze łzami w oczach. Wszystko musiało zostać napisane, przeczytane i nagrane. Nie miałem żadnych podstaw. Zamykałem się w studiu razem z szefem, a ten mnie ganił za każde niezrozumiale wypowiedziane lub krzywo napisane zdanie. Za dykcję, akcenty, przecinki, kropki. Tak tydzień w tydzień przez dobry rok. Dwie kartki A4 maszynopisu nagrywaliśmy ponad godzinę. To była najlepsza szkoła, jaką w życiu przeszedłem. Aż się nie chce wierzyć, że ludziom nie brakowało cierpliwości do mnie.
Potem było nieco łatwiej. Nabierałem doświadczenia, bardzo szybko się rozwijałem. Byłem z siebie zadowolony. Czasem dumny. Cały tydzień czekałem na piątkowe nagrania, sobotni montaż oraz późniejszą realizację programu za konsoletą radiową.
Postanowiłem iść dalej
Pamiętacie stację radiową, w której byłem na samym początku? Uwierzycie, że po około czterech latach dostałem od jej szefa propozycję przejścia i prowadzenia sobotniego i niedzielnego programu na żywo? Od tego samego człowieka, który kiedyś powiedział mi, abym już się nie pojawiał.
Długo się wahałem, ale zgodziłem się. To były też pierwsze realnie zarabiane przeze mnie pieniądze, które nie stanowiły jedynie zwrotu za bilet miesięczny. Dziewięćset złotych. Chociaż teraz przypominam sobie, że wcześniej zdarzyło mi się w Katowicach otrzymać kopertę z prywatnej kieszeni prezesa z podpisem „na wakacje”. Buzia się śmieje na samą myśl o tych wspomnieniach i dobrym sercu szefa.
Moja pierwsza prawdziwa praca w radiu, na tym zdjęciu mam 18 lat
Archiwum autora
Wracając do Raciborza – spędziłem tam rok, w stacji radiowej, która była moim numerem dwa po najpopularniejszej polskiej rozgłośni nadającej z Krakowa. Tam dalej uczyłem się pracy z żywą anteną, łapałem kolejne doświadczenia, popełniałem mnóstwo błędów, ćwiczyłem się w perfekcjonizmie. Pewnego wiosennego dnia w szkole zauważyłem nieodebrane połączenie z kierunkowego 12. To nie były czasy, kiedy na komórki wydzwaniali telemarketerzy zapraszający na prezentację pościeli. Natychmiast oddzwoniłem za ostatnie cztery pięćdziesiąt na karcie. W słuchawce usłyszałem:
– Leszek, mamy twoje CV, szukamy zapalonego realizatora i producenta, kiedy możemy się spotkać?
– Tak się składa, proszę pana, że za dwa tygodnie zaczynam matury.
– To przyjedź jeszcze przed maturą. Do widzenia.
Dwa dni później byłem na miejscu. Kraków. Leszek, lat dziewiętnaście. Sam. Spotkanie w największej stacji radiowej w Polsce. Kilka prób, rozmów. Wracam bez konkretów do Gliwic. Za tydzień telefon:
– Leszek, jak tam matura? Czujesz, że jak ci idzie?
– Chyba dobrze.
– A kiedy kończysz egzaminy?
– Za tydzień.
– Okej. Damy ci pensję i mieszkanie na początek. Czy możesz zacząć pracę zaraz po egzaminach?
– …
Po tej rozmowie doświadczyłem po prostu euforii. Nie wierzyłem w to, co się stało. W kilka dni pozamykałem wszystkie sprawy. Wyprowadziłem się z rodzinnego domu, zwolniłem z poprzedniej pracy, w której nikt nie dawał wiary, dokąd się wybieram. Zdałem maturę i przeprowadziłem się do Krakowa. Naprawdę. Gdy kończyłem egzamin ustny z angielskiego, w domu już stały spakowane walizki. Nawet nie poczekałem na wyniki. Zamknąłem tym sposobem edukację i zacząłem pełnoetatową pracę, będąc właściwie jeszcze dzieckiem.
Zderzyłem się z nowymi obowiązkami, po drodze tracąc litry potu. Moje dłonie znaczyły teren, pozostawiając na konsolecie plamy soli. Od pierwszego dnia przekonałem się, że nie mogę liczyć na żadną taryfę ulgową. Nie czułem się kimś wyjątkowym, uzdolnionym. Trafiłem do enklawy budowanej przez ludzi, którzy znają się od dwudziestu lat. Do tego nie znałem wówczas znaczenia słowa „pokora”. Próbowałem udowodnić, że jestem pełnoprawną częścią tego zespołu. Niestety, im bardziej zależało mi na akceptacji, tym częściej skutek był odwrotny. Popełniałem błędy wynikające z paniki i braku doświadczenia. Moje wpadki czasem śnią mi się po nocach. Uruchamiam jakiś dźwięk, którego nie umiem zdjąć z anteny. Próbuję się łączyć z reporterem, który zniknął, a na antenie panuje przenikliwa cisza. Często były to błędy tak dużego kalibru, że interweniował sam prezes. Wstawał zza biurka, wychodził z gabinetu po to, aby dobitnie mi uświadomić, co zrobiłem. Niekiedy miałem gorszy dzień i ledwo byłem w stanie dokończyć swój dyżur. Moja psychika się rozsypywała. Czułem się jak pilot, który wykonuje trzecie już nieudane podejście do lądowania, gdy tymczasem kończy się paliwo. Jednak ja nie miałem zmiennika. Stres był ogromny. Rano wypalałem w łazience dwa papierosy, a całe moje ciało drżało z lęku. Tak było przez pół roku. Niemal dzień w dzień. Po prostu bałem się iść do pracy, bo nie wiedziałem, co się w niej wydarzy. To stacja numer jeden w Polsce z najlepszymi serwisami informacyjnymi, które ja trzymam na konsolecie w swoich wychudzonych i mokrych dłoniach.
Spełnienie marzeń z jednej strony, samotność i poczucie odrzucenia z drugiej. Identyfikator z czasów mojej kariery w najważniejszym radiu w Polsce
Archiwum autora
Byłem pośmiewiskiem. Nieakceptowany, wydziedziczony. Samotny. To straszne uczucie, szczególnie jeśli jesteś tak młody, że nie umiesz nazwać tych emocji. Tego bólu. Nie potrafisz też prosić o pomoc, przyznać się innym i sobie, że jesteś słaby. Pewnego dnia powiedziałem do siebie, że nie dam już rady. To koniec mojej radiowej kariery. Musiałem zamknąć się w łazience, żeby móc się wreszcie rozpłakać, ale tak by nikt po mnie tego nie poznał. Te łzy to był jedyny sposób na odreagowanie tego stresu, smutku i lęku. Pozwoliły mi one na bardzo głęboki oddech. Od tego wieczoru było już lepiej. Udało mi się zbudować nieco zaufania wobec siebie. Pomógł mi w tym znów przypadek – kolega z pracy zaspał na poranną zmianę. Zostałem na stanowisku bez słowa i czekałem na przekazanie anteny. Nikt z szefostwa się o tym nie dowiedział, bo przecież każde takie spóźnienie pociąga za sobą konkretne konsekwencje. Przez przypadek uratowałem komuś tyłek, za co spotkała mnie nagroda. Zaproszenie na imprezę i zdecydowana poprawa relacji ze współpracownikami. To było wkupienie się w łaski i tak naprawdę pokazanie swojej wartości jako kolegi, któremu można zaufać w razie problemów.
Kilka miesięcy później przedłużono mi umowę, było nieźle. Rozwijałem się, nie popełniałem tylu błędów, udawało mi się wychodzić z tarapatów. Wróćmy znowu do samolotów – praca na antenie przypomina kontrolę lotów. Oczywiście nie odpowiadam za życie, jednak poziom stresu, koncentracji, trudności jest bardzo zbliżony. Jednocześnie jesteś odpowiedzialny za absolutnie wszystko i wszystkich na antenie. To była naprawdę najtrudniejsza, ale też najbardziej pouczająca praca mojego życia. Przez niespełna rok uczyniła ona ze mnie innego człowieka. Zawodowo, osobiście oraz fizycznie. Bardzo schudłem (ważyłem sześćdziesiąt osiem kilogramów) i doszedłem do trzydziestu papierosów dziennie. Każdego dnia, nawet jeśli było wolne, czułem się zestresowany.
Znów zadzwonił telefon. Kierunkowy 58
– Cześć, Ty jesteś Leszek? Kiedyś dawałeś mi CV. Szukam kogoś na poranny program, przyjedziesz?
– Ale ja mam pracę. To CV wysłałem z trzy lata temu.
– Pogadać nigdy nie zaszkodzi. Przemyśl, czy nie chcesz przeprowadzić się nad morze. Tu się żyje spokojnie, to praca na cztery godziny dziennie.
– Dobrze, pomyślę…
Nie wziąłem tego na serio. Zignorowałem ten telefon jako zbyt uprzejmy, by był prawdziwy. Jednak po tygodniu znów ten sam miły głos:
– Hej, myślałeś?
– Yyy, tak…
– Pasujesz tutaj do nas. Przyjedź, to pogadamy o szczegółach. To naprawdę fajna robota. Jesteś młody, a my szukamy nowej energii. Jeśli chcesz, to mogę ci przesłać mailowo propozycję umowy oraz kwotę. Może podasz maila, ja ci wszystko opiszę i jutro się zdzwonimy i umówimy w Gdańsku, żeby ją ewentualnie podpisać.
– …
Ten mail naprawdę dotarł. To była propozycja etatu bez okresu próbnego za pensję dwukrotnie wyższą niż w Krakowie. I za tylko cztery godziny pracy na antenie. Bez mobbingu. Mały zespół. Głos w słuchawce sympatyczny. Może nawet zbyt sympatyczny.
Pojechałem. Po złożeniu wypowiedzenia w Krakowie podpisałem umowę. W ciągu miesiąca się przeprowadziłem. Wszystko było dokładnie tak, jak obiecano. Jednak muszę wam coś wyznać, bez cienia fałszywej skromności… Moim zdaniem byłem wówczas po prostu za słaby na prowadzenie porannego programu. Mimo to czułem się akceptowany. To nie były wakacje z widokiem na plażę. Ale nie da się tego porównać z poprzednią pracą. Naprawdę odpocząłem psychicznie. Lizałem rany i miałem dużo czasu na analizę przeszłości oraz budowanie swojego własnego radia internetowego, aby zaangażować się w coś po przyjściu w południe do domu. To nie trwało zbyt długo. Po siedmiu miesiącach dostałem informację, że oddział lokalny mojego radia zostaje poddany centralizacji. Wszyscy idziemy na zwolnienia grupowe. Czułem się, jakby los znowu ze mnie zadrwił. Nie żałowałem przeprowadzki z Krakowa, ale byłem rozczarowany. Może także trochę zmęczony brakiem stabilizacji. Wpadłem w panikę, choć przecież miałem sporo czasu na znalezienie nowej pracy. Informacja pojawiła się na długo przed oficjalnym wypowiedzeniem, a to dodatkowo wiązało się z półroczną odprawą. Wiedziałem, że nie wrócę do Krakowa. Miałem uraz, który później leczyłem przez lata. A byli pracodawcy mieli – słuszny zresztą – żal o to, że odszedłem dokładnie wtedy, gdy zaczęli być zadowoleni z jakości mojej pracy.
Dostałem od przyjaciela cynk, że jest praca. Jednak była to informacja bardzo poufna, a sprawa gardłowa. Informację otrzymałem w poniedziałek, a już następnego dnia wsiadłem do nocnego z Gdańska do Katowic. O dziesiątej rano miałem spotkanie. Kuszetka. Przedział z rezerwistami. Czas podróży trzynaście godzin…
Na miejscu dowiedziałem się, że czasu jest bardzo mało i że muszę bardzo szybko się zdecydować. Pensja była lepsza niż w Trójmieście. Zgodzili się też na wszystkie moje warunki. Moja kandydatura bardzo im odpowiadała, bo znaliśmy się jeszcze z czasów, kiedy byłem nastolatkiem. Do tego nie trzeba było mnie wdrażać. Był też jeden wymóg – szybka, wręcz natychmiastowa przeprowadzka.
Moja szefowa w Gdańsku zgodziła się na podpisanie wypowiedzenia za porozumieniem bez półrocznego zakazu świadczeń u konkurencji. Bardzo mi wtedy pomogła. Jest robota, więc trzeba działać.
To była szalona przeprowadzka samochodem renault model 25. Dach prawie się w nim wygiął. Znalazłem na szybko mieszkanie w moich ukochanych Gliwicach. W czwartek się spakowałem. W sobotę rozpakowałem. W poniedziałek byłem już w nowej pracy. Pełen etat od pierwszego dnia. Przyszedłem, czując się, jakbym wrócił po bardzo długim urlopie. Znałem tu wszystkich i wszystkich darzyłem szczerą sympatią.
To było to, co lubię najbardziej. Produkcja dźwięku – programów radiowych, oprawy, spotów. Czasem nagrywanie audiobooków czy słuchowisk. Lubiłem tę stację, tych ludzi, atmosferę. Nic nie musiałem nikomu udowadniać. Zamykałem się w studiu i produkowałem. Zero stresu, pośpiechu, niezdrowej presji. Czasami siedziałem sześć godzin, często dwanaście, ale nie narzekałem. Dlaczego? Bo tak naprawdę w żadnej pracy nigdy nie patrzyłem na zegarek, nie liczyłem czasu. Do czasu.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_