- W empik go
Prawniczka - ebook
Prawniczka - ebook
Zaufanie to bezcenna rzecz i mimo niechęci obojga zacznie kiełkować.
Po dramatycznych wydarzeniach ostatnich tygodni Lisa próbuje odzyskać spokój i odnaleźć odpowiedzi na wiele nurtujących ją pytań. Niestety analizy dziennika ojca nie przynoszą rezultatów. Na horyzoncie pojawia się jednak kolejny, zdecydowanie poważniejszy problem.
Bliskość i trudne do ignorowania przyciąganie, jakie zaczynają rodzić się pomiędzy nią a Jamesem, z jednej strony niepokoją Lisę, z drugiej dają więcej narzędzi, za pomocą których będzie mogła wypełnić swoją piekielną misję – udowodnić, że Moretti nie jest nietykalny.
Jednak sprawy mocno się komplikują i nic nie wydaje się proste. Tym razem na szali zostaje postawione życie brata Lisy. Wybór między Lucą a Jamesem tylko na pozór jest oczywisty. Kobieta ma wrażenie, że utknęła w próżni dwóch równoległych światów. I co najgorsze, do żadnego z nich nie należy.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8178-687-4 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwadzieścia lat wcześniej
Marechiaro, Neapol 07.11.1999 7:40
Albowiem dzień pomsty był w moim sercu
i nadszedł rok mojej odpłaty.
(…)
Zdeptałem ludy w moim rozgniewaniu,
starłem je w mojej zapalczywości,
sprawiłem, że krew ich spłynęła na ziemię.
Iz 63:4,5
– Mamo, proszę, pomóż mi. Ukryj mnie gdzieś, powiedz mu, że mnie boli – wyrzucił z siebie, co jakiś czas nerwowo zachłystując się powietrzem i tamującymi oddech łzami.
– Masz jedenaście lat. Nie będę ci pomagać całe życie. Jesteś już prawie mężczyzną, a mężczyźni nie płaczą mamie w rękaw – wyjaśniła beznamiętnym, oschłym tonem.
– Mamusiu, ale mnie boli – zakwilił, próbując objąć matkę, ale ta tylko odsunęła się od niego na krok.
– Teraz boli, ale przestanie. – Wygładziła palcami czarne włosy, które lepiły się do gorącego, spoconego czoła. – Będziesz miał tylko kilka siniaków, na które sam zasłużyłeś. Nie możesz chodzić po tym domu, gdzie chcesz i kiedy chcesz. Ja za chwilę rodzę, niedługo idę do szpitala. Nie możesz wszystkich denerwować.
– Chciałem tylko zjeść kawałek ciasta. – Przetarł rękawem bluzy oczy i nos, z którego jeszcze przed chwilą sączyła się cienka strużka krwi. – Bolą mnie palce, zobacz. – Podsunął matce pod nos opuchniętą dłoń, nie przestając łkać.
– To ciasto nie było dla ciebie. Jeżeli coś nie jest dla ciebie, to tego nie ruszasz. Kiedy w końcu to zrozumiesz?
– Ale ja tak bardzo lubię marchewkowe – zaszlochał ponownie.
– James! – podniosła głos, wybałuszając oczy ze zdziwienia zachowaniem syna. – To, co ty lubisz, nie ma znaczenia. Nikogo nie obchodzi, czego ty chcesz. Musisz cieszyć się z tego, co dostajesz. Rozumiesz? Nic poza tym. Tutaj obowiązują pewne zasady.
– Już nie wezmę. Rozumiem. Mogę iść spać? Proszę…
– Jest ósma rano, o tej porze już się nie śpi.
Gdy tylko skończyła zdanie, na korytarzu odbiły się męskie, ciężkie kroki. Mały skulił instynktownie ramiona, chowając w nich szyję, i zaplótł dłonie na piersi. Zza zakrętu korytarza wyłonił się Liwio Moretti. Jego kroki był pewne i stanowcze jak cały on.
– Nie szanujesz domu, w którym mieszkasz, nie szanujesz mnie ani niczego, co masz. Doba na ulicy powinna nauczyć cię, jakie masz szczęście, że możesz tu być. Antonio zawiezie cię do miasta. Wrócisz już sam. W poniedziałek o siódmej widzę cię przed bramą, jak nie trafisz lub nie wytrzymasz, twój pech. – Liwio nie krzyczał, nawet na chwilę nie podniósł głosu. Zimny, władczy ton był jak ostrze noża żłobiące na skórze coraz głębsze rany.
– Szefie, jest listopad. Daj mu chociaż jakąś kurtkę – wtrącił się Antonio.
– Kurtkę? – powtórzył, nie obdarzając małego spojrzeniem. – Zostaw go na Piazza Garibaldi¹, pobiega trochę ze szczurami po zmroku, to mu się cieplej zrobi. Jedź, szkoda czasu.
Antonio skinął tylko głową, po czym zaprowadził Jamiego do samochodu. Nie miał wyboru. Nie on decydował o losie tego malucha. To Liwio pełnił w tym mieście funkcję boga. Jechał najwolniej, jak mógł, opóźniał, kluczył wśród uliczek, co jakiś czas nerwowo spoglądając w lusterko na wątłego, słabego chłopca na tylnym siedzeniu, który chyba do końca nie zdawał sobie sprawy z tego, co go czeka. Niestety w końcu nadeszło nieuniknione.
– Mały – zaczął Antonio po zatrzymaniu się na miejscu. – Po zmroku musisz się gdzieś schować. Najlepiej poszukaj jakiegoś kościoła. W niektórych nie zamykają drzwi na noc albo zostawiają uchylone okna. Musisz cały czas obserwować. Jedzenia szukaj przy knajpach, po zamknięciu resztki wyrzucają na tyły. I nie zostawiaj przy sobie resztek na noc – szczury. Nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić.
***
Udało mu się. Przetrwał. Zziębnięty, głodny, u kresu dziecięcych sił, ale przetrwał. O siódmej trzydzieści doczłapał do bramy domu, a właściwie piekła, w którym pozwalano mu się smażyć. Musiał się trzymać, zapewne taki camping w mieście powtórzy się wielokrotnie. Teraz nie myślał jednak o niczym innym, jak o ciepłym łóżku i czymś do jedzenia. Ojciec miał rację: musiał okazać wdzięczność za to, co ma. Niestety jego obecność przy wejściu do domu nie zwiastowała niczego dobrego.
– Jest poniedziałek. Szkoła. Co ty tu jeszcze robisz? – Ubrany w drogi jedwabny garnitur Liwio stał wyprostowany jak struna na schodach i sączył kawę. Spinki mankietów idealnie pasowały do ekskluzywnego zegarka, a krawat do koszuli.
Młody już wiedział, że zaraz ma pewnie jakieś spotkanie. Zawsze tak się ubierał, gdy szedł załatwiać interesy albo ktoś miał się u niego pojawić. Jamie czasami nie umiał opanować ciekawości i zakradał się pod drzwi gabinetu, aby posłuchać, o czym rozmawiają. Raz został przyłapany przez Matteo. Skończyło się na złamanym nosie i kolejnych dotkliwych siniakach. Wtedy praktycznie przestał wychodzić z pokoju. Zamykał się na długie godziny i układał klocki. Budował zamki, mosty, domy. Coraz większe i lepsze. Wymyślał, rysował na kartce, a potem starał się je odwzorować z drewnianych elementów.
– Chciałbym się umyć i przebrać – wyszeptał potulnie, spuszczając wzrok na swoje buty.
– Nikt nie kazał ci się brudzić. Ubrań, które ci kupuję, też nie szanujesz. Za pół godziny zaczynasz lekcje. Rusz się. – Rzucił mu pod nogi plecak, po czym zniknął za drzwiami.
Jamie pociągnął kilka razy nosem, narzucił na głowę kaptur i z trudem założył plecak. Musiał się pośpieszyć. Jeżeli spóźni się do szkoły, znowu czeka go bolesna kara, a w wymyślaniu ich Liwio był prawdziwym mistrzem.
Szedł przez plac w kierunku głównego wejścia do szkoły i liczył kroki. Zawsze je liczył. Wtedy szybciej mijał mu czas i mógł skupić się na czymś innym niż wyzwiska. Ktoś rzucił kamykiem, trafiając go w ramię, ktoś inny splunął mu pod nogi, jeszcze ktoś nazwał bękartem. Już przekraczał próg szkoły, gdy został pchnięty na drzwi wejściowe.
– Uważaj, jak leziesz, sieroto.
Z głośnym jękiem odbił się od szyby i wylądował na ziemi. Natychmiast zebrał się w sobie i wstał. Nie mógł zostać w parterze. Doskonale wiedział, co się z tym wiąże. Zaraz zapewne na jego plecach i żebrach wylądują kopniaki. Oprawca szturchnął go drugi raz, gdy próbował zrobić krok do przodu, a następnie zagrodził mu drogę.
– Muszę iść na lekcje – wydukał, nie podnosząc wzroku. Zbytnio bał się zobaczyć ich twarze.
– Słyszałeś, Marco? Ciota śpieszy się na lekcje. – Gruchnął jadowitym śmiechem. – Mój ojciec mówi, że takim jak ty powinno się rozgniatać krtań butem.
– Lepiej chodź. – Marco nerwowo pociągnął kolegę za ramię. – Parisi idzie. – Wskazał palcem zbliżającego się w ich kierunku nastolatka. Szedł powoli, z rękoma w kieszeniach, kopiąc swój plecak po ziemi. W końcu podniósł znudzone spojrzenie na wejście do szkoły i nagle się ożywił.
– Valenti, widzę cię! – Chwycił w dłoń plecak i ruszył biegiem przed siebie. – Dziadek mówi, że rozwali twojemu staremu łeb, bo wisi mu kasę!
Chłopiec podszedł szybkim krokiem do Jamiego i stanął na wprost niego.
– A ty co? Wywaliłeś się? – Spojrzał na jego brudne ubranie i dziurę w bluzie.
– Nie – odpowiedział trzęsącym się głosem.
– Ej, co ci? Boli cię coś?
– Nie-e.
– Jak masz na imię?
– Ja, Ja-Jamie – wyszeptał niepewnie.
– A, to ty jesteś od Morettich.
Skinął tylko głową na potwierdzenie.
– Mój dziadek mówi, że stary cię leje, bo nie jesteś jego. Nie przejmuj się, mój czasami też uderzy matkę, ale to frajer. Nienawidzę go jak każdego. Tylko dziadek jest spoko. Kiedyś poderżnę im wszystkim gardła – zadeklarował z niebezpieczną pewnością w głosie.
Jamie poruszył się nerwowo, widząc kątem oka, jak wyciąga z kieszeni dżinsów scyzoryk i zaczyna się nim bawić.
– Ej? Płaczesz? – zdziwił się, gmerając ostrzem w materiale plecaka i robiąc tym samym coraz większą dziurę.
– Nie – wydukał przez łzy.
– Nie możesz beczeć. Tylko baby i pedały beczą. Jesteś babą?
– Nie.
– A pedałem?
– Nie wiem, kto to – zawstydził się.
– Ja też nie – wzruszył obojętnie ramionami – ale dziadek tak mówi.
– Idziesz pograć w piłkę po lekcjach?
– Nie, muszę wracać do domu.
– Tamci ci dokuczali?
– Nie.
– Umiesz mówić coś innego niż „nie”? Dziwny jesteś. Jakbyś chciał jednak pograć z nami, to przyjdź o piętnastej na boisko przy szkole i szukaj Alexa. I jeszcze jedno. Mój dziadek mówi, że przeciwnikowi trzeba zawsze patrzeć w oczy. Nie możesz spuszczać głowy ani się bać. Patrzenie w oczy go osłabia. Jak płaczesz i się chowasz, dajesz mu przewagę. Albo jakoś tak, dokładnie nie pamiętam. – Znów rzucił plecakiem przed siebie.
– Masz na imię Alex? – Jamie podniósł głowę i zerknął w kierunku odchodzącego chłopca. Był zdecydowanie starszy, wyższy, silniejszy i chyba lubił się bić. Na czole miał pokaźnych rozmiarów guza, a jego szare lśniące oczy wręcz prosiły się o kolejne kłopoty i rozbicie paru nosów.
– No, przecież powiedziałem. Właściwie to Alexander, ale możesz do mnie mówić Alex. Ciao, młody.
Jamie patrzył za nim zamglonymi od łez oczami. Chciałby być taki jak on. Chciałby nie bać się nikogo ani niczego. Alex z pewnością nie dałby się nikomu uderzyć ani obrazić. W uszach zabrzmiał mu dzwonek, który skutecznie odgonił myśli i zagłuszył burczenie w brzuchu.
***
W drodze powrotnej do domu przewrócił się dwa razy. Spowalniał go plecak, zmęczenie, obolałe ciało i głód. Zdecydowanie zbyt dużo czasu stracił na wiązanie buta. Wybite, spuchnięte palce przeszkadzały nawet w tak prostej czynności, jak związanie ze sobą dwóch sznurków. Kiedy już stanął przed bramą domu, ledwo łapał powietrze ze zmęczenia. Niestety ojciec już czekał, co oznaczało tylko jedno: spóźnił się.
– Trasa do domu zajmuje dokładnie dwadzieścia siedem minut. Lekcje skończyły się o czternastej trzydzieści. Która jest godzina? – Podsunął mu pod nos zegarek. – No, która?
– 15.02.
– A o której powinieneś być?
– O 14.57 powinienem być przy bramie. – Wyprostował się jak struna i ułożył ręce wzdłuż ciała, prawie stając na baczność. Wzrok ponownie zatrzymał się na butach.
– Więc, ile się spóźniłeś?
– Pięć minut.
– A co to oznacza?
– Uderzysz mnie pięć razy w twarz otwartą dłonią, jak zawsze, gdy jestem nieposłuszny albo się spóźniam – wyrecytował wyuczoną regułkę.
– A dlaczego to robię?
– Bo nic nie znaczę i nie jestem godny, żeby tutaj mieszkać i nosić twoje nazwisko. Poza tym czas to pieniądz, nie wolno się spóźniać.
– Brawo. Czyli jednak coś dociera do twojego małego móżdżku.
Zanim skończył zdanie, Jamie poczuł silne uderzenie na policzku. Niesiony siłą uderzenia odchylił się na bok. Ledwo udało mu się złapać równowagę. Zziębnięta skóra zaczęła palić nieznośnym bólem.
Mój dziadek mówi, że przeciwnikowi trzeba zawsze patrzeć w oczy. Nie możesz spuszczać głowy ani się bać. Patrzenie w oczy go osłabia. Jak płaczesz i się chowasz, dajesz mu przewagę, powtórzył w myślach słowa Alexa.
Podniósł głowę i nieśmiało spojrzał na twarz ojca. Był jak zawsze: zimny i bez emocji, postać wykuta w marmurze. Nawet jeden mięsień nie drgnął. Nieruchomy, skamieniały, wyprany z wszelkich uczuć.
Uderzył go po raz drugi. Jamie ponownie wrócił wzrokiem na twarz, szukając spojrzenia Liwio. Zacisnął dłonie w pięści, z trudem tamując łzy. Trzeci raz uderzył już lżej.
Alex miał rację.
Siedemnaście lat później
Marechiaro, Neapol 03.01.2016 14:20
Odgłos bijącego serca i świszczący, nierówny oddech wypełniały jego gabinet. Spoglądał beznamiętnie w przestrzeń przed sobą, jakby nie ograniczały jej żadne mury. Z jego błękitnych oczu bił żar nienawiści, gniew i każde negatywne uczucie, jakie był w stanie odczuwać człowiek. A może już nie był człowiekiem, może resztki człowieczeństwa stracił, gdy wrócił do tego skażonego miasta? Jeżeli nie był człowiekiem, w takim razie kim? Kim się stał? Kim jeszcze mógłby się stać?
Wciągnął głęboko powietrze przez nos, wykrzywiając przy tym usta w okrutnym, jadowitym grymasie.
– Czujesz? – zapytał pogardliwym tonem osobę znajdującą się wraz z nim w pomieszczeniu, po czym leniwie wstał zza biurka. – Strach i śmierć. Dla mnie niczym bukiet najwykwintniejszych perfum lub najlepszego wina. Obezwładniający, momentami duszący, powodujący zawroty w głowie. Czasami może nawet trochę słodki. To taki zapach, który bardzo szybko przesiąka nawet przez skórę i pozostaje z nami na długo. Nie jesteś w stanie go zmyć ani doprać. Niewidzialne znamię. – Poprawił spinki przy mankietach czarnej koszuli, wygładził poły marynarki, a następnie oparł się o biurko, krzyżując ręce na piersi.
– Wstań, Valenti – polecił twardo. – Chyba że wolisz rozmawiać ze mną z poziomu parteru, wtedy możesz zostać na kolanach. Facet klęczący przed innym facetem, to dopiero smutny widok. Wręcz upadek. Nie uważasz?
Po raz kolejny odpowiedziała mu głucha cisza i rwany, sapliwy oddech.
– Nic nie mówisz. Szkoda. Zawsze wydawało mi się, że jesteś bardziej wygadany. Ktoś mi kiedyś powiedział, że takim jak ty powinno się rozgniatać krtań butem… – urwał na moment, marszcząc czoło, jakby zastanawiał się nad czymś z nadmierną intensywnością. – Albo te słowa były skierowane do mnie… Przypominasz sobie coś?
– Ja-a – wydukał nerwowo, pozostając w tej samej pozycji.
– Spójrz na mnie! – podniósł lekko głos. Drażniła go jego bierność. Jeszcze niedawno każdy z nich był hardy i nieustraszony. Wypinali dumnie klaty, puszyli się, prezentowali niczym pawie swoje ogony. Teraz niewielu miało odwagę spojrzeć mu w oczy.
Tito Valenti drgnął na dźwięk jego głębokiego, przywódczego tonu. Bez pośpiechu uniósł głowę, mrużąc przy tym powieki, jakby trafił na oślepiający promień słońca i starał się chronić przed nim oczy.
– Wiesz, jak to jest rozgniatać komuś krtań butem? Zrobiłeś to kiedyś? To nawet gorsze niż duszenie sznurem lub gołą pięścią. Wszystko pęka z głośnym trzaskiem, zapada się niczym karoseria samochodu po zderzeniu z drzewem. Ale ty jeszcze przez chwilę żyjesz, czujesz każde pękające naczynie krwionośne, każdą wybuchającą żyłę i kosteczkę. Ciśnienie zatyka ci uszy, rozrywa mózg… Nieciekawe doświadczenie.
– Przepraszam, ja wtedy…
– Spokojnie, Valenti, nie jestem pamiętliwy – przerwał jego próby zbudowania sensownego zdania. – Nie musisz się tłumaczyć. Nie po to tu jesteś. Chciałem tylko sprawdzić, co u ciebie po tylu latach. Masz żonę? Dzieci? – zagadnął tym razem radosnym tonem, jakby naprawdę rozmawiał ze starym znajomym po latach rozłąki.
– Żonę i syna.
– Gratuluję, bo ja żonę i dziecko niedawno straciłem, ale zapewne już o tym słyszałeś.
– Tak… wiem, przykro mi.
– Przykro ci? – powtórzył, zanosząc się przy tym gorzkim śmiechem. – A nie wyglądasz, jakby ci było przykro. Wiesz, czego jeszcze nienawidzę? Łgarzy. Ociekającego słodyczą kłamstwa. Ust wypluwających zdradliwe słowa szybciej niż karabin maszynowy pociski. Bez zająknięcia, bez żadnej emocji. Boisz się prawdy, ale nie boisz się kłamać przy kimś, kto może zaraz zaszyć ci te plugawe usta? Jak to jest?
– Masz rację. – Zdobył się na odwagę. – Nie jest mi przykro. Żałuję jedynie, że ty przeżyłeś.
– Brawo. – Podszedł do niego, podniósł z kolan za ramiona i klepnął otwartą dłonią po policzku, uśmiechając się przy tym z lekkim politowaniem. – Tego właśnie oczekiwałem. Zapamiętaj, ja nie karzę za prawdę, tylko za kłamstwo. Jeżeli chcesz nauczyć się ze mną funkcjonować w tym mieście, musisz o tym pamiętać. Możesz wszystkim oznajmić, że wasz ulubiony bękart właśnie wrócił. Bardzo chętnie ponegocjuję przy drinku, jak długo jeszcze pozwolę wam oddychać. Przygotujcie propozycje i módlcie się, żeby mi się spodobały. A teraz wypierdalaj i zabierz kolegów. – Z pogardą spojrzał na dwa ciała szpecące marmurową podłogę jego gabinetu. – Koniec audiencji.
Poczekał aż wszyscy, łącznie z truchłami, znikną z pola widzenia, odwrócił się i wyszedł na taras.
– Wszyscy, czy jeszcze kogoś trzeba spacyfikować i doprowadzić przed oblicze najwyższego? – Alex siedział na jednej z sof i celował kolejnymi nożami w pobliskie drzewo.
– Najlepsze na deser. Dzisiaj wieczorem mam spotkanie z Giulianim i twoim ojcem.
– Mam iść z tobą? – Odwrócił się przez ramię, mierząc przyjaciela pytającym wzrokiem.
– Nie. Ten etap muszę przejść sam.
– Są wkurwieni – stwierdził z pogardą, powracając wzrokiem na cel.
– Wiem i o to właśnie chodziło. Wkurwieni popełniają błędy. Dzisiaj muszą zaakceptować moją obecność. W innym wypadku powtórzę rzeź sprzed dwóch tygodni, a na to nikt już nie ma siły.
– Ty też nie – podsumował, przeciągając się leniwie.
– Ty to wiesz, ja to wiem, ale oni tego nie wiedzą. O la va o la spacca.²
– James Arturo Moretti, boss klanu Morettich. Dziwnie to brzmi – rzucił cierpko. – Nie spodziewałem się.
– Ja też nie. – Zacisnął dłonie w pięści. – Ale brzmi to lepiej niż epitafium na nagrobku.
Czas było zacząć nowy rozdział w życiu. Możliwe, że najgorszy z dotychczasowych…ROZDZIAŁ 1
Obecnie
Vomero, Neapol 03.07.2019 10:40
Lisa bardzo powoli i rozważnie przedzierała się ciasnymi uliczkami. Zawsze jeździła w ten sposób. Wolała ryzykować życie w innych okolicznościach. Podkręciła radio i zmniejszyła temperaturę w klimatyzacji, dziękując temu, kto ją wynalazł. Wczesna godzina nie przeszkadzała temperaturze piąć się bardzo szybko w górę. Żar wprost lał się z nieba. Najlepszą opcją byłoby spędzenie reszty lata nad basenem albo na plaży. Jednak po prawie trzech tygodniach na Capri odczuwała już lekki przesyt luksusu i leżenia plackiem na leżaku. Biorąc pod uwagę atrakcje, jakie miała okazję przeżyć w trakcie pobytu, tym bardziej cieszyła się, że może zamknąć się w czterech ścianach mieszkania i w spokoju zastanowić nad tym, co dalej.
W końcu nadszedł czas, żeby wyjść życiu naprzeciw i zacząć na siebie zarabiać. Dzięki Morettiemu odzyskała zajęte pieniądze, ale nie zamierzała stać się jego utrzymanką. Zaciągnęła dług, który będzie musiała spłacić. Inna forma zlikwidowania pożyczki poza oddaniem mu gotówki nie wchodziła w grę.
O trzynastej miała umówione spotkanie w jednej z dość sporych kancelarii. Nie oczekiwała cudów oraz czerwonego dywanu na powitanie, jednak od czegoś trzeba zacząć. Nawet segregowanie dokumentów i przygotowywanie pism procesowych mogło okazać się lepsze niż uczenie się Netflixa na pamięć.
Codzienne analizy dziennika ojca również nie przynosiły większych rezultatów. Prawie każda ze wskazówek i wzmianek o niczym odnalazła swoje miejsce i nabrała sensu, jednak ich interpretacja zdecydowanie była ponad siły Lisy.
Pozostawała jeszcze jedna istotna kwestia… Metr dziewięćdziesiąt problemów i niewiadomych, magiczne błękitne oczy, zabójczy uśmiech. Do dzisiaj nie wiedziała, co tak naprawdę wydarzyło się tego nieszczęsnego wieczora na Capri. Jej myśli po raz kolejny wróciły do tych paru sekund, kiedy poczuła, że znów oddycha.
Dwa tygodnie wcześniej
Capri, 21.06.2019 00:20
– Nie-e – powtórzyła głosem, który stał się bardziej drżący, po czym zmusiła swoje ciało do poruszenia się z pozycji embrionalnej.
– To twoja nowa baza? – zaśmiał się perliście. – Fajna, ale nie za gorąco tam?
Serce waliło jak oszalałe. Oddech raz przyśpieszał, raz zwalniał. Nerwowo błądziła wzrokiem po jego sylwetce, jakby naprawdę widziała go pierwszy raz w życiu.
– Matko. – W końcu ukryła twarz w dłoniach, z trudem tamując łzy. – Co ty odwalasz? Co to znowu za przedstawienie? Mało ci? – mamrotała niezrozumiale pod nosem.
– Lizzy, co jest? – Kompletnie nie mógł pojąć stanu, w jakim się znajdowała. Była przeźroczysta z przerażenia, nerwowo drżała, nie kontrolowała odruchów.
– Co jest? – zająknęła się kolejny raz. – Myślałam, że zginąłeś w tym samochodzie, że zaraz ktoś po mnie przyjdzie, zastrzeli… – urwała, a następnie głośno nabrała powietrza.
– Przecież Philip miał was uprzedzić, że nic się nie stało.
W asyście świszczącego, zmęczonego oddechu usiadła na łóżku i spuściła nogi. Przełknęła jeszcze raz ciężko ślinę, po czym podniosła na Jamesa zamglone spojrzenie.
– Nic o tym nie wiem. Widziałam tylko płonący samochód… Powiedzieli, że to twój, że to ty… Mio Dio³! Myślałam, że mnie zostawiliście… że zaraz ktoś po mnie przyjdzie… że już przyszedł… – rwała zdania, coraz ciężej dysząc.
– Czyli jednak trochę się boisz – zaszydził z nutą triumfu w głosie.
Każdy moment jej zwątpienia i krok w tył dawały mu nad nią przewagę, powodowały, że mógł ją łatwiej kontrolować. Musiała myśleć, że James faktycznie jest jej ostatnią i jedyną szansą na przetrwanie.
– Moretti – weszła mu w słowo. – To nie jest odpowiedni czas na uświadamianie mnie, że znowu miałeś rację. Tak, bałam się… boję się dalej – potwierdziła z niechęcią, po czym utkwiła spojrzenie w jego butach.
– Nic ci nie grozi. – Ku jej zaskoczeniu ujął jej dłonie i delikatnym ruchem pociągnął do siebie.
Stanęła na równych nogach, chociaż James miał wrażenie, że utrzymanie pionu sprawia jej bardzo dużą trudność. Nie zareagowała, gdy przesunął ręce na jej plecy i zamknął w szczelnym, bezpiecznym uścisku.
– Ale ja nie bałam się tylko o siebie – zaczęła niepewnie, niesiona nagłą, niepokojącą potrzebą mówienia o swoich uczuciach. Czuła niewidzialne przyciąganie, które powodowało, że musiała znaleźć się bliżej niego, nawet jeżeli za chwilę wyklnie swoją lekkomyślność. Utkwiła wzrok we fragmencie tatuażu, wyłaniającym się spod rozpiętej koszuli. – Bałam się… bałam się o ciebie. – Zaczerpnęła powietrza i przywarła do jego torsu, czym kompletnie go zaskoczyła.
Drgnął niespokojnie, ale nie zaoponował. Coś w nim po raz kolejny pękło. Poczuł rozlewające się po plecach ciepło. Przymknął oczy i zacisnął zęby, gotowy uciec jak najdalej. Ponownie stał się przy niej bezbronny i nagi. Odarty z następnej kamiennej powłoki. Tylko ona potrafiła jednym, drobnym, z pozoru nic nieznaczącym gestem lub słowem rozsadzić go na kawałeczki. Nieśmiało otoczył jej szyję ramieniem, a drugą dłoń zatrzymał na lędźwiach. Pochylił się i przyłożył usta do miejsca, w którym biło tętno, na co poruszyła się niespokojnie. Sam z każdą chwilą był coraz bardziej zaniepokojony swoim irracjonalnym zachowaniem.
Nie tak miało być! dudniło mu w głowie, ale znów zignorował odgłosy rozsądku.
– Nic mi nie jest – wyszeptał, drażniąc skórę oddechem. Zaczął błądzić rozchylonymi ustami od ucha aż do ramienia. Muskał wargami, skubał skórę, jednocześnie przesuwając rozłożone palce wzdłuż pleców. Badał, próbował, testował, na ile może sobie pozwolić i na ile ona mu pozwoli. Z premedytacją wykorzystywał sytuację, chociaż jej ciało przyklejone do jego ciała wprowadzało przyjemne wibracje. To był tylko i aż dotyk. Nagle wpadł na jeden z najbardziej niedorzecznych pomysłów w swoim życiu. Wrócił ustami do ucha i wyszeptał:
– Niestety będziesz musiała mnie znosić przez parę dni. Zostanę…
– Zostaniesz? – powtórzyła, wchodząc mu w słowo, po czym popatrzyła na niego zmieszana.
– Tak, muszę się zaszyć na chwilę, a skoro ty już zatroszczyłaś się o genialną kryjówkę, szkoda nie skorzystać. – Skinął na rozkopaną kołdrę, czym wywołał jej ciche parsknięcie. Na szczęście łyknęła tę wymyśloną na szybko wymówkę. Już kompletnie nie wiedział, czy chodziło mu o spędzenie z nią czasu, czy raczej powolne przejmowanie kontroli nad każdym aspektem jej życia. Niestety po raz kolejny jej nie docenił i zapomniał, że Lisa Davis bardzo szybko umiała przejść od bezbronnej, wystraszonej niewiasty do twardej, bezkompromisowej pani mecenas.
– Więc… – zaczął niepewnie – …skoro już tu jestem, cały i zdrowy, może napijesz się ze mną drinka?
– A przy drinku odpowiesz mi na parę pytań. – Położyła otwarte dłonie na jego klatce piersiowej, jakby chciała go odepchnąć, i odsunęła się na krok. Tym samym uwolniła się z objęć i zwiększyła dzielący ich dystans.
– Na przykład jakich?
– Na przykład, co tak naprawdę się wydarzyło. – Spojrzała mu hardo w oczy.
– Przesłuchanie?
Znów wrócili do poprzedniego układu. Ponownie przeciągali linę, badali teren i zdobywali potrzebne informacje.
– Czuję, że coś przeskrobałeś.
– Pani mecenas – zamruczał. – A domniemanie niewinności?
– A o domniemaniu winy słyszałeś? – Uniosła górną wargę w wyrazie lekkiej pobłażliwości.
– Może jednak zajmę się zorganizowaniem tych drinków. – Podniósł otwarte dłonie w geście przeprosin, po czym sięgnął po telefon i wybrał numer do managera hotelu.
Po niespełna dziesięciu minutach James i Lisa siedzieli już na balkonie w towarzystwie Aperola i Armand De Brignac Brut Gold.
– No więc słucham – przerwała w końcu wibrującą ciszę protekcjonalnym tonem. – Co się wydarzyło?
– W sumie to nic specjalnego. – Wlał w siebie kieliszek szampana, rozparł się w fotelu, a następnie położył nogi na stół.
– Jamie – upomniała. – To jakaś prowokacja? Chciałeś zwrócić na siebie uwagę?
– Za dużo seriali oglądasz – skwitował po chwili głośnym westchnięciem. – Ale może dokończ, skoro już tak daleko zabrnęłaś w swoich hipotezach. Jestem cholernie ciekawy.
– Nie idzie ci jakiś interes albo chcesz się z niego wymiksować i postanowiłeś zrobić z siebie ofiarę – wypaliła jednym tchem i zaraz po tym upiła dwa duże łyki drinka.
– W jakim sensie? – docisnął, posyłając jej szelmowski uśmiech.
– Ktoś cię zaatakował, więc grunt robi się mało stabilny. Masz wytłumaczenie, dlaczego nie możesz robić tego, co planowałeś. Wszyscy zaczęli cię obserwować i patrzeć na ręce, a ty nie chcesz powodować zagrożenia, zatem musisz usunąć się w cień. Dlatego tu jesteś i próbujesz się zaszyć.
James ściągnął nogi ze stołu i wyprostował się na swoim miejscu, intensywnie nad czymś myśląc. Z każdą chwilą ogarniała go coraz większa fascynacja tą kobietą.
– Może chcesz zająć moje miejsce? W planowaniu ci nie dorównuję. A może napuściły cię jakieś służby. No wiesz, masz mnie uwieść i wyciągnąć ode mnie, co się da.
– I to niby ja oglądam za dużo seriali? Nie bój się, nie mam zamiaru cię uwodzić. – Dopiła drinka, z przerażeniem obserwując, w jak niebezpiecznym kierunku zmierza rozmowa. Wiedziała, że Moretti tylko żartuje, jednak buzująca w niej świadomość tego, co ma zrobić, powodowała, że czuła się jak złodziej przyłapany na gorącym uczynku.
– A jeżeli ja mam zamiar uwieść ciebie? – Zachrypnięty, seksowny głos zatrzymał galopujące myśli.
Lisa utopiła w Jamesie badawcze spojrzenie.
– Mnie? – Parsknęła śmiechem, po czym wstała, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Nie żartuj. Całe tabuny kobiet na ciebie lecą, po co ci jakaś rozwrzeszczana, rozhisteryzowana wiedźma, która chowa się pod kołdrą jak małe dziecko, bo nic lepszego nie przychodzi jej do głowy. – Uśmiechnęła się zalotnie, nalała do jego kieliszka szampana i chwyciła go w dłoń. – Dobranoc. Wiem już wszystko, co chciałam – dodała na koniec i zniknęła w drzwiach balkonu.
– No właśnie, kobiet! Jeszcze żadna wiedźma na mnie nie leciała! – krzyknął za nią prześmiewczo.
– Kup jej miotłę, to może poleci.
– Nie wiem, czy Alfa Romeo je produkuje – skwitował z rozbawieniem, a następnie upił łyk trunku prosto z butelki.
W jej obecności zbyt często pozwalał sobie na szczery uśmiech. A może tak właśnie powinno być? Czuł się rozluźniony i spokojny. W międzyczasie wymienił jeszcze parę SMS-ów z Rebeką, próbując ustalić, czemu nikt nie powiedział Lisie, że wszystko jest w porządku.
Odpowiedź Rebeki natychmiast wytrąciła go z dobrego humoru. Podniósł się gwałtownie i ruszył w furii przed siebie. Liczył na to, że zanim dojdzie do jej pokoju, trochę ochłonie, w innym wypadku nie chciał nawet myśleć o tym, co jej zrobi. Ostatnio sprawy zdecydowanie zaszły za daleko. Wydawało mu się, że już wszystko sobie wyjaśnili i zakopali stare zatargi. Rebeka natomiast zaczynała zachowywać się coraz bardziej irracjonalnie, jakby traciła rozum. Nawet idiota domyśliłby się, że nie pała do Lisy większą miłością. To jednak nie tłumaczyło jej zachowania.
Stanął przed jej drzwiami, wziął parę głębokich wdechów i zapukał.
– Otwórz – polecił, tym samym informując ją, kto przyszedł.
Po chwili drzwi się uchyliły i ukazała się w nich na wpół naga kobieta. Zapewne dlatego musiał tyle sterczeć na korytarzu.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. – Wszedł powoli do środka, nie wyjmując rąk z kieszeni. Rozejrzał się po wnętrzu, sprawdzając, czy przypadkiem nie zastanie jakiegoś amanta w negliżu, ale nikogo takiego tu nie było. Zapowiadało się kolejne przedstawienie. Obejrzał się za siebie.
Rebeka stała dalej przy drzwiach, nie siląc się na zasłonięcie piersi. Mahoniowe włosy opadały luźno na ramiona. Obrzucił jej ciało znudzonym wzrokiem. Kiedyś jeszcze na nią reagował, teraz nie czuł kompletnie niczego. Kobieca nagość nie była w stanie pobudzić go do takiego stopnia, że przestanie się kontrolować.
– Ubierz się. To nie jest rekreacyjna wizyta ani, kurwa, piknik na plaży.
– Kiedyś ci to nie przeszkadzało.
– „Kiedyś” jest właściwym słowem, Rebeko.
– Ach, rozumiem. Przyszedłeś jako wielki i niezłomny capo⁴. Znam te numery.
– Dlaczego nie powiedziałaś Lisie, że to fałszywy alarm? – Zupełnie zignorował jej szamotaninę słowną.
Rebeka przewróciła demonstracyjnie oczami.
– A ty znowu o tym? Naprawdę pofatygowałeś się do mnie, żeby rozmawiać o tej histeryczce?
– Zadałem ci pytanie – warknął. – Oczekuję sensownej odpowiedzi.
– Odpowiedziałam. ZAPOMNIAŁAM!
– To jest mało elokwentny wykręt, a nie odpowiedź.
– James. – Położyła dłonie na jego klatce piersiowej i zaczęła przesuwać je w górę i w dół. – Przyszedłeś tu po to, żeby na mnie krzyczeć?
– Piłaś? – Wyczuł wyraźną woń alkoholu.
– Podobno jestem na wakacjach. Chyba wolno mi się napić.
– Podobno też jesteś w pracy. Gdyby faktycznie coś się stało i musiałybyście uciekać, też byś o niej zapomniała?!
– To duża dziewczynka, powinna umieć radzić sobie sama. – Wydęła usta w niezadowoleniu, a następnie jakby nigdy nic przylgnęła nagimi piersiami do jego torsu i zarzuciła mu ręce na szyję.
James warknął z niezadowoleniem. Dlaczego musiała zachowywać się jak te wszystkie śliniące się na jego widok kretynki? Dlaczego nie mogli normalnie porozmawiać, tylko znowu wracali do relacji, którą zdecydowanie uciął… A przynajmniej tak mu się wydawało.
– Jestem za nią odpowiedzialny! – Nagle uświadomił sobie, że wcale nie skłamał. Był za nią odpowiedzialny. W jakiś pokręcony sposób Lisa znajdowała się pod jego opieką.
– Szkoda, że za mnie nie czułeś ani nie czujesz się odpowiedzialny. – Jej oczy posmutniały w sekundę i uleciało z nich całe życie.
James doskonale znał te zagrywki. Rebeka była mistrzynią manipulacji i przechodzenia od roli kata i atakującego do roli ofiary.
– Opanuj się! – huknął, łapiąc ją za nadgarstki i tym samym wyrywając się z uścisku. Podciągnął jej ręce wysoko nad głowę i zakleszczył swoim ciałem przy ścianie.
– Wiesz, że mi się to podoba – wymruczała i lubieżnie oblizała usta.
– Dosyć tego! Przestań zachowywać się jak zazdrosna idiotka.
– To ty się zachowujesz jak idiota. Robisz aferę o to, że nasza księżniczka przez parę godzin myślała, że nie żyjesz?
– Bała się!
Rebeka parsknęła mu w twarz niekontrolowanym śmiechem.
– Bo się, kurwa, popłaczę. Bała się… Słyszysz sam siebie? Robisz się rozlazłym mięczakiem, takim słodkim kiciusiem, którego trzeba miziać za uszkiem. A ja dokładnie wiem, co tak naprawdę lubisz. Myślisz, że ona jest w stanie ci to dać? Nie poradzi sobie z tobą w łóżku.
– Uważasz, że tylko to się liczy w życiu? Dobre pieprzenie? Może nie wiesz, co tak naprawdę lubię?! Może właśnie potrzebuję być miziany za uszkiem. – Zwolnił uścisk i odsunął się od niej na krok.
– I tym sprowadzasz na nas wszystkich niebezpieczeństwo – fuknęła poirytowana.
– Skoro czujesz się zagrożona, możesz odejść. Jesteś wolnym człowiekiem.
– Nie odejdę… Potrzebujesz mnie, tak samo jak ja potrzebuję ciebie. – Jej dłonie zaczęły schodzić coraz niżej, aż w końcu zatrzymały się na pasku.
– Do czego mnie potrzebujesz? Do seksu i spełniania twoich zachcianek? Dostajesz wszystko, czego chcesz, ale nie mnie. Nic ci już nie jestem winien.
– Jesteś! – Odepchnęła go w furii. – Jesteś mi winien bardzo dużo!
– Sama jesteś sobie winna!
Miał dość. Wystarczy robienia z niego odpowiedzialnego za całe zło tego świata. Nie był kozłem ofiarnym, na którego można zrzucić wszystko. Nie miał zamiaru już nim dłużej być.
– Sama sprowadziłaś zagładę na to dziecko. Gdybyś powiedziała, że jesteś w ciąży, nigdy nie wysłałbym cię na tamtą akcję!
– Nie wiedziałam…
Wzmianka o ciąży wywołała grymas niezadowolenia na twarzy i nieprzyjemne ukłucie zawiści.
– Przestań, kurwa, kłamać! – ryknął tak, że Rebeka podskoczyła. – Doskonale wiedziałaś! – W przypływie nagłego szaleństwa uderzył pięścią o ścianę z takim impetem, że aż sam jęknął z bólu. Z pozdzieranej skóry kostek zaczęła sączyć się krew. – Rebeka! Oszukałaś mnie! Okłamywałaś, że bierzesz tabletki! Uważasz, że taka forma zajścia w ciążę jest w porządku? I teraz masz jeszcze czelność zrzucać na mnie odpowiedzialność?! Masz wybór: uspokoisz się albo odejdziesz. Daję ci czas do końca tygodnia. Zastanów się nad tym. – Obrzucił ją jeszcze nienawistnym spojrzeniem i pośpiesznie zniknął za drzwiami.
Nawet nie wiedział, kiedy i jak wpadł do apartamentu. Tłoczył powietrze z nozdrzy niczym byk w końcowej szarży i wyrzucał pod nosem wiązanki przekleństw. Miotał się po głównym salonie, opróżniając raz za razem szklanki alkoholu. Zupełnie zapomniał, że nie jest sam.
– Możesz opanować to słowne rozwolnienie? – Lisa stała w drzwiach do sypialni, ubrana w białą, satynową koszulkę nocną. Zmierzwione włosy i zabójcze, zaspane spojrzenie spowodowały, że przystanął w miejscu. Samara Morgan wyszła z telewizora.
Słowne rozwolnienie, co to w ogóle za tekst? pomyślał, z trudem tamując parsknięcie śmiechem.
– Jak ci coś nie wyszło, to po prostu weź zimny prysznic i połóż się spać, zamiast inicjować tutaj corridę.
– Wybacz.
– Co się stało? – Nagle odgarnęła nerwowym ruchem włosy z twarzy, a jej wzrok zatrzymał się na krwawiącej ręce Jamesa.
– Nic takiego. – Nie przekonał jej, gdyż w jednej chwili znalazła się obok niego, a następnie złapała za przegub i zaczęła wnikliwie oglądać ranę.
– To trzeba przemyć. Masz spuchniętą dłoń. Możesz ruszać palcami? – Lisa wypluwała z siebie kolejne krótkie zdania, jakby faktycznie przeprowadzała diagnozę.
– Tak, doktor Quinn. – W jednej chwili cały gniew gdzieś zniknął, wyparował. Opanowało go uczucie kojącego ciepła i spokoju. Pamiętał je. To samo poczuł, gdy zobaczył ją w swojej wizji po przedawkowaniu.
– Poruszaj – poleciła, przyglądając się ze skupieniem ruchom palców. – Chyba będziesz żył.
– Wykształcenie medyczne ci to podpowiada?
– Nie, osiem sezonów doktora House’a – westchnęła, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Widziałam w łazience apteczkę.
Zanim zdążył zaoponować, zniknęła za drzwiami sypialni. Po chwili siedziała przy nim z powrotem. Czyściła zadrapania, smarowała jakąś maścią, żeby za moment wykonać misterny opatrunek z bandaża. Nieistotne. Równie dobrze mogła mu obcinać wszystkie palce, i tak nie zwróciłby na to uwagi. Całkowicie pochłonęła go obserwacja jej twarzy i zaangażowania, z jakim starała się opatrzyć rany. Zdążyła się opalić przez te parę dni, co spowodowało, że jej nos i policzki pokrywały intensywnie brązowe, drobne piegi. Idealnie pasowały do czekoladowych oczu i rdzawych włosów. Całość kontrastowała z bladoróżowymi ustami. Przypominała mu bursztyn lśniący w słońcu. Mimowolnie przejechał wzrokiem po szyi, dekolcie i zatrzymał się na koronce otulającej małe, kształtne piersi. Bezczelnie gapił się na cienki materiał, próbując dostrzec pod nim zarys sutków. Przed chwilą miał nagie kobiece piersi na wyciągnięcie ręki, a teraz prawie ślinił się na widok kogoś, kto kompletnie nie powinien go interesować ani tym bardziej tak na niego działać. Oczami wyobraźni wyciągał już w jej stronę dłoń i powolnym ruchem zsuwał ramiączka, odsłaniając…
– Niestety nie ma plastrów z Barbie.
Z rozbierania jej w myślach wytrącił go szyderczy głos. Zupełnie nie pasował do postaci nimfy tuż przed nim. Przełknął nerwowo ślinę, natrafiając na jej znudzone, zaspane spojrzenie. Miał wrażenie, że do końca nie zdaje sobie sprawy, że siedzi przed nim w mało formalnym stroju. W innym przypadku zapewne dawno wydrapałaby mu oczy.
– Przetrawię to. Myślisz, że potrzebuję całodobowej opieki?
– Myślę, że potrzebujesz się położyć i odpocząć.
– Napijesz się jutro rano ze mną kawy?! – krzyknął jeszcze, kiedy przekraczała już próg swojej sypialni.
– Jak dostarczysz mi moje ulubione ciastka, to tak. Dobranoc.
– Dobranoc, wiedźmo.
Pomyślał, że chyba teraz będzie codziennie coś sobie rozwalał.------------------------------------------------------------------------
¹ Piazza Garibaldi – (z włos.) Plac Garibaldiego. Miejsce poświęcone jednemu z największych włoskich bohaterów narodowych: Giuseppe Garibaldiemu. Jednocześnie główny węzeł komunikacyjny w Neapolu. (przyp. aut.).
² O la va o la spacca – (z włos.) Potocznie: Wóz albo przewóz (przyp. aut.).
³ Mio Dio – (z włos.) Mój Boże (przyp. aut.).
⁴ Capo – (z włos.) Szef (przyp. aut.).
⁵ Mi dispiace – (z włos.) Przepraszam (przyp. aut.).
⁶ Parazytologia – nauka zajmująca się badaniem pasożytów i pasożytnictwa w przyrodzie (przyp. aut.).