- promocja
- W empik go
Prawo i nieporządek. Spowiedź legendarnego profilera FBI - ebook
Prawo i nieporządek. Spowiedź legendarnego profilera FBI - ebook
Spowiedź legendarnego profilera FBI, który stał się inspiracją do stworzenia przebojowego serialu Netflixa Mindhunter
Bestsellerowi autorzy reportaży Jak powstaje morderca… i Mindhunter. Podróż w ciemność oferują nowe spojrzenie na działanie nie tylko wymiaru sprawiedliwości, ale także serca i umysłu agenta FBI. Po raz pierwszy od przejścia na emeryturę, Douglas otwarcie mówi o swoich najbardziej znanych i zaskakujących sprawach. I pokazuje, jak to jest mierzyć się ze złem w jego najbardziej potwornej formie.
W swoich poprzednich tekstach pisał John E. Douglas tylko o winnych; w Prawie i nieporządku, wspierany przez świetnego dziennikarza Marka Olshakera opowiada zarówno o winnych, jak i niewinnych, a nawet niewinnie skazanych, odnosząc się do koszmaru każdego stróża prawa: tych przypadków, w których z tego czy innego powodu sprawiedliwości nie stało się zadość.
Wnikliwe spojrzenie w umysł człowieka, który zajrzał w głąb ciemności i stara się odkryć tajemnicę deprawacji oraz technik, które przeciwdziałają złu.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8305-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Polowanie na czarownice
Wioska i miasto Salem, kolonia Massachusetts Bay, czerwiec 1692 roku
Była inna, była wyrzutkiem. Chociaż żyła w ich społeczności, nigdy nie stała się do końca jedną z nich. Stanowiła idealną kandydatkę na kogoś, kogo należy się bać.
Zawsze nosiła czarne, dziwne ubrania, nieprzystające do purytańskiego stylu życia. Kiedy więc sir William Phips, nowo powołany gubernator królewskiej kolonii Massachusetts Bay, ustanowił Sąd Oyer i Terminer – komisję sądową wywodzącą się z brytyjskiej tradycji prawnej, której angielsko-francuska nazwa oznacza dosłownie „wysłuchać i osądzić” – prawdopodobnie nikogo nie zdziwiło, że sześćdziesięcioletnia Bridget Bishop jako pierwsza została postawiona przed nim jako oskarżona.
Minęło ponad pięć miesięcy, odkąd 20 stycznia Betty, dziewięcioletnia córka pastora Samuela Parrisa, oraz jego jedenastoletnia siostrzenica Abigail Williams zapadły na dziwną chorobę. Cierpiały na spontaniczne napady bólu przypominające uszczypnięcia lub nakłuwanie igłami i wyrywanie języka. Krzyczały głośno, skarżąc się przy tym na dolegliwości w okolicach szyi i pleców.
Dolegliwości szybko dopadły także Ann Putnam, dwunastoletnią przyjaciółkę obu dziewczynek, po czym przeniosły się na Mary Walcott, siedemnastoletnią przyjaciółkę Ann, i Mercy Lewis, siedemnastoletnią służącą Putnamów. Niedługo po tym w sumie dziesięć dziewcząt i młodych kobiet w wieku poniżej dwudziestu lat zaczęło zachowywać się w identyczny sposób.
Wykształcony na Harvardzie pastor Parris wraz z innymi prominentnymi przedstawicielami władz wioski Salem wyciągnął na tej podstawie najbardziej logiczny wniosek: „diabeł zamieszkał pośród nas” – a czary wdarły się przemocą w dobrze funkcjonującą społeczność. Cotton Mather, najlepiej wykształcony i najbardziej wpływowy teolog kolonii, syn pastora Increse’a Mathera – rektora Harvardu, przestrzegał przed podobnym zagrożeniem w swoim programowym traktacie _Memorable Providences_, sam bowiem zmuszony był badać w Bostonie przypadek dzieci, na które zostały rzucone czary.
Aby potwierdzić diagnozę doktora oraz przekonanie wielebnego, zastosowano różnorakie metody naukowe. Sąsiadka pastora Parrisa – Mary Sibley, której siostrzenica Mary Walcott była jedną z chorych dziewcząt, poleciła Titubie, niewolnicy Parrisa, oraz jej mężowi Johnowi Indianowi, aby upiekli ciasto czarownic. Była to dobrze znana metoda, opracowana i po raz pierwszy zastosowana w Anglii. Otóż zamiast mleka, zgodnie z przepisem, należało zmieszać mączkę żytnią z moczem chorych dziewcząt. Gdy ciasto wyrosło w piecu i ostygło, dawano je do spróbowania psu. Jeśli wykazał on podobne objawy, co dotknięci cierpieniem ludzie, od których pobrany został mocz, znaczyło to, że chorzy byli ofiarami czarów. Po zidentyfikowaniu osoby, która mogła dopuścić się takich praktyk, można było przystąpić do próby dotyku opierającej się na kartezjańskiej „doktrynie przepływu”. Jeśli podejrzany dotknąłby ofiary w czasie ataku choroby, a objawy by ustąpiły, stanowiłoby to niezbity dowód na to, że owa osoba była przyczyną wszystkich dolegliwości.
Pod koniec lutego niektóre z chorych dziewcząt zaczęły wymieniać imiona trzech kobiet, które rzekomo torturowały je przy pomocy czarów. Pierwszą była Tituba: miała zabawiać dziewczynki swoimi rodzimymi opowieściami, zaklęciami oraz zamawianiami. Druga – Sarah Good – to stara bezdomna żebraczka, która chodziła od domu do domu i mamrotała pod nosem przekleństwa na tych, którzy odmówili jej jałmużny. Trzecia kobieta to Sarah Osborne, wdowa, która ku dezaprobacie lepiej urodzonych mieszkańców miasteczka zdecydowała się na powtórne wyjście za mąż za zwykłego służącego i która w dodatku rzadko uczęszczała do kościoła. Nikogo nie dziwiło, że to właśnie te trzy funkcjonujące na marginesie miejscowej społeczności kobiety miały wejść w konszachty z diabłem. Władze wystawiły nakaz ich aresztowania i wszystkie szybko trafiły do więzienia, oskarżone o uprawianie czarów. Sędziowie mieli teraz w swoich rękach solidne dowody, które umożliwiły wytoczenie kobietom procesu.
Pierwszego marca radni John Hathorne oraz Johnathan Corwin otworzyli proces w domu spotkań wioski Salem, tymczasowo zaadaptowanym na potrzeby sali sądowej. Chore dziewczęta zgodnie zeznały, że wszystkie zostały zaatakowane przez duchowe widmo Sarah Good.
Poddane ostremu przesłuchaniu, Good i Osborne zaprzeczyły, jakoby miały być czarownicami. Tituba jednak, starając się uniknąć w ten sposób kary, wyznała, że kiedyś rzeczywiście została uwiedziona przez diabła, od dawna jednak mu już nie służy. Good szybko przyjęła podobną strategię, twierdząc, że to tak naprawdę Osborne męczyła biedne dzieci. Uwadze sędziów nie umknął jednak fakt, że skoro Good wiedziała takie rzeczy, to sama także musiała być czarownicą.
W kolejnym tygodniu trzy podejrzane zostały odesłane do oddalonego o 20 mil od Salem więzienia w Bostonie, a sąd kontynuował przesłuchania. Każda osoba wymieniona przez dziewczynki była doprowadzana na przesłuchanie, z czego większość odsyłano następnie do więzienia. Oskarżonymi szybko przestały być osoby z marginesu społecznego. Nim upłynął marzec, przed sąd zaczęto wzywać osoby regularnie uczęszczające do kościoła, takie jak Rebecca Nurse.
Mimo to dziewczęta cierpiały nadal. Znaczyło to, że diabeł trzymał mocno w swoich rękach zarówno Salem, jak i okolice. Sytuacja urosła do rozmiarów prawdziwego kryzysu. Mogło się wydawać, że panuje tam jakaś niemal zabójcza choroba, rozchodząca się błyskawicznie po całej społeczności, na którą każdy może być potencjalnie narażony. Nikt nie pozostawał wolny od podejrzeń.
Martha Corey publicznie wyraziła swój sceptycyzm co do wiarygodności zeznań chorych dziewcząt. Te wkrótce ujrzały jednak jej widmo w kościele, które siedziało tam w promieniu słońca, wysysając krew trzymanego w dłoni żółtego ptaszka.
Jedna z dziewcząt – Mary Warren – oskarżyła swoją panią Elizabeth Proctor. John, mąż kobiety, był rolnikiem i miał dobrze prosperujące gospodarstwo. Podobnie jak Martha Corey, nie wierzył w czary. W czasie przesłuchania Elizabeth dziewczęta wymieniły także jego imię; podczas kilkukrotnie powtarzanych pytań Mary stwierdziła, że musi on być czarownikiem.
Poza salą sądową Mary wyznała jednak, że John Proctor nie był tak naprawdę czarownikiem, a zachowanie oskarżających to jedynie forma „rozrywki”. Gdy usłyszały to pozostałe dziewczęta, część z nich obwiniła o bycie czarownicą także Mary. Aresztowano ją i kilkukrotnie poddano przesłuchaniu przed sądem. Zeznając, oznajmiła, że John i Elizabeth Proctorowie to w istocie czarownik i czarownica.
W tym czasie liczba przesłuchiwanych osiągnęła już tak ogromne rozmiary, że sąd zmuszony był przenieść obrady do położonego o osiem mil dalej większego domu spotkań w miasteczku Salem.
W międzyczasie Sarah Osborne umarła w więzieniu, a Sarah Good wydała na świat dziecko, które niedługo później zmarło w areszcie, a to tylko utwierdziło podejrzenia co do jej złej duszy.
Trzydziestego pierwszego maja swoje zeznania przed sądem złożył John Alden, sześćdziesięciojednoletni szanowany kapitan statku morskiego, zasłużony w walce z Indianami, syn powszechnie cenionej pary – Priscilli i Johna Aldenów. Należał on do grona osób, które nie wierzyły w czary i miały odwagę zasugerować, że solidne lanie wyleczyłoby dziewczęta z ich dziwnych przypadłości. Wkrótce potem wskazały go one jako głównego czarnoksiężnika.
Sąd Oyer i Terminer, powołany do wszystkich rodzajów spraw, składał się z siedmiu sędziów – wykształconych i powszechnie szanowanych mężczyzn. Gubernator Phips oddelegował swojego zastępcę Williama Stoughtona, aby ten przewodniczył składowi sędziowskiemu. Naradziwszy się, sędziowie ustalili kilka kluczowych zasad, których postanowili się trzymać. Przede wszystkim każda czarownica, która przyzna się do winy, nie zostanie ukarana. Miało to z jednej strony pokazać miłosierdzie sądu, z drugiej zaś zachęcić oskarżonych do wymienienia innych osób praktykujących czarną magię. Stoughton ponadto zasięgnął opinii najbardziej prominentnych przedstawicieli kleru w Massachusetts Bay, nim uznał, że sąd może dopuścić dowody w postaci widm.
Sąd był gotowy na przesłuchanie pierwszej oskarżonej – Bridget Bishop.
Bishop liczyła sobie sześćdziesiąt lat i zdążyła już pochować dwóch mężów, z czego na drugiego rzucić miała czary, jeszcze zanim wybuchła obecna panika. Sąd oddalił jednak od niej ten konkretny zarzut. Była wówczas żoną Edwarda Bishopa, właściciela dobrze prosperującego tartaku.
Pięcioro dziewcząt wymieniło ją jako osobę, która je dręczy. Samuel Shattuck, właściciel farbiarni, zeznał, że Bishop przynosiła do niego „różne koronki”, które były jednak za małe, aby nadawały się na cokolwiek innego niż kukiełki, podobne do tych, jakie dziś wyobrażamy sobie, myśląc o laleczkach voodoo. Ponadto John i William Blyowie widzieli identyczne kukiełki w jej domu w trakcie pracy w spiżarni; twierdzili, że czarami Bridget doprowadziła do śmierci świń. Parę osób zeznało, że widmo pod postacią Bishop pojawiało się w ich sypialniach i atakowało we śnie.
W trakcie przesłuchania Bishop uparcie twierdziła, że nie jest czarownicą, że nie doprowadziła do choroby dziewcząt ani że nie nakłaniała ich do wpisania się do diabelskiej księgi. Fakt, że odmówiła przyznania się do winy, okazał się dla niej zgubny.
Pod koniec dnia, po zastosowaniu wszystkich procedur sądowych, skład sędziowski orzekł o winie Bridget Bishop, uznając ją za winną wszystkich stawianych jej zarzutów.
Osiem dni później, 10 czerwca, została zabrana na wzgórze Gallows, gdzie wykonano wyrok śmierci przez powieszenie.
Pięć dni później dwunastu uznanych teologów zebranych z całego Massachusetts Bay zawiadomiło listownie sąd, że zmienili oni zdanie co do zasadności uznawania dowodów w postaci widm. Cottona Mathera trapiło ryzyko niewłaściwej identyfikacji takich świadectw. Teolodzy uznali ostatecznie, że widma osób podejrzewanych o uprawianie czarów, które ukazywały się wielu świadkom, nie są wystarczająco wiarygodne – istniało bowiem ryzyko, że diabeł mógł przybierać wygląd tych osób bez ich wiedzy.
Nie zatrzymało to jednak procesu. William Beale zeznał przed wielką radą przysięgłych hrabstwa Essex, że pewnego razu ukazało mu się widmo Philipa Englisha, a następnego dnia zmarł jego syn James, który wcześniej wydawał się już wychodzić z ospy, na którą zachorował. Englishowi udało się zbiec z więzienia i przeczekać całą sprawę w Nowym Jorku.
Inni nie mieli tyle szczęścia. Pięć kobiet, w tym Rebecca Nurse, stanęło przed sądem 29 czerwca. Nurse, mająca już wówczas ponad siedemdziesiąt lat, matka i babka wywodząca się z powszechnie szanowanej rodziny rolników, w obliczu braku dowodów została uznana przez sąd za niewinną. Gdy odczytano jednak wyrok, przebywające na sali dziewczęta dostały niespodziewanego nawrotu swoich objawów. Dla Stoughtona był to niezbity dowód jej winy i zaczął on naciskać na pozostałych sędziów, aby zmienili werdykt.
Dziewiętnastego lipca wszystkie pięć kobiet zostało powieszonych na wzgórzu Gallows.
Do końca września uznano za winnych zbrodni uprawiania czarów i stracono w sumie dziewiętnaścioro oskarżonych – trzynaście kobiet i sześciu mężczyzn. Sprawie George’a Burroughsa nie przysłużył się też fakt, że nie ochrzcił on jednego ze swoich dzieci, co stanowiło wówczas oczywisty dowód na to, że był w zmowie z Szatanem. Powieszono go 19 sierpnia, razem z Johnem Proctorem i trzema innymi osobami. Jako winnym bycia czarownicami i czarownikami nałożono na nich ekskomunikę i odmówiono im godziwego pochówku.
Dwunasty oskarżony – Giles, mąż Marthy Corey – był od ośmiu lat rolnikiem. Nie chciał się stawić przed sądem, najwyraźniej kwestionując w ten sposób legalność całej procedury. Sędziowie orzekli, że ma on zostać zabrany na pole, a na jego piersi rozkazano układać głazy tak długo, aż Giles nie zdecyduje się oddać w ręce wymiaru sprawiedliwości. Za każdym razem, gdy pytano go o decyzję, odpowiadał: „Dokładajcie więcej!”. Zmarł w wyniku uduszenia, do końca odmawiając stawienia się przed sądem.
W międzyczasie procesy w Salem zaczęły wywoływać coraz więcej zaniepokojonych głosów dochodzących od bardziej postępowo nastawionych krytyków. Duńscy i francuscy teolodzy kalwińscy martwili się o jakość prezentowanych dowodów, a nowojorski sędzia główny wyrażał wątpliwości co do wartości prawnej wydanych wyroków. Thomas Brattle, szanowany bostoński matematyk i astronom, członek Londyńskiego Królewskiego Towarzystwa Rozwoju Wiedzy Naturalnej, opublikował list krytykujący procesy, w którym stwierdzał: „Obawiam się, że nawet całe wieki nie wystarczą, aby zmyć plamy, które sprawa ta zostawiła na naszej ziemi”.
Gubernator Phips robił się coraz bardziej nerwowy. Nakazał Cottonowi Matherowi opublikować traktat _Wonders of the Invisible World. Being an Account of the Tryals of Several Witches, Lately Executed in New England_ (Dziwy niewidzialnego świata. Rzecz o procesie kilku czarownic, skazanych niedawno w Nowej Anglii). Zgodnie z intencją autora tekst ten miał „pomóc ukoić gniew, który kierujemy dziś wzajemnie przeciwko sobie”.
Mimo egzekucji zło, które zalęgło się w wiosce Salem i okolicy, dalej nękało miejscową społeczność. Tak naprawdę było coraz gorzej. Dziewczęta oskarżały kogo tylko się dało, w tym Mary Phips, żonę gubernatora. Jedna z nich obwiniła nawet samego Cottona Mathera.
Gdy Increase Mather pojawił się w październiku w więzieniu Salem, odkrył, że część z przetrzymywanych tam osób chciałaby odwołać swoje zeznania. W czasie, gdy odbywała się większość procesów, przebywał on w Anglii. Gdy tylko powrócił do kolonii, od razu zaniepokoiły go zasłyszane wieści. Swoje wątpliwości opublikował w traktacie _Cases of Conscience Concerning Evil Spirits Personating Men, Witchcraft, Infallible Proofs of Guilt in Such as are Accused with that Crime_ (Sprawy sumienia dotyczące złych duchów przywdziewających ludzką postać, czarów oraz niezaprzeczalnych dowodów winy osób oskarżonych o tę zbrodnię).
W traktacie tym Mather zawarł swoją słynną formułę: „Lepiej, aby dziesięć tysięcy czarownic uniknęło kary, niż aby skazana została choćby jedna niewinna osoba”. Przekonanie to wyewoluowało z czasem w podporę moralną, na której wspiera się zachodni system prawny.
Należy w tym miejscu podkreślić, że wszystkie dążenia do zatrzymania procesów pochodziły _spoza_ społeczności Salem.
Przed końcem miesiąca sąd generalny kolonii Massachusetts Bay zarządził posiedzenie teologów w celu ocenienia bieżącej sytuacji. Trzy dni później gubernator Phips rozwiązał Sąd Oyer i Terminer, zwalniając warunkowo wszystkich osadzonych w więzieniu.
Pod koniec listopada powołano nowy sąd (Court of Judicature), który miał się zająć wszystkimi pozostałymi sprawami, nie złożono jednak żadnych nowych oskarżeń ani nie doszło do egzekucji. Ludzie przestali przejmować się dziwnym zachowaniem dziewcząt, które po prostu nagle ustąpiło. Procesy o czary w Salem dobiegły końca. W maju 1693 roku gubernator Phips ułaskawił wszystkich oskarżonych. Od tamtej pory nikt już nie został skazany za czary w żadnej amerykańskiej kolonii ani w kraju, który z nich z czasem wyrósł.
Przyczyna – lub przyczyny – dziwnego zachowania dziewcząt do dziś pozostaje przedmiotem dyskusji. Niektórzy twierdzą, że mogła to być źle zinterpretowana choroba, przypuszczalnie infekcja grzybicza wywołana ziarnami zbóż, znana dziś jako zatrucie sporyszem. Nie tłumaczy to jednak, dlaczego symptomy ograniczyły się jedynie do dziewcząt i młodych kobiet w wieku od dziewięciu do dwudziestu lat. Inni sugerują, że cała sprawa zaczęła się po prostu od dwóch dziewczynek domagających się uwagi otoczenia, które z czasem zaczęły szukać sposobu na uniknięcie kary za przekroczenie jasno wytyczonych ram społecznych. Możliwe wreszcie, że był to przypadek masowych zaburzeń, kiedy istniejące wcześniej problemy nerwowe znalazły ujście w postaci objawów fizycznych, które dostrzeżono jednocześnie u kilku różnych osób – to zjawisko występujące w rzeczywistości znacznie częściej, niż mogłoby się wydawać.
Bez względu na to, co było tego pierwotną przyczyną, sprawa zmieniła się w masową histerię, która utrzymywała się tak długo, jak długo poświęcano jej stosowną uwagę.
Pastor Samuel Parris, w którego domu cała sprawa miała swój początek, został zwolniony z funkcji proboszcza i w niesławie opuścił wioskę Salem.
Zastępca gubernatora kolonii Massachusetts Bay – William Stoughton, który przewodniczył procesom, był święcie przekonany o istnieniu czarów i nakłaniał pozostałych sędziów do skazania Rebekki Nurse, doczekał się nazwania swoim imieniem zarówno miasteczka w dzisiejszym stanie Massachusetts, jak i jednego z budynków na Uniwersytecie Harvarda.
Prawnuk sędziego Johna Hathorne’a zmienił zapis swojego nazwiska, aby odciąć się od niesławnego przodka. Swoimi książkami Nathaniel Hawthorne przywrócił cześć i dobre imię rodziny.
W styczniu 1697 roku sąd generalny przegłosował budżet, z którego wypłacono zadośćuczynienie i reparacje finansowe osobom oskarżonym o czary w Salem oraz rodzinom straconych.
Wreszcie 25 sierpnia 1706 roku dwudziestosześcioletnia wówczas Ann Putnam, która w wieku dwunastu lat jako pierwsza dziewczynka w Salem rzuciła oskarżenie o uprawianie czarów, zgłosiła się do wiernych tamtejszego kościoła, publicznie opisując funkcję, jaką pełniła w wydarzeniach z 1692 roku. Poprosiła jednocześnie o wybaczenie Boga oraz wszystkich tych, którym swoim działaniem wyrządziła krzywdę. Wspólnota jednogłośnie przyjęła jej błagania.
Dziś wioska ta nosi nazwę Danvers, a Muzeum Czarownic w mieście Salem jest popularną atrakcją turystyczną, łączącą w sobie lekcję historii z nieco upiornym, halloweenowym klimatem. Ale jak napisano o tym powyżej, dla tych, którzy wpadli w wir ówczesnych wydarzeń, gniew wymierzony przeciwko czarownicom z Salem był sprawą śmiertelnie poważną, która na zawsze pozostanie skazą na obrazie wczesnoamerykańskiego systemu sądowniczego. Jak długo histeria dziewcząt i ich zwolenników dominowała życie publiczne, tak długo nikt nie był bezpieczny.
Powodem, dla którego przytaczamy szczegóły tej dawno minionej sprawy, jest fakt, że nadużycia do których doszło w czasie procesu, niestety, ale do dziś rezonują w wymiarze sprawiedliwości, objawiając się, gdy ktokolwiek – prokurator, adwokat, sędziowie, media, opinia publiczna – zaczyna przedkładać swoje idee lub wierzenia ponad fakty, dowody lub po prostu zdrowy rozsądek. I nie ma znaczenia, czy mówimy tu o ludziach niesłusznie skazanych czy o winnych, którzy uniknęli kary. Niesprawiedliwość może mieć różne oblicza.
W przypadku Salem obecność i wpływ Szatana na świat materialny były uznawane za realne, a więc to założenie – ów przed-osąd – było elementem codzienności ówczesnych ludzi. Elementem tym mogło – może – być jednak wszystko. Założenia i przed-założenia, fałszywe zeznania i odwołane świadectwa, brak zaufania do obcych, strach przed Innym, nieodparta potrzeba uzyskania pewności, autorytetu i bliskości… To wszystko elementy historii Salem. Ale ta historia nie kończy się na tamtych wydarzeniach. Podobne motywy znajdziemy w najróżniejszych sprawach opisywanych na kolejnych stronach tej książki.
Trzysta lat po wydarzeniach z Salem nadal nie zdołaliśmy odrobić tamtej lekcji.Rozdział 1. Złapcie mnie, nim znowu kogoś zabiję
Rozdział 1
Złapcie mnie, nim znowu kogoś zabiję
Było to jedno z najbardziej odrażających i okrutnych morderstw w historii Chicago, miasta, które i bez tego słynęło z brutalności popełnianych w nim przestępstw.
Siódmego stycznia 1946 roku we wczesnych godzinach porannych urocza, blondwłosa sześciolatka Suzanne Degnan została porwana ze swojej sypialni na pierwszym piętrze z domu rodzinnego przy North Kenmore Avenue 5943 w Edgewater, które od południa sąsiaduje z Chicago. Kiepsko radzący sobie ze słowem pisanym porywacz żądał 20 tysięcy dolarów okupu, ostrzegając rodziców, aby ci nie wzywali FBI ani policji („NoTify FBI oR Police”) i każąc im czekać na dalsze wiadomości („wAITe foR WoRd”). Pod oknem sypialni Suzanne znaleziono drabinę.
W anonimowym telefonie nieznana osoba poinstruowała policję, aby ta sprawdziła kanały w pobliżu domu dziewczynki. Przed zmrokiem funkcjonariusze znaleźli poćwiartowane kawałki jej ciała w kilku kanałach w okolicy, jak również w zakrwawionej pralni w położonym niedaleko apartamentowcu przy Winthrop Street, gdzie ciało zostało rozczłonkowane. Przyczyną śmierci było uduszenie, do którego doszło w nieznanym miejscu, gdzieś pomiędzy domem, z którego została porwana, a pralnią.
Doszło do tego rok przed moim przyjściem na świat. Zanim miałem okazję zająć się tą sprawą, przesłuchany i skazany za tę zbrodnię człowiek siedział w więzieniu już od trzydziestu trzech lat.
Po odsłużeniu pewnego czasu jako agent w Detroit i Milwaukee zostałem w 1977 roku przydzielony do Jednostki Nauk Behawioralnych w Akademii FBI w Quantico w stanie Virginia, gdzie nauczałem psychologii stosowanej nowych agentów, detektywów oraz policjantów przechodzących przez programy doszkalające. Problem w tym, że większość z tych facetów – mieliśmy wówczas bardzo mało uczennic – wiedziało o analizowanych sprawach więcej ode mnie; od czasu do czasu trafiał nam się nawet funkcjonariusz lub detektyw, który osobiście prowadził omawiane przez nas na zajęciach śledztwo.
Aby nie wyglądać przy tych policyjnych weteranach jak ktoś niedoinformowany lub zwyczajnie głupi, zdecydowałem się poznać osobiście omawianych na zajęciach drapieżców i przeprowadzić z nimi wywiady. Chciałem się dowiedzieć, co siedziało w ich głowach, gdy popełniali zbrodnie, a także co myśleli o tym później. Wraz z kolegą, który także był instruktorem w Akademii, Robertem Resslerem, wybieraliśmy się regularnie na „szkolne wycieczki” po kraju. Okazały się idealną okazją do tego, by odwiedzić przestępców osadzonych w różnych więzieniach.
Właśnie od tego typu nieformalnych i nieoficjalnych spotkań początek wzięło nasze studium poświęcone seryjnym mordercom, które ostatecznie zaowocowało znacznie bardziej rozbudowaną pracą sfinansowaną przez Narodowy Instytut Sprawiedliwości (National Institute of Justice). Zostałem współautorem dwóch pionierskich prac, które napisałem wspólnie z Resslerem i doktor Ann Burgess z Uniwersytetu Pensylwanii, zatytułowanych odpowiednio _Sexual Homicide. Patterns and Motives_ (Morderstwa na tle seksualnym. Schematy i motywy) oraz _Crime Classification Manual_ (Podręcznik klasyfikacji przestępstw), które scementowały moją karierę w FBI jako pierwszego profilera w historii Biura.
Co zaskakujące – a przynajmniej wtedy nam się to takie wydawało – niemal każdy morderca z naszej „listy życzeń” zgodził się z nami rozmawiać. Jednym z pierwszych osadzonych, z którym przeprowadziliśmy wywiad, był William George Heirens, przebywający w więzieniu w Joliet w stanie Illinois. Jako siedemnastolatek Heirens przyznał się do zbrodni i został uznany za winnego zamordowania maleńkiej Suzanne Degnan, a także – do czego doszło w kolejnych miesiącach – dwóch kobiet: czterdziestotrzyletniej pomocy domowej Josephine Ross i trzydziestojednoletniej Frances Brown, byłej marynarz służącej we flocie podczas drugiej wojny światowej.
Nagie, zakrwawione ciało Brown rankiem 11 grudnia 1945 roku znalazła Martha Engels, pomoc domowa, która przyszła posprzątać w jej mieszkaniu znajdującym się niedaleko domu Josephine Ross. Brown leżała w wannie – w jej czaszce była widoczna rana po kuli, a w karku tkwił nóż rzeźniczy. Na ścianie salonu czerwoną szminką należącą do Brown wypisano tekst, który był albo prośbą o pomoc, albo drwiną z organów ścigania:
_For heAVens_
_Sake cAtch Me_
_BeFore I Kill More_
_I cannot control myself_
(„Na miłość Boską, złapcie mnie,
nim znowu kogoś zabiję, nie panuję nad sobą”).
Kolejnego dnia chicagowskie gazety nazwały nieznanego sprawcę tej odrażającej i przerażającej zbrodni „mordercą ze szminką”.
Nim przeprowadziliśmy wywiad w Joliet, przejrzałem wraz z Resslerem akta sprawy oraz informacje z więzienia na temat Williama Heirensa. Przez cały okres odbywania kary zachowywał się wzorowo i jako pierwszy osadzony w historii stanu Illinois uzyskał tytuł naukowy – gdy z nim rozmawialiśmy, był doktorem.
W odróżnieniu od wielu innych przestępców, z którymi już się spotkaliśmy lub dopiero mieliśmy rozmawiać, w zachowaniu Heirensa nie było nic złowróżbnego, egoistycznego ani przytłaczającego. Nic nas w nim nie przerażało – w przeciwieństwie do kilku innych naszych rozmówców nie sprawiał wrażenia, jakby chciał nam za chwilę pourywać głowy. Był uprzejmy i ładnie się wysławiał, ale przez wiele godzin rozmowy nieustannie podkreślał, że jest niewinny. Twierdził, że najpierw został zastraszony przez chicagowską policję, a następnie zmanipulowany przez swoich adwokatów, przez co przyznał się przed sądem do winy – była to brawurowa próba wyratowania go od egzekucji na krześle elektrycznym.
Bez względu na to, w jaki sposób próbowalibyśmy podejść do sprawy i jakich pytań byśmy nie stawiali, Heirens zawsze miał na nie gotową odpowiedź. Chociaż otwarcie opowiadał o swojej długiej karierze włamywacza, to zarzekał się, że dysponuje alibi potwierdzającym, iż żadnej z trzech nocy, podczas których doszło do morderstw, nie przebywał w okolicy. Do tego stopnia perorował o swojej niewinności i był przekonujący w swoich twierdzeniach, iż miałem pewność, że gdyby tylko podłączono go w tej chwili do wykrywacza kłamstw, nic by nie wykryto.
Gdy wychodziliśmy z więzienia, po głowie kołatała mi się myśl: „Kurczę, może ten gość faktycznie jest niewinny?!”.
Jedną z największych zagadek ludzkiej natury stanowi pytanie o to, co zachodzi w dowolnej sytuacji pomiędzy dwoma osobami. Gdy sprawa dotyczy relacji z mordercą, zagadka ta urasta do ekstremum. Zadajemy sobie wtedy pytania: „Czy możliwe, że ta konkretna osoba zdolna jest do popełnienia najgorszego aktu, jaki jeden człowiek może wyrządzić drugiemu? A jeśli nie, to w takim razie kto jest do tego zdolny?”.
Na najbardziej podstawowym poziomie prowadzenie sprawy kryminalnej polega na zebraniu dowodów, wskazówek i poszlak, a następnie ułożeniu z nich logicznej, spójnej i przekonującej historii. Historię taką musi przygotować sobie zarówno detektyw, jak i adwokat oraz prokurator. Wersja, którą ostatecznie przyjmie sąd, decyduje o werdykcie. Na tym właśnie polegała moja praca i tym nadal zajmują się inni profilerzy w Quantico: wykorzystując naszą wiedzę, doświadczenie i instynkt, tworzymy wiarygodną historię o znanej nam ofierze i nieznanym sprawcy. Jak zawsze w przypadku spraw kryminalnych, również resztę sprawy Williama Heirensa można było opowiedzieć na kilka sposobów.
Jego na pozór racjonalne twierdzenia co do rzekomej niewinności wywarły na mnie tak wielkie wrażenie, że gdy tylko wróciłem do Quantico, odkopałem akta sprawy i przejrzałem jej najważniejsze punkty.
Zabrałem te dokumenty ze sobą i poszedłem z nimi do biblioteki. Chodziłem tam często, gdy potrzebowałem się skupić. Przy moim biurku było to niemożliwe, bo co chwila albo dzwonił telefon, albo koledzy z pracy wpadali, aby o coś zapytać i poplotkować. Zajmując się zresztą sprawami, w których dominował mrok, lubiłem cieszyć się światłem słonecznym. W tym czasie Jednostka Nauk Behawioralnych znajdowała się w pomieszczeniach zbudowanych osiemnaście metrów pod ziemią, w miejscu, które oryginalnie zaprojektowane zostało jako bunkier dowodzenia na wypadek zagrożenia wojennego, co owocowało naszymi częstymi skargami, że zakopali nas dziesięć razy głębiej, niż grzebie się nieboszczyków.
Jak można było się tego spodziewać, wszystkie obciążające fakty z życia Heirensa okazały się łatwo uchwytne w aktach jego sprawy. Przeszłość miał dokładnie taką, jakiej oczekiwałbym od seryjnego mordercy: samotnik-ryzykant, który prawie spalił dom rodzinny, przeprowadzając eksperyment chemiczny, a przy innej okazji skoczył z garażu, próbując przetestować skrzydła własnoręcznie wycięte z kartonu; rodzice, którzy urządzali potworne awantury i mieli okresowe problemy z pieniędzmi; długa seria udowodnionych mu włamań, ciągnąca się co najmniej od trzynastego roku życia; zarzuty o używanie broni palnej; zbiór informacji na temat przyjęć i wydaleń z kolejnych poprawczaków. Analiza skradzionych książek, które posiadał (w tym _Psychopathia Sexualis_ autorstwa Richarda von Krafft-Ebinga), oraz zbiór wycinków prasowych na temat nazistów mogły sugerować trwałe zainteresowanie perwersją seksualną. Znaleziono u niego nawet przenośny zestaw chirurgiczny. Narzędzia były zbyt małe i delikatne, aby dało się nimi pociąć ludzkie ciało, ale zainteresowanie, jakim je obdarzał, raczej nie przemawiało na korzyść kogoś, kto przyznał się do poćwiartowania zwłok dziecka.
Zeznanie Heirensa było dość proste, nie licząc fragmentu o współsprawcy nazwiskiem George Murman, który miał „go do tego nakłonić”, a którego sąd uznał za alter ego oskarżonego, za którym próbował się on ukryć. „George” figurował w dokumentach jako jego drugie imię, a nazwisko Murman, jak stwierdzono, stanowiło skrót od „murder man” – „morderca”. Był to, co wkrótce wykazało i nasze badanie, klasyczny przypadek eskalacji prowadzącej do morderstwa, w której sprawca skorzystał z nadarzającej się okazji: w domach, do których się włamał, przebywały ich mieszkanki. Po tym nastąpiła jeszcze jedna eskalacja przemocy w postaci brutalnego zamordowania małej dziewczynki. Heirens podpisał swoje zeznanie nie raz, ale dwukrotnie, w obu przypadkach w obecności adwokatów.
Zgadzały się także inne elementy. Okolica, w której doszło do morderstw, pokrywała się z obszarem, gdzie Heirens dopuszczał się w przeszłości włamań – nazwalibyśmy to jego „strefą komfortu”. W trakcie wtargnięcia do jednego z domów został przypadkowo nakryty, a rzuciwszy się do ucieczki, próbował strzelać do ścigających go policjantów, dopóki całego zajścia nie zauważył przebywający w okolicy funkcjonariusz po służbie, który znokautował Heirensa uderzeniem ceramiczną doniczką w głowę – w efekcie ten drugi trafił do Bridewell, aresztu medycznego podlegającego pod więzienie stanowe Cooka. Choć do szkoły chodził w kratkę, był wystarczająco inteligentny, aby w wieku szesnastu lat przyjęto go na powszechnie szanowany Uniwersytet Chicagowski. Osiągnięcie to zrównało go z dwoma innymi notorycznymi mordercami z Chicago – Nathanem Leopoldem i Richardem Loebem, którzy zostali skazani za morderstwo czternastoletniej sąsiadki Loeba i zarazem jego odległej kuzynki Bobby Franks. Od celi śmierci wyratowała ich jedynie żarliwa obrona poprowadzona przez adwokata Clarence’a Darrowa. Lokalna prasa dopilnowała, aby żaden szczegół sprawy nie umknął przerażonej i głodnej wszelkich informacji opinii publicznej. „Chicago Tribune” określiło śmierć Suzanne Degnan mianem „najbardziej odrażającego morderstwa w historii Ameryki od czasów sprawy Loeba i Leopolda”.
Dostawszy się na prestiżowy uniwersytet, Heirens postanowił specjalizować się w elektryce, kontynuując karierę włamywacza – rabował domy, sklepy i pokoje hotelowe. Niewielkie ilości gotówki, drobna biżuteria i dziwne przedmioty, które padały jego łupem, świadczyły chyba bardziej o tym, że próbował nie wyjść z wprawy, niż że usiłował się w ten sposób czegoś dorobić. Jeśli ten dzieciak był w stanie do tego stopnia podzielić na części swoje życie, to może prośba o to, aby złapano go, nim zabije kolejną osobę, miała pewien sens. Niedojrzały napis zostawiony na miejscu zbrodni mógł być nawet próbą psychicznego rozdzielenia od siebie niezwykle inteligentnego „Billa Heirensa” od złowrogiego „George’a Murmana”.
Najbardziej przekonujący okazał się jednak dowód fizyczny: odciski palców Heirensa pozostawione zarówno na notatce informującej o wysokości okupu, jak również odciśnięte w krwi na framudze drzwi od mieszkania Frances Brown. Odcisk na notatce został zakwestionowany, nie posiadał bowiem wystarczającej liczby punktów wspólnych – tych naliczono dziewięć, FBI natomiast wymaga co najmniej dwunastu. Ale odcisk z miejsca zbrodni był nie do podważenia.
Wobec tego realia sprawy stały się oczywiste. Siedząc przez te wszystkie lata w więzieniu i mając czas na rozmyślania, inteligentny i skłonny do analizowania swoich uczuć Heirens zdołał psychicznie odkleić się od całej sprawy i przekonać samego siebie, że chociaż był niereformowalnym seryjnym włamywaczem, to pozostawał jednocześnie niewinny popełnienia trzech morderstw, do których się przyznał.
Przez lata, odkąd tylko umieściliśmy ją w naszym projekcie badawczym poświęconym osobowości przestępców, nauczaliśmy sprawy Williama Heirensa jako pierwszego zorganizowanego studium, które zestawiało kolejne kroki brutalnego przestępstwa z tym, co sprawca myślał i robił w danym momencie. Ta analiza położyła podwaliny pod naukę, która przez ponad czterdzieści lat, jak się okazało, w trakcie wielu tysięcy przesłuchań i postępowań sądowych sprawdzała się idealnie przy próbie odnajdywania i przesłuchiwania seryjnych morderców, gwałcicieli i innych brutalnych przestępców.
W 1987 roku, niemal dziesięć lat po moim wywiadzie z Billem Heirensem, zadzwonił do mnie do Quantico Joe Horgas, detektyw z pobliskiego hrabstwa Arlington w Wirginii. Przez lata ciężkiej detektywistycznej roboty, której nie potrafię określić inaczej niż jako błyskotliwą i inspirującą, Horgas uznał, że jest w stanie powiązać ze sobą włamania, brutalne gwałty oraz gwałty połączone z morderstwami, które na przestrzeni lat miały miejsce w Arlington, sąsiadującej z nim Alexandrii oraz w okolicach Richmond. W żadnym wydziale policji nikt nie chciał kupić jego wersji wydarzeń. Horgas był jednak przekonany o prawdziwości swojej teorii. Zgodnie z nią seria zbrodni zaczynała się od zamordowania w Arlington w 1984 roku trzydziestodwuletniej prokuratorki Carolyn Hamm.
Po wysłuchaniu prezentacji detektywa i przeanalizowaniu wszelkich aspektów sprawy (czasu i wykorzystanych metod, dowodów fizycznych i behawioralnych, doboru ofiar) oraz po zapoznaniu się z raportami laboratoryjnymi zgodziliśmy się co do tego, że wszystkie sprawy były niemal na pewno ze sobą powiązane. W naszej pracy jest bardzo mało pewników, a w przypadku profilowania nie ma ich w ogóle, ale ta teoria była naprawdę cholernie dobra.
I wtedy Horgas rzucił nam prawdziwą bombę: – Sprawa Hamm jest zamknięta – wyjaśnił – ponieważ ktoś został już w tej sprawie aresztowany, osądzony i skazany.
Nieźle!
Opowiedział nam wówczas historię Davida Vasqueza, Hiszpana, który w wieku trzydziestu siedmiu lat został aresztowany przez policję w Arlington jakieś dwa tygodnie po zamordowaniu Hamm. Mieszkał ze znajomym w tej samej okolicy co ofiara, był ponadto widziany przez dwóch świadków w pobliżu jej domu. Gdy detektywi przeszukali jego pokój, znaleźli pornografię z udziałem związanych i zakneblowanych kobiet, a także zdjęcia erotyczne przedstawiające w różnym stopniu roznegliżowane kobiety. Nie udało się połączyć Vasqueza z próbkami nasienia pobranymi z ciała i ubrania Hamm, ale niektóre próbki włosów mogły wskazywać na jego winę. Mimo to głównym dowodem winy był fakt, że Vasquez przyznał się do popełnienia przestępstwa!
– Myślicie, że w sprawę była zaangażowana więcej niż jedna osoba? – zapytał nas Horgas.
Trudne pytanie. Jako że Vasquez przejawiał bardzo niski iloraz inteligencji, a popełnione przestępstwo było dobrze zaplanowane, mogło istnieć podejrzenie, że za zamordowaniem Hamm stały dwie osoby – nieznany sprawca, który wszystko zaplanował, oraz Vasquez, który był jedynie jego wspólnikiem. Na przestrzeni lat mieliśmy do czynienia z innymi podobnymi przypadkami. Tak więc, choć szansa była niewielka, nie można było tego wykluczyć z całkowitą pewnością. Normalnie w takich przypadkach ma się do czynienia z dość silnymi poszlakami na samym miejscu zbrodni, gdzie znaleźć można ślady działań zarówno zorganizowanych, jak i chaotycznych.
Ale Vasquez ani razu nie wspomniał o kimś innym, w jego zeznaniu nie było niczego, co mogłoby to sugerować, wreszcie: ani w sprawie Hamm, ani w żadnej innej nic nie wskazywało na udział dwóch osób. W rzeczywistości jednak z tego, co Horgas opowiedział nam o Vasquezie, nie dało się wywnioskować, że był on wystarczająco inteligentny, aby zaplanować równie skomplikowaną zbrodnię.
Przestępstwa w Karolinie Północnej w pewnym momencie się skończyły, a nowe, podobne zbrodnie pojawiły się w okolicach Richmond trzy lata później – tworzyło to bardzo sugestywny wzór. Jako że tego typu historie rzadko kiedy kończą się same z siebie, przypuszczaliśmy, że sprawca trafił być może do więzienia z innego powodu (na przykład za włamania), po czym został zwolniony warunkowo i podjął pracę w Richmond.
Horgas uchwycił się tej myśli i przejrzał akta wszystkich, którzy pasowali do schematu. Wrócił w okolice Arlington, gdzie popełniono pierwsze zbrodnie. Wkrótce natknął się na kłopotliwego nastoletniego Afroamerykanina – Timothy’ego Wilsona Spencera, który został skazany za włamania. Sprawdzenie kilku rzeczy w komputerze potwierdziło przypuszczenia detektywa: Spencer miał dwadzieścia dwa lata, gdy w 1984 roku aresztowano go w Alexandrii, po czym w 1987 roku przeniesiono do Richmond, do półotwartej placówki. Gdy tylko podejrzenie padło na Spencera, wszystkie elementy układanki nagle zaczęły wskakiwać na swoje miejsca. Przede wszystkim jednak jego DNA pasowało do DNA znalezionego tam, gdzie dokonano trzech morderstw oraz kilku gwałtów.
Choć nigdy się do nich nie przyznał, Spencer został oskarżony o trzy niezależne morderstwa pierwszego stopnia – za każde z nich skazano go na karę śmierci. Jego sprawa stanowiła pierwszy skuteczny przypadek wykorzystania DNA jako materiału dowodowego przed amerykańskim sądem. Po przegraniu wszystkich trzech apelacji 27 kwietnia 1994 roku Timothy Wilson Spencer został stracony na krześle elektrycznym w więzieniu stanowym w Jarratt.
Dla ludzi takich jak ja, którzy całe zawodowe życie spędzili na pomaganiu policji w chwytaniu najgorszych z najgorszych przestępców oraz na szukaniu sprawiedliwości w imieniu tych, którzy sami nie byli już w stanie jej dochodzić, werdykt w tej sprawie był niezwykle satysfakcjonujący. Wciąż pozostawał jednak jeszcze jeden nierozwiązany problem. David Vasquez nadal przebywał w więzieniu, skazany za przestępstwo, które – jak dowiedziono – było tylko jednym z ogniw długiego łańcucha zbrodni popełnionych przez kogoś innego. Dwóch świadków w sprawie Vasqueza nie chciało zmienić swoich zeznań, a próbki pobrane z miejsca zbrodni rozłożyły się w stopniu uniemożliwiającym ich ponowną analizę. Najlepszym sposobem na wyciągnięcie go z więzienia (i udowodnienie, że Hamm została zamordowana przez tę samą osobę, co pozostałe ofiary) było podejście behawioralne. To właśnie na nie się zdecydowaliśmy, gdy podjęliśmy trop.
Grupa profilerska FBI nosi dziś nazwę Jednostki Analizy Behawioralnej (Behavioral Analysis Unit – BAU). Gdy zaczynałem pracę jako pełnoetatowy profiler, zostałem przydzielony jeszcze do Jednostki Nauk Behawioralnych (Behavioral Science Unit – BSU), która pełniła jednak funkcje czysto akademickie. Starając się, aby nasza jednostka była traktowana poważnie przez policję i starając się „pozbyć z nazwy BS¹”, określiłem nową grupę profilową Jednostką Wsparcia Dochodzeń (Investigative Support Unit – ISU). W jej skład wchodziło dwunastu profilerów, których żartobliwie przezwałem „parszywą dwunastką”. Niedługo potem analizowaliśmy już ponad tysiąc spraw rocznie, byliśmy więc zmuszeni wypracować sobie system, w którym konkretny agent zostawał przypisany do ściśle określonego obszaru kraju.
W czasie gdy zajmowaliśmy się sprawą Vasqueza-Spencera, agentem, któremu podlegał stan Wirginia, był Steve Mardigian – natychmiast przystąpił on do zbierania materiałów i analizowania wszystkich aspektów zbrodni. Po miesiącach pracy, na spotkaniu wewnętrznym, zaprezentował całej naszej jednostce swoje ustalenia. Wszyscy zgodziliśmy się co do tego, że sprawcą morderstwa był zaradny, doświadczony, nerwowy i skłonny do manipulacji sadysta seksualny. David Vasquez nie byłby w stanie zamordować Carolyn Hamm i nie zrobił tego.
Po zakończeniu analizy wraz z Joe Hargasem i wydziałem policji z Arlington wystąpiliśmy do prokurator okręgowej hrabstwa Arlington nazwiskiem Helen Fahey, aby wystosowała wniosek do gubernatora Geralda Balilesa z prośbą o pełne ułaskawienie Vasqueza. Do pisma dołączono raport podpisany przez Mardigiana oraz przeze mnie. Niecałe trzy miesiące później David Vasquez ponownie był wolnym człowiekiem, spędziwszy w więzieniu cztery lata za przestępstwo, do którego się przyznał, ale którego nie popełnił.
Gdyby ze sprawą tą zgłosił się do nas adwokat, prosząc o pomoc, bylibyśmy zmuszeni odmówić. Nie obowiązywała tam jurysdykcja federalna, więc jedyną opcję, aby nas zaangażować, stanowiło wystąpienie do nas z prośbą o pomoc przez lokalnych stróżów prawa. Było nas zresztą tak niewielu, że oferowaliśmy swoje usługi jedynie policji, szeryfom oraz agencjom detektywistycznym, nie zaś oskarżonym. Nawet gdybyśmy mieli do tego odpowiednie zasoby ludzkie, trudno mi sobie wyobrazić, aby odznaka FBI mogła pomóc w pracy z drugą stroną.
W trakcie działań nad tą sprawą jasne stały się jednak także okoliczności, w których oskarżony składał zeznania. Przerażony i osamotniony w trakcie policyjnego śledztwa Vasquez uznał, że jedyną możliwością „ocalenia” będzie zadowolenie śledczych, współpraca z nimi i danie im tego, czego oczekują. Świadomie lub nie podał im jednak zbyt dużo informacji, które następnie ułożył w coś w rodzaju „snu”, w którym dopuścił się mordu na Carolyn Hamm. Vasquez sądził naiwnie, że współpracując z władzami, doczeka się uwolnienia.
Czy skazanie Davida Vasqueza było błędem wymiaru sprawiedliwości? Oczywiście, że tak. Ale pozwólcie, że podkreślę tu jeden, moim zdaniem kluczowy, fakt. Tak, to policja doprowadziła do wsadzenia Vasqueza za kratki. Ale to także ona wyciągnęła go stamtąd, gdy tylko zauważono, że popełniono błąd – nie zrobili tego ani reporterzy, ani prawnicy, ani żadna oddolna inicjatywa społeczna.
To właśnie zaprezentowane powyżej otwartość umysłu, wytrwałość i niezłomność – lub ich brak – cechujące osoby związane z wymiarem sprawiedliwości stanowią serce niniejszej książki.
Ujmując rzecz najprościej, jak się da – amerykański wymiar sprawiedliwości stara się sięgnąć niemożliwego: uporządkować świat najlepiej, jak to tylko możliwe, po tym jak ktoś dopuścił się czegoś, co ten porządek zburzyło. System ten zna i rozumie własne ograniczenia zarówno jeśli chodzi o możliwości przywrócenia pierwotnego stanu naruszonego przez zbrodnię, jak i w kwestii doszukania się prawdy na temat tego, do czego tak naprawdę doszło. Pamiętajcie: „Nikt nigdy nie jest uznawany za niewinnego”. Nigdy. System potrafi rozróżniać jedynie dwie skrajności: „dopuścił się” lub „nie dopuścił się” zarzucanych mu czynów. System stara się określić, czy przedstawione dowody wykraczają poza uzasadnione wątpliwości. Zdajemy sobie sprawę, że jedyne, co możemy zrobić, to starać się wykonywać naszą pracę najlepiej, jak to możliwe.
Sprawa Vasqueza męczyła mnie jeszcze długo po jej zamknięciu, podobnie jak powinna męczyć każdego stróża prawa, który poważnie traktuje swoją misję. Do tej pory zawsze uważałem przyznanie się oskarżonego do winy za złoty standard postępowania sądowego – jeśli to z niego wydobędziesz, sprawa jest zamknięta. David Vasquez w nieprzyjemny sposób podważył to przekonanie.
A to prowadzi nas z powrotem do Williama Heirensa.