- W empik go
Prawo Ojca - ebook
Prawo Ojca - ebook
Zuzanna to młoda kobieta, architekt, a przede wszystkim samotna matka. Można by powiedzieć, że w chwili, gdy partner opuszcza ją na wieść o niespodziewanej ciąży, jej świat się wali. Jednak tak naprawdę los dopiero zaczyna rzucać kłody pod jej nogi.
Igor to dojrzały mężczyzna, głowa rosyjskiej mafii rządzącej w Krakowie. Całe życie szuka rozwiązania na swój problem. Sen z powiek spędza mu bezdzietność, która w klanie rodziny Kolosov jest nie do przyjęcia.
Oboje stanowią kontrast dla siebie nawzajem. Ona wygadana, pyskata i waleczna. On twardy, nieugięty i władczy. Za to obydwoje trzymają się minimalizmu, jednocześnie nadając najwyższy priorytet jednemu – dobru dziecka. Uparci, zawzięci, honorowi, a gdy przychodzi chwila zwątpienia, stawiają wszystko na jedną kartę. I kiedy myślą, że są dla siebie jedynym wyzwaniem, niespodziewanie pojawia się ktoś trzeci – wróg.
Prawo Ojca to historia o posiadaniu, władzy, oddaniu, strachu i nienawiści. Na próżno szukać tu kopciuszka czy księcia albo romantycznej miłości.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-67520-18-8 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Okej, idziemy – mówię do niego łagodnie i cmokam go w główkę.
Jak to dobrze, że mój syn jest spokojny i grzeczny. Nie to, co ja. I nie to, co jego ojciec. Tak naprawdę nie wiem, po kim jest taki poukładany. Jednak nie zamierzam tego drążyć, dopóki przejawia cechy chodzącego anioła. No dobra, jeszcze nie chodzącego, ale anioła.
Opuszczam naszą zdewastowaną kamienicę i od razu skręcam w prawo. Idę pośpiesznie, wciąż zerkając na zegarek. Czasu jest coraz mniej, a ja jestem jeszcze w proszku. Biorę głęboki uspokajający wdech i wtedy rozdzwania się moja komórka. Odbieram bez spojrzenia na wyświetlacz.
– Słucham – rzucam.
– Pani Zuzo – słyszę głos opiekunki. – Tu Magda. – Kaszle. – Przepraszam, że dopiero teraz dzwonię, ale w sumie…
– Co się stało? – pytam, przystając na czerwonym świetle przy przejściu dla pieszych.
– Coś mnie rozłożyło i boję się, że zarażę Maksia…
– Maksa, Maksymiliana – poprawiam ją już chyba setny raz. – Chce mi pani powiedzieć, że jest pani chora i dopiero teraz do mnie z tym dzwoni? – dopytuję, czując narastającą wściekłość. – Nie można było rano? Nie wiem, godzinę temu? Tylko teraz, kiedy Maks już powinien u pani być?
– Przepraszam…
– Dobra – przerywam jej i się rozłączam. – Kurwa – burczę przez zaciśnięte zęby, na co słyszę chrząknięcie gdzieś obok. Odwracam głowę i widzę starszą babkę w moherowym berecie na głowie. – Co? – zwracam się do niej, widząc spojrzenie pełne wyższości. – Ja pierdolę – mruczę, już ją ignorując, po czym ruszam w drogę powrotną.
Marszem docieram do mieszkania, rozbieram się z tego całego majdanu i odkładam Maksa do łóżeczka. Akurat zasnął. Jedyny plus tej sytuacji jest taki, że teraz przynajmniej zdążę się przygotować.
Biegnę do łazienki, robię lekki makijaż i wkładam wygodne ciuchy. W planie miałam żakiet, elegancką spódnicę i szpilki. Muszę zadowolić się spodniami na tyłku i mokasynami na stopach. Matka pracująca.
Kurde. No właśnie, jak ja mam to ogarnąć? Opiekunka się rozchorowała, ojciec dziecka… no cóż, a moi rodzice już dawno się mnie wyrzekli. Nie mam innego wyjścia, jak zabrać Maksa ze sobą. Nie będzie to nic fajnego i może skończyć się dla mnie źle. Szef nie wie, że jestem matką i że niespełna pół roku temu urodziłam. Nie wiem, czy to zgodne z kodeksem pracy, ale zatrudniając się trzy miesiące temu, musiałam zapewnić, że nie mam dzieci i nie zamierzam ich mieć w najbliższym czasie.
Mówi się trudno. Jedyna nadzieja w tym, że mój projekt spodoba się właścicielowi szkoły. Zastanawia mnie tylko, dlaczego jedziemy we cztery i każda ze swoją propozycją. Czy dopiero na miejscu klient będzie je przeglądał? A może chodzi o to, by zobaczyć na żywo stan ziemi, zieleni i całej infrastruktury? W sumie niczego nie widziałam, nawet nie otrzymałam żadnych zdjęć. Dostałam tylko plan z wymiarami oraz charakterystykę obiektu.
Czas mija mi na przemyśleniach, karmieniu i szykowaniu się, a za dziesięć pierwsza zaczynam ubieranie ponownie. I znowu to samo. Maks w kombinezon, jeszcze ten cieńszy, bo to dopiero październik. Potem ja w płaszcz, nosidełko na mnie, Maks w nosidełko i torba na ramię. A, jeszcze metrowa tuba z projektem i jestem gotowa.
Schodzę na dół i zauważam czekającego już na mnie busa. W środku siedzą pozostałe trzy architektki. Kiedy wsiadam, każda patrzy na mnie zdziwiona, włącznie z kierowcą.
– Zuzia! – wołają niemal chórkiem.
– Zuza, błagam… – poprawiam je już chyba z automatu.
– To ty masz dziecko? – pyta Marta, lustrując mnie od góry do dołu.
– Mam – potwierdzam, czując, że kierowca uważnie mnie obserwuje. – Nie miałam go z kim zostawić. – Wzruszam ramionami, bo przecież nie przed nimi będę się tłumaczyć.
Ruszamy i kierujemy się na południe Krakowa. Jak zawsze są korki, więc zapewne dlatego kierowca wybiera boczne drogi. Układam wygodnie małego, nie wyciągając go z nosidełka, i rozsiadam się, opierając głowę o zimną przyciemnianą szybę. Korzystając z chwili ciszy, przymykam oczy i łapię odrobinę relaksu. Już wcześniej nam powiedzieli, że spotkanie ma potrwać długo. Mam tylko nadzieję, że Maks będzie tam tak samo grzeczny, jak w domu.
Otwieram oczy, czując lekkie szarpnięcie. Rozglądam się wokół i widzę, że zjeżdżamy na jakąś szutrową drogę. W oddali widać tylko pola i lasy, a wszystko przyozdobione ulewnym deszczem. Wzdycham, czując w kościach ciężkie popołudnie. Mam oglądać potężny, dwuhektarowy ogród, a przecież leje i do tego mam niemowlę na rękach. Nie oddam go nikomu, by przez chwilę go popilnował, bo nie znam tych ludzi. Liczę, że gdy przyjdzie czas na mnie, właściciel wykaże się zrozumieniem oraz empatią w stosunku do mnie i mojego syna.
Po około półtorej godziny przejeżdżamy przez potężną, mosiężną bramę będącą dopełnieniem wysokiego muru. Ogrodzenie, choć zdezelowane, jest piękne, aż muszę się za nim obejrzeć z uśmiechem na ustach. Teren wewnątrz już taki nie jest. Wysiadamy na podmokłym żużlu, a wokół można zauważyć poprzerastane świerki, tuje i modrzewie. Dalej kładą się aż na ziemi rozłożyste jałowce, zapewne dusząc wszystko, co jest pod nimi. Te krzewy zdecydowanie trzeba usunąć.
– Zapraszam – mówi kierowca, wyrywając mnie tym z zamyślenia.
Wszystkie ruszamy za nim do jednych z kilku widocznych drzwi wejściowych. Kawałek dalej, na placu widzę grupkę młodych mężczyzn. Zadziwiające jest to, że leje, a oni skaczą i wykonują różne akrobacje w samych spodniach od dresu. Wzdrygam się z zimna na ten widok.
Po przejściu mnóstwa korytarzy i dwóch pięter facet każe nam usiąść w holu i zaczekać, a sam znika za wielkimi dwuskrzydłowymi drzwiami. Siadamy na krzesełkach. Czuję się tu trochę jak w poczekalni u lekarza, co przywołuje tylko smutne wspomnienia z czasu ciąży. Zawsze sama musiałam chodzić na wizyty, a widok par trzymających się za ręce dodatkowo mnie dołował. W takich chwilach spoglądam na Maksymiliana i od razu chce mi się żyć. Mój syn to najlepsze, co mnie w życiu spotkało.
Nadal czekamy, gdy Maks się przebudza i zaczyna marudzić. No tak, zapewne ma pieluszkę do zmiany, no i jest głodny. Wstaję więc z krzesła z zamiarem odszukania łazienki, kiedy dwuskrzydłowe drzwi się otwierają. Ten sam mężczyzna, który nas tu przyprowadził, wywołuje po nazwisku pierwszą z nas. Z jednej strony szkoda, że nie mnie, a z drugiej to dobrze, bo przecież muszę ogarnąć syna.
Marta wstaje i rusza na wezwanie, a gdy tylko drzwi się za nią zamykają, ja idę w przeciwnym kierunku. Stare budownictwo ma to do siebie, że nawet korytarze są oddzielone drzwiami. Przekraczam jeden po drugim, wchodząc coraz bardziej w głąb szkoły. Zadziwiające jak tu cicho i spokojnie. Jest październik, więc powinno być raczej gwarno, nawet jeśli o szkole średniej mowa.
– Jest – mówię sama do siebie, odnajdując wreszcie łazienkę.
Wnętrze wygląda na dość ekskluzywne, co mi tu w ogóle nie pasuje, ale nie będę się czepiać. Ważne, że jest umywalka, toaleta i pikowany szezlong. Szezlong? Kręcę na to głową i zaczynam rozbieranie. Znowu ta sama procedura, a wszystko robię już całkowicie mechanicznie. Kiedy udaje mi się oswobodzić syna, odkładam go na miękki materiał leżanki i myję ręce, by przejść do zmiany pieluszki. Następnie ściągam płaszcz, siadam wygodnie i podwijam bluzkę, aby przystawić swojego pierworodnego do piersi. Maks zaczyna ssać, przez co uspokaja się i przytula mocno do cyca. Lubię patrzeć, kiedy jest taki słodki i milczący. Lubię, kiedy tak się we mnie wtula. Co ja gadam, nie lubię, ja to kocham!
Nie wiem, jak to się stało, ale gdy nagle otwieram oczy, zauważam, że syn śpi w moich ramionach, a ja jestem cała zdrętwiała. Zerkam na wyświetlacz telefonu i niemal zrywam się na równe nogi. Siedemnasta dwadzieścia cztery!
– Kurwa – warczę wściekła na siebie i zaczynam się podnosić.
Dojechaliśmy tu przed piętnastą, na czekaniu zeszło mi z pół godziny. Musiałam zasnąć na kolejne dwie. Mam nadzieję, że nikt mnie nie szukał i dam radę jakoś się wytłumaczyć.
Odkładam syna na szezlong, jeszcze raz zmieniam mu pieluszkę i wyciągam termos z gorącą wodą. Teraz nie ma już czasu na cyca, muszę przygotować butelkę z mlekiem w proszku, aby go dokarmić, kiedy się obudzi. Rozrabiam więc pokarm i chowam do specjalnego etui, które utrzyma ciepło. Wszystko znów pakuję do torby i ponownie zarzucam na siebie płaszcz, ale go nie zapinam. Maksa wsuwam w kombinezon nóżkami i wkładam go do nosidełka, znowu przywiązanego do mnie. Boże, jak ja muszę się naszarpać, a jak on musi się namęczyć.
Gdy jestem gotowa do drogi powrotnej, wychodzę z łazienki. Aż się wzdrygam, kiedy niemal zderzam się z szybko maszerującym mężczyzną. Zszokowana obrzucam go spojrzeniem i zauważam, że jest w samych spodniach od dresu, boso, a do tego cały mokry. To chyba jeden z tych, których widziałam na zewnątrz. On sam również zerka na mnie kompletnie zaskoczony, po czym mnie wymija i pędzi dalej w ciemny głąb korytarza. Ciemny!
– Ja pier… – mruczę. – To już noc.
Na zewnątrz jest ciemno, do tego wyraźnie słyszę, że nadal leje, a ja nie byłam jeszcze na obejściu terenu. To nie wróży nic dobrego ani dla mnie, ani dla mojego projektu.
Trudno się mówi, może chociaż dam radę jakoś się wytłumaczyć. Zerkam na Maksa, który jak na cudowne dziecko przystało nadal śpi, i idę tam, skąd przyszłam. I wszystko byłoby fajnie, gdybym w tej plątaninie korytarzy była w stanie się odnaleźć i nie pomyliła drogi. Serce bije mi coraz mocniej, a nerwy się nasilają, gdy zauważam, że zegar na wyświetlaczu telefonu wskazuje osiemnastą. Do tego mruga mi bateria, pokazując pięć procent naładowania. Świetnie, zapomniałam podłączyć w domu telefon do ładowarki.
Wściekła na siebie i zła na pogodę wreszcie docieram do holu, w którym czekałam wraz z dziewczynami. Problem jest jednak taki, że nikogo już tutaj nie ma. Krzesła stoją puste, światło jest przygaszone, a za oknami ta sama ciemność. No nic, postanawiam pójść tam, gdzie one. Ruszam więc do dwuskrzydłowych drzwi i pukam. Cisza. Pukam kolejny raz. Cisza.
– Pięknie – mamroczę pod nosem.
Delikatnie naciskam na klamkę, otwieram, a tu nic. Pusto. Marszczę brwi, zauważając kolejne drzwi jakieś pięć metrów dalej. Znowu podchodzę do nich, znowu pukam i znowu cisza. Otwieram je już nieco pewniej, a za nimi to samo. Pusty korytarz, prawie nieoświetlony, z oknami po mojej prawej, a na jego końcu takie same drzwi. Kompletnie podenerwowana ruszam pędem, chwytam za klamkę, naciskam, otwieram, a tu niespodzianka.
Jasno oświetlone pomieszczenie, a w nim gwar rozmów, który nagle cichnie. Wszystkie głowy zwracają się w moją stronę, a oczy rzucają mi zaciekawione spojrzenia. Przystaję w miejscu jak zamurowana, jednak po chwili odzyskuję mowę.
– Dzień dobry – zaczynam, unosząc tubę z projektem. – Przepraszam za spóźnienie, ale…
Głośny śmiech przerywa moją wypowiedź, a ja dopiero teraz orientuję się, że są tu sami mężczyźni i na pewno nie są to Polacy. Przesuwam spojrzeniem po ich twarzach, widząc na nich pełne rozbawienie i wyższość, a także kpinę. Otulam ramieniem syna i ściskam go mocno, czując dziwne ukłucie z tyłu głowy, jakby ktoś mnie uderzył. Przełykam ślinę i z ciężko bijącym sercem stawiam krok w tył. Wtem jeden z nich zrywa się z miejsca i rusza w moją stronę, mamrocząc coś pod nosem.
– Cisza!
Gdzieś z boku rozbrzmiewa po rosyjsku twardy głos, jednocześnie niosąc za sobą echo uderzenia w stół otwartą dłonią. Na ten okrzyk czas jakby staje w miejscu. Wszyscy milkną, obleśny staruch się zatrzymuje, a ja nie czuję już bicia swojego serca.
Ciszę przerywa odgłos szurającego po podłodze krzesła, co mimo mojego strachu powoduje, że odważnie spoglądam w tamtą stronę.Jak mawia mój ojciec: „Ciężka praca jest wyznacznikiem sukcesu”. Szanuję jego zdanie i jego samego, ale tym, co ciągle wbijał mi do głowy, sam na siebie ukręcił bata. Nie wiem, co musiałoby się stać, abym teraz zostawił Kraków, swoje świetnie prosperujące królestwo, i wrócił do domu. Nie powiem, kocham swój kraj, oddałbym życie, jeśli byłaby taka potrzeba, ale takowej nie ma. Dlatego będę robił swoje, a Moskwa niech się rządzi prawami mojego papy, a nie moimi. Jeszcze mi za to podziękują, bo ponoć dużo gorszy ze mnie sukinsyn niż z mojego ojca.
– Igor, słuchasz mnie? – Moje przemyślenia przerywa Dmitrij, przez co spoglądam na niego spod byka.
– Mam udawać, że tak? – rzucam, uśmiechając się krzywo.
– Skup się, chłopie, bo dziś mamy ważne spotkanie – upomina mnie.
– A od czego mam swoją prawą rękę? – pytam, spoglądając za okno mojego mercedesa G63, którego właśnie prowadzi on, mój przyjaciel i najbardziej zaufany człowiek na tym świecie.
– Tak! – śmieje się, przyciskając mocniej pedał gazu. – Powiedz jeszcze, że beze mnie byś sobie nie poradził!
– Oczywiście, że nie – przyznaję, łechcąc jego ego.
Dmitrij kręci na to głową, ale już ze mną nie dyskutuje. Doskonale wie, jak cenię sobie jego zdanie i każdą, nawet najmniejszą pomoc, o dobrych radach nie wspominając. Wiele razy wyciągnął mnie z dołka. Za niego również oddałbym życie. Tak naprawdę to jest drugą z dwóch osób chodzących po tym świecie, dla których dałbym w zastaw własne serce, jeżeli to miałoby ich uratować.
Dzisiejsze popołudnie nie rozpieszcza, a ja czuję w kościach, że to będzie ciężki dzień. Dojeżdżamy wreszcie do osadzonego na skraju lasu gmachu byłej szkoły dla elit, która stała się moją szkołą dla… mojej elity.
Kiedy docieramy na miejsce, w sali są już wszyscy zainteresowani. Witam się z nimi, a oni niemal kłaniają mi się w pas. Ja jednak nie pałam do nich sympatią. Szanuję ich, tak, ponieważ szanuje się klientów, ale to wszystko.
Armeńscy bracia, a tak naprawdę ciągle proszący o protektorat swoją matkę Rosję. Dzisiaj znów przychodzą po coś, zawsze przychodzą. Czy wypada mi odmówić? Nigdy w życiu, biorąc pod uwagę fakt, że ta łaska nigdy nie jest za darmo. Nic dzisiaj nie jest za darmo i oni doskonale to wiedzą.
Więc siedzą teraz w mojej posiadłości, chleją i żrą, bo jedzeniem bym tego nie nazwał. Sześciu chłopa, wiekiem różniących się na tyle, że jeden mógłby być synem trzeciego, a wnukiem piątego. Zastanawiający jest fakt, a może nawet zabawny, że oni muszą takie rzeczy załatwiać w taki sposób.
Na zewnątrz nadal leje deszcz, a wewnątrz leje się wódka. Jeden z moich ludzi polewa każdemu, kto chce zamoczyć dziób w alkoholu, chociaż nie o takie zamoczenie im chodzi. W ten sposób obalamy dwa litry, aż wreszcie przechodzimy do konkretów.
– Igor, ty wiesz, jak szanujemy twojego ojca – zaczyna Gurgen, chwyta za kolejną butelkę i wstaje, by polać.
– Mój ojciec nie ma nic do tego – prostuję go szybko. Nie lubię, gdy ktoś w interesach ze mną zasłania się znajomością z moim ojcem. – To ze mną robisz biznes i na moich warunkach – dodaję, odchylając się na krześle. – Mój papa rządzi w Moskwie, ja w Krakowie.
– Tak, tak, Igorze – uspokaja mnie, bo ton mojego głosu nie jest chyba zbyt przyjazny, po czym nachyla się z zamiarem poczęstowania mnie alkoholem.
– Ja pasuję. Mam jeszcze sporo spraw do załatwienia – odmawiam dalszego picia.
Prawda jest taka, że te dwie szklanki w ogóle na mnie nie działają. W końcu jestem Rosjaninem. Jednak rzeczywiście mam jeszcze przed sobą oględziny klubu i resztę dziadostwa.
Gdy drzwi z holu się otwierają, a w nich staje dostawca towaru, oddycham z ulgą. Jest dopiero trzecia, więc jeśli wszystko szybko pójdzie, wieczorem będę mógł się wreszcie rozerwać.
Dostawca rozgląda się niepewnie, po czym dostrzega mnie i rusza w moją stronę. Marszczę czoło, bo przecież mamy stały schemat gry, a to, co robi, zdecydowanie wykracza poza niego.
– Co jest? – pytam, kiedy ten nachyla się nade mną.
– Szefie, problem jest – szepcze. – Jedna z nich jest z dzieckiem.
– Co? – odpowiadam chyba zbyt głośno, bo wszyscy na mnie spoglądają. – Co ty pierdolisz? Skąd?
– No ta czwarta z listy jest totalnie z innego świata.
– Przyprowadź pierwszą, a tamtej się pozbądź.
– Tak jest. – Salutuje, po czym wychodzi.
Patrzę na zamykające się za nim drzwi i zastanawiam się, o co tu, kurwa, chodzi. Zerkam w papiery, sprawdzam każdą po kolei i stwierdzam, że nic mi się nie zgadza z tym, co powiedział. Każda bezdzietna i panna. Coś mu się pomyliło.
Wchodzi pierwsza. Jest zaskoczona albo taką udaje, bo od razu zaczyna się śmiać. Nie wiem, co jej tak do śmiechu, ale niech będzie, każdy lubi to, co lubi. Transakcja przechodzi pomyślnie, bo dziewczyny nie trzeba do niczego namawiać. Zanim wejdzie druga, dostawca znowu pojawia się przy moim uchu.
– Nigdzie jej nie ma – mówi dość niepewnie, na co patrzę na niego jak na wariata. – Wróciłem po nią, ale zniknęła.
– Jesteś pewny, że w ogóle była? – pytam, a on kiwa głową.
– Sprawdzić to, szefie? – wtrąca Dmitrij.
Spoglądam na niego i zamyślam się na chwilę.
– Sam sprawdzę – odpowiadam wreszcie, po czym podnoszę się z krzesła. Wszyscy również wstają. – Dmitrij mnie zastępuje – rzucam do nich i wychodzę.
Wiem, że mogę mu ufać. Zawsze mogłem, dlatego jestem pewny, że wszystkiego dobrze dopilnuje.
Wychodzę na zewnątrz osobnymi drzwiami. Dostawca został, aby kontynuować spotkanie, a ja idę rozejrzeć się po budynku. Nie wiem nawet, kogo szukam. Widziałem tę dziewczynę wyłącznie na zdjęciu, ale chyba nie powinna mi umknąć, zwłaszcza tu. No i nie zapominajmy o dziecku. Matko Rosjo, kto normalny przywozi dziecko w takie miejsce?
Na poszukiwaniach spędzam kolejną godzinę. To nie ma sensu, dostawcy najpewniej coś się pomyliło. A jeśli jest to efekt tego, że łazi nafurany w robocie, pożałuje, że żyje.
Wracam na salę, kiedy jest już po transakcjach. Dmitrij kiwa mi głową. Na twarzy ma ten swój zawzięty uśmieszek, a ja już wiem, że wszystko się udało tak, jak chciałem.
– Znalazłeś ją? – pyta, gdy dosiadam się do niego.
Kręcę tylko głową, wciąż zastanawiając się, o co tu chodzi. Te gbury są już tak nawalone, że aż żal na nich patrzeć. Ale co się będę przejmował, następne spotkanie będzie za jakieś pół roku, jeśli im się wszystko uda i misia w papiery nie zgarną.
Wtem gwar rozmów przerywa nagłe wtargnięcie do sali. Do środka wpada jak poparzona… no właśnie, nasza zguba. Prosto w paszczę lwa. Patrzę na nią zdumiony, bo przecież szukałem jej ponad godzinę. Do tego uznałem, że mój człowiek nażarł się dragów i ma omamy, bo nigdzie nie mogłem jej znaleźć. A teraz jest tu, w sali spotkań, gdzie dochodzi do kluczowych transakcji. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że ma na rękach małe dziecko. Nie wiem, nie widzę dokładnie, ale maluteńkie.
Co za debil ją tu przywiózł?!
Kiedy wszyscy wybuchają śmiechem, Dmitrij patrzy na mnie zdegustowany, a Gurgen rusza w jej stronę, nie wytrzymuję.
– Cisza! – wrzeszczę i uderzam ręką w stół.
Całe towarzystwo zamiera, a ja widzę jedynie przerażoną matkę, która ściska swoje dziecko. Spoglądam na tego armeńskiego złamasa i już wiem, że jego noga więcej nie postanie na mojej ziemi. Nie będzie się skurwiel rządził.
Wstaję, z impetem odsuwając krzesło. Dziewczyna od razu spogląda w moją stronę, zarzucając długimi, rudymi włosami. Jej oczy powiększają się, gdy ruszam z miejsca, jednakże widzę po niej, że stara się zachować zimną krew, jakby chciała mi pokazać, że i tak się mnie nie boi. Wreszcie staję z nią twarzą w twarz, na tyle blisko, że mogę określić jej tęczówki jako jasnozielone.
– Dzień dobry – zaczyna i przełyka ślinę. – Chciałabym rozmawiać z właścicielem tego budynku – ciągnie.
Zadziwia mnie swoją odwagą. A może głupotą?
– Słucham – odpowiadam zaciekawiony.
– To pan? – dopytuje, ale i tak nie daje mi dojść do słowa. – Przepraszam za moje spóźnienie, ale musiałam pójść w ustronne miejsce, a poza tym… – urywa i zerka na śpiące w jej ramionach dziecko. – Nie miałam z kim zostawić…
– Gdzie jest ojciec tego dziecka? – przerywam jej, kompletnie zaskakując ją tym pytaniem.
Dziewczyna marszczy czoło i rozgląda się, rzucając spojrzenie na tych pijaków, po czym wraca do mnie. Widzę, jak przełyka ślinę, jakby nie była w stanie wymówić najmniejszego słowa. Wreszcie unosi dumnie brodę i patrzy na mnie chłodno.
– Mój syn nie ma ojca – odpowiada, jednocześnie kładąc dłoń na małej główce.
– Syn – powtarzam, przesuwając spojrzeniem po całej jej sylwetce. – Wracaj do domu – mówię, spoglądając na nią ostro.
– Co? – dziwi się. – A moje spotkanie? Po to tłukłam się tu tyle cza…
– Wracaj do domu – powtarzam tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Dziewczyna milknie i patrzy na mnie totalnie zaskoczona. Wreszcie jakby odzyskuje sprawność ruchową i ostentacyjnie przewraca oczami. Co za niedojrzałe zachowanie.
– A spotkanie? – pyta ponownie, wprawiając mnie tym w zdumienie.
Robię kolejny krok tak, że nasze ciała niemal się stykają i przysuwam się do niej, aż docieram do lewego ucha.
– Bardzo nie lubię się powtarzać i nigdy nie uderzyłem kobiety – szepczę, czując swój oddech odbijany od jej skóry. – Chcesz to zmienić? – dodaję, po czym odsuwam się od niej i robię krok wstecz.
Kobieta patrzy na mnie wielkimi oczami, zerka jeszcze raz na resztę, po czym wbija we mnie swoje zdezorientowane spojrzenie, ale jakże dumne.
– Świr – rzuca pod nosem, a następnie odwraca się na pięcie i wychodzi.
Przez chwilę jeszcze patrzę na zamknięte za nią drzwi, uśmiechając się w duchu. Bingo.
– Igor, nie będzie panny? – woła za mną Movses.
– Ta jest poza konkursem – odpowiadam, odwracając się do pozostałych. – Będziesz musiał trzepać, nie masz wyjścia – dodaję, a reszta wpada w śmiech.
Gromię spojrzeniem Gurgena, mówiąc jednocześnie do Dmitrija:
– Rozgoń to towarzystwo, robota czeka.Przez chwilę mam wrażenie, że się przesłyszałam, no ale nie. Serio, ten facet właśnie każe mi wyjść. Kwituję więc to wszystko jednym słowem i wychodzę. Zamykam za sobą drzwi i od razu obieram kierunek – wyjście. Ale zaraz, gdzie ono jest? Rozglądam się niepewnie, kiedy Maks zaczyna kwilić. Wiem, że to nie pieluszka. Na szczęście mam przygotowane mleko, więc wyciągam butelkę i podaję mu ją, co on chętnie przyjmuje. Wolną ręką zarzucam na niego górę od kombinezonu i ruszam.
Nie mam pojęcia, jak stąd wyjść, ale jeśli ciągle będę szła prosto, budynek wreszcie się skończy, ja znajdę drzwi i opuszczę to miejsce. W ogóle co tu się dzieje? Co to za spęd starych dziadów jakiegoś dziwnego pochodzenia? Gdzie są dziewczyny i dlaczego ten facet kazał mi wyjść? Coś tu śmierdzi, i to bardzo, ale szczerze mówiąc, nie chcę zbierać informacji. Mam inne priorytety.
Przekraczam kolejny próg, kolejne drzwi, kolejny korytarz. Łokciem naciskam klamki, ramieniem popycham drzwi i jakoś daję radę przechodzić przez tę plątaninę przejść i skrótów. Pamiętając, że finalnie byłam na drugim piętrze, postanawiam zejść napotkanymi właśnie schodami. To dobry znak, bo jeśli one tu są, musi być i wyjście. Niemal zbiegam po nich, zerkając na znów śpiącego Maksymiliana. Jak to dobrze, że jest taki, a nie inny. Nie wiem, komu mam za to dziękować.
Wokół robi się jakoś zimniej. To kolejny dobry znak. Zakładam synkowi czapkę na głowę i zaciągam kaptur. Pokonuję ostatnie dwa stopnie, schodząc w zaciemniony korytarz, skręcam i już jestem przy kolejnych drzwiach z potężną zasuwą niczym w zamku.
Z zewnątrz słychać podniesione głosy, warkot silnika i trzaski. Nie wiem, czy to dobry pomysł, aby tędy wychodzić, ale nie mam wyjścia. Nie znam innego, nie znam tego budynku, a do tego non stop błądzę. Tędy albo wcale.
Naciskam klamkę i otwieram, lekko uchylając ciężkie, metalowe drzwi. Pada na mnie bardzo jasne światło latarni, przez co muszę nieco odwrócić głowę. Spoglądam w dół i zauważam kilka metalowych schodów. Dalej znowu pełno błota i odbijający się od niego siarczysty deszcz. Kiedy unoszę spojrzenie, orientuję się, gdzie jestem.
Przed sobą widzę ciężarówkę, w trakcie załadunku jak mniemam. Około dziesięciu mężczyzn podaje sobie wielkie, drewniane skrzynie, by finalnie wrzucić je na pakę. Pracują w pocie czoła, kompletnie mnie nie zauważając. Postanawiam zrobić pierwszy krok w przód, pcham drzwi, a te niemiłosiernie głośno skrzypią. Jeden z nich odwraca się w moją stronę i woła coś do pozostałych. Zanim oni się obejrzą, ja już wracam do środka, zatrzaskując za sobą drzwi. Chwytam zasuwę, za którą szarpałam wcześniej, i barykaduję się od wewnątrz. Opadam plecami na metalową płytę, ciężko oddychając.
– Kurwa, w co ja się wpakowałam? – mówię sama do siebie, sapiąc.
Po tym wszystkim, co tu zobaczyłam, wiem już, że to żadna szkoła, żadna praca, żadne projekty. To jakaś gangsterka, mafia czy inne dziady. To jest coś, w czym nie mam najmniejszej ochoty brać udziału.
Zza moich pleców słychać krzyk i walenie w drzwi. Odbijam się od nich szybko i lecę na oślep w kolejny korytarz. Nie wiem, skąd mam tyle szczęścia, ale znowu napotykam drzwi i na pewno są one wyjściowe. Otwieram je delikatnie, oszczędzając sobie kolejnych niespodzianek.
Tu już nie jest tak jasno. Mrok panujący dookoła rozpraszają tylko nikłe światła latarni, a mnie robi się lżej na sercu. Wychodzę, powoli stawiając kroki, po czym rozglądam się wokół. Gdzieś w oddali widzę tę samą ciężarówkę i tych ludzi, którzy się tam kłębią. Niewiele myśląc, ruszam w przeciwnym kierunku. Trzymając się cienia, a także wciąż tuląc do siebie syna, przeskakuję kolejną i kolejną kałużę. Buty mam już całe w błocie, a chłód przeszywa mnie na wskroś. Jeśli wyjdę z tego cało, na bank będę chora.
I wreszcie na mojej twarzy pojawia się uśmiech, bo zauważam bramę wjazdową. Tę samą, którą przejechałam dziś po południu, gdy siedziałam w busie. O Boże, właśnie! Przecież ja nie mam pojęcia, gdzie w ogóle jestem! Wiem jedynie tyle, że jechaliśmy tu jakieś półtorej godziny, więc to musi być kawał drogi od Krakowa. Fala zimnych dreszczy przechodzi przez moje ciało, kiedy pomyślę sobie, jak długo będę musiała iść. A jak bardzo zmarznie moje dziecko?!
W ułamku sekundy opanowuje mnie przerażenie i panika. Ja nie jestem tu ważna, ważny jest mój synek. Zdaję sobie sprawę, że ta wyprawa nie jest dla mnie dobrym rozwiązaniem, ale ponownie nie mam innego wyjścia.
Przystaję w miejscu i opieram się o pień drzewa. Przez chwilę brakuje mi oddechu, a w głowie zaczyna szumieć. Deszcz pada niemiłosiernie, mocząc mnie i małego. Ale to nie on płynie teraz po moich policzkach. To łzy bezradności, które gęsto spływają aż do brody i potem na główkę Maksa. Dopiero jego kwilenie powoduje, że nieco się otrzeźwiam. Spoglądam na niego, prawie nie widząc buźki, i wybucham gorzkim płaczem.
Gdybym przyjechała tu sama, nic by się nie stało. Teraz biegłabym polami czy lasami, nieważne. Maks byłby bezpieczny i czekałby na mnie w cieple. Gdyby opiekunka nie nawaliła…
Cała trzęsę się z zimna i drżę od płaczu. Ściskam syna i spoglądam w stronę tego ogromnego budynku. Chyba nie mam wyboru, muszę tam wrócić i błagać o pomoc. Jeśli będzie trzeba, pójdę nawet do samego diabła, bo życie i zdrowie Maksa jest najważniejsze.
– Ćśś – uspokajam małego, choć sama jestem niespokojna. – Wszystko będzie dobrze, syneczku – dodaję, jakby miał mnie rozumieć.
Robię dwa głębokie wdechy, po czym znów spoglądam na budynek i postanawiam zawrócić. Kiedy stawiam pierwszy krok, z oddali słyszę warkot silników samochodów, a wokół rozbłyska jasne światło. Od razu odwracam głowę, osłaniając się ramieniem, i staram się cokolwiek zobaczyć spod zmarszczonego materiału płaszcza.
I jest dokładnie tak, jak słyszę. Spod budynku rusza kilka samochodów, nie mam pojęcia jakich, widzę tylko wiele par reflektorów, które niemal mnie prześwietlają. Rozglądam się wokół, jestem na środku przejazdu, a to oznacza, że nawet gdybym chciała się teraz schować, gdzieś uciec, nie mam na to szans. Widać mnie jak na dłoni, a moja ucieczka właśnie dobiegła końca.
Robię dwa kroki wstecz, schodząc im z drogi, po czym przystaję, mając złudną nadzieję, że może mnie ominą, nie zauważą, cokolwiek. Maks właśnie zaczyna płakać, nic dziwnego, jest mu zimno.
To jakiś horror.
Pierwsze dwa samochody osobowe mijają mnie, po czym zatrzymują się tuż przed bramą, która właśnie się otwiera. Notabene czy ja myślałam, że ją przeskoczę? Trzecie auto przystaje tuż obok mnie, a za nim zatrzymują się kolejne cztery.
Przełykam głośno ślinę, jednocześnie mocniej tulę do siebie syna. Nie wiem, co tu jest grane, ale jedno wiem na pewno, to nie jest miejsce ani towarzystwo dla mnie. Czyżbym teraz miała pożegnać się z życiem?
– Boże – szepczę sama do siebie, kiedy szyba w tylnych drzwiach zaczyna się opuszczać. – Już po mnie.
Ciemne wnętrze przeraża mnie do tego stopnia, że niemal tracę świadomość. Gęste strugi deszczu przecinają powietrze, jakby chciały przyciemnić mi widok nadchodzącej śmierci. Boję się, bardzo.
Kiedy w cieniu pojawia się ledwie widoczna twarz mężczyzny, który kazał mi iść do domu, zaciskam mocniej materiał kombinezonu, zamykając go w pięściach. A gdy obok twarzy zauważam wysuwającą się w moją stronę dłoń, zamykam oczy.Tak naprawdę nigdy nie myślałam o śmierci. Nie myślałam o tym, w jaki sposób jej doświadczę, czy będzie bolało. W tej chwili również o tym nie myślę. Jedyne, co mi dzwoni w uszach, to imię Maksymilian i pytanie o to, co z nim będzie. Przerażenie zapiera mi dech w piersiach.
– Weź – słyszę zamiast świstu wystrzału z broni palnej.
Otwieram szybko oczy, od razu spoglądając na twarz wciąż tego samego mężczyzny. Nadal jest schowana w cieniu i ledwie widoczna. Tuż obok niej widzę wysuniętą pod strugi deszczu jego rękę. Marszczę brwi, gdy w tej dłoni zauważam jakiś mały przedmiot. To nie pistolet!
– Potrafisz prowadzić? – pyta, na co machinalnie kiwam głową. – Zabierz dziecko i jedź do domu – dodaje, lekko machając ręką.
Światła stojących za nim samochodów muszą pięknie obnażać moją postawę. Zaskoczona mrugam szybko powiekami i staram się ogarnąć w sytuacji. Czy on naprawdę pozwala mi bezpiecznie odejść?
– P-poważnie? – pytam drżącym głosem, a Maks zaczyna płakać jeszcze głośniej.
– Poważnie – potakuje. – Jest zimno.
– Jak mam…
– Zostaw gdzieś auto – przerywa mi. – To jest nieważne.
Dłużej nie czekam na zapewnienia, a tym bardziej, aż ten się rozmyśli, robię krok w przód i wyciągam do niego dłoń. Podaje mi kluczyki do samochodu, a gdy nasze dłonie się stykają, zaciska swoje palce na moich.
– Weź. – Znów nakazuje, drugą dłonią podając mi banknot.
– Ale…
– Mówiłem już, że nie lubię się powtarzać – rzuca, cofając dłonie, na co kiwam pokornie głową. – On jest najważniejszy – dodaje, a ja zauważam, jak jego oczy wbijają się w mojego syna.
Nie zdążę odpowiedzieć, podziękować czy jakkolwiek zareagować, bo nim się ocknę, szyba jest już w górze, a auto w ruchu. Stoję oniemiała i czekam, aż wszystkie mnie miną, by wreszcie zapanowała ciemność. Kiedy tak się dzieje, przysuwam bliżej oczu przedmioty trzymane w dłoni. Nic nie widzę, więc pomagam sobie drugą ręką, dzięki czemu mogę wymacać płaski plastik oraz coś na kształt pilota. Wyszukuję guzik i naciskam, a po drugiej stronie przejazdu mrugają pomarańczowe światła.
Maks nadal płacze, więc nie zastanawiam się nad tym, co należy, a czego nie, i biegnę do samochodu. Otwieram drzwi od kierowcy, a światło z wewnątrz ponownie mnie oślepia. Szybko udaję się do tylnej kanapy i tu odkładam Maksa. Nie ma żadnego fotelika, chociaż to nawet zrozumiałe, dlatego kładę syna na skórzanym siedzeniu i blokuję swoją torbą, aby nie spadł, gdy przyhamuję. Wiem, że to żadna osłona, ale prawda jest taka, że teraz liczy się każda minuta. Oboje jesteśmy przemoczeni i zmarznięci, a przede wszystkim musimy stąd odjechać i to jak najszybciej.
Kiedy siadam za kierownicą i barykaduję się od środka, aż mi lżej na sercu. Znajduję przycisk startu, odpalam silnik i od razu ustawiam nawiew na ciepłe powietrze. Muszę jeszcze nieco się rozejrzeć, bo w życiu nie prowadziłam tak luksusowego auta i, szczerze powiedziawszy, nawet nie do końca wiem, jak się za to zabrać. Biorę jednak głęboki wdech na odwagę i wrzucam D, by ruszyć z miejsca. Całe szczęście auto stoi już przodem do wyjazdu, więc przecinam tylko linię ogrodzenia i już czuję niewysłowioną ulgę.
Od razu skręcam w lewo i postanawiam jechać prosto tak długo, aż dojadę do jakiegoś asfaltu. Po jakimś czasie udaje mi się dostać do normalnej drogi i zadowolona skręcam w prawo. Dlaczego tam? Nie mam pojęcia. Mogę chwilę odetchnąć, bo przez to, że zrobiło się ciepło, Maks znowu zapada w sen.
Przemierzam wioskę za wioską, aż wreszcie dojeżdżam do czegoś większego. Nie jest to Kraków, ale też nie znam tej miejscowości. Jednakże widząc innych ludzi biegnących do swoich domów czy pojazdów w ucieczce przed wciąż lejącym deszczem, czuję się jakoś raźniej. Spoglądam na kolana i zauważam dwustuzłotowy banknot, który wręczył mi mężczyzna. Mężczyzna, którego nie znam, nie wiem nawet, jak ma na imię. Mężczyzna, który w gruncie rzeczy pomógł mi i oddał swój samochód. Nie bał się, że go okradnę?
– Kurwa – rzucam, doznając olśnienia.
Przecież to jakaś mafia, od razu można to zauważyć. Facet musi być mega pewny siebie, że ot tak ofiarował mi aż taką pomoc. Co prawda mógł sam mnie podwieźć, ale chyba bardziej cieszę się z takiego rozwiązania. O auto nie kazał mi się martwić, bo zapewne ma je na jakimś radarze, czy chuj wie czym.
– Nie mogę ryzykować – zapewniam samą siebie.
Wzdycham, rozglądając się wokół, i zauważam stację kolejową. Bingo! Zajeżdżam na parking i gaszę silnik. Zerkam na śpiącego synka, chwilę się zastanawiając, aż wreszcie postanawiam pójść sama. Zgarniam ofiarowane dwie stówy, bo przecież sama jestem bez grosza przy duszy, i wysiadam, lekko zatrzaskując drzwi. Zamykam samochód i idę prosto do kasy biletowej.
Jakież mam szczęście, kiedy okazuje się, że co godzinę jadą stąd pociągi bezpośrednio przez stację Kraków Zabłocie, z której do domu mam jakieś osiemset metrów. Uszczęśliwiona kupuję bilet, odbieram paragon i wracam na zewnątrz.
Zamieram, nigdzie nie widząc samochodu, którym przyjechałam. Boże! Ja nawet nie wiem, jak on wygląda! Przecież było ciemno, gdy do niego wsiadałam, a tu nawet nie spojrzałam na jego kolor czy tablicę. Spanikowana ruszam po przestronnym parkingu i oglądam po kolei wszystkie pojazdy. Po chwili jednak biorę na wstrzymanie i staję w miejscu.
– Mercedes – mówię, przypominając sobie znaczek na kierownicy.
Spoglądam wokół i zauważam czarną limuzynę. Ruszam biegiem, a gdy pilot informuje o otwarciu drzwi, oddycham z ulgą. Który to już raz dzisiaj?
Wsiadam z powrotem i wyciągam z kieszeni resztę pieniędzy oraz paragon za bilet. Rozglądam się po wnętrzu, po czym ze schowka wyjmuję długopis. Na odwrocie paragonu piszę krótkie „dziękuję” i wraz z pieniędzmi oraz kartą wkładam do podłokietnika.
Patrzę na zegarek, mam jeszcze dwadzieścia pięć minut. Odczekam je w samochodzie, jednocześnie zajmując się synkiem. Przewijam go, bo zapach z pieluszki aż się o to prosi, i zakładam cały majdan na siebie. W odpowiednim czasie wysiadam, klikam blokadę drzwi i zatrzaskuję je. Sprawdzam jeszcze, czy auto na pewno jest zabezpieczone, po czym idę na pociąg.
Zostawiam cały ten bałagan dzisiejszego dnia i wracam do domu. Wreszcie!Niebawem kontynuacja, która będzie zapierać dech w piersi!
Maja Nowicka to ambitna pani oficer policji, dla której praca jest najważniejsza. Artur Konop to gangster przez duże G, mający w kieszeni władnych tego kraju. Pewnego dnia ich drogi przecinają się na skutek zwykłego przypadku. Ale czy na pewno?
Łączy ich wiele, a dzieli jeszcze więcej. Od pierwszego spotkania los zrzuca na nich wiele sprzeczności, co powoduje, że zaczynają robić rzeczy, których wcześniej w życiu by nie zrobili. Mają podobne priorytety, a jednak zupełnie inne, za to obydwoje wierzą w jedną z cnót – prawdę. Można by powiedzieć, że z tej mąki chleba nie będzie, jednakże nadejdzie moment, w którym Maja i Artur będą musieli połączyć siły, aby skutecznie walczyć z wrogiem – ze sobą nawzajem.
„Rtęć” jest inwokacją serii Paradoks Cnót – historii kryminalnej o zabarwieniu erotycznym, osadzonej w realiach polskiej gangsterki.
Farion i Gostyński to duet, który łączy dwa kompletnie przeciwstawne światy, pokazując, że nie wszystko jest takie, na jakie się kreuje. Wzburza, stawiając szalę gdzieś na granicy prawa, zdrowego rozsądku i uczuć. Chwyta za serce, pokazując, że nie ma właściwego podziału na dobrych i złych, by później rozpalić czytelnika do czerwoności niegasnącym pożądaniem.
Opowiadanie z cyklu #ebooknaświęta
Kiedy wali nam się cały świat, załamujemy się, uciekamy, staramy funkcjonować, byle tylko przetrwać. Jednak byle jak można żyć, ale tylko do czasu. W końcu dzieje się coś, co wyrywa nas z komfortowej skorupy, budząc serce do życia.
Karolina Królikowska i Jakub Wilczyński są idealnym przykładem zmarnowanej szansy. Nierozłączni od dziecka, przyjaciele, najbliżsi sobie – Wilk i Zając. Jeden dzień, jedna decyzja sprawiają, że ich drogi rozchodzą się na wiele lat.
Tegoroczne święta Bożego Narodzenia ściągają obojga do domu i krzyżują ich ścieżki. Stłumiona euforia miesza się z głębokim żalem, ale pojawia się coś jeszcze, pragnienie bliskości. Próba cofnięcia się w czasie sprawia, że oboje budzą się z letargu i zaczynają czuć. I chcieć.
Kiedy to, czego szukamy, mamy na wyciągnięcie ręki. Wystarczy tylko nie zmarnować kolejnej szansy.
Niebawem kontynuacja.
Kiedy masz dwadzieścia lat i lufę broni przystawioną do głowy, pragniesz tylko wyjść z tego cało. I nie ma znaczenia, czy musisz zapłacić masę pieniędzy, oddać swoje ciało, czy poderżnąć komuś gardło. Zrobisz wszystko, by uratować siebie i swoich bliskich.
Maria jest przerażona. Nie dość, że jej ojciec wpakował się w ogromne tarapaty, to jeszcze uzbrojeni mężczyźni grożą jej rodzinie śmiercią. Dziewczyna nie ma wyboru. Musi błagać o pomoc przyjaciela rodziny – wuja Alberta, który od wielu lat pracuje w posiadłości słynnego hrabiego.
Wiktor Husarzewski jest samotny, mieszka w zamku odziedziczonym po rodzicach, a na jego twarzy widnieje sporych rozmiarów, brzydka blizna. Ukrywający się za ciemnymi murami tajemniczy mężczyzna postanawia wziąć pod swoje skrzydła rodzinę Borowskich, ale daje jeden bardzo ważny warunek…
Maria musi zostać jego żoną.
Co zrobi młoda dziewczyna? Jak zachowa się w obliczu takiego wyzwania? I najważniejsze – czy będzie potrafiła żyć z człowiekiem, którego wszyscy nazywają bestią?