Prędkość oddechu - ebook
Prędkość oddechu - ebook
Przewrotny los potrafi w jednej chwili wszystko odebrać, sprawić, że codzienność traci sens i nic nie ma już znaczenia. Potrafi jednak także dawać i zapierać dech w piersi. Rachel Rose przekonuje się zarówno o jednym, jak i drugim. Straciła rodziców w tragicznym wypadku, a teraz widmo śmierci wisi nad jej przyjacielem. Strach przed samotnością paraliżuje ją i sprawia, że każdy ruch staje się olbrzymim wysiłkiem. Czy pojawienie się na jej drodze nowych uczuć będzie w stanie odczarować rzeczywistość? Danny Millson z zawrotną szybkością, godną prawdziwego rajdowca, wdziera do jej życia i sprawia, że nabiera ono kolorów. Feeria barw. Ale nic nie trwa wiecznie. Niebezpieczeństwo czyha za rogiem i tylko czeka na odpowiedni moment, by dać o sobie znać. Jak szybko potrafi bić serce, kiedy przepełnione jest obawą o najbliższych? Jaką prędkość potrafi nabrać oddech, zanim całkiem go zabraknie?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8290-121-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rachel
– Uśmiechnij się, Rach! Życie jest piękne!
Mocno otulam się ramionami i spoglądam z powątpiewaniem na Toma, który pokonał już niewysokie ogrodzenie i dziarskim krokiem przedziera się przez gąszcz zżółkniętych, sięgających mu połowy łydki, traw. Próbuje dotrzeć na zmarzniętą taflę niewielkiego jeziora znajdującego się w samym środku parku. Sama nie wiem, co budzi mój większy sceptycyzm. Absurdalne hasełka wymyślane jakby na poczekaniu czy jego pomysły. Jedno i drugie zbyt często przybiera niezrozumiały dla mnie wymiar. Teraz też. Normalny człowiek, który wybiera się na łyżwy i widzi przy lodowisku tabliczkę „zamknięte”, przeżywa to przez ułamek sekundy, chwilę godzi się z rozczarowaniem i wraca do ciepłego mieszkania, zastępuje plan A planem B. Bo trudno, stało się. Nie zawsze możemy mieć to, czego chcemy. Życie. Wszyscy to rozumieją. No poza nim.
Tom nie jest normalny, nie jest jak większość. Nie pasuje do tego określenia wcale. Dla niego nie ma rzeczy niemożliwych, nie do przeskoczenia. Zawsze próbuje mi udowodnić, że istnieje rozwiązanie każdej sytuacji. Tylko do niektórych dochodzi się szybko i bez wysiłku, inne wymagają czasochłonnej i męczącej wędrówki. Może brzmiałoby to wiarygodniej, gdyby nie mówił tego on – człowiek z wyrokiem na karku, stojący nad otwartą trumną, który z każdym kolejnym dniem zaczyna coraz nieudolniej balansować na krawędzi. Niebawem straci równowagę. To kwestia czasu, aż wpadnie do środka. Będzie tak, jeżeli nie zdarzy się jakiś cud, który go uratuje. Wiem to i on też jest wszystkiego świadomy, ale niewiele sobie z tego robi. Kiedy ma lepsze dni, nic nie jest w stanie go złamać. Pozornie. Rzeczywistość jednak skrada się po cichu i kiedy udaje się jej go zaskoczyć, zwala z nóg i wyłącza z gry na kolejne tygodnie. Wtedy bywa źle.
– Ha, wiedziałem, że już zamarzło! Rachel, no chodź tutaj! Wydeptałem ci nawet drogę. Mamy całe jezioro dla siebie! Prywatne lodowisko! I do tego czynne całą dobę! – Uśmiecha się radośnie. – Nikt mi nie będzie mówił, kiedy mogę sobie jeździć na łyżwach, a kiedy nie – dodaje, ale ciszej, jakby sam do siebie. Robi przy tym zadowoloną, komiczną minę. Wygląda, jakby był królem życia i nigdy nie miał prawa przegrać.
Oj, naiwny królewiczu…
Nie pogania mnie więcej. Nie musi. Jest przekonany, że prędzej czy później do niego dołączę. Zna moją nadopiekuńczość i jej siostrę: chorobliwą potrzebę kontroli. Wie, że chociaż wcale mi to nie pasuje, nie zostawię go tu na pastwę losu, bo sama bym się tym zamęczyła.
Wzdycham ciężko i rozglądam się dookoła, ale w parku nie ma nikogo. Żaden nadgorliwy policjant nie zmierza w naszą stronę, aby odciągnąć nas z tego miejsca i pogrozić palcem. Najgorzej. Akurat w tym momencie bardzo przydałaby mi się jego obecność.
Tom stawia kroki tuż przy brzegu. Wchodzi na kamienny murek, który oddziela zaniedbany trawnik od skrzącej się w świetle pobliskich latarni zamarzniętej wody, i patrzy z dumą na zdobyte tereny. Balansuje, a potem decyduje się wejść na lód. Ostrożnie sprawdza twardość powierzchni jedną stopą, a kiedy nabiera pewności, dołącza do niej drugą.
Nie spuszczam z niego wzroku. Nie komentuję tych poczynań, choć niepokój coraz silniej domaga się, abym zareagowała w jakikolwiek sposób. Bezczynność nie żyje ze mną w zgodzie. Zazwyczaj. Tym razem musi. Nie chcę odbierać przyjacielowi tych nielicznych chwil zabawy, a widzę, że wreszcie jest szczęśliwy. Ostatnio miał zbyt mało dobrych momentów. Teraz promienieje i gdybym nie wiedziała, dałabym się może nabrać, że nic mu nie dolega.
Thomas odwraca się w moją stronę, a ja jak na zawołanie układam usta w wyuczony uśmiech. Oszukany i wymuszony, ale staram się. Dla niego. Próbuję utrzymać go dłużej niż kilka sekund, ale nieudolnie. Gdy kąciki opadają, Tom rusza przed siebie, badając nowe tereny, a coś niewielkiego spada mi na czubek nosa. Mrugam pospiesznie.
Śnieżynka.
Maleńki, niewinny płatek śniegu. Znika tak szybko, jak się pojawił, ale mnie paraliżuje. Wciąż jestem świadoma jego obecności. Takie nic, a lodowaty dreszcz przebiega wzdłuż mojego kręgosłupa. Zaczyna brakować mi tchu. Unoszę głowę i wzdrygam się. Z nieba leniwie spływa coraz więcej białego pierza. Cholerny śnieg! On zawsze jest zwiastunem nieszczęścia. Tak jak wtedy. W ten najczarniejszy dzień mojego życia i potem kolejny, gdy straciłam coś jeszcze, choć wydawało mi się, że nie mam już nic. Błąd. Och, kurwa, bardziej pomylić się nie mogłam.
Na ziemi z wolna osadza się biały puch, przybywa go coraz więcej. Jest lekki, nieszkodliwy, ale sam fakt, że się pojawił, nie pomaga mi się uspokoić. W żadnym razie. Serce coraz mocniej daje o sobie znać, jakby odliczając sekundy dzielące od nadciągającej katastrofy. Zapalnik został poruszony, bomba prędzej czy później wybuchnie. Nogi stają się cięższe i cięższe, prawie wrastają w ziemię. Drżę, choć wcale nie z zimna. Wyobrażam sobie, jak Tom wybiega na środek, cieszy się i wygłupia, a lód pod nim pęka i ciemne odmęty pochłaniają go na dobre.
Nie!
Nie chcę, żeby wchodził dalej, i chyba tylko to powoduje, że wyrywam się lepkim łapom wspomnień. Ruszam w kierunku jeziora. Wiem, że jeżeli tego nie zrobię, Tom będzie mnie podpuszczał, aż oddali się tak bardzo, że nie będę w stanie sięgnąć. Nie dotrę do niego. Zbyt często sobie z tym nie radzę.
Staję przy brzegu, a on podchodzi, uśmiecha się i uprzejmie wyciąga rękę w moją stronę. Chce, żebym podała mu swoją, i pomoże mi wejść na taflę. Ufam mu, ale mam opory. Wszystko we mnie się buntuje, zdrowy rozsądek wyje wniebogłosy. To nie skończy się dobrze.
Patrzę na Toma. Nie tak powinien wyglądać młody chłopak. Thomas ma dopiero dwadzieścia trzy lata, a wygląda na znacznie starszego. Zawsze sprawiał wrażenie dużo bardziej dojrzałego od innych, ale przez ostatnie miesiące jakby postarzał się o całe pół wieku. Agresywna chemia urządziła sobie w jego organizmie prawdziwe pole bitwy.
Może powstrzymała na jakiś czas rozwój choroby, ale jednocześnie strąciła mu z głowy bujne, jasne kosmyki i brutalnie przeorała twarz licznymi bruzdami. Przy nim nawet moje blizny niemalże bledną, bo nie potrafią konkurować z takim nieszczęściem. Były tylko dziełem przypadku, powstały w jednej chwili – te jego są efektem długiej oraz ciężkiej walki. Chociaż Tommy często się uśmiecha, za każdym razem w jego oczach dominuje to potworne zmęczenie. I cierpienie, którego nie przykryje żaden radosny gest. Teraz też. Przez moment. A potem coś się zmienia.
Wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie, ale ja i tak nie nadążam. Nie potrafię odpowiednio zareagować, moje ruchy są opóźnione. Tom traci równowagę, upada na lód. Słyszę jedynie trzask, jakby właśnie pękło mi serce, a zmarznięta powierzchnia ulega pod ciężarem i rozstępuje się, pozwalając, aby woda pochłonęła Thomasa. Krótki moment, ale wystarcza, żeby mnie sparaliżowało. Nie krzyczę, choć mam ochotę wrzeszczeć, ile tchu. Dźwięk zastyga mi w gardle. Nie mogę się ruszyć ani oddychać. To nie tak miało wyglądać. Duszę się, mimo że to nie ja znalazłam się w jeziorze. Rozbieganym spojrzeniem lustruję przestrzeń przed sobą. Widzę przeręblę w lodzie, kotłującą się wodę, ale nie widzę Toma. Łzy napływają mi do oczu, fatalna niemoc puszcza. Rozglądam się panicznie dookoła, szukając pomocy. I nic. O tej porze nie ma tu nikogo. Jestem zdana tylko na siebie.
– Tom! – próbuję zawołać, lecz głos jest zdławiony, zbyt cichy, by zwrócił czyjąkolwiek uwagę, nawet gdyby ktoś przechadzał się nieopodal.
A jednak. Jednak wystarcza, bo między popękanymi krami dostrzegam znajomy kształt. Sylwetkę. Thomas wypływa… Nie. Zwyczajnie prostuje się i siada. Siedzi w wodzie, która sięga mu ledwo piersi i zanosi się śmiechem.
– I co cię tak bawi?! – Nie chcę się na niego denerwować, ale to silniejsze ode mnie. Trzęsę się ze strachu, a on się cieszy. To chore.
– Głównie twoja mina, Rach. Musisz poćwiczyć i to sporo. Na moim pogrzebie powinnaś prezentować się lepiej.
– Czy ty wiesz, jak się czułam? – Wymachuję rękami, bo nie potrafię ubrać w słowa tego, co dzieje się w mojej głowie, a on dodatkowo mnie nakręca, gdy tak beztrosko rozprawia na temat własnej śmierci. – Ty, ty… ty i te twoje idiotyczne pomysły! Mogłeś zginąć! Nie zdajesz sobie z tego sprawy?
– Mogłem – odpowiada spokojnie, choć cały drży z zimna. – Mogłem przewrócić się, gdy wstawałem z łóżka, i uderzyć o kant stolika. Mogłem zakrztusić się jedzeniem przy śniadaniu. Mogłem wpaść pod samochód, gdy przechodziliśmy przez któreś z przejść. Trochę ich było, Rach. Pewnie, że mogłem. I hej, ta kałuża też mogła mnie pochłonąć żywcem. To cud, że żyję. Na szczęście wszystko mi dzisiaj sprzyja.
– Wyłaź z tej wody! – Tracę do niego cierpliwość.
– Ale właściwie dlaczego? – Szczęka zębami. Ma pobielane wargi i sine powieki. Zaraz się wyziębi. Już wierzę, jak wielką sprawia mu przyjemność siedzenie w tym miejscu. No ale się nie przyzna. Jasne, że nie. – Kąpiele w przerębli to samo zdrowie, Rach.
– Kretyn – syczę i przewracam oczami, choć wewnętrznie czuję ulgę. Zwłaszcza gdy faktycznie spełnia polecenie i niezdarnie wydostaje się na brzeg.
Pomagam mu, a on staje tuż przede mną. Krople wody skapują z jego włosów i ubrań na trawę. Jedna z nich zawisa na czubku haczykowatego nosa. Kropelka jakby waha się, rozciąga, ale dołącza do reszty. Tom podryguje z zimna. Jest okropnie przemoczony, ale bezpieczny. To mi wystarcza. Na razie.
Wiem, że kiedyś nie będzie. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie jest to jedna z tych relacji na zawsze, raczej taka na chwilę. I boję się, że w końcu nadejdzie moment, aby ją zakończyć. Każdego dnia nieudolnie staram się oswoić z perspektywą, że pewnego poranka nie obudzi mnie już dobiegający zza ściany, jego pełen entuzjazmu głos, wołający: „Rach, wstawaj, myliłaś się! Dzisiaj też świeci słońce!”. I tak dzień w dzień. Nie przeszkadza mi to wcale. Lubię być budzona w taki sposób i jeszcze bardziej lubię nie mieć racji. Cholernie uwielbiam, gdy wyprowadza mnie z błędu, choć wiem, że kiedyś i tak wyjdzie na moje. A słońce nie wzejdzie. Nie dla niego i być może też nie dla mnie. To on jest moim światłem, udawanym i zastępczym, bo to prawdziwe zgasło lata temu.
Mimo to daje mi siłę do życia. Do czasu. Kiedy zniknie za horyzontem, znowu pogrążę się w mroku, bo nic ani nikt więcej nie rozświetla mojej drogi. Thomas jest kołem ratunkowym. Punktem, który trzyma mnie w tym miejscu, tuż przy powierzchni. Gdy go zabraknie, odpłynę dalej, niż powinnam, i to więcej niż pewne, że sama pójdę na dno.
Bez niego sobie nie poradzę. Znam swoje słabości. Znam, aż za dobrze.
– Musimy cię szybko ogrzać. – Zdejmuję własną kurtkę i narzucam mu na ramiona, zanim ma chociaż szansę wyrazić swój sprzeciw, po czym ciągnę go w stronę wyjścia z parku. – Poczekasz w najbliższym sklepie, a ja załatwię jakieś suche rzeczy. Przebierzesz się, zrobi ci się cieplej i dopiero razem wrócimy do domu, zgoda? Chyba że jednak pójdziemy do szpitala? Może lepiej, żeby od razu cię zbadali. W twoim stanie… – Milknę, przygnieciona jego surowym spojrzeniem. – No dobra, to sklep. Chodź. Tylko prędko.
– Najbliżej jest kawiarnia – zauważa przytomnie i wskazuje na pierwszy z budynków na rogu. Ma rację, ale zamiast przyspieszyć, zwalniam kroku.
– A obok butik, może tam też będzie otwarte – próbuję przekonać samą siebie, chociaż wiem, jaka jest prawda.
– Nie będzie. Widziałem karteczkę. Mają przerwę urlopową.
– To może któryś kolejny…
– Rach, ja zaraz zamarznę. Chcesz się do tego przyczynić? Nie bądź dzieckiem! Michael powinien być już na zmianie. Poczęstuje nas herbatą, od razu zrobi mi się lepiej.
– Nie jestem. Czekaj, a może ty…
– Tak, przejrzałaś mnie, specjalnie zaliczyłem kąpiel, żeby później mieć pretekst i wepchnąć cię w ramiona miłości – ironizuje, ale w jego oczach widzę te cholerne iskierki, które zdradzają, że chociaż nie taki był plan, jest mu on bardzo na rękę. – A uwierz mi, ramiona to on ma. Widziałem, jak nosi skrzynki z napojami. Wiesz, wtedy te mięśnie mocno pracują. Czaisz, Rach? Wyobraź to sobie. Takie ma bicepsy, o, właśnie takie! – Zrzuca z siebie moją kurtkę, żeby móc lepiej zademonstrować. Zerka na mnie, żeby sprawdzić, czy uważnie go obserwuję. – I wiesz, mogą napinać się w różnych sytuacjach. – Śmieje się. – No co? Na przykład, jakby porwał cię na ręce! Na pewno by cię w nich utrzymał. Ciebie i cały ten twój bagaż. Na bank! Mogłabyś przyjrzeć im się wtedy z bliska.
– Zakładaj to z powrotem! – piszczę i podbiegam, aby podnieść kurtkę z ziemi i go otulić. Sama zaraz zamarznę, co dopiero on musi przeżywać w tych przemoczonych ubraniach. Zero myślenia, zero rozsądku.
Zimno? Odwołuję! Robi mi się gorąco z nerwów.
– Rachel Rose! A co to za rumieńce? I rany! Czy ty właśnie przygryzasz wargę? Cholera, gdzie moje chusteczki?! – Poklepuje się po kieszeniach i wyjmuje przemoczoną paczkę. – Nie! Wszystkie mokre! Nie otrę tej płynącej po twojej brodzie śliny! A wiesz, co to oznacza? – Chwyta mnie za ramiona i przytrzymuje, bo mam ochotę uciec. Nie puszcza. Nie wiem, skąd w nim tyle siły. Przybiera poważną minę i potrząsa mną lekko. – Dziewczyno, pora, żebyś zrzuciła te kajdany, które sama sobie zakładasz. Idź się zabaw!
Spoglądam mu w oczy, w te niebieskie, jasne tęczówki. Tak jasne, że sprawiają wrażenie praktycznie bezbarwnych. I wiem. Wiem, że chce mojego dobra. Widzę całe pokłady troskliwości, jaką obdarza mnie nieustannie, odkąd brutalnie weszłam z buciorami w jego życie. To się nie zmieniło przez lata, choć udało mi się wyciszyć i nie dostarczam mu nowych powodów do zmartwień. Już nie drę się jak opętana każdej nocy, nie wybudzam go ze snu. To mi minęło. Prawie. Wrzeszczę dalej, ale tylko głęboko w sobie. Tak, że nikt nie może tego usłyszeć. Zanikam. Krok po kroku. Ostatecznie. Nie potrafię tego zatrzymać.
– To nie jest zabawne, Tom. – Uciekam przed nim spojrzeniem. Nie chcę, żeby mnie rozpracował. Zbyt łatwo mu to przychodzi.
Tracę energię, a on nie ustępuje. Nadal trzyma dłonie na moich ramionach, ale już nie potrząsa.
Delikatnie sunie w górę i w dół, jakbym to ja potrzebowała się rozgrzać. Może i potrzebuję. Wewnętrznie jestem skostniała na wskroś. Totalnie zamrożona.
– Wiem. Problem w tym, że doskonale o tym wiem. – Wzdycha. – Tylko może przestań się karać, co? Nie obwiniaj się za coś, co nigdy nie było twoją winą. Tyle razy wkładałem ci to do głowy i nadal nie dociera? To był wypadek, nie miałaś na to wpływu!
Oczywiście, że nie miałam. Gdybym mogła, zrobiłabym wszystko, abyśmy wybrali wtedy inną drogę. Taką, po której nie jeżdżą rozpędzone ciężarówki, albo wyjechali z domu później. Najlepiej, kiedy stopniałoby to białe cholerstwo. Wtedy nic by się nie stało. Nie zostałabym sama, nie musiałabym mierzyć się z tym, co nastąpiło potem… Przeszłości nie da się zmienić. Chociaż pragnęłabym tego najmocniej na świecie, nie potrafię. Można się jednak z niej uczyć. Ja odrobiłam wszystkie zadania, te dodatkowe również. Już wiem, dlaczego teraz, pomimo upływu lat, wciąż z trudnością przychodzi mi pozbieranie się.
Przywiązanie.
To ono jest przyczyną cierpienia, a ja nie chcę nigdy więcej tego przeżywać. Nie dam rady tego udźwignąć i wcale nie przekonuje mnie wizja, że ktoś może ponieść ze mną ten ciężar. Chwilowa pomoc to nie jest to, czego oczekuję, a na długofalową nie mam co liczyć. Nie zasługuję na nią, nie potrafiłabym się za nią właściwie odwdzięczyć. Jestem wybrakowana i nie mam w sobie nic, co mogłabym ofiarować komuś w podzięce za zainteresowanie.
– Tom, błagam, nie wracajmy do tego…
– Nie miałaś też wpływu na to, co stało się potem – mówi, jakby nie słyszał mojej prośby. Boleśnie wbija palce w ramiona. Próbuje mnie otrzeźwić. Dotrzeć do mnie fizycznie, skoro słowa nie wystarczają. – To nie jest twoja wina. Ktoś inny powinien zostać za to ukarany. Nadal tak twierdzę. Byłabyś wtedy spokojniejsza, łatwiej byłoby ci wrócić do normalności.
– Rozmawialiśmy już o tym. Znasz moje zdanie, nie zmienię niczego. – Mierzę go rozzłoszczonym spojrzeniem. – Chodź lepiej do tej kawiarni.