- W empik go
Prezes Polski - ebook
Prezes Polski - ebook
Wokół bazaru, który mieści się przy placu Szembeka w Warszawie, kwitną nielegalny handel i drobna przestępczość, a w okolicy twardą ręką rządzi Prezes, który na lewo i prawo wymierza sprawiedliwość za pomocą metalowej pałki. On i jego przyjaciel Cygan żyją z szemranych interesów i sprawują nieformalną pieczę nad emerytowanymi „damami”, które handlują przed bazarem drobnym asortymentem. Nagle na całą bazarową społeczność pada strach, bo starsze panie jedna po drugiej „wyparowują jak kakao w bidulu”, czyli znikają w niejasnych okolicznościach. Prezes z Cyganem przystępują do rozwikłania zagadki i tak rozpoczyna się ich pełna zaskakujących zwrotów akcji przygoda.
Ostrożnie, bo autor używa języka, który tryska kwiecistością i wybucha czytelnikowi w rękach! W książce aż kipi od absurdalnego humoru i oryginalnych postaci. Prezesowi i Cyganowi pomaga w śledztwie Jasnowidz z plaży nudystów, pojawiają się też hipnotyzer, ukraińska mafia, a nawet Król Cyganów! Czytelnik poznaje także historie ludzi z warszawskiego Grochowa, dla których najważniejszy jest kodeks ulicy, a główną walutą są zasady i honor.
Adam Feder ze swadą, jaką znamy z felietonow Wiecha, otwiera przed czytelnikiem świat bazarów, na których wciąż można kupić papierosy niewiadomego pochodzenia, talerz do kredensu z wizerunkiem papieża Polaka i kasety magnetofonowe z patriotycznymi piosenkami, gdzie życie tętni niezmienionym od dziesiątek lat rytmem, czasem tylko zakłócanym przez naloty straży miejskiej. Autor zna ten świat jak mało kto, bo od lat jeździ z kamerą i mikrofonem po bazarach całej Polski, by rozmawiać z rodakami, a jego Komentery, przebój YouTube’a, oglądają setki tysięcy fanów.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-081-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POSTACIE
Wszelkie podobieństwo do zdarzeń
i osób jest przypadkowe.
PREZES
Nieformalny prezes bazaru przy placu Szembeka w Warszawie. Przywódca i obrońca mieszkańców Grochowa. W pracy lubi sięgać po metalową pałkę, bo „jak się nie da po dobroci, to trzeba troszeczkę inaczej”.
CYGAN
Uczeń i najlepszy przyjaciel Prezesa. Dobry, wrażliwy chłopak, ale ma krótki lont i szybko się odpala.
ARTEM
Taksówkarz oraz diler narkotyków. Osobowość paranoidalna. Miłośnik teorii spiskowych.
MARLENA
Kiedyś Miss Grochowa, dziś utrzymanka MOPS-u. Dorabia, handlując odzieżą przed bazarem. Jej mężczyźni umierają w tajemniczych okolicznościach. Kocha Prezesa, ale bez wzajemności.
FILU
Przyjaciel Prezesa. Haker i majsterkowicz. Właściciel budy z elektroniką na terenie bazaru. Sprzedaje kradzione smartfony, smartwatche i laptopy.
MAKUMBA
Dusza towarzystwa, hazardzista. Przehulał cały majątek. Ma bliskie kontakty z Ormianami i Gruzinami. Jego dziadek przyjechał do Polski z Gabonu.
KATARZYNA
Walczy o prawa zwierząt. Wzruszają ją kurczaki. Od narkotyków dostaje małpiego rozumu.
HALINA SKWARA
Dorabia do emerytury, sprzedając czosnek przed bazarem. Narzeczona Janiny Pękalskiej. Posiadaczka złotej szarfy w kung-fu.
JANINA PĘKALSKA
Zajmuje się obrotem dewocjonaliami. Na jej stoisku można kupić najlepsze obrazy, talerze oraz rzeźby ze świętymi postaciami. Narzeczona Haliny Skwary.
ZYGMUNTA I WERONIKA
Starsze panie, które prowadzą obrót sadzonkami kwiatów doniczkowych oraz kapciami i szalikami z wełny. W młodości pracowały w salonie masażu.
JÓZEFA MAZGAJ
Handluje przed bazarem drobnym asortymentem. Emerytowana inżynierka z zakładów FSO.
OLENA
Wybitna szefowa kuchni. Kiedyś pracowała w ośrodku wczasowym „Dzik”. Teraz zajmuje kierownicze stanowisko w fabryce pierogów.
HIPNOTYZER
Walerian Prukała, lat 87. Pracował jako portier w ośrodku wczasowym „Dzik”. Ma zdolności parapsychiczne, a także paranormalne. Czarodziej.
JASNOWIDZ
Wróżbita znany z telewizji. Stały bywalec plaży nudystów.
KSIĘCIUNIO
Kiedyś zajmował się wymuszeniami oraz haraczami, dziś organizuje gale freak fight. Lubi pieniądze i przepych.
TOŁDI
Prawa ręka Księciunia. Pracowity i lojalny. Świetny konferansjer.
KEBSON I ŻABSON
Są jak papużki nierozłączki. Prowadzą na Grochowie zakład blacharsko-lakierniczy. Handlują samochodami sprowadzanymi z Niemiec.
KRÓL CYGANÓW
Boss Cyganów z Otwocka i okolic. Prowadzi rozległe biznesy, m.in. handel towarem elektronicznym i miedzianymi patelniami.
DAJANA
Córka króla Cyganów z Otwocka. Wdowa po królu Cyganów z Radomia. Piękna i tajemnicza.
DZIDZI
Mężczyzna o twarzy dziecka. Niedawno opuścił zakład karny, w którym siedział za morderstwo. Waleczny i honorowy.
MOSIĘŻNY KARZIŁ
Ukraiński bohater. Nieustępliwy zapaśnik. Niskorosły heros.PREZES I CYGAN
PREZES I CYGAN
No to wchodzą po schodach na czwarte piętro, bez windy, mamy dopiero siódmą rano na zegarach, a już się umęczyli jak zwierzęta w lesie, że z nosów im woda kapie, charczą, warczą, prychają.
Wreszcie Prezes dzwonek wciska:
– Kto tam? – pyta typ jakiś zaspany, zaziewany.
– Listonosz, rentę przyniosłem – odpowiada Prezes.
Cygan aż nie wierzy w to, co słyszy, nie wierzy, że taki numer przejdzie, a tu taka miła niespodzianka, bo kolo za zasuwkę łapie i drzwi im uchyla do swojej słodkiej, bezbronnej krainy. I już Prezes kopa z podeszwy ładuje i wpadają do mieszkania, jakby drapieżniki wpuścić między drób, moi mili, taki się raban zrobił! A chodzą, a pracują metalowe pałki z góry w dół, łup! I łup! Gniotą czaszkę jak cepy ziarno. I łup! I chlup! I chrup! Chrupią kości jak chrupki, elegancko chodzą pały, pałeczki niczym dobrze naoliwione maszynerie do rozłupywania czaszek i orzechów. Dokoła sypią się metalowe drzazgi, fruwają, mienią się srebrzyście w różowych chmurach, co ulatują z klienta, a to krew i kości uchodzą z niego nosem, a także porami, jakby dywan trzepać. Fakty są takie, że typ nie umie się, niestety, zachować, gdyż całą wersalkę zapaskudził i Cyganowi nogawkę ochlapał, a Cygan nie lubi, kiedy robota jest do przesady mokra, woli raczej, żeby był porządek, jeżeli chodzi o garderobę i w ogóle.
Już leży kolo na linoleum, rozwalił się jak stara chabeta po westernie i ledwo sapie, tylko bańki z gęby puszcza – jarzębiny z krwi i śliny, więc Prezes mówi Cyganowi, że to by było tyle rozrywki na dzisiaj, i tłumaczy, że takie przyjemności to są ulotne krótkie chwile, które przelatują gdzieś między palcami jak krew w piach, a prawdziwy lajf to kręci się, niestety, inaczej i składa głównie z przykrych obowiązków. Ale Cygan go nawet nie słucha, tylko stoi, patrzy na klienta, głową kręci i nie może uwierzyć, że przeszedł ten numer z listonoszem. No to Prezes od razu mu wyjaśnia, że on w ogóle się temu nie dziwi i – co więcej – dokładnie tego się spodziewał, bo jeżeli taki typ podprowadził handlarce kasetkę z bilonem na bazarze i myślał, że nie spadnie na niego zasłużona kara, no to on musi być taką raczej amebą umysłową, która w ogóle nie posiada życia intelektualnego, nie mówiąc już nawet o osobistej kulturze oraz obyciu w świecie.
I chlust! Cucą klienta wodą z wiadra, chlusnęli, bo trochę oklapł z sił, i pyta go Prezes w sposób stonowany, gdzie jest kasetka oraz jej zawartość, co to została damie zawinięta spod samego Prezesa nosa, i dodaje, że w razie, gdyby oni jej tu i teraz nie znaleźli, no to, ale, niestety, będą zmuszeni połamać jeszcze dodatkowo piszczel albo coś tam innego. Od razu inna rozmowa, moi drodzy, ponieważ kasetka znalazła się w okamgnieniu.
– No to nara – mówi Prezes, bo nie miał po co dalej strzępić sobie ryja po nic, a Cygan na odchodne tylko jeszcze łup! Typowi z dyńki wypaskudził, żeby młodzież zapamiętała sobie, jaka w okolicy obowiązuje hierarchia wartości i kto kogo dziobie, a kto jest dziobany, i tego typu tematy.
I tak to się właśnie kręci, moi mili, na warszawskim Grochowie, więc kiedy Prezes z Cyganem robią obchód na bazarze, to ludzie kłaniają im się do samej ziemi. Wiedzą doskonale, że Prezes prędzej da sobie rękę uciąć, a Cygan oko wydłubać, niż pozwolą skrzywdzić ciężko pracującego, czy deszcz, czy śnieg, czy chujwieco, człowieka, co handluje drobnym asortymentem przy placu Szembeka.KIPISZ NA BAZARZE
KIPISZ NA BAZARZE
Mamy dziewiątą rano na zegarach i już dyskoteka na bazarze, bo wjechali na bombach-srombach, stragany fruwają, księgozbiory łopocą jak motyle, brzęczą kryształowe wazony, stęki, ryki, piski, bo to miejskie właśnie zlądowali i kipisz robią. Talerz z kotem potłukli, co to go miała na handel Renata, na którą wołają Cerata, stare korale się posypały i po chodniku skaczą, czerwone, jakby gały komu wydłubać i ptakom do dziobania rzucać.
Kiedy człowiek trudni się nielegalnym handlem ulicznym, a w dodatku poza miejscem do tego wyznaczonym, no to jego sytuacja nie należy aktualnie do komfortowych, ponieważ taki ktoś to teraz musi cały swój mandżur z fantami do koca ładować, na plecy zarzucać i robić zawijkę w stylu błyskawicznym, udawać się w pośpiechu gdzieś, nie wiadomo gdzie, latać jak z chorym pęcherzem i ani nie zdążył się jeszcze przywitać, a już się musi żegnać, a przecież człowiek to nie jest taboret albo też inny mebel, że można go sobie przestawiać to tam, to sram.
Wrony, gawrony kraczą, skaczą po tych fantach, co je handlarze pogubili, leżą flety, kaszkiety, pingpongowe paletki, baletki, manetki, album z wędrówkami świętego papieża – rozdziobany teraz w drobne frędzle na celulozowy pył, więc prezentuje się, jakby go właśnie psu z dupy wyjąć, i już nie będzie z niego towaru pierwsza klasa i raczej nikt za niego ośmiu złotówek nie zapłaci. Trzeba wam wiedzieć, że to nie jest widok dla ludzi porywczych albo o delikatnych nerwach, i lepiej, żeby taki ktoś wzrok odwrócił i nie patrzył na to, bo ciśnienie może mu pokrywkę wybić albo pikawa wysiądzie już całkiem, na amen, i zaraz trzeba mu będzie szykować papierowe buciki.
Taka się tu właśnie odstawia bardacha przy placu Szembeka, a w dodatku w stolicy Polski lampa taka, że szkoda gadać. Słońce piecze Prezesowi ogoloną na glanc banię, jakby żyletką poharatać i spirytus na to lać, aż żyła mu wyszła na czole, jakby dżdżownicę upiec. Prezes już stoi na dachu budy z mięsem, żeby zorientować się w zaistniałej sytuacji, i filuje po tych miejskich, jak wiskają dobytek ludzki, ale już za momencik to oni będą stąd raczej wirować w podskokach, moi drodzy, bo jeszcze nie wiedzą, ale Prezes już wie, że jak dzisiaj z nimi zatańczy, to nie będzie to taniec towarzyski, tylko raczej coś w stylu ostrego wpierdolu.
– Mandat?! Mandat?! – Handlarki twarze piłują, jęzorami łopatują, że co to za zwyczaje, żeby karę lepić niewinnej osobie, i tłumaczą miejskim, jak komu dobremu, żeby lepiej wsadzili sobie te paragony do dupy i poszli do cyca mamusi się przytulić i ogłady nabrać, bo kultury osobistej to oni ni chuja nie posiadają.
Ale najwyraźniej mamy tu do czynienia z zaplanowaną akcją, i to zakrojoną na szeroką skalę, bo z trzech radiowozów wysypały się miejskie pały, przez łoki-toki coś tam nawijają do centrali, uchachane same z siebie, że takie robią figle-migle. Drona najnowszej generacji wypuścili – brzęczy, bąki kręci, ale długo nie polatał, moi mili, co to, to nie, bo już cegłą został przycelowany i spadł z hukiem między budy, no to akurat tam miejskie nie mają po co iść i go szukać, bo co spadło na bazarze, to jest zaklepane i zostaje na bazarze.
No to już mamy wynik jeden do zera dla Szembeka i miejskie niech lepiej szykują michę na ostre klepanie, bo właśnie wchodzą Prezes z Cyganem, pierwszy oraz drugi, a ludzie bazaru robią im szpaler, po plecach poklepują i już się cieszą na dobrą zabawę. Prezes jest cały na biało niczym z reklamy viziru wycięty albo świeżo z zakładu karnego wypuszczony wprost na wybieg modowy, gdyż prezentuje się olśniewająco w eleganckich reeboczkach, zwiewnych joggerkach oraz koszulce z dzianiny na wąskich ramiączkach, więc raczej na sportowo się buja. Natomiast Cygan jest taki bardziej kędzierzawy i wyraźnie widać, że preferuje spodnie z dżinsu i T-shirty z Pepco, a poza tym to wszystko u niego normalnie i bez zastrzeżeń.
Prezes od razu mówi „dzień dobry” szanownej władzy miejskiej i na eleganckości się do nich zwraca: _parlez-vous_, żelipapą i tak dalej, z jego ust ulatują tylko najsłodsze kawałki, a wyraz twarzy ma taki, że normalnie to jest on zarezerwowany dla pięknych dam. Grzecznie pyta miejskich, w jakim celu odbywa się ta niezapowiedziana wizyta, no bo chleb ma niepokrojony, to kanapek szanownym panom nie narobi, ale ponieważ mamy środek lata i pogodę raczej z cyklu „upały oraz zagrożenie suszą trzeciego stopnia”, więc jak sobie miejskie życzą, to Cygan może się z nimi ewentualnie zimną coca-colą podziałować i dać grzdyla z puszki, i jakby co, to nara. Cygan potwierdza, że nie ma nic przeciwko, ale aplikant Śmietana najwyraźniej nie jest zainteresowany konwersacją z nimi i coś się tam dalej pruje w kierunku Pani Marioli, że bilety do kontroli i inne dokumenty byłby chętny zaobserwować. No to tego już za wiele, moi drodzy, ponieważ wygląda na to, że Prezes rękę do miejskich wyciągnął, jednak ta jego ręka trafiła do krainy pocałuj-mnie-w-dupę, a jak się nie da po dobroci, to trzeba troszeczkę inaczej.
Ile to już razy sprawy tak się miały, że Prezes spotkał człowieka na ulicy albo w ciemnej bramie i grzecznie prosił, żeby ten pożyczył mu złoty łańcuszek, co to go otrzymał na komunię świętą, albo też pokazał, co ma w portmonetce. Gdyby taki człowiek normalnie odpalił Prezesowi, co mu się należy, zamiast pawiana świrować, toby zębów nie pogubił i nie trzeba by wzywać karetki.
No to Prezes już miejskiemu mówi, żeby lepiej utkał rurę i grzecznie się zwracał do dam, mając na uwadze, że obowiązują tu pewne zasady savoir-vivre’u i o pruciu rury nie jest tam nic napisane, w tym mniej więcej stylu wiązankę do niego nawija. Aplikant aż się naprężył, jakby widelec w kisiel wbić, na polikach pąsów dostał i gały wybałusza. Za łoki-toki chce się łapać, a ręka mu się trzęsie jak do pierwszej dziewczyny, co to jej ojciec za ścianką działową spał pijany, ale i tak czujny jak ważka albo coś takiego. Jednak w tej chwili to nie jest możliwe, moi drodzy, żeby się aplikant Śmietana za łoki-toki złapał, ponieważ ono zostało dawno przez Cygana podprowadzone i już dwa razy zmieniło właściciela. A jaka afera zrobiła się o to małe radyjko!
– A gdzie łoki-toki?! – drze japę aplikant.
– A gdzie srokikitoki? – Prezes odpowiada mu pytaniem na pytanie, co wzbudza salwy zadowolenia zgromadzonej tu publiczności.
No więc musicie przyznać, że trochę się już zrobiło niemiło, a także niegrzecznie. Jednak Prezes od razu informuje miejskiego, że aktualnie to nic mu nie wiadomo o miejscu położenia owego sprzętu, ale jak tylko się dowie, to sam osobiście zaniesie mamie aplikanta Śmietany tam, gdzie ona przebywa, czyli przy ulicy Jubilerskiej numer taki a taki, do mieszkania numer taki a taki, na drugim piętrze, gdyż wie, że ona wychodzi na spacer z tym małym, śmiesznym psem marki Maltan, i ta mama to mu na pewno odda to radyjko, jeżeli mu tak bardzo na nim zależy. Ale teraz to będzie lepiej dla miejskiego, jak się jorgnie za siebie, bo mu właśnie jakiś dzieciak radiowóz podprowadził, to niech on już biegnie i go łapie, zanim się komuś jakaś krzywda stanie albo coś w tym rodzaju. Tego to już nie trzeba było dwa razy powtarzać i miejskie od razu polecieli, ale syf po sobie zostawili, jakby szambo wybiło.
I tak się właśnie kręci dzień za dniem na bazarze, moi mili.
Ten dzień dopiero się zaczął, bo mamy trzydzieści siedem minut po dziewiątej na zegarach, a już duchota panuje nie do wytrzymania, a biznes przecież robić trzeba, bo miejskie to mieli tylko dwadzieścia dwa złote w portmonetkach, co je Cygan zawinął. Teraz stoi z tym towarem i liczy, i się dziwi. Ale Prezes nie dziwi się wcale, bo dobrze życie zna i wie, że pieniądz to nie piguła na japę, którą można wyłapać znienacka i za nic, byle jak i byle gdzie. Pieniądz sam się nie zarobi, trzeba pieniądzowi w tym względzie pomóc.TAJEMNICZE ZNIKNIĘCIA DAM
TAJEMNICZE
ZNIKNIĘCIA DAM
– Hej, Prezes, to, Prezes, tamto, jest makaron, co spadł z tira do zrobienia, do ożenienia na bazarze, pchamy dwa złote za paczkę i dzielimy się fifty-fifty, człowieniu, dwadzieścia siedem pudełek, cannelloni pierwsza klasa, towar prosto ze słonecznej Italii do pomidorowej na wasze stoły! No weź to obczaj, no ja cię nie mogę, człowieniu! – nawija Cygan do Prezesa.
Ale Prezes go słucha tylko jednym uchem, bo widzi, jak Artem mierzy złote najki air max od Marleny, co je ona z koca na chodniku sprzedaje, bo, po pierwsze, kupiła za duże, a po drugie, jest teraz w finansowej potrzebie. Trzeba wam to wiedzieć, że od wypłaty z MOPS-u minęły dwa tygodnie z okładem, a Marlena często powtarza, że z samego MOPS-u to człowiek nie wyżyje.
– Ja was przepraszuju, a rozejdzie się taki obów czy się nie rozejdzie? – pyta ją Artem cały siny, bo wcisnął jeden i drugi but i truchta jak jakaś baletnica, na paluszkach drobi. – No bo sprawa jest taka, że z tymi numerami nigdy nie wiadomo, bo na przykład Adidas to dwa numery zawyża i tak nas oszukują na tej numeracji, żeby dać mniej gumy, a potem ludzie na całym świecie chodzą w maluczkich bucikach. Ale wielkie korporacyje to w ogóle mają to wsio w żopach swoich tłustych, ponieważ dla nich liczą się tylko piniążki, i to tu i teraz! – tak ulatują z niego słowa jak bąbelki z butelki. – A z Najkiem to też różnie bywa i człowiek w końcu w ogóle nie jest w stanie ustalić rzeczywistej numeracji tej swojej nogi, tak nas wodzą za nos i oszukują na każdym kroku, chuje jedne! – mówi Artem i szybko dorzuca: – Jop twoju mać, ale są jednak czudowe w chuj te trampki – z takim do niej leci komplementem i robi się siny, to znów wpada w róż, mieni się kolorami tęczy-sręczy jak jakaś pizda pod okiem.
– Jak po mokrym pochodzi, to się rozejdą i będzie git, czyli jakby ulał – mówi Marlena, bo widzi, że klient zainteresowany jest i wygląda, jakby był po wypłacie, nie tak, jak inni, co przychodzą tylko mierzyć i macać towar oraz składać propozycje dotyczące miłości we dwoje, żeby zrobić sobie małe randewu, polatać tu i tam, zostawić cały ten bajzel, oddalić się na kilka chwil i zatracić w romantycznym tańcu po Grochowie, co z punktu widzenia Marleny bywało niekiedy kuszące, bo nie można cały czas myśleć tylko o interesach.
Trzeba wam wiedzieć, że od kiedy osobisty chłopak Marleny, czyli Damian, miał zejście z tego świata – bo pękła mu płytka w głowie i wykitował w osobistym lokum komunalnym Marleny, co je dostała po matce, a konkretnie w osobistym fotelu Marleny, co go dostała w spadku po wujku Kazimierzu, który zasypiał przed telewizorem z papierosem, więc dziury w tym fotelu powypalał wielkie. No to od kiedy z tego mężczyzny o imieniu Damian życie uszło całkiem niczym z płatka, to Marlena jest dostępna jakby dla każdego, kto jest akurat w stanie zrobić na niej jako takie wrażenie albo posiada dojście do mefedronu lub też innych substancji psychoaktywnych.
Tak na marginesie, z tą płytką to też była ciekawa historia, bo Damian nosił ją w głowie, od kiedy na wyjazdowym meczu Widzew – Legia w mieście Łodzi ugodziła go kostka brukowa prosto w czaszkę, a Cyganka mu potem wywróżyła, że jego szczęśliwa liczba to trzydzieści. I on obstawiał trzydziestkę w totolotka, ale nie miał szczęścia w grach losowych. Nie spodziewał się też, że trzydziestego października, trzydzieści lat od tego meczu, co gola w nim strzelił Marek Koniarek, łowca bramek, płytka w jego głowie rozpadnie się na dwie równe części, a on wykituje w fotelu Marleny przed telewizorem i już nie obejrzy do końca odcinka _M jak Miłość_, a szkoda, bo zapowiadały się emocjonujące zwroty akcji. No ale pretensje to on może mieć tylko do samego siebie.
– Hej, Prezes, to, Prezes, tamto, to co z tym makaronem robimy? – nawija mu Cygan, a on nic, tylko gały wlepia w tego Artema, co już te najeczki złote wcisnął, na dziewięćdziesiąt złotych stargował i Marlenie wypłaca należność, a że kupiła je za siedemdziesiąt, to jest całe dwadzieścia polskich złotych kochanych do przodu.
Artem już truchta na podkulonych paluchach do swojej strzały alfa romeo, co ją zaparkował przed kościółkiem, jezioro łabędzie odtańcowuje na placu Szembeka, prezentuje się, jakby dostał właśnie porażenia mózgu słońcem, co to gazety od rana na wystawie w kiosku ogłaszają, że „Uwaga, Słońce morderca!” albo „Solarna masakra z kosmosu” i tak dalej, aż Prezes na krótką chwilę, jakby okamgnienie, zasępił się i zadumał nad kondycją mieszkańców jego ulubionej okolicy. Na szczęście zaraz sobie przypomniał, że nie dalej jak kilka dni temu widział na własne oczy, jak na bazarze Makumba pogryzł szklankę, a potem ją połknął, więc to go pocieszyło i na nowo nabrał pewności, że kto jak kto, ale ludzie zamieszkujący rejon Grochowa wciąż mają twarde charaktery i nie pierdolą się w tańcu.
Lipcowe słońce okrutnie przypiekało Prezesowi głowę, a że była całkowicie pozbawiona owłosienia, zaczął mieć już halucynacje. No bo weźmy na przykład taką Felę Ćwiąkałę, co prowadzi handel takimi artykułami jak praska do czosnku albo album z piramidami Majów. Ona akurat ma psa typu buldog albo coś takiego, a wabi się Jamnik. I ten pies z twarzy wydał się Prezesowi podobny do wuja Bogdana, tego samego, który za okupacji dorobił się na Żydach całego garnka złota i potem codziennie chodził na strych oglądać ten garnek oraz to złoto, aż w końcu założył kapcie, wyszedł rano do kiosku Ruchu po zapałki i nigdy do rodziny nie wrócił, ale garnek zabrał ze sobą. No i teraz patrzy ten pies na Prezesa i mówi:
„A masz tu dwadzieścia złotych i skocz wujkowi Bogdanowi po browara, to dostaniesz grzdyla”, na co Prezes odpowiada, że on raczej należy do niepijących, ponieważ ma dopiero osiem lat i w ogóle nie są mu w głowie tego typu tematy.
W tym momencie spojrzał na pusty taboret, co wyrwało go z letargu. Otrząsnął się, uderzył z liścia w łeb i wrócił do świata ludzi żywych oraz w pełni rozumu. Otóż tak się sprawy miały, że Prezes siłował się teraz z pewną łamigłówką, ponieważ nie dalej jak kilka tygodni wstecz pani Halina Skwara, która zwyczajowo siedzi koło Armenów i sprzedaje po trzy złote czosnek, kupując go codziennie w Biedrze po złotówce – w biały dzień opuściła swój taboret rybacki i wsiąkła jak Makumba w kasynie, choć akurat pani Haliny nikt o skłonności do hazardu nie posądza. Kiedy przyszła ciemna noc, a taboret wciąż stał na chodniku i śladu pani Haliny Skwary nie było, to nie trzeba być detektywem, żeby wydedukować, że stało się coś strasznego. A kiedy mijały kolejne dni i tygodnie, to już było wiadomo, że na pewno wydarzyło się coś jeszcze gorszego, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Nie tylko Prezes usiłował rozwikłać tę zagadkę, ale jedynie Prezes miał w tym względzie możliwości, jeżeli chodzi o intelekt i tego typu sprawy, natomiast na razie nie szło mu dobrze z tym tematem, myśli w jego głowie latały jak bąk w pustym słoiku i nie miał chwili wytchnienia dla skołatanych nerwów.
– Pobudka, Prezes! Makaron! – dobija się niecierpliwie Cygan, ale akurat to trzeba wam wiedzieć, że Prezes nie dopuszczał do siebie takiej ewentualności, żeby w sposób osobisty makaronem handlować, ponieważ doskonale zdawał sobie sprawę, że musi się szanować i dbać o reputację biznesmena, z którym rozmowy zaczyna się od trzycyfrowych sum, a _skaj is de limit_, jak to mówią i mają w zupełności rację, moi drodzy. Ale że Cygana Prezes szanował jak własnego brata, no to mówi mu, że jest pusty dzisiaj jak bęben w murzyńskiej chacie, więc z inwestycji raczej będą nici, no i tak lecą od słowa do słowa, a tu znienacka taki się podnosi raban, że momentalnie łeb pęka w drobny mak, damy krzyczą, oczami wywracają, ozorami mielą:
– Zboczeńce! Zboczeńce!
No i tu się okazuje, że nie tylko pani Haliny od kilku tygodni brakuje na liście obecności, ale też Józefy Mazgaj. Rano jeszcze sprzedawała plastikową mydelnicę za dwa złote i pięćdziesiąt groszy polskich, a także kota na baterie i discmana marki Sony, i nagle wyparowała jak kakao w bidulu. Ani widu, ani słychu. Nikt nie wie, co tu się odjaniepawla i do czego to doszło, moi mili.
Na nic zdają się gorączkowe poszukiwania, ponieważ mamy tu do czynienia z kolejnym niewytłumaczalnym zniknięciem. Wracają okropne wspomnienia najczarniejszych dni bazaru. Oby nigdy nie wróciły i zostały na zawsze zapomniane.SUCHY I MIŚKA
SUCHY I MIŚKA
Miało to miejsce nie dalej jak na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to wyszczekaną jak sznaucer Michalinę Paprocką, co sprzedawała na bazarze jaja, znaleziono w beczce z kiszoną kapustą. Ludzie gadali, że zastano ją tam nie tylko zaszlachtowaną za pomocą rzeźnickiego noża, ale też wykorzystaną w sposób intymny, i to w różne miejsca kobiecego ciała. Kobiety z trwogą szeptały sobie opowieści o ostatnich chwilach Michaliny, a łatwo było poznać, że akurat o niej jest mowa, bo na polikach dam występowały wtedy ogniste pąsy, a usta miały rozedrgane jak galareta i w oczach obłęd.
Cienie podejrzenia padły na Suchego, który ponoć z denatką miał mieć to, a także tamto wspólnego, gdyż mimo że Michalina już przeszło siedemdziesiąt lat żyła na tym świecie, to w jego oczach jawiła się jak Claudia Schiffer we własnej osobie. I nie miejcie o to do niego pretensji, wybaczcie jego umysłowej kondycji, która – tak na marginesie mówiąc – nie była najlepsza, ale to przecież nie wina Suchego, lecz jego osobistej matki, która będąc w stanie błogosławionym, uderzała się w brzuch co i raz, a to pięścią, a to kijem, a to nadziewała się na poręcz w klatce schodowej – robiła to nie za mocno i nie za lekko, więc dziecko urodziło się terminowo, jednak ślad w psychice Suchego pozostał. Kiedy już chłopaka na świat wydała, to sama zawinęła się z tego świata i nie wiadomo było, gdzie jej szukać, kłopot zostawiła dziadkom. Suchy od dziecka sprawiał problemy wychowawcze, ponieważ zjadał kamienie, robaki oraz patyki, a kolekcjonował suszone muchy, którym nadawał imiona i zakładał z nimi rodzinę. Natomiast w wieku dojrzałym odnalazł się nie najgorzej, bo nie pił, nie palił, a życiowe namiętności miał trzy: suszone muchy, patroszenie ryb oraz Michalina Paprocka, w której zadurzył się, mając jedenaście lat, kiedy to schował się pod jej spódnicą, uciekając przed kolegami z klasy, bo chcieli wsadzić mu do dupy żabę. Tego właśnie dnia twarde, mięsiste uda Pani Miśki były dla niego ciepłym schronieniem, a kiedy dorósł, stały się także regularnie odwiedzaną, bezpieczną przystanią, do której wpływał, potargany przez wichry życia.
I tak było do dnia, w którym Michalina została denatką, a Suchy pierwszym podejrzanym. Traf chciał, że Suchy miał mocne alibaj, bo całą noc przed zaginięciem Michaliny patroszył ryby, co potwierdzało dwóch świadków i zarazem wspólników tego patroszenia, czyli Marian Bździoch oraz Tadeusz Bąk. Wszyscy panowie znani byli z tego, że nadużywali alkoholu i często byli świadkami zdarzeń, które nie miały miejsca, jak na przykład wizyta latającego spodka UFO, ale ich zeznania wystarczyły policji do zamknięcia śledztwa w sprawie udziału Suchego w tej makabrycznej zbrodni.
Opinia publiczna miała jednak inne zdanie na ten temat i Suchy był zmuszony uciekać z miasta, osiadł podobno aż w Pułtusku. To urocze miasteczko stało się dla niego domem i oazą, wolną od podejrzeń, i w spokoju ducha handlował tam rybami i kolekcjonował suszone muchy. Aż w końcu o trzeciej trzydzieści cztery nad ranem, pogrążony w żalu po Michalinie, rzucił się pod ciężarówkę z węglem i gasł potem w męczarniach przez dwa tygodnie. Wielu więc uznało, że sprawiedliwości stało się zadość, choć nic mu nigdy nie udowodniono, a i on do końca nie puścił pary z gęby.
Prawdy nigdy się nie dowiemy, ponieważ Michalina zabrała ją ze sobą do beczki, ale ludzie swoje wiedzieli, dlatego pierwsze, co zrobiono w sprawie Józefy Mazgaj, to wywalono kapustę ze wszystkich beczek na bazarze i dokładnie przeanalizowano jej skład. I musicie wiedzieć, że gdyby Józefa znalazła się tym sposobem i gdyby nawet zupełnie nieżywa wyturlała się z chlustem na bruk, jak niegdyś nieszczęsna Michalina, to wszyscy odetchnęliby z ulgą. Tak już jest, że ludzki umysł łatwiej zrozumie to, co mu znajome, co sobie już przyswoił. Najgorszy jest stan niepewności, bo wtedy mnożą się domysły i najstraszniejsze potwory przychodzą do głów ludzkich, i już nie ma na nie żadnej rady. Brak jakiegokolwiek _corpus delicti_, a także choćby drobnej wskazówki, która mogłaby doprowadzić na trop złoczyńcy, a także nieznośny żar, który lał się z nieba, jakby z wiader ukrop lać, to wszystko wprowadzało ludzi w niezdrowy trans, mieszało rozumy, rozpalało chore wizje, więc znów z ust do ust zaczęły krążyć opowieści dziwnej treści, na polikach dam pojawiły się te charakterystyczne ogniste pąsy, a oczy jakby chciały wylecieć z orbit.
Prezesowi krew odpłynęła z głowy i buzowała w brzuchu, poczuł także nieprzyjemne mrowienie na swoich sznytach i przycharach, bo już wiedział, że ktoś wszedł na jego rejon bez pukania i butów nie zdjął ani nawet nie wytarł. A to, moi drodzy, należy odczytywać jako zniewagę oraz wyzwanie, które jak mokra, śmierdząca szmata jest rzucone prosto w twarz i ktoś taki nie będzie długo hasać po pastwiskach należących do Prezesa. Już za chwileczkę, już za momencik Prezes wyekspediuje go na lepsze pastwiska, po których Baranki Boże skaczą sobie w zgodzie, bo akurat tam dla każdego starcza trawy Pana i tam to już nikt nie ma do nikogo o nic pretensji.W GOCŁAWSKIM BARZE
W GOCŁAWSKIM BARZE
Pół godziny później Prezes z Cyganem siedzieli już w Barze Gocławskim, przy stole zabezpieczonym ceratą w kratę marki Społem. Pili wódkę, jedli flaki i pierogi i obmyślali plan działania, bo sprawy zaszły za daleko, a w tym towarzystwie nawet przez myśl nikomu nie przeszło, żeby zapuszczać się z tematem na psiarnię, bo co się dzieje na bazarze, zostaje na bazarze. Takie tematy załatwia się w rodzinie, a głowy tej rodziny były dokładnie dwie: Cygan i Prezes, jak dwie głowy grochowskiego smoka, czyli dwie za jedną, jedna za dwie, co dwie głowy, to dwie głowy i tak dalej, z tym że od myślenia to była raczej głowa Prezesa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki