Prezydent von Dyzma - ebook
Prezydent von Dyzma - ebook
Achtung! Poszukiwany prezydent von Dyzma. Ostatnia nadzieja nazistów...
Jest schyłek II wojny światowej, wielka sowiecka ofensywa przetacza się przez Generalną Gubernię, prąc bez wytchnienia w kierunku upragnionego celu – Berlina. Doradcy sugerują Hitlerowi rozwiązanie, w którym nawałnicę powstrzymać może polska pomoc zbrojna. Tylko jak przekonać do siebie Polaków po latach wyniszczania narodu? Pomysł jest prosty – na stanowisko prezydenta podstawić należy człowieka charyzmatycznego, ale jednocześnie uległego III Rzeszy. Wybór pada na Nikodema von Dyzmę – przedwojennego karierowicza, którego część społeczeństwa traktowała jako męża opatrznościowego. Należy go jednak najpierw znaleźć - podczas napaści na Polskę zniknął bowiem w niewyjaśnionych okolicznościach.
W szalonym wyścigu z czasem udział biorą najwięksi gracze w nazistowskich Niemczech - Hans Frank, Heinrich Himmler i Joseph Goebbels. Każdy z nich posyła w teren swoich najlepszych agentów. Alianci też nie śpią – po drugiej stronie stają córka Dyzmy, piękna Katarzyna Kunicka, oraz samozwańczy agent Jej Królewskiej Mości, James Blond.
Rozpoczyna się gra o przyszłość Europy.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-027-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wśród papierów, jakie przed laty wpadły mi w ręce po śmierci mego ojczyma, znalazła się pożółkła, niepodpisana papierowa teczka, a w niej sporządzone na przebitce tłumaczenie niemieckiego artykułu, pochodzącego, jak świadczy odręczna notatka, z niedzielnego wydania „Berliner Tageblatt” z przełomu lat dwudziestych i trzydziestych.
Podejrzewam, że dzieła tego dokonał, choć nie mam pojęcia w jakim celu, zmarły kilka lat temu mój odległy kuzyn, o życiorysie barwnym i smutnej starości, swego czasu studiujący w Wiedniu u Freuda. Oprócz tego w teczce znalazłem jeszcze sporo interesujących bibelotów: dwie historyjki pornograficzne autorstwa wspomnianego krewnego oraz kilkanaście fotografii nieznanych mi osób. Na jednym zdjęciu dostrzegłem mężczyznę przypominającego do złudzenia generała Wieniawę-Długoszowskiego (niestety był w kostiumie kąpielowym, a nie w mundurze, toteż pewności nie mam). Na końcu spoczywało jeszcze kilka pikantnych erotycznych rysunków, które wyszły spod ręki znanej graficzki Mai Berezowskiej, oraz mocno sfatygowana akwarelka (wyglądała, jakby dłuższy czas spędziła w śmietniku) przedstawiająca alpejski pejzażyk z datą „1913” i podpisem: „A. Hitler pinxit”.
Wspomniany przeze mnie artykuł „Polskie dożynki” był obszernym reportażem warszawskiego korespondenta popularnego niemieckiego periodyku i, co tu ukrywać, wprawił mnie w lekkie zdumienie.
„Per aspera ad astra” powiadają, tak więc wasz korespondent niemałych trudów dołożył, aby w owym historycznym momencie być tam, gdzie odbywały się najważniejsze sprawy dla tego sezonowego państewka, sfastrygowanego na mocy zdrady wersalskiej. Powiadają, że Polska to kraj dziwny, w którym z ogólnego brudu i bałaganu kobiety piękne się rodzą, lubo niedomyte, a mężczyźni bitni, choć nieokrzesani. Mówiąc krótko, jest to kraj białego murzyństwa, w którym z ulicznym handlarzem o filozofii możesz pogawędzić, ale publicznej wygódki nikt ci nie wskaże, bo jej nie uświadczysz.
Z racji poniechania naszej misji cywilizacyjnej na Wschodzie twór to przedziwnie niedokończony, surowy, między księdzem a rabinem rozpięty.
Drogi, jak wiadomo, mają podłe, piwo takoż kiepskie, a zajazdy przydrożne bez reszty przez Żydków arendowane, tedy całą drogę aż do Grodna i dalej towarzyszył mi niesmak, podobny temu, którego doświadczałem korespondentem u abisyńskiego negus będąc czy licznych niewygód w Chinach doznając.
Do Koborowa dotarłem przemyślną metodą, nająwszy się na szofera u baronostwa Rehfl, dzięki czemu mogłem obserwować dożynki polskie z perspektywy tyle osobliwej, co pozwalającej dostrzec to, co uwadze oficjalnych gości uchodziło.
A ściągnęło ich mnóstwo ze sfer rządowych: komendant okręgu wojskowego, generał Czakowicz i świeżo awansowany na generała Bolesław Wareda, słynny marszałka Piłsudskiego adiutant, ministrowie Ulanicki i Jaszuński, wojewoda Szejmont, a także kwiat rodowej arystokracji z hrabiankami Czarskimi i panią Koniecpolską na czele. Pałac wchłonął wszystkich, a zapewne gdyby okoliczności tego wymagały, pomieściłby jeszcze więcej gości.
Kryzys, który z siłą huraganu uderzył w Europę, doprowadzając w Warszawie do dramatycznych scen (na własne oczy widziałem bezrobotnych skaczących z mostu; prócz tego czytałem o rodzicach mordujących z litości zagłodzone dzieci), wydawał się oszczędzić ten region piękny a zasobny. Koborowo, gniazdo rodowe Ponimirskich de Rehon, zastałem w stanie kwitnącym. Jego właściciela, barona Nikodema Dyzmę, oksfordczyka, z Kurlandii rodem, widziałem z bliska zaledwie parę razy — kiedy zaszedł do nas, pospolitaków, zakwaterowanych w oficynach, raz żeby jakiemuś fornalowi w gębę dać, a po wtóre dziewkom biorącym udział w ceremonii lepiej się przypatrzeć. Za pierwszym razem podszedł nawet do nas, szoferaków, milczkiem pod lipą chłodziec litewski podjadających (zupa fakturą i smakiem przypominająca kompost, ale czego się z głodu nie spożywa) i rękę każdemu podał, którą wszyscy ściskali skwapliwie, a kierowca sufragana wileńskiego nawet ucałował.
Powszechna opinia nie kłamie, mówiąc, że jest to człowiek sprawiający wrażenie, jakby pod ową gminno-pszenno-buraczaną gębą kryła się twarz inna — śmiało można rzec — rzymska, spiżowa. Posiada lico współczesnego kolosa, podobnego włoskiemu Duce. Z Benito Mussolinim łączy go podobieństwo frontowych doświadczeń, gdzie, jak powiadają, z bolszewikami walcząc, dokonywał cudów bohaterstwa.
W tym momencie następował barwny opis dożynek. Jako wychowany na PRL-owskich Cepeliadach pominę go, mimo iż z opisu niemieckiego korespondenta widać było, że w owych barbarzyńskich zwyczajach wielce zasmakował. Co więcej, z delikatnych aluzji wynika, że by nie okazać się gorszy od Dyzmy, który przodownicę orszaku — dorodną białoruską dziewuchę o rozłożystych biodrach i bujnych piersiach — z obowiązku wychędożył, zajął się pewnym parobkiem o imieniu Wasia, którego sam Wituś Gombrowicz mógłby mu pozazdrościć. Wszelako, odrzucając ów opis obyczajów w II RP, przejdę od razu do istoty artykułu.
Jakiś czas potem spełniło się to, o czym mówili mi moi warszawscy informatorzy i co kazało mi do Koborowa wyruszyć. Gruchnęła wieść, że w Warszawie gabinet upadł, gdyż nijak nie umiał opanować kryzysu gospodarczego — a prezydent z Generalnym Inspektorem Sił Zbrojnych podjęli długie rozmowy, mające na celu stworzenie nowego rządu. Mówiono o wariancie siłowym i generale Troczyńskim — malarzu marnym, a kabotynie wielkim, który wsławił się broszurą Błędy strategiczne Napoleona I, Aleksandra Macedońskiego i innych, ale Marszałek rychło się zreflektował i kandydatura upadła. Mówiono też o innym pretendencie, który zaprezentował wybitnie procywilizacyjny program „kibel w każdej gminie”, ale i to indywiduum nie zyskało akceptacji „Dziadka”.
W powietrzu wisiało inne rozwiązanie, tak śmiałe, że niemal nie wypadało o nim głośno mówić, choć powszechnie szeptano po kątach o tej możliwości.
Słowo stało się ciałem wraz z przybyciem sekretarza gabinetu pana prezydenta, doktora Litwinka, wyglądającego niczym sen Izraelity o polskim arystokracie, który z upoważnienia swego przełożonego zaproponował Nikodemowi Dyzmie misję stworzenia nowego rządu.
Dotarło to i do braci szoferskiej, gdzie zaraz zaczęto plotkować na temat swych chlebodawców — który to może zostać ministrem, a który pójdzie w ambasadory.
Dyzma jednak odmówił w sposób tak kategoryczny, że wszystkim odebrało mowę.
Rozmawiałem potem z wieloma polskimi kolegami, ale żaden nie potrafił podać wyczerpującej interpretacji owej decyzji.
Jedni mówili o domatorskim charakterze byłego prezesa Banku Zbożowego, inni twierdzili, że system podwójnej kurateli prezydenta i marszałka jest nie do przyjęcia dla człowieka czynu. Nagminna była opinia, do której się przychylam, iż zdaniem pana Dyzmy nie nadszedł jeszcze właściwy czas dla ludzi jego formatu.
„Niech — powiedział wojewoda Szejmont — Ojczyzna nasza znajdzie się w prawdziwych terminach, a wtenczas nasz Cyncynatus ruszy na Warszawę na czele swego ludu we wzorzystych rubaszkach, sięgnie po władzę leżącą na ulicy i zrobi porządek z partyjniactwem, korupcją i żydokomuną! Czasy prawdziwych Polaków dopiero nadchodzą” — co biskup sufragan skwitował wymownym: „Amen!”.
Niewiele jest w najnowszej historii podobnych przypadków hartu ducha i niezłomności jednego człowieka, od którego nasza Republika Weimarska mogłaby się wiele nauczyć. Podniosłości chwili nie był w stanie zakłócić nawet atak paranoi, który dopadł hrabiego Żorża Ponimirskiego, szwagra Dyzmy, ani incydent z pewnym żurnalistą specjalizującym się w szkalowaniu czołowych postaci obozu Sanacji Moralnej. Ów nieborak, Tomasz Niedołęga-Mostowiak, od pewnego już czasu krążył po okolicy, przygotowując oszczerczy materiał o panu Dyzmie, aż w końcu dorwali go chłopcy generała Waredy i skatowali okrutnie. Rozbili mu okulary, nos złamali, a zmasakrowanego wrzucili do pobliskiej glinianki. Wyłowił go miejscowy znachor, podobno swego czasu znakomity warszawski chirurg, a półżywy pismak odgrażał się, że jeszcze całą prawdziwą karierę Nikodema Dyzmy opisze, w co osobiście wątpię, albowiem nie przypuszczam, aby pani Klio, muza historii, zrezygnowała z pana Koborowa na zawsze. Jestem pewien, że nadejdzie dzień, kiedy ten mocny człowiek, prawdziwy Aryjczyk, wejdzie na wielką scenę i odegra dziejową rolę, do której niewątpliwie został predestynowany przez Boginię Losu...
Do maszynopisu dołączona była pożółkła wizytówka z napisem: „Zygmunt Krzepicki, adwokat”. Telefon zapewne od dawna był nieaktualny, ale adres — Warszawa, ulica Hoża — budził pewne nadzieje.
Jakież zdumienie wywołał we mnie fakt, że pod wspomnianym adresem znalazłem mosiężną płytkę z napisem: „Kancelaria Adwokacka — Z. Krzepicki i syn”. Początkowo personel, zorientowawszy się, że ma do czynienia nie z dzianym klientem, a dociekliwym pisarzem, pogonił mnie jak burą sukę. Jednak nie zrezygnowałem. Trochę czasu zajęło mi dotarcie do trzydziestoletniej Beaty Krzepickiej, mocno z rodziną skłóconej, która (mniejsza jakimi argumentami przeze mnie namówiona) ujawniła mi parę rodzinnych tajemnic, dotyczących głównie jej dziadka Zygmunta — najpierw współpracownika Nikodema Dyzmy, potem w Polsce Ludowej komendanta powiatowego więzienia, rozbitego w 1947 roku przez oddział NSZ-u. Sam Krzepicki, mimo ciężkiego postrzału, przeżył, wylizał się i przy pomocy żony Racheli z domu Lichtenberg zajął się adwokaturą. Z czasem przystąpił nawet do opozycji i, dożywszy blisko setki, mógł cieszyć się opinią jednego z założycieli III RP.
Jego syn Roman kontynuował pracę w świetnie prosperującej kancelarii, nadto został wybrany senatorem, co łączył z wdziękiem z fuchą consigliore jednej z ważniejszych rodzin mafijnych, o czym bez żenady poinformowała jego córka, od kilku lat aktywistka „moherowej młodzieżówki” i z jej ramienia radna w podwarszawskiej gminie.
Jak się okazało, opowieść o Nikodemie Dyzmie, którego stary Krzepicki był prawą ręką, żyła we wspomnieniach rodzinnych i miała swoją kontynuację. Kolejni rozmówcy w Polsce, Niemczech, Szkocji, Słowacji i w Izraelu, do których udało mi się trafić dzięki wskazówkom Beaty Krzepickiej, pozwolili mi w miarę solidnie zrekonstruować historię tak nieprawdopodobną, że niemal możliwą.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki1. Zadanie
Noc była mroczna jak sumienie diabła, ale nadzwyczaj spokojna. Gruby wał jesiennych chmur niczym koc przeciwpożarowy nakrywał śpiącą Rzeszę od Hamburga po pragermański Breslau.
Do pomieszczenia zwanego Małą Kancelarią nie docierało ni światło, ni jakikolwiek dźwięk, gdyż nie było w nim okien, a drzwi były doskonale wytłumione. Nie sposób było też zauważyć jakiegokolwiek śladu nienormalnej sytuacji, których widomym znakiem w innych pomieszczeniach berlińskiego molocha były paski papieru na szybach czy worki z piaskiem we wnękach okiennych. Skądinąd nie należało się spodziewać tej nocy żadnych niespodzianek.
Trójka mężczyzn usadowionych na fotelach, niczym kibice na meczu tenisowym, wodziła wzrokiem za czwartym, który, gestykulując żywo, poruszał się po pokoju ruchem konika szachowego. Idąc w prawo nieodmiennie zaginał kraniec dywanu, a wracając się potykał się o to samo zagięcie, czego w ferworze monologu nie zauważał. Słuchacze również — tyle że przez szacunek. Choć wbitemu w czarny mundur mężczyźnie o aparycji urzędnika niskiej rangi chodziło po głowie antypaństwowe marzenie, żeby przemawiający na oczach zebranych, mówiąc kolokwialnie, zwyczajnie się wypierdolił.
A inni?
Doktor prawa Hans Frank był śmiertelnie przerażony, wezwany z Krakowa do Berlina spodziewał się najgorszego. I bynajmniej tym najgorszym nie była ofensywa bolszewicka, wedle astrologów przewidywana na styczeń 1945 roku, tylko nieprzewidywalny wódz i jego coraz bardziej szalone pomysły. Po zrównaniu z ziemią Warszawy mógł zażądać, na przykład, zamiany Krakowa w jezioro, przeciwko czemu buntowała się dusza humanisty. Zobaczywszy Himmlera i Goebbelsa, przestraszył się jeszcze bardziej; w swoich snach, jakie miewał w Wawelskiej Kurzej Stopie, widywał trio tu obecnych pod postaciami demonów o pyskach zwierząt. Himmler był kozłem, Goebbels wężem, a Führer wilkiem, przy czym wszyscy mieli diabelskie ogony i kopyta. Na samo wspomnienie tych majaków przychodziła mu chętka przeżegnania się, ale wiedział, że Führer nie toleruje takich zabobonnych gestów, a chrześcijaństwa nienawidzi bardziej niż judaizmu. (Skądinąd parę razy widział, jak sam Adolf ukradkiem odstukuje czy łapie się za guzik podczas spotkania z delegacją kominiarzy — żeby nie zapeszyć...).
Czy wybiła jego ostatnia godzina? Wrożycha Estera, zanim zabrano ją do Oświęcimia, wieszczyła mu koniec na stryczku, tyle że nie zdążył się dowiedzieć, czy będzie to zwykła parciana pętla, czy elegancka struna fortepianowa.
Trzeci z uczestników spotkania wydawał się wyprany z jakichkolwiek emocji, całą jego energię pochłaniało notowanie. Hitler w zasadzie zabraniał robienia jakichkolwiek zapisków na poufnych zebraniach, ale Joseph Goebbels miał specjalne pozwolenie, bo, jak twierdził, spisywał teksty Führera tylko po to, żeby uczyć się ich na pamięć, po czym wszelkie notatki regulaminowo niszczył.
— Polacy — perorował kanclerz. — Cóż za niewdzięczny naród! Po tym wszystkim, co dla niego zrobiliśmy.
Frank miał wielką ochotę zapytać o konkretne przykłady owych dobrodziejstw, ale, po pierwsze, za bardzo się bał, a po drugie, nie musiał, bo Wódz odpowiedział, jakby czytał w jego myślach.
— Oczyściliśmy polski organizm z potwornego raka żydostwa.
Po czym rzucił znaczące spojrzenie na Himmlera, który zaczerwienił się jak panienka porażona nagłym komplementem i zaczął tłumaczyć, że na ostateczne rozwiązanie kwestii tych podludzi zabrakło czasu, a teraz ich większość i tak jest pod sowiecką okupacją.
— Ależ Heinrich, nie sadzę, żeby takie rozwiązanie kiedykolwiek chodziło ci po głowie — przerwał mu Hitler. — Polacy są najmniej słowiańscy ze Słowian, a tajne badania doktora Rosenberga wskazują, że w poziomie aryjskości pozostają w tyle jedynie za Niemcami i Skandynawami, wyprzedzając zarówno żabojadów, jak i makaroniarzy...
— Mogę potwierdzić, że pod naszym kierownictwem to znakomici robotnicy i rolnicy — ośmielił się wtrącić generalny gubernator.
— I żołnierze! — dorzucił Goebbels, odgadujący jak nikt inny tok myśli Wodza.
— O tak. Gdybyśmy jesienią czterdziestego pierwszego mieli czterdzieści polskich dywizji, Moskwa byłaby nasza, a granica z Japonią na Bajkale byłaby granicą pokoju. Gdyby nie ten dureń Beck i knowania zdradzieckich Angoli, jakże inaczej wyglądałby ten świat. Żeby żył wtedy marszałek Piłsudski... — W tym momencie ku zdumieniu zebranych Adolf zanucił po polsku: — Jedzie, jedzie na Kasztance, siwy strzelca strój...
— A skąd to Wódz zna? — ledwo wykrztusił z siebie zdumiony Frank.
— Z płyt, Hans, z dobrych przedwojennych płyt... Ale to nieistotne. Zeszłej nocy przyśnił mi się cesarz Otton III i podsunął plan, jak obrócić losy wojny.
— Postawić na Polaków! Teraz? — wyrwało się z ust trzem hierarchom, z których jeden miał przed oczami dymiące zgliszcza Warszawy, drugi niezliczone egzekucje polskich patriotów, a trzeci transporty idące do obozów.
— Lepiej późno niż wcale. Polacy to miły naród, niepamiętliwy. Wystarczy sypnąć trochę komplementów, niemieckich marek, jakieś powiedzonko w rodzaju „Przepraszamy i prosimy o wybaczenie”, a pójdą za nami w ogień. Zwłaszcza gdy Wilno i Lwów zajął im bolszewik, który obecnie stoi na Wiśle.
— Mam rozpocząć tajne negocjacje z Londynem? — Poderwał się Himmler, który od dawna marzył o jakichś negocjacjach mogących zapewnić reżimowi miękkie lądowanie.
— Ani z Londynem, ani z Lublinem. Ani z sanacją, ani z endecją! To wszystko polityczni bankruci. Interes Tysiącletniej Rzeszy wymaga w Polsce pojawienia się trzeciej siły.
— Zawsze mogę wyciągnąć z naftaliny Władysława Studnickiego — podsunął kompletnie zdezorientowany Goebbels. — Albo podjąć rozmowy z Wincentym Witosem.
— Ten chytry chłop ciężko choruje i nie pójdzie na rozmowy z nami — wtrącił się Himmler.
— Nie ma w was krzty wyobraźni! — Hitler, lubo słaby i schorowany, zwinnie jak kot wskoczył na biurko z zielonego jadeitu. — Więcej zmysłu politycznego ma moja suka Blondi. Żyjecie w świecie schematów, podsuwacie mi jakichś pierdołowatych Kozłowskich, intelektualistów-mięczaków, w rodzaju Goetla czy Mackiewicza. A tu trzeba człowieka czynu, autorytetu, żelaznej woli!
— Chyba wszystkich takich wybiliśmy — zmartwił się Himmler, który prywatnie miał miękkie serce i w swojej drobiowej fermie płakał nad każdą zdechłą kurą.
— Tak — uśmiechnął się złośliwie Goebbels. — Gdybyście przez pomyłkę nie kropnęli we Lwowie Boya-Żeleńskiego, to dziś by uzasadniał w „Nowym Kurierze”, że Mickiewicz był doskonałym narodowym socjalistą.
— Nie sądzę, żeby nikt się nie ostał — odparł Führer, który nigdy nie odpuścił czytania wszystkich list zabitych, poległych i zaginionych wrogów. — Tylko brak wam odwagi myślenia. Jest tam ktoś na miarę Duce, człowiek, który wszystko zawdzięcza własnej żelaznej woli, reformator gospodarki, który w czasach wielkiego kryzysu miał dość siły, by odrzucić tekę premiera ofiarowaną mu przez skorumpowaną władzę. Krótko mówiąc...? — Potoczył wzrokiem po swych hierarchach.
— Nikodem Dyzma — wyrwało się Himmlerowi, który wiedział, że wcześniej to nazwisko padało w rozmowach Hitlera z sekretarkami.
— Von Dyzma — poprawił go Führer. — Wiecie coś o tym człowieku?
Zarówno Frank, jak i Goebbels wyglądali na kompletnie zaskoczonych. Tylko Himmler uśmiechnął się delikatnie.
— Mieliśmy go w trzydziestym dziewiątym na liście do zatrzymania — rzekł. — Stara kurlandzka szlachta. No i... — tu skrzywił się lekko — ...absolwent Oxfordu.
— Lepszy Oxford niż zbolszewizowane Cambridge! — przerwał mu Goebbels, żeby zaistnieć w rozmowie. Wydawało mu się, że słyszał już to nazwisko, ale kiedy, gdzie...? Pamięcią nie dorównywał swemu genialnemu szefowi.
— Trzeba czasem czytać gazety — pouczał Hitler — nawet takie szmaty, jak „Berliner Tageblatt”. Chcę mieć tego Dyzmę w tydzień, za dwa tygodnie rząd w Krakowie, a za miesiąc dziesięć polskich dywizji na froncie wschodnim!
Himmler poderwał się jako pierwszy, strzelił obcasami, wyciągnął rękę w nazistowskim pozdrowieniu i wykrzyknął:
— Jawohl! Znajdę go, mein Führer!
— Nie jestem tego taki pewien. — Hitler uśmiechnął się z przekąsem. — Nie potrafiliście wykryć spisku w samym Wilczym Szańcu... Wszyscy trzej go znajdziecie.
— Razem? — zapytał Frank.
— Z osobna — doprecyzował Hitler. — Każdy swoimi metodami. Nie muszę dodawać, że będzie to stawka większa niż życie.
— Oczywiście! — zawołali.
— Dla jednego z was sukces sowicie się opłaci. Albowiem ten, który znajdzie von Dyzmę, może się spodziewać nagrody wielkiej...
Zebrani wstrzymali oddech.
— …zwycięzca zostanie moim następcą...
Zapadła taka cisza, że słychać było tylko burczenie w brzuchu jednego z hierarchów.
— Po wygranej wojnie zamierzam wycofać się z polityki. Odejść w zacisze i uprawiać swój ogródek, jak sugerował ten pedał, Żyd i mason — Wolter!
Gdyby powiedział to ktokolwiek inny, doktor Goebbels zapewne by sprostował, że François-Marie Arouet z całą pewnością Żydem i pedałem nie był, a co do jego przynależności do masonerii zdania były podzielone, ale wola Führera sprawiała nie takie cuda, więc od dziś było jasne, jak traktować francuskiego filozofa. Nie takich łamańców już zresztą dokonywał — choćby uzasadniając, że Słowacy to nie Słowianie, a Arabowie to nie Semici.
— Dostajecie tydzień na wykonanie zadania! — powtórzył Wódz. — I nie próbujcie mnie zawieść!
— Z całym szacunkiem — wymamrotał Himmler. — A jeśli ów von Dyzma nie żyje?
— To go wskrzesicie! Słyszałem, że ten wasz doktor Mengele dokonuje cudów. Co więcej, chwalił się komuś, że jak będzie trzeba, to potrafi nawet wyprodukować Żydów na powrót z mydła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki