- promocja
Próba bogów - ebook
Próba bogów - ebook
Pierwsze Zmagania mające powstrzymać Czarnoboga zakończyły się porażką. Zdruzgotani bohaterowie wracają do swoich osad, gdzie próbują zebrać siły do kolejnego starcia. Każdy z nich ma swoje własne problemy, z którymi próbuje sobie poradzić. Weronika wciąż odpiera zaloty pyszałkowatego Bolesława. Zbigniew jest rozdarty między uczuciem do Jagny, opieką nad jej chorym wujem, poczuciem obowiązku i pragnieniem odnalezienia siostry. Kacper uczy się natomiast sztuki magii u podstępnego Sędziwoja. Ten ostatni ma własny plan jak poradzić sobie z Czarnobogiem.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65122-54-4 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Mamo! — Rozdzierający krzyk małej dziewczynki poniósł się echem pod szare, martwe niebo. Drobne stópki odziane w szmaciane onuce przebierały szybko, rozchlapując błoto.
— Jeszcze trochę, ptaszyno! — Matka przystanęła, tuląc do piersi zanoszące się od płaczu niemowlę. — Jeszcze tylko kawałek! — dodała, rozglądając się wokół rozszerzonymi z przerażenia oczami.
— Nadciągają — odezwał się mężczyzna wyłaniający się spośród krzaków. Jego odzienie było poszarpane, odsłonięte przedramiona poranione do krwi. — Wyciąłem ścieżkę — powiedział zmęczonym głosem i podbiegł do płaczącej dziewczynki. — Nie płacz, uda nam się.
Chwycił ją w ramiona i delikatnym, choć zdecydowanym ruchem ponaglił małżonkę trzymającą niemowlę.
— Szybciej. Już ich słychać.
Rzeczywiście. Poprzez wiatr szumiący wściekle i zadziornie w liściach drzew było słychać dzikie porykiwania, pomruki i sapania. Ciemne, gęste chmury płynęły szybko przez niebo, jakby poganiane przez potężnych płanetników. Mężczyzna jęknął, pełen strachu i wątpliwości, i ruszył pędem za biegnącą przed nim niewiastą. Kilkuletnia córeczka wtulała się mocno w jego ramiona, ale momentami odrywała zapłakane oczy od mokrego materiału koszuli ojca, by spojrzeć za siebie. Przedzierali się przez gęste ostre krzewy, które drapały ich po rękach, nogach i twarzach. Mała nie miała pojęcia, dokąd uciekają, co zaplanowali rodzice. W jednej chwili bawiła się przed chatą w ich wiosce, a w następnej uciekała przerażona, bo napadły ich potwory.
Nie widziała ich. Nie musiała. Słyszała.
Słyszała krzyki innych ludzi, gdy te stwory zaatakowały. Krzyki tak straszne, pełne bólu, strachu i przerażenia, że bała się pomyśleć, co musieli czuć ci, którzy je wydawali.
Bała się pomyśleć, co wydawało te inne dźwięki. Straszliwe ryki, powarkiwania, pomrukiwania, wycia, wściekłe hałasy, których nie znała, ale przenikały ją paraliżującym lękiem.
Ojciec wybiegł z chaty, trzymając w ręku małą siekierę, i porwał ją za rękę. Mocno, za mocno. Prawie upadła, ale ciągnął ją tak silnie, że przez chwilę zamachała nogami w powietrzu, a potem złapała rytm i równowagę. Uciekli w las, mama z jej maleńkim bratem byli tuż obok. Obok biegły też inne stworzenia. Istoty, których nigdy wcześniej nie widziała, ale od razu domyśliła się, kim są.
Skrzaty, domowiki, chochliki, mrucki, ale także jaszczurki i inne żyjątka przemykały przez kamienie i znikały w leśnym gąszczu. Co sprawiło, że te skrywające się zawsze po kątach istoty i stworzenia wolały dać się zobaczyć ludziom? Co było tak przerażające, że nawet one uciekły z ludzkich chat i wioski? Dziewczynka była zbyt mała, by to zrozumieć, by się nad tym głębiej zastanowić. Oglądała się tylko z przerażeniem na biegających w panice ludzi, na mroczne cienie, które dopadały ich między chatami i sprawiały, że krzyki i hałasy stawały się jeszcze głośniejsze.
Sama również zaczęła piszczeć, ale ojciec szarpnął ją gwałtownie i nakazał milczeć.
— Ciszej, ptaszyno, bo nas usłyszą! — rzucił krótko. Posłuchała go przestraszona i biegła wytrwale, chociaż nóżki plątały jej się coraz bardziej, zwłaszcza że nie biegli ścieżką, nawet nie między drzewami, ale kierowali się w największe gęstwiny, jakby miały one pomóc im zgubić ewentualny pościg.
Teraz dziewczynka znów podniosła wzrok, wtulając się mocniej w niosącego ją ojca, i wrzasnęła przerażona. Mężczyzna drgnął, przestraszony hałasem, ale nie odwrócił się, świadom, co ów krzyk oznacza. Obejrzała się natomiast jego żona i krzyknęła, wtórując panicznym wrzaskiem córce. W tej samej chwili dołączył do niej rozhisteryzowany niemowlak.
Spomiędzy drzew zaczęły wyłaniać się cienie, mroczne, gęste, z dużą ilością kończyn. Przypominały pająki, ale nie miały ciał, tylko pozorny kształt, który falował bezustannie. Poruszały się szybko. Bardzo szybko. Uciekająca kobieta nie miała najmniejszych złudzeń, że uda im się zbiec. Widząc jej wzrok i twarz, mężczyzna tylko jęknął ostro:
— Na Swaroga! Biegnij dalej, kobieto!
Mijając ją, jedną ręką szarpnął ją silnie za ramię, drugą przycisnął mocniej do siebie płaczącą córkę.
— Biegnij, póki możesz! — dodał.
Tymczasem istot pojawiało się coraz więcej, ale nikt z uciekinierów nie oglądał się za siebie. Zatracili się w szaleńczej próbie ocalenia życia. Przede wszystkim życia swoich dzieci.
A stwory z cienia były coraz bliżej.
Nagle z pnia wielkiego starego dębu wyłoniła się rosła postać, która oddzieliła pościg od ofiar.
Wielki mężczyzna w futrzanym płaszczu, z czarnymi jak noc włosami i gęstą długą brodą. O ciemnych, przenikliwych oczach spoglądających na świat spod krzaczastych brwi i długich, wyrastających z boków czoła i kierujących się ku górze rogach. Stanął pewnie przed zbliżającymi się cieniami i po prostu uderzył w ziemię trzymanym w dłoni kosturem. W tym samym momencie błysnęło, w powietrze wzbiły się tumany kurzu i błota, a wraz z nimi agresywne cienie, które chwilę później po prostu rozwiały się, poszarpane wściekłym wiatrem. Ryki i wycia natychmiast ucichły. Echo niosło w lesie płacz dziewczynki i jej małego brata.
Rogaty mężczyzna obejrzał się za siebie i uśmiechnął się, mrużąc oczy na widok oddalających się uciekinierów. Przynajmniej im się udało — pomyślał. — Żałuję, że nie mogłem pojawić się wcześniej.
Jakby w odpowiedzi na jego myśl pojawiła się czarna, cienista postać, odmienna jednak od biegających wcześniej po lesie pająkopodobnych istot. Wyłoniła się z mroku pomiędzy drzewami, wyglądało to, jakby część ciemności po prostu odłączyła się od reszty i przybrała humanoidalną postać. Mgliste kontury nabrały kształtów i uwypukliły sylwetkę wysmukłej, wysokiej istoty o nienaturalnie długich kończynach i równie długich palcach dłoni. Wysoka, ostro zakończona czaszka nie posiadała żadnych otworów przypominających uszy lub oczy, jedynie szczękę pełną czarnych, maleńkich, niewątpliwie ostrych zębów.
— Dlaczego wtrącasz się w nie swoje sprawy? — odezwała się istota szeleszczącym głosem.
— Nie moje? — zdziwił się Weles, a przez jego twarz przebiegł uśmiech, jakby właśnie usłyszał coś zabawnego. — Wchodzicie na moje ziemie, straszycie mojego brata, ganiacie po lesie moich poddanych… To są moje sprawy! — ryknął zwierzęco i znów uderzył kosturem w ziemię. Upiorna istotna została odrzucona w tył z niewiarygodną siłą, a na jej ciemnym ciele pojawiły się świetliste pęknięcia. Stwór zerwał się szybko na równe nogi i spojrzał na siebie, jakby oceniał straty, a następnie zasyczał, wtedy z jego mrocznej postury wyłoniły się dwie następne, bliźniacze postacie. Rzuciły się z wrzaskiem na rogatego boga, ale ten tylko machnął kosturem, rozbijając obu napastników dwoma szybkimi uderzeniami, które nawet nie zmusiły go do ruszenia się z miejsca.
— Nie masz prawa — syknął stwór, a w jego głosie wściekłość mieszała się z żalem. — Wygraliśmy!
— Nie. — Weles pokręcił głową, a choć na jego twarzy gościł uśmiech, oczy płonęły gniewem. — Wygraliście bitwę. I pierwsze zmagania. To wy nie macie prawa rządzić się w Jawii. Tych terenów wam nie oddam. Nie oddam wam ludzi.
— Za późno. — Mroczna istota przekrzywiła głowę jak ptak oceniający szansę do ataku. — Nasz pan zwyciężył. A gdy on zwycięża, bierze wszystko. Już twój głupi brat próbował go dziś powstrzymać…
— Perun? — Weles cmoknął od niechcenia. — On zawsze był porywczy. I co, nie udało mu się? — zagadnął, nie skrywając wesołości. Stwór zasyczał, jakby zamierzał udzielić odpowiedzi, ale rogaty bóg nie dopuścił go do głosu: — Zamilcz — uciął krótko. — I tak skłamiesz.
Istota stała bez ruchu, jakby oczekując na dalszy przebieg wydarzeń.
— Co, zdziwiony? — prychnął Weles. — Młody, to i zdziwiony. — Pokiwał z pogardą głową. — I głupie miny robisz — dodał, patrząc na mroczne, puste oblicze cienistego stwora. — Od początku kłamiesz. Od kiedy tylko otworzyłeś tę swoją przydługą gębę. Nie powiedziałeś ani słowa prawdy…
— Jak śśśśmiesz… — Syk wręcz świszczał od wściekłości.
— Nie ucz kłamcy, jak kłamać — odparł Weles, poważniejąc w jednej chwili. — Wiem wszystko o kłamstwie i oszustwie, wiem, jak je rozpoznać, jak je tworzyć. W odróżnieniu od ciebie, który jesteś dosłownie tylko marnym cieniem swojego pana, znam też moc i siłę prawdy. I potrafię podejmować decyzje, po której ze stron się opowiedzieć. To czyni mnie tak potężnym, że w zasadzie powinieneś zniknąć na sam mój widok, jak twoi wielonożni poprzednicy. — Mówiąc to, zaczął rosnąć, aż jego głowa sięgnęła koron najwyższych drzew. — No już, znikaj — rzucił ze zjadliwym uśmiechem, machając przy tym kosturem, jak stara kobieta odganiająca natrętnego psiaka. Istota z mroku rozmyła się na wietrze niczym pył. Weles nasłuchiwał przez chwilę, po czym wrócił do swoich poprzednich rozmiarów.
— Psiekrwie ostro sobie poczynają — warknął, słysząc jęki rannych ludzi z napadniętej osady. — Może i Światowid zarządził, żebyśmy się nie wtrącali, ale miało być bez krzywdy dla śmiertelników.
Przysiadł na zwalonym pniu, opierając brodę na ręce wspartej na kolanie. Drugą dłonią jeszcze mocniej ścisnął swój kostur, jakby miało mu to pomóc w podjęciu decyzji.
Czekał.
Wreszcie, po chwili, która dla śmiertelnika zdawałaby się latami, spośród drzew wyłonił się Perun.
Przedstawiał sobą żałosny widok. Jego wspaniała broda była przypalona i potargana, całe ciało osmalone i posiniaczone, odzienie poszarpane. Jedynie dzierżona w dłoni Srebrnobłyskawica przypominała o potędze boga, skrząc się błękitnymi iskrami.
— I co? — spytał Weles od niechcenia. — Siłą się nie dało?
Bóg piorunów nie odpowiedział, tylko ciężko opadł zasępiony obok brata.
— Tracimy moc, nie wolno nam używać bogunów i stworzów… — westchnął Weles. — Jesteśmy całkowicie zdani na słabych i nieporadnych śmiertelników. — Spojrzał na siedzącego obok ze zwieszoną głową Peruna. — I nawet nie możemy im w żaden sposób pomóc… — dodał, po czym uśmiechnął się wrednie, spoglądając spod byka w stronę ostatniej manifestacji Czarnoboga.
— Ale nikt nie powiedział, że nie możemy próbować…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiROZDZIAŁ 1
Niebo poszarzało, ponurą opoką otulając okolicę. Kacper spojrzał na ciemne chmury kłębiące się na zachodzie. Zanosiło się na ulewę. Kolejną. Odkąd wrócili z Grodu na Bagnach, codziennie padało. Jeśli nie była to potężna burza, to chociaż delikatna mżawka. Jakby pogoda współgrała z nastrojami wszystkich Słowian i rozpaczała nad ich losem.
Przegrana w zmaganiach była ciosem dla wszystkich, a jeszcze bardziej skala tego zjawiska. To był nie tylko znak, że bogowie odwrócili się od ludzi, albo co gorsza, byli bezradni wobec nowej, znacznie potężniejszej siły. To był znak, że od tej pory wszystko się zmieni, że całe lata tradycji i przyzwyczajeń ulegną zaprzepaszczeniu, nadeszło bowiem nowe zło i jeśli nie znajdzie się sposób, by je powstrzymać, wszystko przepadnie. Cały znany im świat. Czuli się bezradni i przerażeni. Już teraz przyroda dała znać, że nadchodzą złe czasy. Jesień nadciągnęła bez ostrzeżenia i nie było w niej nic pięknego. Żadnego złota. Tylko błoto, chlapa, chłód i wilgoć.
Tym razem Kacper westchnął i otulił się cieplej płaszczem. Powiódł wzrokiem po osadzie Goplan, myślami wracając do dnia, gdy przyszedł tutaj wraz z Sędziwojem. Ile czasu minęło od tamtego wydarzenia? Tydzień? Dwa? Nie miało to dla niego znaczenia. Bez przerwy lało, a świat zdawał pogrążać się w rozpaczy.
Gdy wtedy wkroczyli do wioski, natychmiast otoczyli ich pobratymcy Sędziwoja i Twardosława, licząc, że dowiedzą się od nich czegoś o przebiegu zmagań. Tymczasem zamiast potężnego wojownika stary wołchw przyprowadził niezbyt rosłego młodzieńca o ciemnych, miedzianych włosach. Wyróżniał go dziwny strój i jeszcze dziwniejsza ozdoba twarzy z dwiema szklanymi obręczami na oczach.
— Z jakimi wieściami przybywasz, Sędziwoju? — zwrócił się do starca równie sędziwy brodacz, spod którego opończy wystawały elementy bogatych ozdób i kolczego pancerza. — Gdzie Twardosław? Kogo do nas sprowadzasz?
Kacper spojrzał wyczekująco na Sędziwoja, spodziewając się, że ten rzuci jakimś mocnym tekstem, jak to zwykli czynić magowie w filmach, grach i książkach, jednak starzec tylko pokręcił nieznacznie głową i ruszył przed siebie, wymijając wodza i zebranych ludzi. O dziwo, nikt nie próbował go powstrzymać, wszyscy schodzili mu z drogi, a Kacper podążał po śladach jego opończy ciągnącej się ze smutkiem po błotnistej ziemi. Wtedy chłopak rozglądał się dyskretnie, ale widział to samo, co teraz. Ponurych, twardych ludzi odzianych w szare, brunatne i ciemne ubrania; niskie, długie chaty ze słomianymi strzechami, ustawione w równych rzędach według ustalonego porządku. Psy i koty snujące się pomiędzy domostwami, próbujące znaleźć skrawek dachu nad głową lub innego schronienia przed deszczem. Nawet dzieci, które widywał tutaj dosyć rzadko, nie biegały wszędzie z wrzaskiem, jak można się było spodziewać, tylko przechodziły z powagą i ostrożnością po leżących na ziemi deskach łączących poszczególne podesty chat.
W samym centrum osady znajdował się posąg przypominający indiańskie totemy, przedstawiający brodatego, przystojnego mężczyznę z rogami wyrastającymi z czoła i unoszącymi się ku górze. Wtedy, gdy zobaczył go pierwszy raz, Kacper poczuł, jak przenikają go dreszcze, od razu bowiem skojarzył postać z widzianym stworem, który zawiózł go do jaskini z Matohą. Jak on się nazywał? Vuuk? Nie mógł sobie teraz przypomnieć. Podążał zaciekawiony i przestraszony za Sędziwojem, aż do stojącej na uboczu osady chaty. Ta specyficzna budowla nie przypominała niczego, co mogły stworzyć ludzkie ręce. Bardziej przypominało to przypadkowy zlepek drewna, słomy, przegniłych skór i wysuszonych liści, które ktoś skleił błotem w fantazyjnym wyobrażeniu chaty. I to takiej, o której ktoś wcześniej opowiadał, ale też tylko ze słyszenia. Do tego całość składała się ze zbyt dużej ilości materiałów i zapadała w mulistym podłożu. Na dobrą sprawę Kacper nie miał pojęcia, gdzie znajduje się wejście do tego przybytku. Chłopak wciąż bezsensownie szukał w myślach porównania, jakby miało mu to w czymś pomóc. Rozdeptany jeż z jabłek i zapałek? Przejechana przez walec norka hobbita, przysypana resztką tego, co z niej zostało?
Sędziwoj odgarnął warstwę wiszących skór, nieróżniących się z pozoru od innych osłaniających wejście. Skojarzenia z mieszkaniem hobbita ustąpiły miejsca wyobrażeniom nor Skavenów, niebezpiecznych szczuroludzi ze świata Warhammer. Mimo deszczu uderzył go w nozdrza zapach suszonych ziół, tak silny, że niwelował nawet delikatną woń stęchlizny. Stary czarownik nie oglądając się za siebie, wszedł do środka, a Kacper podążył za nim.
Dziś zastanawiał się, czy właśnie wtedy nie był ostatni moment, kiedy mógł zawrócić, zejść ze ścieżki, na którą wkroczył po rozstaniu z Rodzanicami, kiedy podążył za Sędziwojem i Twardosławem. Może mógł to przerwać, kiedy zobaczył Zbyszka i Weronikę? Mógł się przecież ujawnić, ale coś mu mówiło, że lepiej tego nie robić, żeby wreszcie zacząć sobie radzić samemu. Mógł też odwrócić się wtedy, przed wejściem do chaty, jednak chciał tego. Chciał iść za Sędziwojem, poznać sekrety magii, stać się czarodziejem, czy jak go tutaj nazywali Słowianie — wołchwem, guślarzem. Nie tylko dlatego, że całe życie fascynował się fantastyką i odkrycie magii wraz z możliwością jej nauki było spełnieniem najskrytszych marzeń. To też. Ale przede wszystkim dzięki władzy i potędze, jaką od razu wyczuł od starca, szczególnie tam, w Grodzie na Bagnach. Sędziwój cały czas dysponował Twardosławem, jakby swoją własnością, w ogóle nie uwzględniając jego potrzeb i chęci. Początkowo Kacper myślał, że to naturalne relacje między tymi mężczyznami, ale gdy wojownik Goplan padł martwy na samym początku walki, Sędziwoj nie wydawał się tym faktem przejęty. Co więcej, zdawało się, że to akceptuje, jak naukowiec, który musiał coś sprawdzić, wyciągnąć dalsze wnioski. Później, przez całą drogę powrotną nawet jednym słowem nie wspomniał o martwym wojowniku. Kacper nie dopytywał, zakładał, że ten zostanie pochowany zgodnie z obrzędami, podobnie jak wielu innych, którzy tego dnia zginęli. Jedno było dla chłopaka ważne. Sędziwoj rzucił jakieś zaklęcie, które w pośredni lub bezpośredni sposób przyczyniło się do śmierci wojownika. I nie miał z tym najmniejszego problemu. Potem, kiedy stanęli przed ludnością osady, przed samym władyką, ten nadal nie miał żadnych skrupułów. Nie zamierzał się z niczego tłumaczyć, niczego wyjaśniać. Niczym się nie przejmował, sam zarządzał swoim życiem i losem.
Kacper chciał być taki jak on.
I chociaż wiedział, że to mroczna strona mocy, chciał się tam znaleźć.
Całe życie żył w cieniu swojego przybranego rodzeństwa. O tym, że został adoptowany, dowiedział się jakieś dwa, trzy lata temu. Złośliwe dzieciaki naśmiewały się z niego w przedszkolu, w zasadzie od zawsze. Nie bardzo często, ale zdarzało się. Z czystej złośliwości, bo swoim grzecznym usposobieniem nie dawał nigdy nikomu powodów do agresji. Był zawsze cichym, spokojnym i uprzejmym, choć bardzo nieśmiałym chłopcem. To powodowało, że stawał się ofiarą silniejszych jednostek. Najpierw włosy. Ciemnomiedziane, wręcz ciemny blond, ale dla wielu od razu był rudym. I od razu niektóre dzieci zaczęły powtarzać wredne stereotypy, zasłyszane zapewne od starszego rodzeństwa lub kolegów. Zbyszek i Weronika stawali wtedy w jego obronie, ale potem też dokuczali mu z tego powodu, kiedy dochodziło do domowych utarczek. Później w szkole były okulary, bardzo krótko, ale jednak zapamiętał to boleśnie. Ale najgorsze było, gdy pewnego dnia złośliwy Fabian, jeden z najgorszych drani w całej szkole, powiedział mu chyba w trzeciej klasie, żeby nie robił laurki na Dzień Matki, bo nie ma mamy. Że ta jego nie jest prawdziwa, że prawdziwa go nie chciała, że jest kukułką. I że on to wie na pewno, bo powiedział mu to jego tata, a on ma zawsze rację.
Wiadomo, jak to się skończyło. Już w szkole nie mógł się uspokoić, nie pomogła wychowawczyni ani pani pedagożka. Płakał, nawet jak przyszli po niego rodzice. Później odbyli z nim długą i poważną rozmowę. Uczestniczyły w niej bliźniaki, co było zrozumiałe, ale mimo wszystko miał potem do wszystkich żal, że to wstrząsające dla niego przeżycie zostało obnażone publicznie, nawet jeśli tylko na rodzinnym forum.
Dowiedział się wtedy, że jego mama, ta prawdziwa mama, zmarła, gdy miał pół roku. Była siostrą mamy bliźniaków i dlatego natychmiast trafił pod jej skrzydła. Nie dowiedział się, co z jego prawdziwym ojcem. Nie spytał wtedy, zbyt zapłakany i wstrząśnięty, nie spytał nigdy później. Wyszedł z założenia, że skoro nikt o nim nic nie mówi, to nie ma o czym i o kim.
Niemniej dokonało się. Stał się wtedy tym gorszym. Weronika może nie dała mu tego szczególnie odczuć, ale Zbyszek korzystał przy każdej okazji, kiedy tylko chciał mu dokuczyć. I choć były to tylko złośliwe uwagi o adopcji, tak naprawdę wytworzył się między nimi dystans, który już nigdy nie zniknął. Już wcześniej bliźniaki łączyła wyjątkowa więź, od tamtego czasu ta przepaść między nim a rodzeństwem wzrosła. Lata mijały, żyli pod jednym dachem, nauczyli się koegzystować, wspierać, nawet kochać.
Ale Kacper wycofał się w cień i nie zamierzał z niego wychodzić.
Zatracił się całkowicie w świecie gier i fantastyki, do którego uciekał już wcześniej, dusząc w sobie wszystkie problemy, pretensje, żale i marzenia.
Aż do teraz.
Popatrzył jeszcze raz na osadę Goplan tonącą w strugach deszczu. Poważne dzieci, ponure twarze dorosłych. Wszyscy unikali spoglądania w stronę chaty Sędziwoja, a jeśli już, były to ukradkowe spojrzenia.
Pełne lęku.
Podobało mu się to.
Uśmiechnął się, odwrócił i wszedł do środka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiROZDZIAŁ 2
Bolesław siedział dumnie wyprostowany, wpatrując się przed siebie. Ogień z paleniska rzucał na jego twarz intrygujące cienie i Weronika znów złapała się na tym, że myśli o urodzie młodego wojownika. Tymczasem Dragomir kiwał ze smutkiem głową, mamrocząc coś do siebie, jakby ponownie przeżuwał słowa, które przekazał mu jego syn. Wszyscy zebrali się na powitanie powracających ze zmagań i wszyscy usłyszeli tragiczne wieści. Weronika słuchała ze łzami w oczach, jak Ziemomysł opowiadał o boskiej manifestacji, niezwykłym drzewie i wreszcie samym starciu, przynajmniej o tym, co zdołali zobaczyć inni. Jeszcze w trakcie drogi powrotnej Gnieźnianie zastanawiali się nad przebiegiem wydarzeń. I choć pomysły mieli różne, dziewczynę najbardziej ujęło to, że wszyscy, nawet Bolesław, nie wypowiedzieli się negatywnie na temat Mścigniewa. Było to nikłe pocieszenie, ale dopełnił swojego losu. Jego śmierć uczyniła z niego bohatera, jego dziwactwa zostały zapomniane.
— Stawał dzielnie do samego końca, pokonując wszystkich mistrzów z innych plemion — opowiadał Ziemomysł. — Nikt nie mógł mu dorównać kroku, nawet najdzielniejsi i najwięksi mężowie. — Słowa te wzbudziły pomruk uznania. — Swym wiosłem siał spustoszenie wśród przeciwników, roznosząc ich w pył, niczym dmuchawce. — Stary mędrzec zapędzał się coraz dalej, chcąc jak najbardziej ubarwić doniosłe wydarzenie i przygotować współplemieńców na tragiczne wieści. — Gdy jednak pojawił się wysłannik Czarnoboga, nie miał najmniejszych szans, bo okazało się, że to sam Czarnobóg w swej straszliwej postaci!
— Jak wyglądał? — spytał Dragomir.
— Czym walczył? — dopytywał jeden z jego doradców.
— Był ogromny? — spytało jakieś dziecko.
— Był straszliwy — powtórzył Ziemomysł tonem, który zdawał się wyjaśniać wszystko. — Był czarną chmurą na bezgwiezdnym niebie, pomrukiem zła w burzową noc, mrokiem w najgłębszej czerni. I zabił Mścigniewa.
Zapadła cisza. Nikt nie śmiał się odezwać, myśląc nad słowami zasłyszanymi od kapłana. To zgadzało się z wyobrażeniami wszystkich, ale jednocześnie zasiewało w ich sercach jeszcze większy niepokój, tak silny, że niemal pozbawiał nadziei.
— Co mamy dalej robić? — zapytał Dragomir, a wszyscy zebrani zgodnie pokiwali głowami.
— Nic — odparł spokojnie Bolesław. — A co my, śmiertelnicy, możemy zrobić przeciwko wrogowi bogów? Skoro nawet sami bogowie sobie nie radzą, nawet ich wybrańcy?
— Nie wolno ci tak mówić, synu! — Stary wódz uderzył nerwowo dłonią w udo. — Nie obrażaj bogów, nigdy! — Kolejne uderzenie podkreśliło wzburzenie mężczyzny.
— Dlaczego? — obruszył się młodzieniec. — Dlaczego mam milczeć, skoro mówię to, co myśli większość ludzi z wioski? — Zatoczył ręką, wskazując na wejście do chaty, przy okazji zmuszając niektórych obecnych do pochylenia głów. — Jestem niemal pewien, że większość z ludzi, która była tam, w Grodzie na Bagnach, też tak myśli — prychnął zajadle. Szmer niezadowolenia i wzburzenia przebiegł pośród zebranych, ale nikt nie ośmielił się przerwać wypowiedzi młodego wojownika. — Całe życie wpajałeś mi szacunek do tradycji, do bogów, którzy się o nas troszczą i nami opiekują. To gdzie oni są teraz? Gdzie są?! — Gorycz i żal w głosie Bolesława pobrzmiewały bolesną nutą. — Pozwolili, żeby ten Czarnobóg zapanował nad naszymi ziemiami, a to nam kazali walczyć w swoim imieniu! — Zaśmiał się szyderczo, wznosząc obie dłonie w błazeńskim geście, jego twarz wykrzywił gorzki grymas, a potem wskazał palcem na starego kapłana. — Ty, Ziemomyśle, cały czas mówiłeś o poszanowaniu obyczajów, przeszłości i co nam z tego przyszło? Widziałeś, co stało się z Grodem na Bagnach. Widziałeś to, bo też tam byłeś! — Tym razem jego głos był bliski histerii. — Powiedz innym, powiedz, gdzie byli bogowie, gdzie byli, gdy Czarnobóg spalił gród?! — krzyknął rozpaczliwie i skrył twarz w dłoniach. Wszyscy milczeli. Nikt nie miał odwagi się odezwać, nikt nie wiedział, co właściwie można powiedzieć w tej chwili. Ci, którzy byli na zmaganiach, nie znajdywali słów, by wyrazić to, czego doświadczyli; ci, których tam zabrakło, wstydzili się swojej nieobecności. Okrutną ciszę zakłócał tylko dźwięk polan trzaskających w palenisku, którym wtórował wyjący na zewnątrz deszcz.
Bolesław oderwał dłonie od przekrwionych oczu i powiódł wzrokiem po zebranych.
— Widzicie, wszyscy milczą, wszystkim brakło słów. Zadziwiające… — Słowa wręcz ociekały jadem i goryczą. — A zawsze wszyscy macie tak dużo do powiedzenia, tak dużo wiecie o sprawiedliwości, uczciwości, odwadze. — Grymas pogardy wykrzywiał mu twarz, upodabniając ją do pyska dzikiego zwierzęcia. — Równowadze! — zakrzyknął nagle. — Tak, równowadze, która podobno zawsze miała panować w przyrodzie. — Potrząsnął głową z wściekłością. — A gdzie jest teraz?! Co jest na zewnątrz?! — zapytał, wskazując znów dłonią na drzwi wejściowe. — Co wyprawiają płanetnicy i inni? Bogowie nie mają już władzy nad tym światem, o nie… — dopowiedział, chwytając się dłońmi za głowę.
— Przecież Perun tam był! — Nie wytrzymał Ziemomysł. — Widziałeś go! — krzyknął piskliwie.
— Widziałem, owszem, Ziemomyśle, widziałem tak samo, jak widzę teraz ciebie i mego ojca. — Bolesław pokiwał głową, lecz jego mina nie pozostawiała żadnych złudzeń, że robi to w sposób obraźliwy. — I zrobił tyle samo, by powstrzymać Czarnoboga, co i wy — dodał. — Czyli zupełnie nic! — krzyknął znów, tym razem jeszcze dodatkowo wysuwając głowę do przodu, niczym atakujący indor.
— Jesteś niesprawiedliwy, on przecież… — Stary kapłan próbował coś wtrącić, ale kipiący od agresji młodzieniec nie dał mu dojść do słowa.
— Niesprawiedliwy?! Nie mów mi o sprawiedliwości, czcigodny starcze! — Znów zaśmiał się szyderczo. — Nie mów mi o niej, bo jej też tu nie doświadczamy! — krzyczał, a jego ręce kreśliły w powietrzu nerwowe gesty. — Kto poszedł walczyć za nasze plemię? Mścigniew! — wycedził chrapliwym głosem.
— Nie waż się! — drżąc z gniewu, jęknął Ziemomysł.
— Synu, nie waż się! — zawtórował mu Dragomir.
— Obrażać go? — Bolesław wybałuszył oczy. — Nigdy — uciął krótko i zaskakująco zdecydowanie. — Mam swój honor, wygrał ze mną uczciwie i stanął do walki tam, gdzie nie wiem, czy mi starczyłoby odwagi — przyznał otwarcie, wzbudzając tym autentyczny podziw w Weronice.
— O co ci więc chodzi? — dociekał kapłan.
— Ale czy on był z naszego plemienia? — Po tym pytaniu podziw Weroniki natychmiast zniknął.
— Dobrze wiesz, że tak… — odezwał się któryś z milczących do tej pory mężczyzn ze starszyzny.
— Był, ale odszedł — upierał się młodzieniec.
— Ale też wrócił. Nie da się odejść od rodziny. Do niej zawsze się wraca — tłumaczył Ziemomysł. — Ona jest zawsze w sercu.
Bolesław aż poderwał się na równe nogi, a jego twarz pociemniała od gniewu.
— Wiem! — wykrzyknął, mimowolnie plując w stronę starców. — Wiem przecież, bo to plemię mam wypalone tu, wewnątrz, od zawsze, na zawsze! — Uderzył się kilkukrotnie w pierś, tak mocno, że aż zadudniło. — Nikt mi tego nie odbierze, nikt mi tego nie wydrze, a jednak ciągle próbują, ciągle! — Wzniósł do góry dłonie rozczapierzone niczym szpony.
— Kto? O czym ty mówisz, synu?! — Dragomir chciał się podnieść, ale jeden z wojów przytrzymał go delikatnie za ramię.
— Postradał zmysły… — szepnął zatrwożony.
— Kompletnie oszalał… — dodał drugi.
— Oni. — Bolesław wskazał palcem na Ziemomysła. — Oni i jemu podobni. — Zatoczył wyciągniętą dłonią półokrąg, wskazując na wszystkich siedzących wokół wodza. — To wy swoim gadaniem mieszacie ludziom w głowach, mówiąc o bogach, którzy mają nas za nic — westchnął ciężko i nabrał powietrza w płuca, jak pływak szykujący się do kolejnego zanurzenia. — W najlepszym razie za niewolników, którzy posprzątają bałagan, który sami narobili. I to jak? — zapytał cicho, wznosząc palec wskazujący i przybierając minę zdającą się potwierdzać uwagi doradców ojca. — Jeszcze bardziej nas poniżając! — krzyknął tak głośno, że niektórzy drgnęli przestraszeni. Weronika skuliła się, nie tyle przerażona, ile zniesmaczona nieco psychopatycznym zachowaniem młodzika.
— Uspokój się, Bolek! — Tym razem Dragomir podniósł głos, dudniącym rykiem przypominając, kto jest wodzem w tym pomieszczeniu.
Bolesław cofnął się, jakby dostał w twarz.
— Nie mów tak do mnie… — „Nie przy niej”, zdawał się mówić jego wzrok, gdy spojrzał ukradkiem na Werę.
— Wodzu, proszę o wybaczenie, ale rozumiem gniew i rozżalenie twego następcy. — Ziemomysł wstał, pokornie skłaniając głowę. — Co jednak nie pozwala mu w ten sposób mówić o bogach i tradycjach…
— Zamilcz… — Bolesław aż zbladł z wściekłości, ale nie odważył się dokończyć swojej wypowiedzi. Tymczasem kapłan wręcz przeciwnie, kontynuował:
— Bogowie wybrali następcę, który ma w naszym imieniu walczyć w zmaganiach…
— Nawet nie jest z naszego plemienia! — ryknął histerycznie syn wodza, zaciskając z całej siły pięści. Ziemomysł nie zważał już na zachowanie chłopaka. Był tym, który miał przekazać wolę bogów, strażnikiem tradycji i obrzędów, które ten płochy i niezrównoważony młokos obraził i znieważył swymi plugawymi osądami.
— Ten, który poległ za nas, ten, który dzierżył w dłoniach Miecz Światowida, wyznaczył swoją następczynię — powiedział spokojnym głosem, a spojrzenia wszystkich mężczyzn natychmiast powędrowały w stronę siedzącej w kącie Weroniki. I choć już wszyscy domyślili się, do czego zmierza kapłan, ten, by dopełnić swoich obowiązków, wskazał ją dłonią. — Ona ma walczyć za Gnieźnian.
Znów w chacie Dragomira zapadła cisza. Nawet Bolesław zamarł na środku izby, ze zwieszonymi ramionami i spuszczoną głową, niczym marionetka, której ktoś pozrywał sznurki. Wszelka energia, którą emanował w ciągu ostatnich minut, ulotniła się, zdawać się mogło, bezpowrotnie. Tymczasem mężczyźni patrzyli uważnie i wyczekująco na dziewczynę, taksując ją wzrokiem i jakby oceniając, co też dojrzeli w niej bogowie, czego oni wcześniej nie widzieli, co czyni ją tak wyjątkową? W ich spojrzeniach kryły się też jeszcze dwa inne, być może najważniejsze pytania: kim naprawdę jest i skąd się tutaj wzięła?
Jednak Dragomir zdecydował się spytać o co innego:
— Czy to prawda, dziewczyno? — odezwał się cicho i spokojnie. — Co powiesz?
Weronika popatrzyła na nich znużona, czując, jak oczy pieką ją ze zmęczenia, i dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo jest wyczerpana, jak wiele ostatnimi czasy przeszła. I teraz siedzi w jakiejś starej chacie w towarzystwie grupy starych, brodatych mężczyzn, sama jedna i właściwie nie chce tu być. Nie ma najmniejszych powodów, dla których miałaby tutaj zostać. Uniosła więc głowę i dumnie wysunęła podbródek. Co powie? Cztery słowa:
— Chcę odnaleźć swojego brata.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki