Próba sił - ebook
Próba sił - ebook
Ucieczka Polaka z neapolitańskiego więzienia, zabójstwo metropolity Neapolu i dziennikarza lokalnej gazety. Samobójstwo biskupa, które wielu uznaje za morderstwo. Wszystkie te wiadomości w krótkim czasie wstrząsają stolicą Kampanii i wszystkie według zaangażowanych w śledztwo policjantów, Azzury Gaspare i Vincenza Colettiego, powiązane są z camorrą.
Do Neapolu pomimo wyraźnego sprzeciwu naczelnego „Twojego Świata”, gazety, w której pracuje, przylatuje polska dziennikarka Maja Słowińska. Jej zainteresowanie wydarzeniami w mieście nie jest jednak czysto zawodowe, to prywatne sprawy i uwikłanie stawiają ją w samym środku wojny dwóch zwaśnionych klanów mafijnych: Castellano i Galante.
W tym samym czasie do neapolitańskiego portu przypływa kontenerowiec M/S Freedom, na pokładzie którego jako ochroniarz pracuje emerytowany żołnierz jednostki GROM Darek Borysewicz. Borys przypadkiem orientuje się, że statek przewozi mafijną kontrabandę, i przez swoją dociekliwość również znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Na pomoc przyjacielowi z Polski rusza Tomek Buliński, ksywa Buli, były kolega z jednostki.
Nieuchronnie zbliża się ostateczna rozgrywka między klanami Castellano i Galante. W tej próbie sił stawką będzie to, co najważniejsze, życie i miłość.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-572-2 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zakazany owoc jest najsłodszy.
włoskie przysłowie
– Gdzie jest brat twój, Abel?
– Nie wiem. Czyż jestem stróżem brata mego?
– Cóżeś uczynił? Krew brata twego głośno woła ku mnie z ziemi! Bądź więc teraz przeklęty na tej roli, która rozwarła swą paszczę, aby wchłonąć krew brata twego, przelaną przez ciebie.
Rdz 4, 9-12
Jeśli kłujecie nas, czy nie krwawimy? Jeśli łaskoczecie nas,
czy nie śmiejemy się? Jeśli trujecie nas, czy nie giniemy? – więc jeśli przypominamy was we wszystkim pozostałym, będziemy podobni do was także i w tym. Popełnię łotrostwo, którego mnie wyuczyliście, a choć niełatwo to pójdzie, prześcignę nauczycieli.
William Shakespeare, Kupiec wenecki
(przeł. Maciej Słomczyński)1
Sprawa była prosta – mógł zostać i umrzeć albo spróbować uciec i żyć. Odkąd trafił do Poggioreale, usiłowano zabić go już dwukrotnie. Pod prysznicem na widok napastnika zareagował instynktownie i zaatakował pierwszy. Tamten runął na ziemię, a on najpierw usłyszał, potem zobaczył, jak prowizoryczny nóż ląduje na terakocie. Nagi i spanikowany wybiegł na korytarz. Strażnik na jego widok zaczął się śmiać, przekonany, że któryś ze współwięźniów próbował się do niego dobierać. Na nic się zdały tłumaczenia, nikt mu nie wierzył. A może nie chciał uwierzyć?
Zabójca ponowił próbę tydzień później, tym razem w pralni. Zazwyczaj na zmianie było z nim kilkunastu innych osadzonych. Zawsze pilnowało ich co najmniej dwóch strażników, dlatego czuł się dość bezpiecznie. Nagle, gdy nachylał się do bębna pralki, zdał sobie sprawę, że poza hałasem pracujących maszyn nie słyszy żadnych innych dźwięków. Wszelkie rozmowy ucichły. Rozejrzał się nerwowo wokół. Wszyscy zniknęli. Szybko jednak zrozumiał, że nie jest w pomieszczeniu sam. Wtedy zobaczył faceta po raz drugi i mógł lepiej mu się przyjrzeć. Gruby, wysoki, zdecydowanie cięższy od niego.
– Już się nie wywiniesz, polska świnio – powiedział po włosku, szczerząc zęby.
Zrozumiał nie tylko słowa, ale i to, że tamten miał rację. Instynkt samozachowawczy nie dawał wyboru, nie było szans na ucieczkę, pozostawała jedynie walka. Pudełko z proszkiem chwycił dokładnie w momencie, w którym grubas ruszył do ataku. Sypnął mu zawartością w twarz, licząc, że uda mu się zdekoncentrować przeciwnika. Facet wyprowadził co prawda cios, ale na tyle mało precyzyjny, że zdołał zanurkować pod jego prawym ramieniem. Miał farta, bo ostrze noża przecięło powietrze tuż nad jego uchem. Chwycił żelazko i kiedy Włoch zaatakował ponownie, zdzielił go nim w twarz, zwalając z nóg. Doskoczył do niego, ale zamiast powtórzyć uderzenie, przyłożył żelazko do jego pulchnej twarzy. Pomieszczenie wypełnił wrzask przepełniony bólem i swąd palonej skóry. Mógł go wtedy zabić i pewnie by to zrobił, lecz powstrzymał go odgłos zbliżających się kroków. Poczuł na sobie dłonie strażników podrywające go do góry. Nie wyglądali na zadowolonych z wyniku konfrontacji. Tamtą noc spędził w izolatce. Siedząc w ciemnościach, wiedział, że nie zamierza sprawdzać, ile jest prawdy w powiedzeniu „do trzech razy sztuka”.
Kolejną wizytę w pralni wykorzystał już inaczej. Kiedy pilnujący osadzonych strażnicy byli zajęci rozmową, schował w kącie kilka prześcieradeł. Podczas następnego dyżuru połączył ze sobą skrawki materiału, starając się robić jak najmniejsze supły, a potem obwiązał się tym prowizorycznym sznurem dwukrotnie, od pasa aż po piersi. Całość ukrył pod więzienną bluzą. Po powrocie do celi wcisnął zdobycz pod materac. Tej nocy ponownie oplótł wokół siebie prześcieradła i do samego rana nie zmrużył już oka. Strażnik pojawił się punktualnie.
– Wstawać, lenie, czas do kościółka!
Na to właśnie czekał. Wiedział, że w drodze na niedzielną mszę nadarzy się jedyna okazja do ucieczki.
W Poggioreale siedziało dwa i pół tysiąca więźniów: mordercy, mafiosi, gwałciciele, różnej maści złodzieje. Teraz wszyscy szli ramię w ramię po blaszanym podeście, obijając się o niego jak na zatłoczonej ulicy. Rozglądał się dyskretnie wokół. Jeżeli ktoś zechciałby wsadzić mu kosę w żebra, miał ku temu znakomitą okazję. Usilnie starał się zlokalizować jakiegoś strażnika, ale nie dostrzegł żadnego. Zapewne znów pasterskich psów, zaganiających owieczki na zielone pastwiska, było zaledwie kilka. W tej norze pracowało tylko dwustu klawiszy.
Zeszli po schodach. Dłonie kryminalistów idących za nim popychały go w kierunku wyjścia, on wspierał swoje na plecach tych, którzy szli przed nim. Otwierały się kolejne drzwi, kolejne sektory. Wreszcie znaleźli się na zewnątrz, a on poczuł na twarzy i karku palące promienie słońca. Musiał zmrużyć oczy. Ruszyli w stronę kaplicy. Jeden ze strażników stał po prawej stronie drzwi, a po drugiej nie było nikogo. Na to liczył, ostatnim razem było podobnie. Kiedy osadzeni wchodzili do środka, przystanął, jakby zamierzał robić za odźwiernego. W końcu, wykorzystując najdogodniejszy moment, wślizgnął się za lewe skrzydło drzwi. Przez pierwszych kilka sekund zupełnie wstrzymał oddech, czekając na dalszy rozwój wypadków. Był prawie pewien, że zaraz poczuje na sobie rękę któregoś z klawiszy, ale nic takiego się nie stało. Wkrótce rozmowy i odgłosy kroków przycichły, słyszał tylko te dobiegające z wnętrza świątyni. Nagle ktoś pociągnął za drzwi, nie po to jednak, aby go zza nich wywlec, tylko żeby je zamknąć. Został na zewnątrz sam.
Przylgnął do ściany kaplicy i wspinając się, zaczął przemieszczać się na tyły budynku. Elewacja była stara i popękana. W wielu miejscach odpadał tynk, stanowiąc idealną podpórkę dla dłoni i stóp. Im wyżej wchodził, tym było gorzej, więc przesunął się w stronę rynny. Uczepiwszy się rury spustowej, pokonywał kolejne metry. Trzeszczała złowrogo, modlił się w duchu, aby nie odpaść od ściany razem z nią. Wreszcie udało mu się wdrapać na dach, nachylony pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Musiał poruszać się ostrożnie. Klapnął tyłkiem na dachówki, zrzucił z siebie bluzę i zaczął odwiązywać zrobiony poprzedniego dnia sznur. Wydawało mu się, że słyszy wycie syren. Zamarł ze zwojami prześcieradła w dłoniach, ale okazało się, że te wybrzmiały tylko w jego głowie. Nałożył z powrotem bluzę i ostrożnie zaczął przesuwać się w stronę najdalszej krawędzi dachu. Spojrzał na więzienny mur. Ile mogło go od niego dzielić? Półtora metra? Wystarczyło tylko skoczyć. Nie mógł wziąć solidnego rozbiegu, więc musiał się odbić praktycznie z miejsca. Jeśli przesadzi, wyląduje na okalającym mur drucie kolczastym i nieźle się poharata. Cała sztuka polegała na tym, aby uchwycić się gzymsu i dopiero wówczas ostrożnie podciągnąć. Najpierw jednak musiał zaczepić na nim sznur, co nie powinno być specjalnie trudnym zadaniem. Zakołysał liną kilkakrotnie, zanim rzucił. Jej koniec zahaczył o zwoje drutu. Wypuścił ją z rąk, pozwalając swobodnie opaść wzdłuż ściany. Wyglądała jak długi, biały, martwy wąż. Przyszedł czas na najbardziej szaloną część planu. Otarł spoconą twarz, a dłonie o nogawki spodni. Nabrał głęboko powietrza i skoczył. Jego wyliczenia okazały się prawidłowe, palce zaczepiły się o gzyms muru, ale fizyka była nieubłagana. Reszta jego ciała kontynuowała lot i po chwili gruchnął boleśnie biodrem o ścianę. Zawył. Nogi rozpaczliwie szukały podparcia, ale go nie znalazły. Całą robotę musiały wykonać ręce. No dalej! – motywował głos w jego głowie. To już ostatni wysiłek! Podciągnął się i po chwili wsparł na murze najpierw jeden, a potem drugi łokieć. Zaraz potem niezdarnie zarzucił na niego prawą nogę i jakimś cudem wdrapał się na poszczerbiony gzyms. Siedział teraz na szczycie ściany oddzielającej niewolę od wolności, piekło od nieba, i w jego przypadku prawdopodobnie życie od śmierci. Podebrał sznur. Oplótł go wokół zwojów drutu, zawiązując solidny węzeł, i przerzucił na drugą stronę. Wstał ostrożnie, przechodząc nad sięgającym kolan drutem. Zerknął w dół. Wystarczyło jedynie zjechać po tym przeklętym prześcieradle. Ale sznur był za krótki, wiedział o tym. Znów próbował kalkulować. Ile dzieliło go od chodnika? Dziesięć, jedenaście metrów? Zabraknie około dwóch, powinien jednak dać radę. Raz jeszcze sprawdził solidność węzła i mocno uchwyciwszy się sznura, pozwolił, aby grawitacja zrobiła resztę. Zsunął się na sam koniec, ale jego stopy wciąż wisiały w powietrzu. Zwolnił uścisk i po chwili wylądował na chodniku. W tym samym momencie poczuł, jak coś chrupnęło w jego lewej kostce. Ból był ogromny. Upadł, klnąc pod nosem. Podniósł się, ale o wsparciu ciężaru ciała na obolałej nodze nie mogło być mowy. Rozejrzał się wokół, pokuśtykał przez torowisko i zniknął pomiędzy kamienicami. Dopiero wtedy dotarło do niego, że dokonał niemożliwego. Zapach wolności wdarł się do jego nozdrzy z całą intensywnością. Kwadrans później syreny znowu zawyły. Tym razem jednak naprawdę.2
Arcybiskup Federico Bernardino przeszedł główną nawą, a potem, uklęknąwszy kilkanaście metrów od ołtarza, zerknął na rzeźbiony i złocony kasetonowy sufit, jakby chciał sięgnąć neapolitańskiego nieba. Przeżegnał się żarliwie i chwilę później spojrzał na znajdującą się tuż za prezbiterium monumentalną rzeźbę Wniebowzięcia.
Bernardino miał sześćdziesiąt cztery lata i poważne problemy z kręgosłupem, który z każdym rokiem coraz bardziej dawał mu się we znaki. Pomimo doskwierającego bólu, kołysząc się raz w przód, raz w tył, wytrzymał na klęczkach do czasu, aż jego usta wypowiedziały ostatnie słowa litanii. Potem wstał z trudem i trzymając się za lędźwie, podreptał w kierunku kaplicy Skarbu Świętego Januarego, patrona Neapolu. Duchowny wszedł do mającego niespełna sto dziesięć metrów kwadratowych pomieszczenia i spojrzał na popiersie świętego. Miał wrażenie, że January patrzy wprost na niego, zupełnie jakby chciał powiedzieć: „Nie chcę cię tu… nie jesteś godzien, aby być metropolitą Neapolu, miasta pięciuset kopuł”.
January zginął za wiarę śmiercią męczeńską dziewiętnastego września trzysta piątego roku, za czasów prześladowań Dioklecjana. Został skazany na pożarcie przez lwy, ale żadne z dzikich zwierząt nie chciało go tknąć, więc ostatecznie namiestnik rozkazał ściąć go mieczem. Jedna z chrześcijanek zebrała do flakonika odrobinę jego krwi, która przechowywana jest w ampułkach relikwiarza, zabezpieczonych bardzo twardym, liczącym około szesnastu wieków mastyksem. Podczas dokonywania się cudu Świętego Januarego zakrzepnięta krew męczennika przechodzi w stan ciekły. Dzieje się to trzy razy w roku: szesnastego grudnia, w rocznicę wybuchu w tysiąc sześćset trzydziestym pierwszym roku Wezuwiusza, u podnóża którego leży Neapol, w sobotę przed każdą pierwszą niedzielą maja oraz dziewiętnastego września, czyli w dzień Świętego Januarego. Od czasu pandemii koronawirusa w uroczystościach brała udział jedynie garstka wiernych, w tym przedstawiciele lokalnych władz z burmistrzem Neapolu i przewodniczącym regionu Kampanii. Wczoraj, pierwszego maja dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku, cud Świętego Januarego po raz pierwszy miał się dokonać w rękach nowo wybranego arcybiskupa Neapolu, Federica Bernardino. Podekscytowany i pełen wiary duchowny otworzył kasę pancerną i drżącymi rękami sięgnął po relikwiarz z ampułkami. Potem, przerzuciwszy sobie przez szyję przyczepioną do niego złotą taśmę, odwrócił się w stronę klęczących, pogrążonych w modlitwie i zadumie wiernych. Przespacerował się powoli przed ołtarzem w tę i z powrotem, patrząc na grudkę zakrzepłej krwi. Czuł na sobie nie tylko wzrok zebranych w kaplicy ludzi, ale również tysięcy neapolitańczyków, którzy czekając na kolejny cud swego patrona, oglądali transmisję nabożeństwa w internecie. Kiedy zszedł z podwyższenia prezbiterium, unosząc i przechylając relikwiarz po raz ostatni, kaplicę wypełniły jęki zawodu i niedowierzania. Krew nie zmieniła swojej konsystencji…
Żarliwie wierzący i zabobonni neapolitańczycy od razu uznali brak przeistoczenia za zły omen. Wszystkie najbardziej znane dzienniki zaczęły rozpisywać się o tragediach i kataklizmach, które spadły na Neapol na przestrzeni lat. Do cudu nie doszło w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku, tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej, a także rok później, kiedy przystąpiły do niej Włochy, oraz w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim – wtedy to Niemcy zajęły kraj. Krew pozostała zakrzepnięta również w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku, dając początek epidemii cholery, oraz w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym, gdy Kampanię nawiedziło tragiczne trzęsienie ziemi, w którym zginęło pięć tysięcy osób, dziesięć tysięcy zostało rannych, a dwieście pięćdziesiąt tysięcy straciło dach nad głową. Ostatnio nie zmieniła swojego stanu skupienia w dwa tysiące szesnastym roku, kiedy śnieżna lawina zeszła w miejscowości Farindola, rujnując jeden z hoteli i pozbawiając życia trzydzieści osób. W tym samym roku ziemia zadrżała także na północ od L’Aquila w Apeninach. Wiele zabytkowych miejscowości przestało istnieć, zginęło blisko trzysta osób, a czterysta zostało rannych.
Bernardino trzymał relikwiarz w górze tak długo, aż zaczęły mu cierpnąć ręce. Wreszcie opat kaplicy przejął go od niego, aby na powrót umieścić w kasie pancernej. Wtedy arcybiskup Neapolu padł na kolana i zwrócony w stronę popiersia Świętego Januarego zaczął się gorliwie modlić. Zebrani w kaplicy wierni towarzyszyli mu przez kilka godzin, po czym rozeszli się do domów, by wsłuchać się w słowa papieża apelującego, aby nie myśleli o tragedii i nieszczęściu, ale nie ustępowali w modlitwie. Bernardino spędził na klęczkach prawie całą noc, a gdy wreszcie zupełnie opadł z sił, opat odprowadził go do jego pokoju. Nadwyrężony kręgosłup bolał go jednak tak bardzo, że nie zmrużył w ogóle oka. Kiedy pierwsze promienie słońca wślizgnęły się do jego sypialni, zwlekł się z łóżka i skierował swoje kroki do katedry, aby po raz kolejny prosić o wstawiennictwo Boga i Świętego Januarego. Był tak pogrążony w modlitwie, że nie usłyszał odgłosu otwieranych drzwi katedry. Zresztą nawet gdyby usłyszał, to nie przywiązałby do tego zbyt dużej wagi. Najpewniej uznałby, że do świątyni wszedł opat, inny z biskupów lub pracujące w diecezji sprzątaczki, które każdego ranka zamiatały i myły katedralną posadzkę. Ale to nie była żadna z tych osób.3
Pasquale przeszedł przez nawę główną, dokładnie w ten sam sposób, w jaki pół godziny wcześniej uczynił to arcybiskup Federico Bernardino. Miał na nogach adidasy, więc przemieszczał się niemal bezszelestnie, na głowie kaptur, który jednak zsunął zaraz po przekroczeniu progu świątyni. Tak jak arcybiskup zerknął na anioły otaczające Najświętszą Marię Pannę i tak jak on uklęknął, kreśląc w powietrzu szybki znak krzyża. Nie miał czasu na modlitwę, nie po to tu przyszedł, poza tym wątpił, żeby Bóg lub którykolwiek z przyglądających mu się wyrzeźbionych w kamieniu świętych chciał go wysłuchać. Z bijącym sercem ruszył w stronę kaplicy Skarbu Świętego Januarego. Pistolet wyciągnął zza paska spodni, będąc w połowie drogi. Wyłuskał tłumik z kieszeni, a potem delikatnie przykręcił go do lufy. Stał teraz przed wejściem do kaplicy, a pistolet spoczywał w jego spoconej dłoni tuż przy udzie. Mocniej zacisnął palce na rękojeści, aby mu się nie wyślizgnął. To dopiero byłaby wpadka, pomyślał, kompletna amatorszczyzna. Patrzył przez dłuższą chwilę na skrytą pod czarną sutanną, zgarbioną sylwetkę metropolity Neapolu, czerwoną piuskę nasuniętą na czubek głowy i pas tego samego koloru, którym duchowny był obwiązany na wysokości lędźwi. Zerknął na popiersie Świętego Januarego, przełknął ślinę, po czym ponownie skupił uwagę na arcybiskupie, unosząc broń. Jak kazali mu się do niego zwrócić przed oddaniem strzału? Nie pamiętał i teraz rozpaczliwie starał się sobie przypomnieć. Zresztą czy to naprawdę było aż tak istotne? Przecież zawsze może skłamać, że nazwał go tak, jak mu kazali. Gorzej, jeśli zażądają, żeby powtórzył przezwisko. I wtedy nagle go oświeciło, słowa wybrzmiały mu w głowie, jakby ktoś właśnie szepnął mu je do ucha.
– Biskupie ulicy – przemówił, zdziwiony, jak pewnie i obco brzmi jego własny głos. Bernardino oderwał od twarzy dłonie i powoli odwrócił się na klęczniku w jego stronę. – Nie czekaj na cud, tym razem się nie zdarzy.
Strzał był bezgłośny. Gdyby nie to, że głowa arcybiskupa odskoczyła do tyłu, a on sam zaraz potem zwalił się na podłogę jak rażony piorunem, chłopak nie byłby pewny, czy w ogóle go oddał. Pierwszy raz użył pistoletu z tłumikiem. Przestraszony spojrzał przez ramię, nadstawiając uszu. Cisza. Powinien uciekać, lecz ciekawość zwyciężyła. Ruszył do przodu niepewnie, aby przyjrzeć się rozpostartemu na posadzce ciału. Arcybiskup patrzył w sufit jednym okiem, drugiego już nie miał. To, które pozostało, wyrażało zdziwienie, jakby duchowny nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Ciemna, niemal czarna strużka krwi ściekała mu po policzku, kapiąc na podłogę. Plama robiła się coraz większa, więc chłopak cofnął się o krok, aby nie pobrudzić sobie nowych adidasów. Już miał odwrócić się na pięcie i wybiec, ale po raz ostatni zerknął na leżącą tuż obok piuskę i pomyślał, że zdał przed chwilą bardzo ważny test.4
Salvatore Castellano siedział na pryczy, wpatrując się w przysufitowe okno izolatki. Poranne promienie słońca przebijały się przez brudną szybę, rzucając na podłogę trójkątną łunę światła, w której tańczyły drobinki kurzu. Okno, w przeciwieństwie do tego w jego celi, było nieuchylne. Nie mógł też przez nie wyjrzeć, ponieważ nie zdołałby do niego dosięgnąć, nawet gdyby stanął na metalowej ramie łóżka. Nie przeszkadzało mu to, nie tęsknił za widokiem spacerniaka ani więziennego muru. Myślał o domu, w którym nie było go od miesiąca. Właśnie tyle czasu minęło od chwili, kiedy zamknęła się za nim brama Poggioreale. Miał siedemdziesiąt dwa lata i dwudziestoletni wyrok do odsiedzenia. Mimo to wydawało się, że opuści to miejsce wcześniej… zdecydowanie wcześniej. Zanim to jednak nastąpi, zamierzał zrealizować cel, z jakim się w więzieniu pojawił – pomści śmierć Luigiego, swojego najmłodszego syna.
Poggioreale było przepełnione, więc do jednej celi trafiało kilku osadzonych. Castellano dzielił swoją z przestępcami, którzy tak jak on objęci byli artykułem 41 bis, czyli twardym reżimem więziennym. Artykuł ten stosowano wobec wyjątkowo groźnych skazańców, dopuszczających się takich przestępstw jak handel narkotykami, rozboje, wymuszenia, porwania, zabójstwa i terroryzm, a więc wszystko to, czym przez większość życia parał się Salvatore. Osadzeni naznaczeni tym paragrafem prawa byli pozbawieni większości przywilejów, w tym możliwości korzystania z telefonu, odwiedzin z zewnątrz, otrzymywania paczek, udziału w różnego rodzaju zajęciach rzemieślniczych czy sportowych, a także głosowania i kandydowania w wyborach na przedstawicieli więźniów. Castellano wiedział, że wobec kogoś takiego jako on żaden z prawnych zapisów nie będzie miał zastosowania. Nie potrzebował też wyborów, aby przejąć władzę w miejscu, do którego trafił. Hierarchia więziennej struktury uległa przeobrażeniu, jak tylko przekroczył próg pierdla. Chłopcy i mężczyźni mający od tej pory mieszkać z nim w trzydziestometrowej celi na jego widok opuścili głowy w geście uniżenia. Niektórzy szeptali pod nosem: „To don Salvatore, boss klanu Castellano”. W tym miejscu był legendą. Jego wpływy i pieniądze przenikały nawet przez mury neapolitańskiego więzienia. Wiedział, że te ostatnie, wcześniej czy później, pozwolą mu otworzyć każde wrota. W tym miejscu zamierzał być Bogiem. Już jednak podczas swojej pierwszej wizyty w gabinecie naczelnika przekonał się, że ten ma podobne aspiracje.
– Wiem, dlaczego tu trafiłeś, Castellano, ale muszę cię zmartwić. Zrobię wszystko, żeby Polakowi nawet włos nie spadł z głowy – powiedział zza swojego biurka Francesco Esposito, wskazując zachęcającym gestem stojące przed nim krzesło. Salvatore nie zamierzał siadać. Naczelnik uśmiechnął się, po czym wstał i podszedł do niego. Byli prawie tego samego wzrostu.
– Dokonasz tu swojego żywota. Życie, które zostawiłeś za bramą, to przeszłość i im szybciej zdasz sobie z tego sprawę, tym lepiej dla ciebie, dla mnie i pozostałych osadzonych. W tej dżungli królem jestem ja, rozumiesz? Ty co najwyżej możesz wskoczyć na swoją gałąź i z podkulonym ogonem przyglądać się nowej rzeczywistości. Jeśli będziesz się przykładnie zachowywał, pozwolę ci na niej pozostać…
O tym, jak bardzo się mylił, Esposito przekonał się zaledwie po dwóch tygodniach. Tyle wystarczyło, aby Castellano zdobył zaufanie większości więźniów, obalił odsiadujących wyroki bossów konkurencyjnych klanów, zjednał sobie prawie wszystkich strażników i zastraszył tych najbardziej opornych. Pierwszy bunt w bloku Salvatorego wybuchł zaledwie po kilku dniach jego obecności w Poggioreale. Drugi, który objął swym zasięgiem praktycznie całe więzienie, tydzień później. Po całym zdarzeniu naczelnik był na skraju wytrzymałości, zupełnie jak bokser chwiejący się na nogach. Spektakularny nokaut nastąpił, gdy Salvatore po raz kolejny odwiedził jego biuro.
– Wiem, gdzie mieszkasz, gdzie pracuje twoja żona, do jakich szkół chodzą twoje dzieci… Nadal chcesz być królem tej dżungli? – zapytał, nie przejmując się obecnością dwóch strażników.
Esposito klapnął na krzesło bezsilny i poniżony, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Castellano wyszedł, nie odezwawszy się już choćby słowem.
Od tej pory Salvatore mógł korzystać z większości wygód, jakie przyszły mu do głowy. Używał telefonu komórkowego, dzięki czemu w dalszym ciągu nadzorował interesy w zarządzanym przez jego klan rejonie Secondigliano. Miał do dyspozycji osobną łazienkę i telewizor. Każdego ranka zarówno prasę, jak i filiżankę espresso przynosił mu jeden ze strażników. Mimo tych wszystkich przywilejów Salvatore wciąż nie miał tego, czego naprawdę chciał.
– Wydaj mi Polaka, a dam ci spokój – oznajmił któregoś razu podczas kolejnej wizyty w biurze Esposita.
Naczelnik był jednak nieugięty, a Castellano zamierzał pozostać w Poggioreale tak długo, aż uda mu się go złamać. Do tego czasu zza więziennych krat zarządzał swoim klanem jak dobrze działającym przedsiębiorstwem. Wiedział, że sukces, jaki osiągnął, nie byłby możliwy, gdyby nie jego ludzie. A otaczał się najlepszymi, najbardziej zaufanymi, których często przygarniał jeszcze jako małych chłopców, zagubionych, nierzadko osieroconych, pozostawionych na pastwę losu. Opiekował się nimi, jakby byli jego własnymi dziećmi, a oni traktowali go jak ojca.
Klan Castellano największe zyski czerpał z handlu narkotykami, haraczy, wymuszeń, produkcji podrabianych ciuchów największych światowych marek oraz z tak zwanego biznesu śmieciowego. Ten ostatni przynosił krocie, a Salvatore mógł go prowadzić dzięki swoim ludziom w ratuszu. Takie koneksje i wpływy były bezcenne, więc zazwyczaj Castellano zdobywał je siłą, przez szantaż i zastraszanie. W ten sposób jego fikcyjne firmy wygrywały na przestrzeni lat przetargi na wywóz śmieci warte miliony euro. Odpady, w tym również te toksyczne, zamiast być utylizowane, lądowały na nieużytkach i w wąwozach, zakopane zaledwie kilka metrów pod ziemią. Kiedy wolnej przestrzeni zaczęło brakować, ciężarówki wywoziły je w dalsze rejony Włoch, a nawet za granicę.
Mimo fizycznej nieobecności Salvatore wciąż starał się dbać o swoje interesy… choć te wyraźnie podupadły od czasu pojawienia się zjadliwego wirusa z chińskiego Wuhan. Ludzie zaczęli chorować, umierać, zamknięto ratusz i urzędy. Pandemia, uderzając w każdy rodzaj transportu, osłabiła, a z czasem odcięła większość szlaków przerzutowych. Castellano nie mógł eksportować odpadów ani podrabianej odzieży. Do Neapolu trafiały mniejsze ilości kokainy, a jej jakość pozostawiała wiele do życzenia. Z podobnymi problemami borykali się bossowie konkurencyjnych klanów camorry, ale w przeciwieństwie do nich Salvatore starał się zachować spokój. Wiedział bowiem, że znalezienie sposobu na wszystkie jego zmartwienia jest jedynie kwestią czasu.
Klan Castellano sprowadzał kokainę z Kolumbii, a dokładniej z departamentu Putumayo, skąd pochodziło pięćdziesiąt procent krajowej produkcji. Salvatore musiał więc, po pierwsze, sam zadbać o transport, a po drugie, przekonać kolumbijskich partyzantów, że kanał przerzutowy jest bezpieczny. Dlatego wysłał do Kolumbii Maurizia, swego starszego syna, jego żonę Felicię oraz Alessia, swoje najukochańsze „szczenię”, któremu zaoferował nie tylko schronienie i ojcowską miłość, ale również prawnicze wykształcenie. Wspomniana trójka wyruszyła do Putumayo z czymś na podobieństwo misji negocjacyjnej, mimo że kwestie logistyczne były dopiero w fazie wczesnych ustaleń. Castellano wiedział, że dużo ryzykuje, partyzanci byli nieprzewidywalni. Mogli na przykład zażądać, aby podstawił swój statek, a potem chcieć sprawdzić nowy kanał przerzutowy, ładując na niego trzy trumny, w których oprócz śladowych ilości białego proszku znajdowałyby się również ciała najbliższych mu osób. Ryzyko się opłaciło. W ten oto sposób Castellano zaczął najpierw przezwyciężać pandemiczny kryzys, a później dostrzegać, że chińska zaraza otwiera przed nim nowe biznesowe możliwości. Niedługo potem okazało się, że miała podarować mu również… wolność.
Wszystko za sprawą okólnika, który Departament Więziennictwa rozesłał do służb więziennych, zobowiązując dyrektorów i naczelników do niezwłocznego sporządzenia i dostarczenia sądom list osadzonych szczególnie narażonych na powikłania w przypadku zachorowania na COVID-19. W zestawieniach mieli być ujęci więźniowie zaawansowani wiekiem oraz ci, u których występowały choroby współistniejące. Naczelnicy zrobili, co im kazano. I wtedy stało się coś, czego absolutnie nikt się nie spodziewał. Sądy, doskonale zdając sobie sprawę, że więzienia są przepełnione, oraz nie mając planu przeniesienia osadzonych do szpitali więziennych, zdecydowały o zastosowaniu wobec nich aresztu domowego. Sprawa szybko dotarła do Alessia, który jeszcze tego samego dnia spotkał się z Espositem, aby zyskać absolutną pewność, że nazwisko jego ojca znajdzie się na liście. I tak, dzięki pandemii SARS-CoV-2, już niedługo Salvatore Castellano znów miał być wolnym człowiekiem i dołączyć do trzystu siedemdziesięciu pięciu groźnych przestępców, głównie mafijnych bossów i handlarzy narkotyków, w tym również objętych artykułem 41 bis, którzy opuszczą więzienne mury w całych Włoszech.
Alessio zagroził Espositowi, że jeśli nie wyda ojcu zabójcy Luigiego, zamordują jego córkę, przed tym nikt nie zdoła ich powstrzymać. Naczelnik w końcu pękł i obiecał wystawić Polaka na pewną śmierć. Aby odseparować Castellana od współwięźniów i zachować wszelkie pozory, Esposito przeniósł go do izolatki. Salvatore nie narzekał; czymże było tych kilka dni, kiedy już niebawem miał ugasić pragnienie zemsty i ponownie podziwiać błękitny, bezkresny horyzont morza z majaczącym w oddali Wezuwiuszem.
Pobrzękiwanie porcelany przywróciło go do rzeczywistości. Na początku myślał, że mu się wydawało, stracił bowiem poczucie czasu – w takim miejscu jak to nie było o to trudno – ale potem do jego nozdrzy dotarł zapach espresso. Zawsze, mimo upływu lat, był wyczulony na aromat świeżo zaparzonej dobrej kawy. Poprawił się na pryczy. Klucz zachrobotał w zamku i po chwili drzwi się otworzyły.
– Dzień dobry, don Salvatore – powiedział stojący w nich strażnik. Pracował w Poggioreale od niedawna, lecz szybko poznał panujące tu zasady i, co ważniejsze, potrafił się do nich dostosować. Castellano darzył chłopaka czymś na podobieństwo sympatii. – Pańska kawa i poranna prasa…
– Dziękuję – odparł Salvatore, sięgając po filiżankę i gazety. Upił łyk, jak tylko wartownik zniknął za drzwiami. Rzucił okiem na pierwsze strony dzienników. Tak jak mógł się spodziewać, na „jedynce” każdego z nich widniała twarz Federica Bernardino. Pasquale świetnie się spisał. Ten chłopak dobrze rokował i Salvatore wiedział, że szczeniak wyrośnie na posłusznego psa. Tytuły krzyczały: Arcybiskup Neapolu zabity przez mafię, Camorra ucisza patriarchę Neapolu, Krew Bernardina przelana w kaplicy Skarbu Świętego Januarego. Salvatore otworzył „Echi di Napoli” i zaczął czytać, uśmiechając się pod nosem. Autor artykułu, niejaki Angelo Licavoli, przekonywał, że to właśnie tę tragedię zwiastował brak cudu krwi Świętego Januarego. Przypomniał, że patriarcha przed kilkoma miesiącami, zaraz po otrzymaniu nominacji od papieża Franciszka, deklarował chęć wypowiedzenia wojny mafii, która trawiła Neapol niczym podstępny rak.
Salvatore raz jeszcze zerknął na nazwisko autora tekstu. Angelo Licavoli. Nie pierwszy raz czytał artykuł wychodzący spod jego pióra i dzieciak zaczynał działać mu na nerwy. Westchnął głęboko, a potem zasępił się, ponownie spoglądając w więzienne okno. Pomyślał o Luigim, najmłodszym synu, z którego stratą nie mógł się pogodzić. Czasami trudno mu było uwierzyć, jak bardzo on i Maurizio różnili się od siebie. Pozbawiony ambicji, żyjący z dnia na dzień, tkwiący w szponach nałogu narkotykowego snuł się po ich wielkim domu jak żywy trup. Ojcowskie serce Castellana krwawiło wtedy i krwawi teraz na samo wspomnienie. Kokaina służyła do zarabiania pieniędzy, a nie do zatracania w niej własnego życia. Zawsze starał się wpoić tę prostą zasadę swoim chłopcom i o ile Maurizio szybko ją pojął, o tyle Luigiemu nigdy to się nie udało. I kiedy w końcu stoczył się zupełnie, Salvatore robił wszystko, aby mu pomóc, sprowadzić na właściwą drogę, lecz jego starania zawsze kończyły się porażką.
W końcu pogodził się z myślą, że jego syn nigdy nie stanie na nogi, że już zawsze będzie odszczepieńcem, przynoszącym rodzinie wstyd i hańbę. Pozwolił mu zostać w domu, w którym nadal niczego mu nie brakowało, nie było w nim jednak miejsca na narkotyki.
Odcięty od wszelkich funduszy Luigi zdecydował się pewnego dnia na rozpaczliwy krok. Wskoczył na motor i pojechał na jeden z rewirów Secondigliano, w którym handlowali ludzie jego ojca. Zażądał porcji narkotyków, a kiedy odmówili, zabił dwóch z nich i odjechał. Tej samej nocy Maurizio i Alessio znaleźli go na wpół przytomnego, leżącego w jakimś zapaskudzonym graffiti pustostanie. Gdy przywieźli go do domu, Salvatore kazał im go rozebrać, wykąpać i położyć do łóżka. Beatrice czuwała przy synu przez większość czasu. Pozwolił jej na to, wiedział bowiem, że to ostatnia noc, jaką Luigi spędza pod ich dachem.
– Ubieraj się – powiedział bezceremonialnie, stając w progu pokoju syna następnego ranka.
Kiedy później cała trójka – Salvatore, Beatrice i Luigi – schodziła po krętych schodach, Beatrice zawodziła u boku męża. W prawdziwą histerię wpadła jednak dopiero, kiedy Salvatore otworzył drzwi na oścież.
– Od dzisiaj radzisz sobie sam. Nie ma dla ciebie miejsca w tym domu.
Luigi nie przepraszał, nie płakał, nie prosił o jeszcze jedną szansę. Robiła to za niego jego matka.
– Salvatore, błagam cię…
Luigi zdążył spojrzeć na Beatrice po raz ostatni, zanim zatrzasnęły się za nim drzwi domu. Nie zobaczyli się nigdy więcej. Do Castellana dotarła wieść, że Luigi trafił do jednego z ośrodków dla narkomanów wspieranych przez archidiecezję Neapolu. To zazwyczaj on zbierał chłopców z ulicy, oferując im drugie życie, tymczasem teraz ktoś podniósł z niej jego syna, któremu on nie był w stanie pomóc. Media szybko się o tym dowiedziały, a arcybiskup Federico Bernardino bardzo chętnie opowiadał, jak to Kościół pomaga każdej zabłąkanej owieczce, nawet tej pochodzącej z klanu Castellano. Dla Salvatorego była to wielka plama na honorze. Jego duma nie ucierpiała jednak tak bardzo jak ojcowskie serce, kiedy dowiedział się o śmierci Luigiego. Chłopak wymknął się nocą z sali i włamał do pokoju pielęgniarek, kradnąc wszystkie leki, które mu wpadły w ręce. Uciekł ponownie i trafił w ręce Polaka, a ten strzelił mu między oczy.
Gorzała odtąd w Salvatorem potrzeba zemsty. Poprzysiągł sobie, że dopadnie zabójcę swojego syna oraz odpowiedzialnego za jego śmierć Bernardina. Arcybiskup był już martwy, Polak w jakiś niewytłumaczalny sposób dwukrotnie zdołał wymknąć się śmierci.
W oczach Salvatorego zaperliły się łzy. Otarł je, powracając do rzeczywistości, i rozprostował gazetę, która spoczywała mu na kolanach. Wrócił do lektury artykułu. Omiótł jeszcze wzrokiem kilka kolejnych wersów, a potem przeczytał ostatnią linijkę tekstu, na końcu którego Angelo Licavoli zdecydował się postawić retoryczne pytanie, najpewniej skierowane do rządu: Naprawdę w obliczu ostatnich wydarzeń macie zamiar wypuścić na ulicę tych wszystkich zbrodniarzy?
Pod spodem zamieszczono również komentarze, w tym między innymi burmistrza Neapolu, Gianluki Rossiego: To najbardziej bezczelna zbrodnia w historii tego miasta. To policzek wymierzony w twarz Neapolu, to policzek wymierzony w twarz nas wszystkich. Śmierć Bernardina nie pozostanie niepomszczona.
Wychodzą groźni przestępcy. To szaleństwo i narodowy wstyd – skomentował z kolei jeden z radnych Neapolu. – To brak szacunku dla ludzi, urzędów, dziennikarzy, policjantów, ofiar mafii.
To hipokryzja i obraza dla wszystkich zmarłych z powodu COVID-19. – Swego wzburzenia nie krył także przewodniczący Parlamentarnej Komisji Antymafijnej, Claudio Provenzano. – Kolejnym dowodem na to, że Ministerstwo sobie nie radzi, jest wypuszczanie niebezpiecznych mafiosów z więzienia. Nie trafiają do mnie argumenty, że zwolnienia to wynik autonomicznych i niezależnych decyzji sędziów. Spójrzmy prawdzie w oczy, resort uległ naciskom organizacji przestępczych.
Salvatore, odłożywszy gazetę, upił ostatni łyk kawy, która zdążyła już ostygnąć. Odstawił filiżankę na spodek akurat w momencie, w którym rozległo się przeraźliwe wycie syren.6
Dzwonek zadzwonił nad głową Angela Licavolego, kiedy wchodził do znajdującego się przy via delle Zite sklepu z owocami morza. Na zewnątrz było prawie trzydzieści stopni, więc przekraczając próg klimatyzowanego pomieszczenia, poczuł przyjemny chłód. W Forcelli, dzielnicy, w której mieszkał, podobnych przybytków było sporo, ale Edoardo Magaddino, właściciel Frutti di Mare, zawsze oferował świeże produkty. Poza tym jego sklepik znajdował się niecałe pięć minut spacerem od domu Angela.
Dziennikarz nie przepadał za owocami morza, w przeciwieństwie do Patrizii, jego narzeczonej, która wręcz je ubóstwiała, i od czasu, kiedy zaszła w ciążę, był częstym klientem Edoarda. Czasami nie mógł wręcz uwierzyć, że taka drobna osóbka jest w stanie pochłaniać takie ilości krewetek i kalmarów.
– Dzień dobry, Edoardo – przywitał się, zamykając za sobą drzwi. Edoardo jak zwykle stał pochylony za witryną lodówki, przekładając z miejsca na miejsce wyroby. Na jego widok uśmiechnął się szeroko, zdjął z dłoni foliowe rękawiczki, wytarł ręce w fartuch i nasunął na twarz maseczkę higieniczną. Sklepikarze, fryzjerzy, restauratorzy i inni pracujący w usługach w sposób szczególny musieli przestrzegać przepisów sanitarnych.
– Cześć, Angelo! Jak się czuje Patrizia?
Edoardo Magaddino dobijał siedemdziesiątki, był postawnym, choć nieco już zgarbionym mężczyzną.
– Dobrze, dziękuję. Czyta książki, ogląda telewizję, je, śpi i tak w kółko…
– No i tak powinno być, nie pozwól jej się przemęczać. A jak jej apetyt?
– W tej kwestii nic się nie zmienia. Pewnego dnia przyjdę do ciebie po małego wieloryba.
Edoardo zaśmiał się radośnie. Angela ucieszył ten fakt, ostatnimi czasy nie mógł się bowiem oprzeć wrażeniu, że Magaddino jest trochę jakby przygaszony. Pewnie także sklepikarzowi koronawirus dał się nieźle we znaki.
Czasami Angelo zastanawiał się, w jaki sposób udawało mu się przetrwać. Każdego dnia zamykały się kolejne sklepy, butiki i kioski. Wiedział, że Frutti di Mare jest jedynym źródłem utrzymania rodziny Edoarda. Do tego, tak jak wszyscy w okolicy, sklepikarz musiał regularnie płacić „podatek” mafii.
– Czytałem twój artykuł. – Edoardo zmienił nagle temat, marszcząc brwi. Pakując kalmary do reklamówki, zerknął przez ramię. Angelo dostrzegł leżący na ladzie egzemplarz „Echi di Napoli”. – Wreszcie cię docenili, dostałeś pierwszą stronę.
– Nieźle, co? – rozpromienił się Angelo, ale spoważniał, jak tylko ponownie spojrzał w oczy Magaddina.
– No nie wiem, chłopaku, obyś sobie biedy nie napytał. Stąpasz po grząskim gruncie.
– Jeżeli nadal będę pisał o pandemii i o tym, że Napoli zagrało kolejny mecz bez kibiców, to oszaleję, zresztą pewnie naczelny i tak nie zechce tego wydrukować. Poza tym obaj wiemy, że to klan Castellano załatwił Bernardina.
– Być może. – Edoardo podał mu torbę. Angelo sięgnął do kieszeni po pieniądze, ale zastygł na widok wielkiej dłoni mężczyzny. – Na koszt firmy. Przekaż Patrizii serdeczne pozdrowienia.
– Ale nie ma mowy, Edoardo, wszystkim jest teraz ciężko…
– Nie dyskutuj ze mną. Zapłacisz następnym razem, powiedzmy, że to taki bonus dla stałych klientów.
– Dziękuję, Edoardo, bardzo miło z twojej strony.
– Nie ma za co, ale proszę cię, poszukaj sobie innych tematów, dobra? Odpowiadasz teraz nie tylko za siebie, ale za Patrizię i wasze dziecko.
Licavoli już miał coś odpowiedzieć, ale sprzedawca wyjrzał nagle przez witrynowe okno, jakby dostrzegł po drugiej stronie ulicy coś szczególnie interesującego. Wyraźnie podenerwowany sięgnął po gazetę, chowając ją pod ladę. Chwilę potem Angelo ponownie usłyszał charakterystyczny dźwięk dzwonka. Chłopak, który wszedł do środka, niósł kilka plastikowych skrzynek wypełnionych lodem i owocami morza. Miał wytatuowane obie ręce, kolczyk w nosie, starannie przycięty zarost i fryzurę na tak zwanego samuraja. Posłał Angelowi beznamiętne spojrzenie, a potem zniknął na zapleczu. Dziennikarz widział go pierwszy raz w życiu, tymczasem wyglądało na to, że „samuraj” pracuje dla Edoarda. Trudno było mu w to uwierzyć, bo ze względu na oszczędności Magaddino nigdy nikogo nie zatrudniał. W prowadzeniu interesu czasami pomagali mu synowie i zięć. Edoardo nie miał też zwyczaju wpuszczania na zaplecze dostawców, dla niego to miejsce było jak świątynia. Może coś się jednak w tej kwestii zmieniło?, pomyślał Licavoli. Jakkolwiek było, ten typ spod ciemnej gwiazdy mu się nie podobał.
– Lepiej już idź – przywołał go do rzeczywistości głos Edoarda. – Patrizia pewnie nie może się doczekać obiadu, a pamiętaj, że kobieta głodna to kobieta zła i o figlach możesz zapomnieć.
Sklepikarz znowu się zaśmiał, jednak w odczuciu Angela tym razem zrobił to wyjątkowo nienaturalnie. Mimo to chłopak skinął głową i ruszył w kierunku wyjścia.
– Raz jeszcze dziękuję za…
– Nie ma sprawy. Zmykaj.
Wyszedłszy na rozgrzaną słońcem via delle Zite, ponownie spojrzał w witrynowe okno. Samuraj wynurzył się z kanciapy, a potem podszedł do Edoarda, żywo gestykulując. Magaddino pokręcił głową, jakby niezadowolony z tego, co przed chwilą usłyszał. Gdy Angelo napotkał spojrzenie nieznajomego, przyspieszył kroku. Przeszedł na drugą stronę ulicy, znikając w wąwozie bliźniaczo podobnych, obdartych kamienic. Z fasad we wszystkich odcieniach szarości odpadał tynk, niczym skóra z kościstej twarzy trupa. Na parterze większości z nich funkcjonowały lokale usługowe, różnego rodzaju magazyny, a dopiero nad nimi jak półki skalne wyrastały balkony, na których powiewało pranie. Angelo mijał stragany z ubraniami, owocami i przechodniów, którzy nie zaszczycali ich chociażby krótkim spojrzeniem. Wreszcie przeszedł między budynkami i znalazł się na via Giudecca Vecchia. Myślał o Edoardzie, o tym, co powiedział i jak zareagował, kiedy w sklepie pojawił się ten chłopak. Nie chciał się zadręczać, ale miał złe przeczucia. Dla poprawy nastroju przywołał w pamięci widok śpiącej Patrizii. Chciał kupić dla niej jeszcze świeże pieczywo, trochę warzyw i owoców. Jego stałym punktem wizyt oprócz Frutti di Mare były znajdujące się nieopodal piekarnia i warzywniak. Skręcił za róg i natychmiast zwolnił kroku. Dwóch chłopaków ze złotymi łańcuchami na szyjach wnosiło do piekarni skrzynki z bułkami. Angelo zerknął w stronę warzywniaka. Tam sytuacja wyglądała podobnie, jedynie zawartość skrzynek była inna. Dziennikarz przystanął, zastanawiając się, co robić. Nie miał ochoty na kolejne spotkanie z typami pokroju samuraja. Zerknął na trzymaną w ręku torbę. Edoardo zapakował do niej co prawda kruszony lód, ale kalmary jak najszybciej powinny trafić do garnka albo zamrażarki. Postanowił, że po owoce i pieczywo wyskoczy trochę później. Najdyskretniej, jak potrafił, pstryknął zdjęcie pracującym nastolatkom. Angelo wiedział, kim byli. Młodymi kamorystami, a skoro tak, to działali z polecenia Salvatorego Castellana, a raczej – od czasu, kiedy ten siedział w więzieniu – jego syna Maurizia Castellana i Alessia Lombarda, będącego prawą reką bossa. Jako niespokrewniony z nim członek klanu zajmował jedną z najwyższych pozycji w hierarchii. Ta część Forcelli należała do nich. Angelo słyszał, że restauratorzy, sklepikarze, właściciele barów i innych małych biznesów, którzy z powodu trwającej pandemii nie byli w stanie płacić klanom haraczy, mogli liczyć na wyrozumiałość ich bossów. Ta była jednak iluzoryczna. W rzeczywistości grupy przestępcze stosowały tak zwaną zasadę kowala, co oznaczało, że wiedziały, kiedy się powstrzymać i kiedy uderzyć. Oferowały przedsiębiorcom pożyczki, a ci, stojąc na krawędzi bankructwa, nie mieli innego wyjścia, jak tylko z nich skorzystać. Zdawali sobie jednak doskonale sprawę, że przyjdzie im spłacić dług z nawiązką. Nie spodziewali się jednak tego, co miało nastąpić później. Klany przydzielały im kogoś do pomocy, po czasie żądając, aby zatrudnili tych ludzi na stałe. Wreszcie osoby te zaczynały wydawać polecenia, wtrącać się w działalność, reorganizować firmę, a sam przedsiębiorca stawał się jedynie prestanome, słupem mafii, która wykorzystywała jego kontakty z bankami i przejmowała księgowość.
Angelo ruszył w kierunku domu, układając w głowie pierwsze zdania nowego artykułu, który zamierzał napisać. Kilka chwil później znalazł się na via Ottavio Tupputi, to tu mieszkał. Wąska uliczka nie różniła się niczym od setek jej podobnych, wkomponowanych pomiędzy pokryte bohomazami budynki kamienic, pod którymi parkowały małe auta i najróżniejszej maści skutery. Żałosnego widoku okolicy nie były w stanie odmienić doniczkowe kwiaty powystawiane tu i ówdzie. Gdy Angelo skręcał w bramę, ujrzał chłopca grającego w piłkę. Spotykał go niemal codziennie. Nie znał jego rodziców, ale z tego, jak Tiziano chodził ubrany, mógł wnioskować, że w ich domu się nie przelewało. Dzisiaj malec miał na sobie koszulkę z napisem „SSC Napoli”, ale nie jedną z tych, które można było kupić na straganach, tylko zwykły niebieski T-shirt z własnoręcznie napisaną przez niego nazwą ulubionej drużyny. Angelo wiedział, że na plecach chłopca widnieje nazwisko Maradony.
– Cześć, Angelo! – przywitał się chłopiec.
– Cześć, Tiziano!
Takie dzieciaki jak Tiziano, pochodzące z biednych rodzin, pozbawione edukacji, perspektyw, zazwyczaj miały przed sobą dwie drogi: jedna wiodła ku uczciwej, lecz ciężkiej fizycznej pracy za grosze, a druga wprost w objęcia mafii od dziesiątek lat werbującej młodych chłopców, gdzie nazywano ich najpierw muschilli, czyli muszkami, a potem młodymi camorristami. W Neapolu wszyscy, w mniejszym lub większym stopniu, musieli się z nią zetknąć, camorra była jak wirus, który właśnie paraliżował świat. Między nim a camorrą jednak istniała jedna podstawowa różnica. Na SARS-CoV-2 wynaleziono szczepionkę, a do walki z przestępczymi organizacjami Neapolu nie mieli odpowiedniej broni. Przed spotkaniem z nimi nie mogły uchronić ani pozycja, ani pieniądze, wręcz przeciwnie – jeśli posiadało się jedno bądź drugie, mafiosi już stali u twych drzwi.
Spoglądając na znikającego za rogiem Tiziana, Angelo pomyślał, że nawet boski Diego, który trafił do SSC Napoli w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym roku, był pod ich wpływem. Angelo kiedyś napisał o tym w swoim artykule i posypały się na niego gromy. Wiedział jednak, że jeśli chce zaistnieć, być docenionym i przede wszystkim dobrze opłacanym dziennikarzem, to musi poruszać kontrowersyjne tematy, łamać schematy, zerwać z polityczną poprawnością, wtykać kij w mrowisko, a nawet w tyłek Maradony, samego papieża czy Salvatorego Castallana. W przypadku tego ostatniego opłaciło się, bo po raz pierwszy trafił na „jedynkę” gazety i dostał premię, za którą zamierzał kupić wyprawkę dla swojego nienarodzonego dziecka.
Angelo zerknął na torbę z kalmarami, westchnął ciężko i zniknął w bramie. Do mieszkania wszedł najciszej, jak potrafił. O tej porze Patrizia zazwyczaj jeszcze spała. Przekraczając próg kawalerki, poczuł, że w środku jest zdecydowanie za gorąco. Cholera, pewnie znów nawaliła klimatyzacja, pomyślał. Szykował się kolejny wydatek. Przeszedł do mikroskopijnej kuchni i włożył kalmary do lodówki. Zajrzał do pokoju. Patrizia zupełnie się odkryła, skotłowana kołdra leżała u jej stóp, czarne jak smoła włosy rozsypały się na poduszce, plecy lśniły od potu. Boże, jak on kochał tę kobietę. Czasami zastanawiał się, dlaczego z nim jest. Rozejrzał się po ciasnym pomieszczeniu. Łóżko, niewielka szafa, komoda i wciśnięte w róg biurko, na którym leżał jego laptop. Zasługiwała na więcej niż to.
Usiadł przy biurku, uruchomił edytor tekstu i przez chwilę wpatrywał się w migający kursor. Wreszcie wystukał tytuł artykułu: Klan Castellano przejmuje lokalne biznesy.