Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Proces diabła - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 października 2015
Ebook
28,00 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
28,00

Proces diabła - ebook

Wstrząsający thriller ukazujący mroczną stronę ludzkiego umysłu.

Morderca zwany Rzeźnikiem Niewiniątek kilka lat temu siał terror na ulicach Krakowa. Sprawił, że ulice opustoszały, a dziewczyny bały się zostawać same w domach. Rozpętał chaos, który uczynił go sławnym na całą Polskę. Ujęty przez policję i skazany na dożywocie, został zabity przez współwięźnia. Teraz jest tylko miejską legendą, mrocznym wspomnieniem, opowieścią służącą ku przestrodze dla nieostrożnych młodych kobiet. Tak uważają wszyscy oprócz mnie… Tylko ja wiem, że Rzeźnik Niewiniątek nigdy nie został złapany, żyje i ma się całkiem dobrze. Widzę jego twarz za każdym razem, gdy spojrzę w lustro. Od kilku lat moja niezwykła potrzeba przegrywa ze strachem przed popełnieniem błędu. Żeby uciszyć mroczne myśli,  skupiam się na budowaniu adwokackiej kariery. W Krakowie i okolicach dochodzi do serii rytualnych mordów na prostytutkach. Policja po długich poszukiwaniach w końcu aresztuje podejrzanego. Jestem coraz lepszym prawnikiem, dlatego wkrótce będę miał okazję poznać osobiście Rozpruwacza z Krakowa jako jego obrońca. Wraz z nim w moje życie wpisze się Ona, wywołując mroczną arię pobudzającą najskrytsze pragnienia.

Wejdź do mojego świata, spróbuj zrozumieć żądze, które każą mi zabijać i przekonaj się, że prawdziwe zło ma tylko jedno oblicze… Ludzkie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7785-821-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Wolnym krokiem przemierzam krakowskie uliczki otaczające Rynek Główny. Mijam tłumy ludzi. Jak zwykle w ciepły piątkowy wieczór masa turystów, studentów i rodowitych krakusów wychodzi korzystać z uroków życia.

Przystaję, żeby odpalić papierosa. Zawieszam wzrok na atrakcyjnej blondynce idącej z naprzeciwka. Odpowiada mi zalotnym uśmiechem. Gdybym chciał, mógłbym zaprosić ją na kawę w ogródku piwnym, później na kolację do najdroższej restauracji na rynku, kupić butelkę wina i zaproponować kontynuację wieczoru w moim mieszkaniu na Salwatorze. Zgodziłaby się z radością. Jestem przystojnym dwudziestosiedmiolatkiem, mam penthouse na ostatnim piętrze, BMW M3 w garażu i zaczynam pracę w jednej z najlepszych kancelarii prawniczych w mieście. Atrakcyjne blondynki mi nie odmawiają. Spełniam ich wszystkie wymagania, niestety, one nie spełniają moich.

Na mojej twarzy pojawia się tylko wyćwiczony uśmiech i idę dalej. Innym razem, mała — myślę, zatrzymując się sto metrów przed bocznym wejściem do bazyliki Mariackiej. Stoi tam grupa dwudziestu, może trzydziestu osób. W większości młodszych ode mnie. Jest to ostatnie miejsce, w którym powinienem być, ale nie potrafię oprzeć się pokusie. Muszę, choćby z daleka, zobaczyć to na własne oczy. Dziś jest piętnasty czerwca, kolejna rocznica skazania seryjnego mordercy zwanego Rzeźnikiem Niewiniątek. Ludzie przed wejściem to jego rodzina, znajomi lub jacyś chorzy fanatycy. Czuwanie zorganizowali rodzice mordercy, sam dowiedziałem się o tym od mojej koleżanki — alkoholiczki. Podobno od dwóch lat błagali Kościół, żeby zezwolił na mszę w intencji spokoju duszy ich syna. Za każdym razem dostawali odpowiedź odmowną. Dopiero po kilku latach próśb kler zgodził się na grupowe czuwanie ze świeczkami, różańcami, obrazkami i innymi dziwnymi relikwiami niemogącymi już nic zmienić. W dodatku zorganizował je w piątkowy wieczór, aby mieć pewność, że większość prawdziwych fanów Rzeźnika Niewiniątek — ludzi, których fascynują jego czyny — będzie pochłonięta własnymi przyjemnościami i nie pofatyguje się pod bazylikę. Duchowni mieli rację. Biorąc pod uwagę, że czynami człowieka, który z niezwykłą brutalnością zamordował siedem atrakcyjnych studentek, interesowała się cała Polska, trzydziestu uczestników to niezwykle skromna liczba. Inna sprawa, że nikt tego nie nagłaśniał i tylko w drodze wyjątku pewne kręgi dowiedziały się o czuwaniu.

Z bezpiecznej odległości obserwuję ludzi czekających, aż duchowny otworzy im drzwi. Nie ma wśród nich rodziców — prawdopodobnie czekają w środku lub regulują rachunek za kościelną usługę. Ci, którzy stoją na zewnątrz, wyglądają na podekscytowanych. Kilkoro trzyma małe karteczki z narysowanym symbolem Chaosu. Chcą w ten sposób upamiętnić znak zostawiany przez mordercę na miejscach zbrodni. Oni raczej nie zostaną wpuszczeni do bazyliki.

Większość trzyma zdjęcie przedstawiające młodego, uśmiechniętego chłopaka o czarnych kręconych włosach. Zdjęcie Tomasza Rogowskiego skazanego za czyny Rzeźnika Niewiniątek. Rogowski stał się miejską legendą. Jego osiągnięcia przeszły do historii kryminalistyki. Skazany na dożywocie, nigdy nie przyznał się do winy, uparcie twierdził, że nikogo nie zabił, choć dowody obciążające go były niepodważalne. Po skazaniu został zabity przez współwięźnia, dzień przed przenosinami do pojedynczej celi.

Plotki mówią, że maczał w tym palce komendant Kubiak, którego córka była ostatnią ofiarą Rzeźnika Niewiniątek. Kubiak publicznie przysiągł złapać zabójcę. Złapał, ale nie zrobił tego dzięki swojemu zmysłowi detektywa. Rzeźnik Niewiniątek nigdy nie popełniał błędów. Obserwował ofiarę, szukał jej najsłabszych punktów, wchodził do jej domu lub mieszkania i patroszył żywcem. Siał postrach wśród krakowskich studentek. Kubiak nie miał zielonego pojęcia, kto jest zabójcą. Choć korzystał z pomocy najlepszych śledczych w Polsce, nie zbliżył się do niego nawet na krok. Tomasz Rogowski został wskazany przez świadka. Jego tożsamość, obiekt pożądania wszystkich mediów, wciąż pozostaje anonimowa. Zna ją tylko kilkudziesięciu uczestników procesu Rzeźnika Niewiniątek, ale każdy podpisał przysięgę milczenia. Świadek może ujawnić się tylko sam.

Ludzie czekający przed wejściem do kościoła liczą, że kiedyś to zrobi. W przeciwieństwie do nich bardzo dobrze znam tożsamość świadka. Oprócz tego znam też każdy, nawet najdrobniejszy szczegół jego nieprzyzwoicie seksownego ciała. Wiem, jakie miał plany na przyszłość, marzenia, upodobania, jaka jest ulubiona potrawa świadka, a nawet jaką lubi nosić bieliznę. Ze mną świadek Julia Merk przeżyła najlepsze i najgorsze chwile swojego życia. Przeze mnie poznała Tomasza Rogowskiego, rzuciła mnie dla niego i spotykała się z nim tak długo, aż w końcu skojarzyła podstawione fakty i wydała go.

Rogowski był moim dilerem. Handlując kokainą, dorabiał do studiów. Naiwni uczestnicy czuwania nie mają pojęcia o niczym. Nie wiedzą, że Julia Merk nigdy się nie ujawni. W noc po skazaniu Rogowskiego, gdy pijana spała na mojej kanapie, wstrzyknąłem jej uzależniającą dawkę heroiny. Jest święcie przekonana, że to Rogowski szprycował ją narkotykiem, jeszcze zanim go wydała. Teraz leczy niechciany nałóg w różnych klinikach i podobno jej to nie wychodzi. Nie rozmawiałem z nią od trzech lat i chcę, żeby tak pozostało.

Drzwi bazyliki otwierają się. Chętni na czuwanie wchodzą do środka. Wśród nich dostrzegam kilka szczupłych, długowłosych brunetek. Ich widok sprawia, że po plecach przechodzą mi przyjemne dreszcze. Rzeźnik Niewiniątek polował tylko na brunetki, ale dziewczyny pod kościołem czują się całkowicie bezpieczne. Kilka lat temu nie chodziły tak spokojnie po ulicach. Teraz, kiedy koszmar minął, mogą do woli randkować, odwiedzać kluby, chodzić na czuwania i bez obaw wracać samotnie do domów. Ale nie mają pojęcia, że Rzeźnik Niewiniątek żyje, ma się dobrze i stoi sto metrów dalej.

Uśmiecham się na myśl o tym, odpalam kolejnego papierosa i odchodzę spod bazyliki Mariackiej. Idę do samochodu. Po drodze kolejna blondynka próbuje zaczepić mnie swoim uśmiechem. Ignoruję ją. Tę noc chcę spędzić, mając za towarzystwo jedynie kokainę, piwo i wspomnienia. Wspomnienia pełne bólu, wstydu, cierpienia i w efekcie narodziny potwornych żądz, przez które dokonałem wielkiego dzieła. Tomasz Rogowski stał się Rzeźnikiem Niewiniątek, bo ja tak chciałem. Odpowiedział za moje zbrodnie. Choć minęły trzy lata, wciąż dokładnie pamiętam, dlaczego je popełniłem. Klara, imię wyryte w mojej pamięci na wieczność niczym płaskorzeźba w kamieniu, nie pozwala mi zapomnieć. Przez nią stałem się diabłem w ludzkiej skórze, dzięki Rogowskiemu wciąż cieszę się spokojnym snem w raju.

* * *

Szła jedną z nieoświetlonych ulic podkrakowskiej Wieliczki. Ciepły wiosenny wiatr w połączeniu z szumem drzew działał na nią kojąco. W okolicy znajdowało się kilka niewielkich domków z początku lat dziewięćdziesiątych. Większość wynajmowali lub spłacali pracownicy pobliskiej kopalni soli. Ale nie wszystkie. Ten, do którego zmierzała, z pozoru taki jak inne, szary i przeciętny, był jej miejscem pracy.

Pewnym krokiem szła na swoją zmianę w agencji towarzyskiej. Zaczynała o trzeciej nad ranem. Miała na sobie szary, sięgający kostek prochowiec, pod którym ukrywała strój roboczy — czerwony lateksowy kostium z wycięciami na sutki i pończochy. Na nogach lśniły szpilki. Magda — tak miała na imię. Dwudziestotrzyletnia wychowanka domu dziecka, bez stałej pracy, wykształcenie podstawowe. Nie miała przed sobą świetnych perspektyw, dlatego zdecydowała się chwycić ostatniej deski ratunku, dzięki której mogła zarobić na coś więcej niż rachunki. Została dziwką.

Wiedział o tym. Obserwował ją od dłuższego czasu. Jego uwagę przykuły jej długie nogi, średniej długości blond loki i spojrzenie zranionego pisklęcia. Czekał bardzo długo, stał się niewidzialnym towarzyszem jej życia. Przyglądał się jej tygodniami, snując najskrytsze wizje. Mimo jej niewątpliwych walorów brzydził się nią. Podobnie jak wszystkimi innymi. Przyprawiały go o mdłości, a jednocześnie nie pozwalały przejść obojętnie.

Magda będzie jego kolejnym grzechem. Zmierzała pewnym krokiem do jaskini, w której musiała spełniać zachcianki podnieconych i nieznających granic fantazji żonatych pracowników kopalni soli. Dzisiaj jej męki dobiegną końca. Ulica, na której zaczynała swą karierę, stanie się jej grobem. Od celu dzieliło ją jakieś osiemset metrów i jeden zakręt w połowie ciemnej drogi.

Latarnie od dawna nie działały. Stał za właściwym zakrętem. Czekał na nią od piętnastu minut. Obserwował ją na tyle długo, żeby oszacować czas, jaki zajmuje jej dojście z mieszkania do miejsca pracy.

Dziś przestawał być jej obserwatorem. Nadeszła długo wyczekiwana pora działania. Czas wymierzenia kary i przypomnienia światu o sobie.

Nie zabijał. Nie był mordercą. Nikt tak go nie postrzegał, on sam też nie. Świat widział w nim potwora, krwiożerczą bestię, która zsyła na ziemię chaos. Ale on wiedział, że robi jedyną słuszną rzecz mogącą odkupić grzechy. Przede wszystkim robił to dla niej. Tylko z miłości do niej mógł zagłębić się w ciało tej obrzydliwej, z własnej woli sprzedającej swój najcenniejszy dar kobiety. Ona była całym jego światem i nic nie mogło ich rozdzielić. Choć jego życie już dawno stało się pasmem niekończących się sukcesów i obfitowało w szczęście, wciąż zależało mu tylko na niej. Myśli pobudzały go do działania. Podniecenie zmieszane ze strachem narastało z każdym centymetrem dzielącym go od Magdy. Mimo szumiących na wiosennym wietrze drzew słyszał jej kroki. Stukot obcasów o chodnik. W końcu spełni się to, na co czekał długie pięć miesięcy. Potem powinien nastąpić spokój.

Odchylił długi, sięgający niemal ziemi, czarny zamszowy płaszcz. Pod nim miał schowany w pochwie miecz samurajski. Prawdziwy rarytas. Na twarz założył czarną maskę z wycięciem na oczy. Głowę przykrył czarnym kapeluszem z czerwonym podbiciem. W prawej dłoni trzymał niewielką czarną, skórzaną teczkę. Schował w niej narzędzia swojej pracy. Lewą dłonią sięgnął pod płaszcz. Chwycił za rękojeść miecza. Serce od dawna biło mocno, ale gdy poczuł przez rękawiczkę chłodną stal, uderzenia potężnego mięśnia sercowego gwałtownie przyspieszyły. Już nie myślał o niej, pozostała gdzieś w zakamarkach jego głowy, bezpieczna. Myślał o oczyszczeniu.

Magda była o krok. Czuł w powietrzu zapach jej tanich perfum i olejków, które nakładała przed wyjściem do pracy i przed każdym kolejnym stosunkiem. Zawsze najpierw można było ją poczuć, dopiero potem zobaczyć. Nigdy nie mógł się do tego przyzwyczaić. Zapachy powodowały, że brzydził się nią jeszcze bardziej. Zakręciło mu się w głowie, strach opanowywał jego ciało. Musiał stać się panem jej losu. Zaraz miał poczuć pełnię władzy nad ludzkim życiem.

Ścisnął rękojeść miecza i ruszył do przodu. Uderzenia obcasów o asfalt stały się jeszcze głośniejsze. Dzieliły ich może dwa metry.

Postawił teczkę na ziemi. Użyje jej za chwilę.

Gdy zapachy i dźwięki zlały się w jedno, ruszył do ataku. Wyskoczył zza rogu z dłonią na rękojeści.

Była tuż przed nim. Zamierzał rozpocząć ten wyjątkowy proces od nowa, gdy nagle jej sylwetka zatrzymała się przed jego oczami. W tym samym momencie poczuł straszliwy ciężar na plecach. Na ułamek sekundy czas zatrzymał się w miejscu, jej postać stała sztywno niczym figura woskowa. Uderzenie. Kompletnie zaskoczony siłą ciągnącą go w dół, upadł przy wtórze pełnych przerażenia krzyków Magdy. Ekscytacja minęła, pojawiła się panika. Poczuł ból spowodowany zderzeniem z asfaltem. Chciał wstać, ale coś wciąż go przygniatało i zaczęło wbijać mu się w plecy. Już wiedział, że to nie coś. To człowiek klęczący mu na plecach. Poczuł piekący ból w okolicach lędźwi. Lewą rękę nadal miał zaciśniętą na rękojeści miecza, a prawą wyciągniętą przed siebie. Po chwili usłyszał charakterystyczne kliknięcie i poczuł coś metalowego wbijającego się w głowę, z której wcześniej, podczas upadku, spadł kapelusz. Napierało z całych sił i pachniało prochem. Jego nos nigdy się nie mylił, zawsze wyczuwał zapachy lepiej od innych. Metal i proch, wiedział, co to połączenie oznacza.

— A teraz wyciągnij grzecznie rączkę spod płaszcza, wyprostuj ją przed siebie i nie próbuj kombinować, bo naprawdę z miłą chęcią odstrzelę ci głowę. — Napierający na niego człowiek syknął niczym wąż.

Dźwięk wypowiedzianych słów zapowiadał nadciągającą katastrofę. Nie zastanawiał się długo. Głos brzmiał zbyt pewnie, by podejrzewać jego właściciela o blef. Szybko rozważył możliwości. Jego mózg zawsze pracował nad wyraz intensywnie. Teraz rejestrował tylko jedną opcję. Mówiła, że ten, kto trzymał pistolet przy jego głowie, nie żartuje i z przyjemnością pozbawi go życia.

Był w pułapce. Puścił rękojeść miecza i powoli wyciągnął rękę.

— Szkoda, że czegoś nie spróbowałeś. Jesteś aresztowany — usłyszał.

Dźwięk tych słów brzmiał niczym wyrok. Wiedział, że wpadł w kłopoty. Wiedział, że mogło tak się stać. Brał to pod uwagę, ale nie sądził, że naprawdę nastąpi. Pocieszał się w duchu. Myślał o niej, to dodawało mu sił. Zawsze tak było i teraz będzie podobnie. Był o tym przekonany. Liczyła się tylko ona. A ona była bezpieczna.1

Ludziom często się wydaje, że stagnacja to coś negatywnego. Okres, w którym każdy poprzedni dzień zlewa się z następnym i kolejnym. W ten sposób mijają tygodnie, miesiące, niekiedy nawet lata. Tak kształtuje się codzienność milionów osobników żyjących na całym świecie. Szara, nudna i do bólu przewidywalna. Praca, dom, leniwe wieczory spędzane na kanapie, kilkugodzinny sen. A potem powtórka wszystkiego. Koło toczy się dzień w dzień, a jedynym, co może je zatrzymać, wydaje się śmierć. Tym, co trzyma wtedy przy życiu, jest nadzieja. I wiara, że pewnego dnia w jakiś magiczny sposób odmieni się los i że znów wydarzy się coś niesamowitego. Coś, co zmieni bieg rzeczy, zaleje szarość paletą barw.

Mnie nuda wcześniej nie groziła. Nie dopadała mnie rutyna, brak ekscytacji czy uczucie znużenia. Dni nigdy nie powtarzały się w kółko z taką samą przemijalnością. Nie obawiałem się stagnacji. Wcześniej jej nie znałem. Kiedyś towarzyszyły mi ból i paniczny strach. Później do głosu doszły żądze i pragnienia, które uczyniły mnie kimś więcej, wywoływały przerażenie w ostatnich chwilach cudzych żyć, pozwalając zapomnieć o własnych słabościach. Kończyłem egzystencje nierzadko wypełnione stagnacją. Zawsze, w każdym stanie, w jakim się znajdowałem, adrenalina doładowywała moje serce, sprawiając, że nie mogłem narzekać na nudę.

Gdy wreszcie i mnie dopadła stagnacja, z miejsca stała się moją nową, ulubioną używką. Zaciągałem się nią od prawie trzech lat i nie zamierzałem przestawać. Nuda potrafi być wspaniała. Delektuję się każdym kolejnym dniem, przekonany, że nikt mnie nie ściga. Czas przemija w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa. Nigdy nie sądziłem, że pokocham tę przyjemną przemijalność. Wciąż realizuję skrupulatnie plany dotyczące mojej przyszłości, a od pewnego momentu przeszłość stała się jedynie dumnym, nostalgicznym wspomnieniem. Wciąż jestem świadom, jakie piekło rozpętałem, i nadal potrafię czerpać przyjemność, myśląc o tym, czasem nawet tęsknić. W końcu przez ponad rok byłem Rzeźnikiem Niewiniątek, najbardziej poszukiwanym seryjnym mordercą w historii Polski. Nigdy nie pożądałem sławy, jednak w pewnym momencie wszystko wymknęło się spod kontroli. Na szczęście udało mi się opanować chaos i podarować zaszczyty komuś innemu. Tomkowi Rogowskiemu. Dzięki mnie świat zapamięta go na zawsze jako zabójcę siedmiu niewinnych kobiet i jednego mężczyzny. Uczyniłem go nieśmiertelnym. Uczą o nim na studiach psychologicznych, choć od jego śmierci w więzieniu minęło raptem kilka lat.

W tamtym czasie moje żądze, dodatkowo spotęgowane odzyskaniem pamięci, tańczyły w głowie niczym instruktorki samby przed karnawałem. Kusiły wizją absolutnego spełnienia. Bałem się. Podjęcie wyzwania wydawało się trudniejsze niż poprzednio. Zatracałem się we wspomnieniach, nie chcąc brać na swoje barki kolejnego ryzyka. Obawiałem się, że mogę popełnić błąd. Z czasem nauczyłem się z tym żyć.

Nocami zastanawiam się, czy uspokojenie przyszło wraz z wiekiem i dojrzałością umysłu, ostrzegającego przed karą za zbrodnie, czy też moja potrzeba czai się w zakamarkach, czekając na właściwą chwilę, by znów mną zawładnąć. Koncentruję się na sobie, dzięki czemu w moim świecie zapanowała nuda niemal doskonała.

— Nad czym rozmyślasz? — spytała urocza blondynka, wracając do łóżka.

Przyglądałem się jej smukłemu, opalonemu ciału, które właśnie wytarła po gorącym prysznicu. Opalenizna kontrastowała z niezwykle jasnymi, niemal złotymi kręconymi włosami. Miała dwadzieścia lat, na imię miała Izabela, a przyjemność, którą stało się jej towarzystwo, czerpałem po raz trzeci.

— Nad przyszłością — odparłem, zaciągając się papierosem.

Skłamałem. Ciągle myślę o przeszłości. Choć czuję się idealnie, wciąż nie potrafię wyzbyć się obrazów dawnego życia. One zawsze wracają. Najpierw dzieciństwo, potem okres studiów i całkowite oddanie się żądzom. Wracają, urozmaicając sen w tym cudownie nudnym świecie. Nie są koszmarami, nie powodują strachu ani pobudki ze spoconym czołem. One tylko kuszą, oferując przeżycie niepowtarzalnego stanu. Przypominają, jak może być przyjemnie, wciąż krzycząc, że jestem kimś więcej, i to się nigdy nie zmieni. Gdy nastaje ranek, skupiam się jedynie na przyszłości, zostawiając mrok za sobą, ale noce należą do demonów, na wyłączność.

— Jakie wizje dostrzegasz w tej swojej przyszłości? — Izabela położyła się obok mnie, głowę oparła na mojej klatce piersiowej. Wyjęła mi z ust papierosa i zaciągnęła się mocno.

Niewiele wiem o Izabeli. Poznałem ją dwa tygodnie temu w Bibliotece Jagiellońskiej, gdzie gromadziłem materiały do sprawy sądowej, która dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności prawdopodobnie otworzyła mi drogę do kariery. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Nie wysilałem się zbytnio. Nic więc dziwnego, że młoda atrakcyjna blondynka, siedząca naprzeciwko mnie i zgłębiająca tajniki prawa administracyjnego z jeszcze bardziej znudzoną miną od mojej, wydała mi się dużo ciekawsza niż brnięcie przez stertę kazusów dotyczących dobrowolnego seksu z nieletnimi.

Z wielką chęcią zrobiłem sobie przerwę i zaproponowałem jej pomoc. Jej niechęć do prawa administracyjnego była tak ogromna, że zgodziła się bez zbędnego namawiania. Dwie godziny zajęło mi przygotowanie dziecinnie prostej pracy na zaliczenie. Odwdzięczyła się wspólną kolacją. Nie planowałem niczego więcej, ale już od dłuższego czasu kąpałem się tylko we własnym towarzystwie i propozycja zaproszenia jej do siebie na lampkę wina sama wyszła mi z ust.

Dziś świętowaliśmy nasze trzecie spotkanie. Choć było całkiem przyjemnie, to codzienna samotność coraz bardziej mi pasowała. Kiedyś robiłem wszystko, żeby stać się duszą towarzystwa, i wychodziło mi to całkiem nieźle.

Nie pytałem Izabeli, skąd jest, czym się zajmuje ani jakie ma plany na przyszłość. Nie chciałem o niej nic wiedzieć, jedynie spożytkować czas wolny, a następnie wrócić do samotności.

— Ty i ja, razem na tropikalnej wyspie, wśród palm, z dużymi kolorowymi drinkami przybranymi egzotycznymi owocami — powiedziałem to, co w moim mniemaniu chciałaby usłyszeć.

— Straszny z ciebie bajkopisarz. — Izabela oddała mi papierosa, którego smak zmieszał się z jej świeżo nałożoną szminką. — Co byśmy robili na takiej wyspie?

— To samo, co tutaj. Jedli, pili i zaspokajali się do granic wytrzymałości. Tylko słońce świeciłoby mocniej.

Zgasiłem papierosa. Złapałem ją za biodra i przerzuciłem na plecy. Zaczęła chichotać. Głos miała cienki, nieco zbyt piskliwy, ale podczas naszych wspólnych wycieczek na granice rozkoszy brzmiała bardzo przyjemnie. Polizałem delikatną skórę szyi. Podobał mi się brak skaz na jej ciele, było perfekcyjnie gładkie. Za jedyną wadę mogłem uznać malutki, odstający pieprzyk pomiędzy piersiami. Jedną rękę wsunąłem pod wewnętrzną stronę jej lewego uda. Ogarnęła mnie fala podniecenia. Izabela poczuła to i cichutko jęknęła. Powoli odchyliłem jej udo. Delektowałem się aksamitną w dotyku skórą. Patrzyła mi w oczy. Widziałem w nich tylko jedno — oczekiwanie. Oczekiwanie na chwilę, gdy znów w nią wejdę i połączymy się w jedność, tworząc ruchomą rzeźbę pożądania.

Ten wyjątkowy moment przerwał dzwonek telefonu leżącego na szafce obok łóżka. Na moment zastygłem w bezruchu, po czym niechętnie sięgnąłem po aparat. Rzuciłem okiem na wyświetlacz. Dzwoniła Sandra, była dziewczyna mojego tak zwanego najlepszego przyjaciela. Facet popełnił samobójstwo w więzieniu, czym nieświadomie przysporzył mi całej masy kłopotów. Powinienem był teraz odłożyć komórkę i wrócić do zabawy ciałem Izabeli.

— Zignorujesz ją czy mam być zazdrosna? — spytała nagle, a ja uświadomiłem sobie, że spogląda na wyświetlacz mojego telefonu. Następnie potarła prowokująco nogą po moim podbrzuszu.

Uśmiechnąłem się. A potem odebrałem.

— Halo.

— Cześć, Kuba, nie przeszkadzam? — W tle słyszałem jakieś hałasy.

— Tylko troszkę, ale mogę rozmawiać.

Słysząc te słowa, Izabela zaczęła lizać moje ciało. Na początek klatkę piersiową.

— Umilasz sobie urlop z małolatą? — W głosie Sandry pobrzmiewała przekora. Sam nie wiem, dlaczego podczas naszego ostatniego spotkania powiedziałem jej o Izabeli.

Nie odpowiedziałem. Izabela musiała słyszeć jej słowa, bo nagle przyjemne ciepło języka, który najwyraźniej miał w planach zejście w dół, zniknęło. Pozostało po nim uczucie niespełnienia w postaci chłodnej wilgoci na ciele.

— Nieważne. Mam dla ciebie wiadomość — kontynuowała Sandra. — Przypadkiem dowiedziałam się czegoś i pomyślałam, że cię to zainteresuje.

Przez ostatnie lata nienaturalnie zbliżyłem się do Sandry. Wprawdzie nasz romans wygasł dawno temu, ale z czasem stała się jedyną osobą, z którą lubiłem rozmawiać. Często urządzaliśmy sobie kokainowe sesje z przyjemną pogawędką w tle. Sandra była całkowicie niezrównoważona i chyba to mnie do niej przyciągało. Wiedziała też, co się dzieje z Julią, kobietą, której życie zmieniłem w piekło. Lubiłem słuchać opowieści, jak to strasznie się pogrąża, próbując po raz kolejny zerwać z heroinowym diabłem. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę, że gdyby Sandra poznała mnie naprawdę, wówczas prawdopodobnie skończyłaby martwa albo ja wylądowałbym w więzieniu. W zależności od tego, które z nas okazałoby się szybsze.

— Dostałaś awans? — spytałem z lekkim rozbawieniem.

Oboje w tym samym czasie zaczynaliśmy pracę w kancelariach adwokackich. Dwóch największych w Krakowie, konkurujących ze sobą na każdej możliwej płaszczyźnie. Nie przeszkadzało nam to utrzymywać dobrych stosunków. Właściwie to głównie dzięki Sandrze moja kariera nagle nabrała rozpędu.

— Jeszcze nie, ale czekam, aż się odwdzięczysz za swój.

Sandra zawsze lubiła dzielić się ze mną różnymi nowościami z kryminalnego półświatka. Była dumna, że rozszyfrowała tożsamość Rzeźnika Niewiniątek, i to jeszcze zanim policja dostała anonimowy telefon wskazujący zabójcę. Wtedy też narodziła się jej obsesja na punkcie seryjnych morderców. Od dłuższego czasu fascynował ją Rozpruwacz z Krakowa. Zbierała o nim wszystkie dostępne opinii publicznej informacje. Uparcie twierdziła, że mordercy należy szukać w kręgach medycznych. Biorąc pod uwagę moje doświadczenia w dziedzinie zadawania bólu, zgadzałem się z nią. To, co Rozpruwacz robił prostytutkom, wymagało nieprzeciętnych umiejętności i niezwykłego opanowania. Spodziewałem się usłyszeć od niej jakąś sensację w sprawie zajmującej najtęższe kryminalne umysły Krakowa.

— Więc, co to za nowość? — Słowne gierki zaczynały mnie nużyć, zwłaszcza że Izabela zrezygnowała z dalszych pieszczot. Usiadła na łóżku i odpaliła kolejnego papierosa, zmieniając moją sypialnię w spowity mgłą Londyn.

— Całkowicie nieoficjalnie dowiedziałam się, że Wachowski wystawił swoje firmy na sprzedaż i planuje gdzieś zniknąć.

Roman Wachowski był rekinem giełdowym, którego pomagałem bronić w sprawie o wykorzystywanie seksualne nieletniej. Dzięki zaangażowaniu Sandry udało mi się udowodnić jego niewinność, w którą szczerze wątpiłem.

— Żartujesz? Przecież nie oskarżą go drugi raz. Co na to twoja koleżanka?

— Nie wiem tego na pewno. To niepotwierdzona informacja. Podsłuchałam, jak wiceprezes rozmawiał o tym przez telefon. — Niemal szeptała, widocznie obawiała się, że ktoś może ją usłyszeć. — Wiesz, jakie ma wtyki, raczej nie lałby wody, a moja koleżanka w razie draki i tak jest już dla nas nieosiągalna. Wyjechała zaraz po procesie, próbuje zacząć od nowa. Chciałam, żebyś wiedział. Cholera, muszę kończyć — rzuciła w swoim stylu i rozłączyła się.

Usiadłem na skraju łóżka i zabrałem Izabeli papierosa. Dopaliłem go, wciąż trawiąc informacje otrzymane od Sandry. Zastanawiało mnie, czy policja ma coś jeszcze na Wachowskiego i jak wpłynie to na mój wielki prawniczy sukces. A może Sandra znów miała dzień nawrotu demonicznych wspomnień związanych ze śmiercią Michała i próbując je zabić kokainą, słyszała to, co chciała usłyszeć? Zdarzały się już takie sytuacje.

— Już się wygadałeś? — Izabela dość dobrze udała głos Sandry. — Świetnie, możesz zatem wrócić do swojego urlopu z małolatą.

Spojrzałem na nią i uśmiechnąłem się.

— Co to za koleżanka? — dopytywała.

— Sprawy zawodowe.

— Pewnie — odparła sarkastycznie.

Stanęła nade mną. Jej najbardziej intymne miejsce znajdowało się na wysokości mojej głowy. Momentalnie mi się przypomniało, na co miałem ochotę przed rozmową z Sandrą. Złapałem Izabelę za pośladki i przyciągnąłem ją do siebie. Tym razem to ja zacząłem całować jej brzuch. Zataczałem językiem kręgi wokół pasa. Smakowała jak wanilia. Powoli schodziłem w dół. Czułem na ustach pojedyncze włoski. Mocniej ścisnąłem jej pupę. Gdy mój język powoli zbliżał się do celu, wywołując u Izabeli niekontrolowane pojękiwania, dzwonek telefonu znów przypomniał, że gdzieś tam, poza moją sypialnią, istnieje cały obrzydliwy świat i co najgorsze, wciąż nie ma mnie dosyć.

— Szlag by to trafił! — nieomal krzyknęła. Sięgnęła do szafki nocnej i podniosła mój telefon. — Rozwalę go o ścianę, co ty na to?

— Sam chętnie bym to zrobił — wymamrotałem, wyjmując jej aparat z dłoni.

— Słucham, Kuba Sobański. — Zwykle nie przedstawiam się, nie spoglądając uprzednio na wyświetlacz.

— Nareszcie. Cały czas miałeś zajęte. — Od razu rozpoznałem, kto mówi.

To był Szymon Werwiński, mój pracodawca, właściciel wielkiej kancelarii adwokackiej. Werwiński był jedyną poważną konkurencją dla ojca Julii, dlatego z chęcią skorzystałem z propozycji podjęcia u niego pracy.

— Mam urlop — odpowiedziałem. — Właściwie nie powinienem odbierać. — Nie byłem zbyt uprzejmy. Respekt czułem przed Rozpruwaczem z Krakowa, przed Werwińskim niekoniecznie.

— A ja nie powinienem dawać ci płatnego urlopu, ot tak sobie.

— Nie prosiłem o płatny urlop. — Po moim sukcesie w sprawie Wachowskiego mogłem sobie pozwolić na dużo i korzystałem z tego. — Ma pan pod sobą kilkunastu znakomitych prawników, cokolwiek by się działo, poradzą sobie.

— Jesteś mi potrzebny od zaraz. — Pojawił się rozkazujący ton.

— Wie pan, że przerywanie urlopu, który sam mi pan dał, jest niezgodne z prawem? — Postanowiłem trochę z nim pograć, co z pewnością nie spodobało się Izabeli. Jej mina świadczyła o tym dobitnie. Czar namiętności zdążył prysnąć.

— Sobański, posłuchaj mnie uważnie. Powiem to tylko raz. — Zrobił krótką przerwę. — Od dziś mamy nowego, bardzo dobrze płacącego klienta i sprawę, jakiej ta kancelaria jeszcze nie miała. Uwierz mi, chłopcze, dzwonię do ciebie z propozycją życiowej szansy. Nie chcesz jej zmarnować, ale w jednym masz rację. Mam pod sobą kilkunastu znakomitych prawników i każdy z nich padnie przede mną na kolana, żeby usłyszeć ofertę, którą właśnie składam tobie.

Przez moment milczałem, analizując jego słowa. Po ostatniej sprawie moja prawnicza wartość wzrosła o kilkaset procent. Werwiński chciał mnie mieć przy czymś bardzo dużym. Głaskał moje ego bardziej, niż Rozpruwacz drażnił. Całe szczęście, że nie wiedział o moich planach na przyszłość. Gdyby tylko miał pojęcie, że zamierzam za kilka lat otworzyć własną kancelarię i przejąć jego klientów, z pewnością nie zaproponowałby mi nic ważnego. Na razie postrzegał mnie, jak większość ludzi, jako rozrywkowego, żyjącego chwilą młodego człowieka. Długo pracowałem na taki wizerunek.

— Rozumiem, że się zdecydowałeś? Jak długo zajmie ci dojazd pod Wawel? — Werwiński miał rację. Cisza była znakomitą formą odpowiedzi.

— Około pół godziny. Dlaczego właśnie tam?

— Za pół godziny pod parkingiem przy ulicy Na Groblach. Tylko się nie spóźnij.

Izabela zaczęła się ubierać. Werwiński rozłączył się, a ja tylko czekałem, aż piękne ciało, którego jeszcze przed chwilą pragnąłem, wyjdzie. Wiedziała, że za chwilę sam ją wyproszę. Dostrzegłem w jej oczach coś, jakby zrezygnowanie pomieszane z upokorzeniem. Miała dopiero dwadzieścia lat, z pewnością nie rozumiała, że może być coś ważniejszego dla mężczyzny niż zabawa jej ciałem.

Musiałem jak najszybciej przygotować się do spotkania. Jedną z wielkich zalet życia w raju w czasach stagnacji jest to, że każdego dnia może się przytrafić życiowa szansa. Dla mnie ten dzień mógł właśnie nadejść.2

Oczekiwanie na przyszłość, kiedy ta jawi się w najpiękniejszych kolorach tęczy, powinno być przyjemne. Nawet gdy spóźnia się o dwadzieścia minut, kosztuje dwa wypalone papierosy i niemal pewną opłatę za przekroczenie darmowego limitu za parking. Często oczekiwania przerastają spodziewane rezultaty. Liczyłem, że w moim przypadku tak nie będzie.

Wolno spacerowałem chodnikiem przy ulicy Na Groblach, marnując czas, który mogłem wykorzystać na zabawę z Izabelą. Spieszyłem się tak bardzo, że nawet nie zaproponowałem jej podwiezienia do domu. Zostawiłem ją na przystanku autobusowym i teraz tego żałowałem. Masowanie jej zgrabnych nóg podczas stania w korkach byłoby z pewnością lepszą rozrywką niż chodzenie tam i z powrotem w oczekiwaniu na Werwińskiego. Nie mając kompletnie nic do roboty, znów pogrążyłem się w myślach. Zabawne, jak uczucia, które kiedyś powodowały strach i ekscytację, z czasem wywołują jedynie sentymentalną nutę. Wciąż przeżywam tamte chwile. Choć w moim życiu od dawna panuje ład i porządek, to podczas nudnego spaceru zrozumiałem, że okłamuję samego siebie. Nocne kuszenia są przyjemne, ale niechętnie musiałem przyznać przed samym sobą, że tak naprawdę nie było dnia, w którym bym o tym nie myślał.

Wciąż mam przed oczami ich twarze. Każdej z osobna. Pojawiają się na przemian, jak w kalejdoskopie. Wszystkie oddały życie za mój spokój. Ich przeznaczeniem było umrzeć, aby zapewnić mi stabilizację. Życie żadnej z nich nie miało znaczenia.

Z jednym wyjątkiem.

Klara jest tym demonem, który nigdy nie umarł i najchętniej wyszedłby na powierzchnię, żeby karać mnie każdego dnia. Zwykle zastępuję myśli o niej wizją kolejnej ofiary, taniej imitacji oryginału. Ona jedyna potrafiła rozbudzić we mnie paniczny strach. Skrzywdziła małego, bezbronnego chłopca. Posłużyła się nim jak narzędziem do zaspokojenia własnych demonów. Akurat teraz, gdy wszystkie moje demony śpią przykryte kołdrą utkaną z obawy o własne bezpieczeństwo, a ja czekam na przyjazd życiowej szansy, ona powróciła. Zjawiła się podczas nudnego do granic możliwości spaceru ulicą Na Groblach, gdy przed oczami miałem Wawel, Wisłę, obok nowoczesny parking podziemny, a moje myśli powinna zajmować rozkwitająca kariera.

Niestety, ukochana siostrzyczka wybrała najgorszy moment z możliwych. Nie potrafiłem zatrzymać obrazów pojawiających się przed oczami. Znów widziałem jej twarz, szaleństwo w tych niezwykłych kocich oczach. Podświadomie poczułem ten niesamowity ból, pieczenie przeszywające moje ciało, a potem satysfakcję wywołaną jej cierpieniem. Cierpieniem, które na zawsze zniszczyło moją rodzinę.

Starałem się skoncentrować na wszystkim innym, tylko nie na naszych pokojach usytuowanych obok siebie w rodzinnym piekle. Niestety, siostra nawiedziła mnie niczym upiór z zaświatów. Widziałem ją, nawet patrząc na wspaniałą budowlę zamku wawelskiego. Jej twarz wyrysowała się w murach obronnych i patrzyła na mnie z tą swoją niezwykłą charyzmą w oczach…

Próbowałem skupić się na przyszłości i czekającym mnie spotkaniu z Werwińskim, lecz Klara zdominowała mój umysł. Odruchowo zacisnąłem dłonie w pięści, żeby zapobiec trzęsieniu się rąk. Dobrze znałem to uczucie. Znów powracało szaleństwo niszczące moje wnętrze. Nie spieszyło się, dawało mi tylko znak, że nigdy nie zniknęło. Po prostu czekało. Czekało, aż moje życie stanie się normalne. Zachowywało się nad wyraz subtelnie, jakby wyczuwało moje słabe punkty i tylko się nimi bawiło.

Klakson potężnego, czarnego land rovera discovery, który zatrzymał się przede mną, wjeżdżając prawymi kołami na chodnik, w końcu wyrwał mnie z mrocznego transu. Klara szybko uciekła, a mnie pozostała nadzieja, że demony nie pozwolą jej ponownie wyjść spod kołdry, żeby na nowo wzniecić ogień. Przyciemniona szyba w samochodzie zjechała w dół i zobaczyłem głowę Werwińskiego.

— Wybacz mi brak punktualności, Kuba — odezwał się niezwykle uprzejmie. Sam nie tolerował spóźniania. Szybko jednak zmienił ton: — Wsiadaj!

Wiedziałem, że muszę się skoncentrować na życiowej szansie — czymkolwiek by ona była — a nie na martwej Klarze. Zjawa pojawiła się bez żadnej zapowiedzi, powodując metaliczny chłód przebiegający wzdłuż kręgosłupa, a zaraz po nim potrzebę przeżycia tych chwil jeszcze raz. Tylko to zapewniało mi spokój, a on trwał już bardzo długo i nie chciałem go stracić.

— Dobrze się czujesz? — spytał Werwiński z dziwną troską w głosie. — Rozumiem, że masz urlop, ale chyba nie wykorzystujesz go na picie od samego rana?

— Dziękuję, wszystko w porządku. Zamyśliłem się i tyle.

Weź się w garść, przeszłości już nie ma — uspokoiłem się w duchu.

— Lepiej się skup. Potrzebuję twojego trzeźwego umysłu. — Wrócił tryb rozkazujący. Kiwnąłem tylko głową.

Wnętrze land rovera przypominało trumnę z najnowszymi osiągnięciami techniki, takimi jak nawigacja satelitarna, system samodzielnego parkowania czy sprzęt grający najnowszej technologii. Poza świecącymi gadżetami w samochodzie dominowała czerń w każdej możliwej postaci. Skórzanej, plastikowej i aluminiowej. Woń niedawno zgaszonego cygara przebijała się przez nozdrza, tłumiąc przyjemny zapach nowego samochodu. Gdy tylko zapiąłem pasy, mój pracodawca ruszył, nie pytając nawet, gdzie zostawiłem swój samochód.

Werwiński był postawnym mężczyzną z łysawą głową, wysokim czołem, wysuniętą do przodu szczęką, lekką nadwagą i brązowymi oczami. Za kierownicą discovery w swoim czarnym garniturze, białej koszuli i czarnym krawacie wyglądał niczym pracownik Biura Ochrony Rządu. Tworzyłem przy nim dziwny kontrast, ubrany w czarne mokasyny, granatowe spodnie, szarą koszulę, marynarkę tego samego koloru i z artystycznie rozczochraną fryzurą. Werwiński nigdy nie wymagał od pracowników noszenia garnituru poza salą sądową, a ja starałem się, jak mogłem, podtrzymywać wizerunek modnego, kompletnie wyluzowanego człowieka. Dzięki temu nikt nawet nie przypuszczał, jaki jestem naprawdę. Poza tym nienawidziłem garniturów, kojarzyły mi się z ojcem.

— Nie wiedziałem, że jedziemy na wycieczkę — oznajmiłem. — Mogłem przyjechać bezpośrednio na miejsce.

Przejechaliśmy przez most Grunwaldzki i utknęliśmy w korku na Konopnickiej. Kierowaliśmy się ku zachodniej stronie miasta.

— Powiedziałbym, gdybym wiedział, dokąd będziemy jechać — wyjaśnił Werwiński. — W ostatniej chwili dostałem adres.

— Więc co to za tajemnicze miejsce, do którego się udajemy? — Życiowa szansa coraz bardziej mnie intrygowała.

— Areszt śledczy na Czarnieckiego. Do końca nie wiedziałem, w którym areszcie będziemy mogli widzieć się z klientem.

Jechaliśmy wolno, a on ani razu nie wykonał żadnego nerwowego ruchu. Siedząc za kierownicą, wyglądał niczym poruszająca ustami mumia.

— Może wprowadzi mnie pan w szczegóły? Kogo tam zastaniemy?

Pokręcił głową i w kąciku jego ust zauważyłem coś jakby uśmiech. Werwiński rzadko się uśmiechał, przynajmniej przy podwładnych. Na jego serdecznym palcu od prawie dwóch lat błyszczała złota obrączka. Wybranką serca była trzydziestokilkuletnia malarka z Krakowa. Słyszałem, że odkąd zmienił stan cywilny, stał się dużo bardziej otwarty na współpracę z młodymi prawnikami. Widocznie dopisało mi szczęście i dlatego dostałem się do tak renomowanej kancelarii.

— Kuba, jesteś strasznie niecierpliwy. Zanim cię w cokolwiek wprowadzę, muszę być absolutnie przekonany, że chcesz pracować nad tą sprawą.

Toczył jakąś psychologiczną gierkę. Wiedziałem, że oprócz prawa skończył też psychologię. Choć psychologów znałem w swoim niedługim życiu na pęczki, nie umiałem go rozszyfrować. Nie widziałem sensu w odrzuceniu sprawy tak mocno przez niego zareklamowanej.

— Sam pan twierdził, że to życiowa szansa — przypomniałem mu, jednocześnie chcąc się upewnić, że nie blefował.

— Może nią być. Sprawa dotyczy morderstwa. — Mówiąc to, nawet na mnie nie spojrzał. Gapił się na archaiczny model daewoo, stojący przed nami w korku na światłach.

— Kończyłem prawo karne, co w tym zatem dziwnego, że sprawa dotyczy morderstwa? — spytałem zaskoczony. — Większość moich spraw powinna ich dotyczyć.

Werwiński milczał przez chwilę. Gdy korek nieco się rozładował i mogliśmy jechać szybciej, wreszcie wysilił się i wypowiedział więcej niż pojedyncze zdanie:

— Nie udawaj zdziwionego, Sobański. Chyba nie myślisz, że zatrudniając kogoś na etat, nie zbieram o nim danych? Dobrze wiem, że spotykałeś się z Julią Merk, która potem sypiała z Tomaszem Rogowskim, bardziej znanym jako Rzeźnik Niewiniątek. Wiem też, że byłeś widzem na jego procesie. Domyślam się, że celowo złożyłeś CV u mnie, choć prawdopodobnie mógłbyś bez problemów dostać pracę w kancelarii Merka.

Trudno było nie przyznać mu racji. Ojciec Julii, mimo drastycznego ucięcia moich kontaktów z nią, z przyjemnością widziałby mnie w swojej kancelarii. Darzył mnie sympatią. Wciąż nie mógł przeboleć, że jego córka wybrała seryjnego mordercę, który dodatkowo uzależnił ją od heroiny. Stary Merk nie mógł wiedzieć, że to ja załatwiłem tak jego jedyne dziecko.

— Co to ma wspólnego ze sprawą?

— Nie wiem, jakie piętno odcisnęła na tobie tamta sprawa. Nie wnikam w twoje życie osobiste, ale wiem jedno. — Zatrąbił na daewoo, które cały czas blokowało lewy pas ruchu. Gdy tylko ruch się zmniejszył, Werwiński wyraźnie przyspieszył. Nagle wstąpił w niego jakiś demon drogowy. — Do tej sprawy będzie mi potrzebny chłodny, wyrafinowany i absolutnie skoncentrowany umysł. Zaimponowałeś mi podczas sprawy Wachowskiego. Nie wiem, skąd zdobyłeś informacje i świadka. Nie wnikam w to. Twoja sprawa, grunt, że przysłużyłeś się firmie. Teraz będę oczekiwał podobnych działań. Nieszablonowych. Dlatego musisz rozwiać moje obawy dotyczące twojego spojrzenia na sprawę. Molestowanie nieletniej a morderstwo to zupełnie inna bajka.

Nie miał pojęcia, o czym mówił. Nie mógł wiedzieć, że Rzeźnik Niewiniątek siedzi w jego trumnie na czterech kołach, i właśnie składa mu propozycję, o jakiej marzy każdy młody prawnik. Mimochodem przypomniałem sobie proces. Przed moimi oczami pojawiła się sala rozpraw. Tomek w pomarańczowym stroju, przerażony, skuty kajdankami. Julia w swoim prowokującym szarym komplecie, z trudem opisująca życie seksualne z oskarżonym. No i nasz ostatni wspólny taniec, który zniszczył jej świat. Werwiński nie miał o tym wszystkim pojęcia. Myślał, że proces Rzeźnika Niewiniątek mógł mnie, postronnego widza, tęskniącego za ukochaną, zniszczyć. Błąd, tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że jestem kimś więcej. Dzieło, którego dokonałem, zmieniło mnie. Pozwoliło mi odzyskać niezburzony do dziś spokój.

— Mogę panu ręczyć, że proces Tomasza Rogowskiego w najmniejszym stopniu nie wpłynął na mnie negatywnie. Uważam, że dostał to, na co zasłużył — odpowiedziałem całkowicie beznamiętnym głosem.

— Właśnie to mam na myśli. W głębi duszy cieszysz się, że człowiek, który odebrał ci kobietę i wypatroszył siedem innych, zginął w pierdlu. Teraz masz zrobić wszystko, żeby obronić kogoś oskarżonego o morderstwo! Stanąć po przeciwnej stronie barykady.

— Ale ten gość nie odebrał mi kobiety, jest naszym klientem i moją przepustką do kolejnego awansu. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, i jeszcze więcej. — Miałem dosyć tej głupiej dyskusji. Chciałem tej sprawy i nie widziałem sensu w dalszym przekonywaniu go.

— Ciekawy z ciebie typ, Sobański.

Więcej się nie odezwał.

* * *

Areszt śledczy dzielnicy Podgórze wyglądał, jakby czas zatrzymał się dla niego w połowie lat siedemdziesiątych. Przekraczając próg, zastanawiałem się, czy przypadkiem nie pracują tu milicjanci. Gdyby nie biało-niebieskie auta Kia zastępujące dawne nysy lub fiaty 125p, naprawdę mógłbym dać się nabrać, choć kamienica, w której się znajdował, przywodziła na myśl dwudziestolecie międzywojenne.

Gdy weszliśmy z Werwińskim do strefy przesłuchań, wehikuł czasu przywrócił nas do teraźniejszości. Wszystko wyglądało nowocześnie, korytarze zdawały się mówić „nie łudź się, i tak stąd nie uciekniesz”. Niezwykle uprzejmy młody mundurowy poprowadził nas do sali, w której czekał nasz klient.

— Mają panowie dwadzieścia minut — oznajmił, otwierając pancerne drzwi pomieszczenia o powierzchni mniej więcej dziesięciu metrów kwadratowych.

Zdziwiło mnie, że stosują środki bezpieczeństwa typu drzwi grubości opony do tira. Strefa przesłuchań była oddzielona od pozostałych części aresztu jeszcze kilkorgiem takich drzwi otwieranych za pomocą czytnika kart. Jedną z kart miał opiekujący się nami mundurowy. Werwiński skinął mu głową, po czym weszliśmy do sali, a policjant wyszedł, zamykając za nami drzwi. Z chwilą przekroczenia progu mój organizm zmienił bieg z piątki na szóstkę, wskakując tym samym na najwyższe obroty. W ogóle nie interesowało mnie pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy, ani jego wystrój. Mój wzrok od razu przykuł mężczyzna siedzący przy masywnym stalowym biurku z rękami i nogami skutymi potężnymi, lśniącymi majestatycznie kajdanami. Sposób jego zniewolenia przywodził na myśl średniowiecze, jedynie pomarańczowy strój przypominał, że wciąż znajdujemy się w dwudziestym pierwszym wieku.

— Szymon Werwiński… rozmawialiśmy przez telefon. A to Kuba Sobański, człowiek, który pomógł obronić mecenasa Wachowskiego. Przyprowadziłem go zgodnie z pana prośbą. — Mój pracodawca przedstawił nas do bólu uprzejmym tonem.

„Zgodnie z pana prośbą”? Właśnie zrozumiałem, że Werwiński nie dał mi życiowej szansy ot, tak. Tamten człowiek o mnie poprosił. Ciekaw byłem, co zrobiłby mój pracodawca, gdybym odmówił. Skinąłem klientowi głową w geście powitania.

— Doktor Wojciech Remiszewski, witam panów — odpowiedział lodowatym tonem.

Remiszewski był postawnym mężczyzną. Mimo skutych kończyn siedział wyprostowany niczym żołnierz na twardym, metalowym krzesełku. Jego wiek oceniłem na mniej więcej pięćdziesiąt lat, choć mógł być starszy. Świetnie się trzymał. Spod pomarańczowego stroju nie wystawał brzuch, a gdyby mężczyzna wstał, zapewne okazałby się wyższy ode mnie o głowę. Włosy miał gęste, czarne, lekko zaczesane do góry, twarz podłużną, pokrytą dwudniowym zarostem, oczy bardzo ciemne — nie dostrzegłem w nich absolutnie niczego poza pustką. Na pierwszy rzut oka wydał mi się groźnym człowiekiem. Potężne dłonie oraz ramiona, wypełniające niemal w całości pomarańczowy strój, świadczyły o tym, że musiał regularnie chodzić na siłownię. Stałem, nie odzywając się. Nie chciałem wyjść przed szereg.

— Rozgośćcie się, panowie — powiedział Remiszewski. — Dziękuję, że spełnił pan moją prośbę, panie Werwiński. Miło mi pana poznać, panie Sobański. Gratuluję sukcesu w procesie Wachowskiego.

Obaj zajęliśmy miejsca na równie niewygodnych, choć na szczęście plastikowych krzesełkach po przeciwnej stronie biurka. Teraz od Remiszewskiego dzieliło mnie około pół metra. Przyglądałem się jego twarzy. Patrzyłem na człowieka oskarżonego o morderstwo. Niestety, mimo że sam zdążyłem rozpętać piekło, nie potrafiłem jednoznacznie stwierdzić, czy ten człowiek był zdolny do odebrania komuś życia. Wyglądał groźnie, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości, ale czy potrafiłby zabić, a przede wszystkim — z jakiego powodu miałby to zrobić? Patrząc w jego oczy, nie umiałem rozszyfrować, czy był zdolny podejść do drugiego człowieka i z zimną krwią odebrać mu życie. Mimo że sam byłem mordercą, nie umiałem wykrywać innych.

— Nie jest pan zbyt rozmowny, prawda, panie Sobański? — Pytaniem wyrwał mnie z transu.

— Właściwie to nie wiem, o czym powinniśmy rozmawiać.

— Mój pracownik ma rację — wtrącił Werwiński. — Czy mógłby pan udzielić nam informacji, których nie powiedział mi przez telefon?

Remiszewski podniósł swoją potężną dłoń i pogładził nią zarost na podbródku. Nadal patrzyłem w jego oczy. Nie dostrzegłem niczego. Kompletna pustka, niczym u martwego człowieka.

— Może zacznę od początku, żeby wprowadzić również pana Sobańskiego — rzekł, a Werwiński potwierdził kiwnięciem głowy. — Otóż fakty są takie. Zostałem zatrzymany podczas nocnego spaceru po jednej z ulic w Wieliczce z bronią białą w ręku. Zdaniem oficera, który dokonał aresztowania, nosiłem się z zamiarem pozbawienia życia przechodzącej obok młodej kobiety. Pan to już wie, prawda? — Spojrzał na Werwińskiego. — Zostały mi postawione całkowicie bezpodstawne zarzuty pozbawienia życia czterech młodych kobiet oraz próba zamordowania piątej. Panowie policjanci nie dysponują ani jednym twardym dowodem przeciwko mnie, jednak z tego, co zdążyłem się dowiedzieć do tej chwili, planują przygotować akt oskarżenia, co w efekcie może doprowadzić do procesu. Niemniej nie zamierzam dać im jakiegokolwiek pola manewru, dlatego postanowiłem skorzystać z najlepszej kancelarii w mieście. — Sposób, w jaki przedstawiał swoją sytuację, wydawał się całkowicie pozbawiony uczuć. Ton jego głosu zrobił się obojętny, jakby właśnie opowiadał o zakupie kilku bułek i soku pomarańczowego w osiedlowym sklepie. Mimo swojego trudnego położenia wydawał się zabójczo opanowany.

W mojej głowie niczym echo odbijało się zdanie „cztery zamordowane kobiety”. Dzięki kontaktom z Sandrą dokładnie wiedziałem, kto dokonał zabójstwa czterech kobiet. Autograf tego człowieka był nie do podrobienia.

— Jeśli dobrze zrozumiałem, to chcą pana oskarżyć o… — Werwiński pomyślał dokładnie o tym samym co ja i powiedział to na głos. Poczułem, jak moje ciało zalewa pot.

— Ci idioci twierdzą, że jestem Rozpruwaczem z Krakowa. — Tym razem w jego głosie można było wyczuć lekką nutę niepewności. Nikt nie chce być oskarżonym o bycie Rozpruwaczem, zwłaszcza sam Rozpruwacz.

— A jest nim pan? — wystrzeliłem niekontrolowaną salwę i od razu pożałowałem swoich słów.

Remiszewski rzucił mi swoje pozbawione uczuć spojrzenie. Jego oczy zrobiły się jeszcze czarniejsze.

— Pana zadaniem, panie Sobański, jest udowodnienie, że nie jestem. — Posłał mi krótki, nieco złośliwy uśmiech. — Panowie, dzisiaj mamy tylko dwadzieścia minut na rozmowę, dlatego od razu przejdę do konkretów. Po pierwsze, chcę być reprezentowany bezpośrednio przez pana Sobańskiego. Po drugie, nie interesują mnie żadne układy z policją. Jestem całkowicie niewinny. Po trzecie — zwrócił się do Werwińskiego — kwota, o jakiej rozmawialiśmy przez telefon, jest cały czas aktualna. Po czwarte, jeśli sprawa potoczy się po naszej myśli, premia, o której rozmawialiśmy, również będzie aktualna. Pełne akta sprawy prokurator wręczy panom osobiście. Liczę na prężne działania z panów strony.

Przez chwilę się nie odzywaliśmy, a ja zastanawiałem się, kim jest ten człowiek. Trudno było mi uwierzyć, że to Rozpruwacz z Krakowa. Policja nigdy nie wpadłaby na jego trop, choć każdy popełnia błędy. Mnie też się one przytrafiały. Patrząc na niego, cały czas próbowałem zrozumieć, czy ręce, które teraz opierały się o metalowy blat, były w stanie poderżnąć gardło młodej dziewczynie, rozpruć jej brzuch i pozbawić wnętrzności. Czy Remiszewski rzeczywiście mógł wycinać kobietom narządy płciowe i zabierać je ze sobą? Wiedziałem jedno — jeśli był tym, za kogo miała go policja, to właśnie poznałem człowieka takiego jak ja.

— Myślę, że jesteśmy umówieni — zakomunikował Werwiński. — Kuba, od dzisiaj jesteś oficjalnym adwokatem doktora Remiszewskiego.

Słysząc te słowa, zrozumiałem, że właśnie zaszła wielka zmiana w moim życiu zawodowym. Powinienem czuć dumę i radość. Przecież jeśli go obronię, cały świat stanie przede mną otworem. Jednak zamiast tego poczułem zimny dreszcz przeszywający kręgosłup, a w uszach zadzwoniły ostatnie słowa Klary: „Bo nie zasługujecie na nic więcej”. Jej kocie oczy w ostatnich chwilach miały podobny odcień do oczu Remiszewskiego. Odcień śmierci.

— Dołożę wszelkich starań, żeby udowodnić pana niewinność! — niemal krzyknąłem. Musiałem szybko odgonić niechciane obrazy sprzed oczu.

— Liczę na to — odpowiedział krótko Remiszewski.

Werwiński wyjął ze swojej teczki papiery i wraz z klientem przystąpili do wypełnienia formalności.

Czułem, że właśnie nadeszła życiowa szansa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: