Facebook - konwersja
  • Empik Go W empik go

Proces - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.

Proces - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

ARESZ­TO­WA­NIE – ROZ­MO­WA Z PA­NIĄ GRU­BACH – PO­TEM PAN­NA BÜRST­NER

Ktoś mu­siał zro­bić do­nie­sie­nie na Jó­ze­fa K., bo mimo że nic złe­go nie po­peł­nił, zo­stał pew­ne­go ran­ka po pro­stu aresz­to­wa­ny. Ku­char­ka pani Gru­bach, jego go­spo­dy­ni, przy­no­szą­ca mu śnia­da­nie co­dzien­nie oko­ło ósmej go­dzi­ny rano, tym ra­zem nie przy­szła. To się do­tych­czas nig­dy nie zda­rzy­ło. K. cze­kał jesz­cze chwi­lę, wi­dział ze swe­go łóż­ka sta­rą ko­bie­tę z prze­ciw­ka, któ­ra ob­ser­wo­wa­ła go z nie­zwy­kłą cie­ka­wo­ścią, po­tem jed­nak głod­ny i zdzi­wio­ny za­dzwo­nił. Na­tych­miast ktoś za­pu­kał i wszedł męż­czy­zna, któ­re­go jesz­cze nig­dy w tym miesz­ka­niu nie wi­dział. Był wy­smu­kły, a jed­nak sil­nie zbu­do­wa­ny, miał na so­bie czar­ne ob­ci­słe ubra­nie po­dob­ne do stro­ju po­dróż­ne­go, za­opa­trzo­ne w róż­ne kie­sze­nie, fał­dy, gu­zi­ki i sprzącz­ki oraz pa­sek, tak że wy­glą­da­ło nad­zwy­czaj prak­tycz­nie, mimo iż nie było ja­sne, do cze­go by mo­gło słu­żyć.

– Kim pan jest? – za­py­tał K. i na­tych­miast pod­niósł się w łóż­ku.

Męż­czy­zna jed­nak zbył to mil­cze­niem, jak gdy­by i tak trze­ba było po­go­dzić się z jego obec­no­ścią, i spy­tał tyl­ko:

– Pan dzwo­nił?

– Niech mi Anna przy­nie­sie śnia­da­nie – po­wie­dział K. i sta­rał się tym­cza­sem, mil­cząc i na­tę­ża­jąc uwa­gę, do­ciec, kim wła­ści­wie jest ów czło­wiek. Ale ten nie li­czył się z jego cie­ka­wo­ścią, lecz pod­szedł do drzwi, któ­re na pół uchy­lił, aby ko­muś, kto wi­docz­nie stał tuż za nimi, po­wie­dzieć:

– On chce, by Anna przy­nio­sła mu śnia­da­nie.

W przy­le­głym po­ko­ju dał się sły­szeć chi­chot, ale są­dząc z gło­su, trud­no było po­znać, czy to śmia­ła się jed­na oso­ba, czy wię­cej. Choć obcy czło­wiek nie do­wie­dział się wła­ści­wie nic, cze­go by już przed­tem nie wie­dział, zwró­cił się do K., oznaj­mia­jąc:

– To jest nie­moż­li­we.

– O, to coś no­we­go – po­wie­dział K., wy­sko­czył z łóż­ka i wdział szyb­ko spodnie. – Chcę jed­nak zo­ba­czyć, kto tam jest w są­sied­nim po­ko­ju, a pani Gru­bach od­po­wie mi za to za­kłó­ce­nie spo­ko­ju! – Wpraw­dzie na­tych­miast uczuł, że nie po­wi­nien był tego gło­śno mó­wić i że przez to uzna­je do pew­ne­go stop­nia pra­wo nie­zna­jo­me­go do nad­zo­ru, jed­nak nie wy­da­wa­ło mu się to te­raz waż­ne. W każ­dym ra­zie tak to wi­docz­nie nie­zna­jo­my zro­zu­miał, gdyż po­wie­dział:

– Nie ze­chciał­by pan ra­czej tu zo­stać?

– Nie chcę ani tu zo­stać, ani z pa­nem roz­ma­wiać, do­pó­ki pan mi się nie przed­sta­wi.

– Nie mia­łem nic złe­go na my­śli – rzekł nie­zna­jo­my i otwo­rzył te­raz do­bro­wol­nie drzwi. Są­sied­ni po­kój, do któ­re­go K. wszedł wol­niej, niż chciał, wy­glą­dał na pierw­szy rzut oka pra­wie tak samo jak po­przed­nie­go wie­czo­ra. Było to miesz­ka­nie pani Gru­bach. Może w tym prze­ła­do­wa­nym me­bla­mi, ma­ka­ta­mi, por­ce­la­ną i fo­to­gra­fia­mi po­ko­ju było dziś nie­co wię­cej miej­sca niż za­zwy­czaj, ale nie moż­na tego było za­uwa­żyć od razu, tym bar­dziej że głów­na zmia­na po­le­ga­ła na obec­no­ści ja­kie­goś męż­czy­zny, sie­dzą­ce­go przy otwar­tym oknie z książ­ką, znad któ­rej te­raz pod­niósł gło­wę.

– Po­wi­nien pan był zo­stać w swo­im po­ko­ju! Czy Fran­ci­szek panu tego nie po­wie­dział?

– Ale cze­go pan chce ode mnie, u li­cha? – rzekł K., wo­dząc ocza­mi od no­we­go nie­zna­jo­me­go do tego, któ­re­go na­zwa­no Fran­cisz­kiem, a któ­ry zo­stał w drzwiach. Przez otwar­te okno zno­wu wi­dać było w prze­ciw­le­głej ka­mie­ni­cy sta­rą ko­bie­tę, któ­ra z praw­dzi­wie star­czą cie­ka­wo­ścią po­de­szła do okna, aby w dal­szym cią­gu wszyst­kie­mu się przy­pa­try­wać.

– Ależ chcę wi­dzieć pa­nią Gru­bach – po­wie­dział K., zro­bił ruch, jak­by się wy­ry­wał obu lu­dziom, któ­rzy sta­li prze­cież da­le­ko od nie­go, i chciał pójść da­lej.

– Nie – rzekł czło­wiek przy oknie, rzu­cił książ­kę na sto­lik i wstał. – Nie wol­no panu odejść, pan jest prze­cież aresz­to­wa­ny.

– Tak to wy­glą­da – rzekł K. – Ale za co? – spy­tał po chwi­li.

– Tego panu nie mo­że­my po­wie­dzieć. Pro­szę pójść do swe­go po­ko­ju i cze­kać. Wdro­żo­no już do­cho­dze­nie i w swo­im cza­sie do­wie się pan o wszyst­kim. Wy­cho­dzę już poza in­struk­cje, roz­ma­wia­jąc z pa­nem tak uprzej­mie. Ale spo­dzie­wam się, że tego nie sły­szy nikt oprócz Fran­cisz­ka, a ten jest wbrew wszel­kim prze­pi­som aż nad­to grzecz­ny wo­bec pana. Je­śli pan da­lej bę­dzie miał tyle szczę­ścia, ile obec­nie przy wy­zna­cza­niu straż­ni­ków, to może pan być cał­kiem spo­koj­ny.

K. chciał usiąść, lecz za­uwa­żył, że w ca­łym po­ko­ju nie było miej­sca do sie­dze­nia z wy­jąt­kiem krze­sła przy oknie.

– Pan się jesz­cze sam prze­ko­na, jak da­le­ce to wszyst­ko jest praw­dą – po­wie­dział Fran­ci­szek i zbli­żył się do nie­go wraz z dru­gim męż­czy­zną. Zwłasz­cza ten ostat­ni prze­wyż­szał znacz­nie K. wzro­stem i kle­pał go raz po raz po ra­mie­niu. Obaj zba­da­li ko­szu­lę noc­ną K. i orze­kli, że te­raz bę­dzie mu­siał wło­żyć o wie­le gor­szą, ale że oni tę ko­szu­lę, jak i całą jego po­zo­sta­łą bie­li­znę, prze­cho­wa­ją i zwró­cą, je­śli jego spra­wa wy­pad­nie po­myśl­nie.

– Le­piej bę­dzie, je­śli pan odda te rze­czy nam ani­że­li do ma­ga­zy­nu – po­wie­dzie­li – bo w ma­ga­zy­nie zda­rza­ją się czę­sto sprze­nie­wie­rze­nia i oprócz tego sprze­da­je się tam po ja­kimś cza­sie wszyst­kie przed­mio­ty, bez wzglę­du na to, czy do­cho­dze­nie jest już ukoń­czo­ne, czy nie. A jak dłu­go trwa­ją tego ro­dza­ju pro­ce­sy, zwłasz­cza w ostat­nich cza­sach! Do­stał­by pan co praw­da w koń­cu pew­ną sumę ze sprze­da­ży, ale suma ta jest po pierw­sze nie­wiel­ka, bo przy wy­prze­da­ży roz­strzy­ga nie tyle wy­so­kość ceny wy­wo­ław­czej, ile wy­so­kość ła­pów­ki, po dru­gie zaś kwo­ta ta, jak do­świad­cze­nie uczy, ma­le­je da­lej z roku na rok, prze­cho­dząc z ręki do ręki.

K. nie zwra­cał pra­wie uwa­gi na te rady; pra­wa dys­po­no­wa­nia wła­sny­mi rze­cza­mi, pra­wa, któ­re może jesz­cze po­sia­dał, nie ce­nił wy­so­ko, o wie­le waż­niej­sze było, aby zdać so­bie spra­wę ze swe­go po­ło­że­nia. W obec­no­ści jed­nak tych lu­dzi nie mógł się na­wet za­sta­no­wić, po­trą­ca­ny co chwi­la nie­mal po przy­ja­ciel­sku brzu­chem jed­ne­go ze straż­ni­ków – mo­gli to być chy­ba tyl­ko straż­ni­cy – ale gdy pod­no­sił wzrok, wi­dział zu­peł­nie z tym gru­bym cia­łem nie­har­mo­ni­zu­ją­cą su­chą ko­ści­stą twarz z gru­bym, w bok skrzy­wio­nym no­sem, twarz, któ­ra po­nad jego gło­wą po­ro­zu­mie­wa­ła się spoj­rze­niem z to­wa­rzy­szem. Co to byli za lu­dzie? O czym mó­wi­li? Ja­kiej wła­dzy pod­le­ga­li? K. żył prze­cież w pań­stwie pra­wo­rząd­nym, wszę­dzie pa­no­wał po­kój, wszyst­kie pra­wa były prze­strze­ga­ne. Kto śmiał go we wła­snym miesz­ka­niu na­pa­dać? Za­wsze był skłon­ny wszyst­ko lek­ko trak­to­wać, wie­rzyć temu, co naj­gor­sze, do­pie­ro kie­dy ono nań spa­dło, nie za­bez­pie­czać się na przy­szłość, choć­by ze­wsząd gro­zi­ły nie­bez­pie­czeń­stwa – w tym jed­nak wy­pad­ku nie wy­da­wa­ło mu się to wła­ści­we. Moż­na było wpraw­dzie wziąć to wszyst­ko za żart, gru­by żart, któ­ry mu z nie­wia­do­mych po­wo­dów, może z oka­zji jego dzi­siej­szej trzy­dzie­stej rocz­ni­cy uro­dzin, spła­ta­li jego ko­le­dzy z ban­ku. To było na­tu­ral­nie moż­li­we. I może wy­star­czy­ło tyl­ko ro­ze­śmiać się straż­ni­kom w twarz, aby i oni się ro­ze­śmia­li, może to byli tyl­ko po­słań­cy z rogu uli­cy – w isto­cie byli tro­chę do nich po­dob­ni – mimo to był od pierw­szej chwi­li, nie­mal od­kąd spo­strzegł straż­ni­ka Fran­cisz­ka, zde­cy­do­wa­ny nie wy­pusz­czać z ręki żad­ne­go swe­go atu­tu. Z tego, że póź­niej po­wie­dzą, iż nie ro­zu­mie się na żar­tach, nie­wie­le so­bie ro­bił, Co praw­da, nie było w jego zwy­cza­ju wy­cią­gać nauk z do­świad­cze­nia – do­brze so­bie przy­po­mi­nał pew­ne same przez się nic nie­zna­czą­ce wy­pad­ki, w któ­rych in­a­czej niż jego zna­jo­mi, świa­do­mie i bez naj­mniej­szej tro­ski o moż­li­we na­stęp­stwa za­cho­wał się ostroż­nie i za to w re­zul­ta­cie zo­stał uka­ra­ny. To nie po­win­no było się po­wtó­rzyć, przy­najm­niej tym ra­zem. Je­śli to była ko­me­dia, był zde­cy­do­wa­ny wziąć w niej udział.

Na ra­zie był jesz­cze wol­ny.

– Prze­pra­szam – rzekł i szyb­ko prze­szedł po­mię­dzy straż­ni­ka­mi do swe­go po­ko­ju.

– Wy­glą­da na roz­sąd­ne­go – usły­szał za sobą uwa­gę straż­ni­ków.

W swo­im po­ko­ju na­tych­miast otwo­rzył gwał­tow­nie szu­fla­dy biur­ka. Wszyst­ko le­ża­ło tam w naj­więk­szym po­rząd­ku, ale wła­śnie le­gi­ty­ma­cji, któ­rych szu­kał, nie mógł w zde­ner­wo­wa­niu zna­leźć. W koń­cu zna­lazł swo­ją kar­tę ro­we­ro­wą i chciał z nią pójść do straż­ni­ków, lecz po­tem wy­dał mu się ten pa­pier zbyt bła­hy i po dal­szych po­szu­ki­wa­niach zna­lazł wresz­cie swo­ją me­try­kę. Gdy wró­cił do są­sied­nie­go po­ko­ju, otwo­rzy­ły się wła­śnie drzwi na­prze­ciw­ko, chcia­ła nimi wejść pani Gru­bach, Wi­dział ją tyl­ko krót­ką chwi­lę, bo za­le­d­wie po­zna­ła K., zmie­sza­ła się wi­docz­nie, prze­pro­si­ła, cof­nę­ła się i nad­zwy­czaj ostroż­nie za­mknę­ła drzwi za sobą. K. zdo­łał za­le­d­wie jesz­cze po­wie­dzieć:

– Ale pro­szę wejść.

I oto stał ze swo­imi pa­pie­ra­mi na środ­ku po­ko­ju, pa­trzył jesz­cze na drzwi, któ­re się już nie otwo­rzy­ły, i ze­rwał się prze­stra­szo­ny do­pie­ro na za­wo­ła­nie straż­ni­ków, któ­rzy sie­dzie­li koło otwar­te­go okna i jak K. te­raz za­uwa­żył, spo­ży­wa­li jego śnia­da­nie.

– Dla­cze­go nie we­szła? – spy­tał.

– Nie wol­no jej – od­po­wie­dział wyż­szy straż­nik – jest pan prze­cież aresz­to­wa­ny.

– Jak­że mogę być aresz­to­wa­ny? I do tego w taki spo­sób?

– Zno­wu pan za­czy­na – po­wie­dział straż­nik i za­nu­rzył krom­kę chle­ba z ma­słem w sło­iku z mio­dem. – Na ta­kie py­ta­nia nie od­po­wia­da­my.

– Bę­dzie­cie mi na nie mu­sie­li od­po­wie­dzieć – po­wie­dział K.

– Oto moje do­ku­men­ty, po­każ­cie mi te­raz wa­sze, a przede wszyst­kim na­kaz aresz­to­wa­nia.

– Miły Boże – rzekł straż­nik – że też pan nie umie za­sto­so­wać się do swe­go po­ło­że­nia. Jak­by uwziął się pan draż­nić nas bez celu, choć je­ste­śmy te­raz praw­do­po­dob­nie bliż­si panu od wszyst­kich pań­skich bliź­nich.

– Tak jest w isto­cie, niech pan temu wie­rzy – do­dał Fran­ci­szek, nie pod­no­sząc do ust fi­li­żan­ki kawy, któ­rą trzy­mał w ręku, lecz pa­trząc na K. dłu­gim, jak­by peł­nym zna­cze­nia, choć nie­zro­zu­mia­łym spoj­rze­niem.

K. wbrew wła­snej woli wdał się w wy­mia­nę spoj­rzeń z Fran­cisz­kiem, po­tem ude­rzył jed­nak w swo­je pa­pie­ry i rzekł:

– Tu są moje do­ku­men­ty.

– Cóż one nas ob­cho­dzą? – za­wo­łał te­raz wyż­szy straż­nik.

– Pan się za­cho­wu­je go­rzej niż dziec­ko. Cze­go pan chce? Czy my­śli pan, że pan szyb­ciej wy­gra swój cięż­ki, prze­klę­ty pro­ces, dys­ku­tu­jąc z nami, straż­ni­ka­mi, o le­gi­ty­ma­cji i na­ka­zie aresz­to­wa­nia? Je­ste­śmy tyl­ko skrom­ny­mi funk­cjo­na­riu­sza­mi, któ­rzy nie zna­ją się na do­ku­men­tach, mamy tyle z pań­ską spra­wą wspól­ne­go, że mu­si­my przez dzie­sięć go­dzin dzien­nie pil­no­wać pana i za to nam pła­cą. Oto wszyst­ko, czym je­ste­śmy, tyle jed­nak po­tra­fi­my zro­zu­mieć, że wy­so­kie wła­dze, któ­rym słu­ży­my, in­for­mu­ją się, nim za­rzą­dzą aresz­to­wa­nie, bar­dzo do­kład­nie o po­wo­dach uwię­zie­nia i o oso­bie uwię­zio­ne­go. Nie może w tym zajść żad­na po­mył­ka. Na­sza wła­dza, o ile ją znam, a znam tyl­ko naj­niż­sze służ­bo­we stop­nie, nie szu­ka winy wśród lud­no­ści, ra­czej wina sama przy­cią­ga or­ga­ny są­do­we, któ­re ją wów­czas ści­ga­ją, jak mówi usta­wa, i wy­sy­ła­ją nas, straż­ni­ków. Ta­kie jest pra­wo. Gdzie więc może tu zajść ja­kaś po­mył­ka?

– Nie znam tego pra­wa – po­wie­dział K.

– Tym go­rzej dla pana – od­rzekł straż­nik.

– Ono ist­nie­je chy­ba je­dy­nie w wa­szych gło­wach – po­wie­dział K.. Chciał w ja­kiś spo­sób wkraść się w my­śli straż­ni­ków, zmie­nić je na swo­ją ko­rzyść, za­ko­rze­nić się w nich. Lecz straż­nik od­po­wie­dział su­ro­wo:

– Pan je jesz­cze na so­bie od­czu­je.

Fran­ci­szek wmie­szał się i rzekł:

– Patrz, Wil­lem, on przy­zna­je, że tego pra­wa nie zna, a rów­no­cze­śnie twier­dzi, że jest nie­win­ny.

– Masz zu­peł­ną ra­cję. Ale on so­bie ni­cze­go nie da wy­tłu­ma­czyć – po­wie­dział dru­gi.

K. nie od­po­wia­dał już nic. "Czy mam się dać ba­ła­mu­cić tym naj­niż­szym funk­cjo­na­riu­szom? – my­ślał.

– Sami przy­zna­ją, że nimi są. Prze­cież ga­da­ją o rze­czach, któ­rych zu­peł­nie nie ro­zu­mie­ją. Ich pew­ność sie­bie po­cho­dzi je­dy­nie z głu­po­ty. Kil­ka słów, któ­re za­mie­nię z kimś so­bie rów­nym, o wie­le le­piej mi wszyst­ko wy­ja­śni niż dłu­gie roz­mo­wy z tymi gbu­ra­mi". Prze­szedł się kil­ka razy po wol­nej czę­ści po­ko­ju tam i z po­wro­tem. Wi­dział, jak na­prze­ciw­ko sta­ra ko­bie­ta przy­cią­gnę­ła do okna ja­kie­goś star­ca w wie­ku jesz­cze bar­dziej po­de­szłym, obej­mu­jąc go ra­mie­niem. K. po­sta­no­wił skoń­czyć z tym wi­do­wi­skiem.

– Za­pro­wadź­cie mnie do wa­sze­go prze­ło­żo­ne­go – po­wie­dział.

– Do­pie­ro na jego ży­cze­nie, nie prę­dzej – od­po­wie­dział straż­nik na­zwa­ny Wil­le­mem. – A te­raz ra­dzę panu – do­dał – pójść do swe­go po­ko­ju, za­cho­wy­wać się ci­cho i cze­kać na dal­sze roz­po­rzą­dze­nia. Ra­dzi­my panu nie zaj­mo­wać się bez­u­ży­tecz­ny­mi my­śla­mi, tyl­ko sku­pić się, gdyż bę­dzie pan jesz­cze mu­siał spro­stać nie­ma­łym wy­ma­ga­niom. Nie ob­cho­dzi się pan z nami, jak za­słu­ży­li­śmy na to na­szą uprzej­mo­ścią, za­po­mniał pan, że bądź co bądź je­ste­śmy w po­rów­na­niu z pa­nem wol­ny­mi ludź­mi, a to jest nie­ma­ła prze­wa­ga. Mimo to je­ste­śmy go­to­wi, je­śli pan ma pie­nią­dze, przy­nieść panu skrom­ne śnia­da­nie z ka­wiar­ni na­prze­ciw­ko.

K. stał chwi­lę ci­cho, nie od­po­wia­da­jąc na tę pro­po­zy­cję. Być może, gdy­by otwo­rzył drzwi do na­stęp­ne­go po­ko­ju albo na­wet do przed­po­ko­ju, nie ośmie­li­li­by się go po­wstrzy­mać, może by­ło­by naj­prost­szym roz­wią­za­niem sy­tu­acji, gdy­by po­su­nął się do osta­tecz­no­ści. Ale może też rzu­ci­li­by się na nie­go, a raz schwy­ta­ny i oba­lo­ny stra­cił­by całą prze­wa­gę, jaką do­tąd nad nimi pod pew­nym wzglę­dem za­cho­wał. Dla­te­go z ostroż­no­ści po­sta­no­wił zdać się na roz­wią­za­nie, któ­re mu­sia­ło przyjść na­tu­ral­nym bie­giem rze­czy, i wró­cił do swe­go po­ko­ju. Ani z jego stro­ny, ani ze stro­ny straż­ni­ków nie pa­dło już żad­ne sło­wo.

Rzu­cił się na łóż­ko i wziął z umy­wal­ni pięk­ne jabł­ko, któ­re przy­go­to­wał so­bie wczo­raj wie­czo­rem na po­ran­ny po­si­łek. Te­raz sta­no­wi­ło ono jego całe śnia­da­nie, w każ­dym ra­zie, o czym się po pierw­szym kę­sie prze­ko­nał, o wie­le lep­sze od śnia­da­nia z brud­ne­go baru, któ­re by otrzy­mał z ła­ski straż­ni­ków. Czuł się do­brze i bez­piecz­nie. Wpraw­dzie opu­ścił dziś przed po­łu­dniem służ­bę w ban­ku, ale mógł ła­two to uspra­wie­dli­wić dzię­ki sto­sun­ko­wo wy­so­kie­mu sta­no­wi­sku, ja­kie tam zaj­mo­wał. Czy po­wi­nien po­dać praw­dzi­wy po­wód nie­obec­no­ści? Miał za­miar tak zro­bić. Gdy­by mu nie uwie­rzo­no, co było w tym wy­pad­ku ła­two zro­zu­mia­łe, mógł­by po­wo­łać na świad­ków pa­nią Gru­bach albo obo­je sta­rusz­ków z prze­ciw­ka, któ­rzy te­raz pew­nie spie­szy­li do prze­ciw­le­głe­go okna. Dzi­wi­ło to K., przy­najm­niej z punk­tu wi­dze­nia straż­ni­ków, że za­pę­dzi­li go do tego po­ko­ju i zo­sta­wi­li sa­me­go tu, gdzie prze­cież miał wszel­kie moż­li­wo­ści ode­bra­nia so­bie ży­cia. Rów­no­cze­śnie jed­nak za­sta­na­wiał się, tym ra­zem z wła­sne­go punk­tu wi­dze­nia, czy miał w isto­cie po­wód do ta­kie­go kro­ku. Czy dla­te­go, że ci dwaj sie­dzie­li obok i sprzą­ta­li mu sprzed nosa śnia­da­nie? Był­by ten krok czymś tak bez­sen­sow­nym, że już wsku­tek tej bez­sen­sow­no­ści nie był­by w sta­nie go uczy­nić, na­wet gdy­by miał nań ocho­tę. Gdy­by ogra­ni­czo­ność straż­ni­ków nie była tak ra­żą­ca, moż­na by przy­pusz­czać, że i oni byli tego sa­me­go zda­nia i nie wi­dzie­li nie­bez­pie­czeń­stwa zo­sta­wia­jąc go sa­me­go. Mo­gli te­raz, je­śli chcie­li, wi­dzieć, jak pod­szedł do szaf­ki ścien­nej, gdzie prze­cho­wy­wał do­brą wód­kę, jak na­przód wy­chy­lił je­den kie­li­szek za­miast cze­goś go­rą­ce­go na śnia­da­nie, a na­stęp­nie dru­gi dla do­da­nia so­bie od­wa­gi, ten dru­gi je­dy­nie z prze­zor­no­ści, na wszel­ki wy­pa­dek.

Wtem wstrzą­snął nim krzyk z są­sied­nie­go po­ko­ju tak gwał­tow­nie, że za­dzwo­nił zę­ba­mi o szkło.

– Nad­zor­ca wzy­wa pana! – za­wo­ła­no.

Tym, co go prze­stra­szy­ło, był krzyk, ten krót­ki, ury­wa­ny, żoł­nier­ski wrzask, o któ­ry by nig­dy straż­ni­ka Fran­cisz­ka nie po­są­dzał. Sam roz­kaz był mu po­żą­da­ny.

– Wresz­cie! – od­krzyk­nął, za­mknął szaf­kę i na­tych­miast po­biegł do są­sied­nie­go po­ko­ju.

Tam sta­li obaj straż­ni­cy i jak­by się to samo przez się ro­zu­mia­ło, za­gna­li go z po­wro­tem do jego po­ko­ju.

– Co wam przy­szło do gło­wy! – wo­ła­li – w ko­szu­li chce­cie iść do nad­zor­cy? Każe was obić, i nas w do­dat­ku.

– Puść­cie mnie, do dia­bła! – wo­łał K, któ­re­go już przy­par­li do sza­fy – nie moż­na wy­ma­gać ode mnie od­święt­ne­go stro­ju, sko­ro na­pa­da się na mnie w łóż­ku.

– Trud­na rada – po­wie­dzie­li straż­ni­cy, któ­rzy za­wsze, ile­kroć K. pod­no­sił głos, uspo­ka­ja­li się, na­wet wprost smut­nie­li, co go mie­sza­ło i po­nie­kąd otrzeź­wia­ło.

– Śmiesz­ne ce­re­mo­nie – mru­czał jesz­cze, ale już zdjął ubra­nie z krze­sła i trzy­mał je chwi­lę w obu rę­kach, jak­by pod­da­wał je oce­nie straż­ni­ków. Po­krę­ci­li gło­wa­mi.

– To musi być czar­ne ubra­nie – po­wie­dzie­li.

Na to K. rzu­cił ubra­nie na zie­mię i sam nie ro­zu­mie­jąc, w ja­kim sen­sie to mówi, po­wie­dział:

– Prze­cież to jesz­cze nie jest roz­pra­wa głów­na.

Straż­ni­cy uśmiech­nę­li się, lecz ob­sta­wa­li przy swo­im:

– To musi być czar­ne ubra­nie.

– Je­śli przez to przy­spie­szę spra­wę, niech już bę­dzie – po­wie­dział K., otwo­rzył sam sza­fę i szu­kał dłu­go po­mię­dzy gar­ni­tu­ra­mi, wy­brał naj­lep­szy czar­ny ża­kiet, któ­ry swo­im kro­jem wy­wo­ły­wał sen­sa­cję wśród zna­jo­mych, wy­cią­gnął tak­że inną ko­szu­lę i za­czął się sta­ran­nie ubie­rać. W skry­to­ści du­cha są­dził, że uda­ło mu się przy­spie­szyć całą spra­wę przez to, że straż­ni­cy za­po­mnie­li zmu­sić go do ką­pie­li. Ob­ser­wo­wał ich, czy so­bie tego może jed­nak nie przy­po­mną, ale oni oczy­wi­ście wca­le na to nie wpa­dli, na­to­miast Wil­lem nie za­po­mniał wy­słać Fran­cisz­ka do nad­zor­cy z do­nie­sie­niem, że K. się ubie­ra. Gdy był już zu­peł­nie ubra­ny, mu­siał przejść obok Wil­le­ma przez pu­sty po­kój są­sied­ni do na­stęp­ne­go, któ­re­go dwu­skrzy­dło­we drzwi były już na oścież otwar­te. Ten po­kój, jak K. do­brze o tym wie­dział, za­miesz­ki­wa­ła do nie­daw­na nie­ja­ka pana Bürst­ner, ste­no­ty­pi­ska, któ­ra zwy­kła była bar­dzo wcze­śnie wy­cho­dzić do pra­cy, póź­no wra­ca­ła do domu i z któ­rą K. za­mie­nił był za­le­d­wie parę razy po­zdro­wie­nia. Te­raz wy­su­nię­to na śro­dek po­ko­ju sto­lik noc­ny sprzed jej łóż­ka, niby stół na roz­pra­wie są­do­wej, i za nim za­siadł nad­zor­ca. Za­ło­żył nogę na nogę i jed­no ra­mię oparł na po­rę­czy krze­sła.

W jed­nym ką­cie po­ko­ju sta­li trzej mło­dzi lu­dzie i przy­pa­try­wa­li się fo­to­gra­fiom pan­ny Bürst­ner, za­tknię­tym w wi­szą­cą na ścia­nie trzci­no­wą matę. Na klam­ce otwar­te­go okna wi­sia­ła bia­ła bluz­ka. Z okna na­prze­ciw zno­wu wy­chy­la­li się obo­je sta­rzy, ale gru­pa po­więk­szy­ła się, bo za nimi stał znacz­nie od nich wyż­szy męż­czy­zna z roz­pię­tą na pier­siach ko­szu­lą, któ­ry prze­bie­rał pal­ca­mi w swo­jej ru­da­wej, spi­cza­stej bród­ce.

– Jó­zef K…? – spy­tał nad­zor­ca, może tyl­ko po to, aby ścią­gnąć na sie­bie jego la­ta­ją­cy wzrok.

K. przy­tak­nął.

– Pan jest za­pew­ne bar­dzo za­sko­czo­ny wy­pad­ka­mi dzi­siej­sze­go rana? – spy­tał nad­zor­ca i prze­su­nął przy tym obie­ma rę­ka­mi kil­ka przed­mio­tów le­żą­cych na sto­li­ku: świe­cę, za­pał­ki, książ­kę i po­du­szecz­kę na szpil­ki, jak­by to były przed­mio­ty po­trzeb­ne mu do roz­pra­wy.

– Pew­nie – od­parł K. i ogar­nę­ło go miłe uczu­cie za­do­wo­le­nia, że wresz­cie ma do czy­nie­nia z czło­wie­kiem ro­zum­nym i może z nim mó­wić o swo­jej spra­wie. – Bez wąt­pie­nia je­stem za­sko­czo­ny, ale zno­wu nie tak bar­dzo.

– Nie bar­dzo za­sko­czo­ny? – spy­tał nad­zor­ca i po­sta­wił świe­cę na środ­ku sto­li­ka, gru­pu­jąc wo­ko­ło niej inne przed­mio­ty.

– Może mnie pan źle ro­zu­mie – spiesz­nie za­uwa­żył K. – Przy­zna­ję – tu prze­rwał i obej­rzał się za ja­kimś krze­słem. – Mogę chy­ba usiąść? – za­py­tał.

– To u nas nie jest przy­ję­te – od­po­wie­dział nad­zor­ca.

– Przy­zna­ję – rzekł K. już bez dal­szej prze­rwy – że je­stem bądź co bądź bar­dzo za­sko­czo­ny, ale gdy się żyło na świe­cie trzy­dzie­ści lat i sa­me­mu mu­sia­ło się przez ży­cie prze­bi­jać, jak to mnie przy­pa­dło w udzia­le, czło­wiek sta­je się od­por­ny i nie bie­rze już tak po­waż­nie żad­nych nie­spo­dzia­nek. Zwłasz­cza ta­kich jak ta dzi­siej­sza.

– Dla­cze­go zwłasz­cza ta­kich jak ta dzi­siej­sza?

– Nie mó­wię, że uwa­żam to wszyst­ko za żart, na to po­czy­nio­ne przy­go­to­wa­nia wy­da­ją mi się jed­nak zbyt da­le­ko idą­ce. Na­le­ża­ło­by wmie­szać w to wszyst­kie oso­by pen­sjo­na­tu, a tak­że was wszyst­kich, a to by prze­kra­cza­ło gra­ni­ce żar­tu. Nie chcę więc mó­wić, że to jest żart.

– Cał­kiem słusz­nie – po­wie­dział nad­zor­ca i ob­li­czał, ile jest za­pa­łek w pu­deł­ku z za­pał­ka­mi.

– Z dru­giej jed­nak stro­ny – cią­gnął da­lej K. i zwró­cił się przy tym do wszyst­kich, a chęt­nie był­by się na­wet zwró­cił jesz­cze do tych trzech przy fo­to­gra­fiach – z dru­giej jed­nak stro­ny cała ta spra­wa nie może być bar­dzo waż­na. Wnio­sku­ję to z tego, że je­stem wpraw­dzie oskar­żo­ny, ale nie mogę zna­leźć naj­mniej­szej winy, o któ­rą moż­na mnie było oskar­żyć. Ale i to jest dru­go­rzęd­ną spra­wą. Kto mnie oskar­ża? – oto za­sad­ni­cze py­ta­nie. Jaka wła­dza pro­wa­dzi do­cho­dze­nie? Czy pan jest urzęd­ni­kiem? Nikt z was nie ma mun­du­ru, chy­ba że pań­skie ubra­nie – tu zwró­cił się do Fran­cisz­ka – ze­chce ktoś uwa­żać za mun­dur, ale i ono jest ra­czej stro­jem po­dróż­nym. W tych kwe­stiach żą­dam wy­ja­śnień i je­stem prze­ko­na­ny, że po ich otrzy­ma­niu naj­ser­decz­niej się roz­sta­nie­my.

Nad­zor­ca opu­ścił na stół pu­deł­ko z za­pał­ka­mi.

– Pan jest w wiel­kim błę­dzie – rzekł. – Ci pa­no­wie i ja sto­imy w tej spra­wie cał­kiem na ubo­czu, co wię­cej, my o niej pra­wie nic nie wie­my. Choć­by­śmy no­si­li na­wet naj­bar­dziej prze­pi­so­we mun­du­ry, nie po­gor­szy­ło­by to ani tro­chę sta­nu pań­skiej spra­wy. Nie mogę też by­najm­niej po­wie­dzieć panu, czy jest pan oskar­żo­ny, sam tego nie wiem. Pan jest aresz­to­wa­ny, oto wszyst­ko, wię­cej nie wiem. Może straż­ni­cy twier­dzi­li co in­ne­go, w ta­kim ra­zie było to tyl­ko czcze ga­da­nie. Ale cho­ciaż nie od­po­wiem na pań­skie py­ta­nia, to jed­nak ra­dzę panu mniej zaj­mo­wać się nami i tym, co się z pa­nem sta­nie, na­to­miast wię­cej my­śleć o so­bie. I le­piej nie ro­bić tyle ha­ła­su z tą pań­ską nie­win­no­ścią, bo to psu­je nie­złe wra­że­nie, ja­kie pan na ogół spra­wia. Po­wi­nien pan też być po­wścią­gliw­szy w sło­wach. Pra­wie wszyst­ko, co pan przed­tem po­wie­dział, moż­na było po pierw­szych paru sło­wach wy­wnio­sko­wać z pań­skie­go za­cho­wa­nia, zresz­tą nie było to nic dla pana szcze­gól­nie ko­rzyst­ne­go.

K. wpa­trzył się w nad­zor­cę. Do­sta­wał na­ucz­ki jak w szko­le, i w do­dat­ku może od czło­wie­ka młod­sze­go od sie­bie! Za swo­ją otwar­tość zo­stał uka­ra­ny na­ga­ną! A o przy­czy­nach aresz­to­wa­nia i o tym, kto je na­ka­zał, nie do­wie­dział się ni­cze­go!

Zi­ry­to­wa­ny prze­mie­rzał po­kój tam i z po­wro­tem, w czym mu nikt nie prze­szka­dzał, pod­cią­gnął man­kie­ty, ob­ma­cał so­bie pierś, przy­gła­dził wło­sy, prze­szedł obok trzech męż­czyzn, po­wie­dział:

– Ależ to nie ma sen­su – na co się od­wró­ci­li i po­pa­trzy­li na nie­go życz­li­wie, ale z po­wa­gą, a on wresz­cie za­trzy­mał się przy sto­le nad­zor­cy. – Pro­ku­ra­tor Ha­ste­rer jest moim: do­brym przy­ja­cie­lem – rzekł – czy mogę do nie­go za­te­le­fo­no­wać?

– Oczy­wi­ście – po­wie­dział nad­zor­ca – tyl­ko nie wiem, jaki to mo­gło­by mieć sens? Chy­ba że ma pan z nim omó­wić ja­kąś pry­wat­ną spra­wę.

– Jaki sens? – za­wo­łal K. bar­dziej zdu­mio­ny niż roz­gnie­wa­ny. – Ale kim pan jest? Pan chce wi­dzieć sens, a do­pusz­cza się naj­więk­sze­go bez­sen­su. To do­praw­dy może przy­pra­wić o roz­pacz. Ci pa­no­wie naj­pierw mnie na­pa­dli, a te­raz sie­dzą i sto­ją na­oko­ło, i każą mi po­pi­sy­wać się przed pa­nem. Jaki to ma sens te­le­fo­no­wać do pro­ku­ra­to­ra, gdy je­stem rze­ko­mo aresz­to­wa­ny? Do­brze, nie będę te­le­fo­no­wał.

– Ależ pro­szę – po­wie­dział nad­zor­ca i wska­zał ręką na przed­po­kój, gdzie był te­le­fon. – Pro­szę, może pan za­te­le­fo­no­wać.

– Nie, już te­raz nie chcę – rzekł K. i pod­szedł do okna.

Na­prze­ciw całe to­wa­rzy­stwo sta­ło jesz­cze u okna i tyl­ko jego zbli­że­nie się zmie­sza­ło nie­co ob­ser­wa­to­rów. Sta­rzy chcie­li się pod­nieść, lecz znaj­du­ją­cy się za nimi czło­wiek uspo­ko­ił ich.

– Tam są tak­że tacy wi­dzo­wie! – za­wo­lal K. cał­kiem gło­śno do nad­zor­cy i po­ka­zał ich wska­zu­ją­cym pal­cem. – Precz stąd! – krzyk­nął po­tem do nich.

Wszy­scy tro­je za­raz się też cof­nę­li o kil­ka kro­ków, obo­je sta­rzy na­wet jesz­cze za męż­czy­znę, któ­ry za­sło­nił ich swo­im sze­ro­kim cia­łem i, wno­sząc z ru­chu ust, mó­wił coś nie­zro­zu­mia­łe­go na od­le­głość. Cał­kiem jed­nak nie znik­nę­li, lecz zda­wa­li się cze­kać na spo­sob­ność, kie­dy będą mo­gli zno­wu zbli­żyć się do okna.

– Na­tręt­ni, nie­wy­cho­wa­ni lu­dzie! – po­wie­dział K., od­wra­ca­jąc się od okna. Nad­zor­ca praw­do­po­dob­nie zga­dzał się z nim, co K. stwier­dził, jak mu się zda­wa­ło, spoj­rze­niem z uko­sa. Ale rów­nie do­brze mógł ni­cze­go nie sły­szeć, gdyż jed­ną rękę sil­nie przy­ci­skał do sto­łu i był wi­docz­nie za­ję­ty po­rów­ny­wa­niem dłu­go­ści pal­ców. Obaj straż­ni­cy sie­dzie­li na ku­frze przy­kry­tym ozdob­ną kapą i tar­li swo­je ko­la­na. Trzej mło­dzi lu­dzie wspar­li się rę­ko­ma o bio­dra i pa­trzy­li wo­kół bez celu. Było ci­cho jak w ja­kimś opu­sto­sza­łym biu­rze.

– A więc, moi pa­no­wie! – za­wo­łał K. i przez chwi­lę było mu tak cięż­ko, jak­by dźwi­gał ich wszyst­kich na bar­kach – są­dząc z za­cho­wa­nia się pa­nów, moja spra­wa jest chy­ba za­koń­czo­na. Je­stem zda­nia, że naj­le­piej bę­dzie nie mó­wić wię­cej o słusz­no­ści czy nie­słusz­no­ści wa­sze­go po­stę­po­wa­nia i za­koń­czyć rzecz po­jed­naw­czo przez wza­jem­ny uścisk dło­ni. Je­śli i pan jest tego zda­nia, to pro­szę.

K. przy­stą­pił do sto­łu nad­zor­cy i wy­cią­gnął rękę. Wciąż jesz­cze przy­pusz­czał, że nad­zor­ca uj­mie ją, ale ten wstał, wziął okrą­gły, twar­dy ka­pe­lusz, któ­ry le­żał na łóż­ku pan­ny Bür­smer, i obie­ma rę­ka­mi na­sa­dził go so­bie ostroż­nie na gło­wę, jak to się robi zwy­kle przy przy­miar­ce no­wych ka­pe­lu­szy.

– Jak pro­ste wy­da­je się panu wszyst­ko – mó­wił przy tym do K. – Więc mamy spra­wę za­koń­czyć ugo­do­wo, my­śli pan? Nie, nie, to do­praw­dy nie­moż­li­we. Z dru­giej stro­ny, nie chcę przez to wca­le po­wie­dzieć, że po­wi­nien pan zwąt­pić. Nie, dla­cze­go? Pan jest tyl­ko aresz­to­wa­ny, nic wię­cej. Mia­łem to panu oznaj­mić, zro­bi­łem to i wi­dzia­łem tak­że, jak pan to przy­jął. Na tym na dzi­siaj dość i mo­że­my się po­że­gnać, zresz­tą tyl­ko na ra­zie. Przy­pusz­czam, że ze­chce pan te­raz pójść do ban­ku.

– Do ban­ku? – spy­tal K. – Są­dzi­łem, że je­stem aresz­to­wa­ny. – K. py­tał z pew­ną prze­ko­rą.

Mimo że jego ręka nie zo­sta­ła przy­ję­ta, czuł się co­raz bar­dziej nie­za­leż­nym od wszyst­kich tych lu­dzi, zwłasz­cza od­kąd nad­zor­ca się pod­niósł. Igrał te­raz z nim. Miał za­miar, na wy­pa­dek je­śli odej­dą, zbiec za nim aż do bra­my i za­ofia­ro­wać im swo­je aresz­to­wa­nie. Dla­te­go po­wtó­żył jesz­cze:

– Jak mogę pójść do ban­ku, sko­ro je­stem aresz­to­wa­ny?

– Ach tak – rzekł nad­zor­ca już w drzwiach – pan mnie źle zro­zu­miał. Pan jest aresz­to­wa­ny, pew­nie, ale nie po­win­no to panu prze­szka­dzać w wy­ko­ny­wa­niu za­wo­du. I nie po­win­no to rów­nież wpły­nąć na co­dzien­ny tryb pań­skie­go ży­cia.

– W ta­kim ra­zie nie jest strasz­ną rze­czą być aresz­to­wa­nym – po­wie­dział K i zbli­żył się do nad­zor­cy.

– Nig­dy nie by­łem in­ne­go zda­nia – od­po­wie­dział tam­ten.

– Wo­bec tego zda­je mi się, że i za­wia­do­mie­nie mnie o uwię­zie­niu nie było tak bar­dzo ko­niecz­ne – rzekł K. i pod­szedł jesz­cze bli­żej. Tak­że i inni zbli­ży­li się. Wszy­scy ze­bra­li się te­raz w jed­nym miej­scu przy drzwiach.

– To było moim obo­wiąz­kiem – rzekł nad­zor­ca.

– Głu­pi obo­wią­zek – po­wie­dział K. nie­ustę­pli­wie.

– Być może – od­po­wie­dział nad­zor­ca – ale szko­da tra­cić czas na ta­kie roz­mo­wy. Przy­pusz­cza­łem, że chce pan pójść do ban­ku. A po­nie­waż pan zwa­ża na każ­de sło­wo, do­dam: nie zmu­szam pana, przy­pusz­cza­łem tyl­ko, że pan sam ze­chce pójść do ban­ku. Chcąc zaś panu uła­twić po­wrót, o ile moż­no­ści bez zwró­ce­nia uwa­gi, trzy­ma­łem tu w po­go­to­wiu tych trzech pa­nów, pań­skich ko­le­gów.

– Jak to? – za­wo­łał K. i po­pa­trzył na nich ze zdzi­wie­niem. Ci tak mało cha­rak­te­ry­stycz­ni, ane­micz­ni mło­dzi lu­dzie, któ­rych za­cho­wał w pa­mię­ci tyl­ko jako gru­pę koło fo­to­gra­fii, byli rze­czy­wi­ście urzęd­ni­ka­mi jego ban­ku, co praw­da nie ko­le­ga­mi, to już była prze­sa­da, do­wo­dzą­ca luki we wszech­wie­dzy nad­zor­cy, bądź co bądź byli niż­szy­mi urzęd­ni­ka­mi. Jak mógł K. to prze­oczyć? Jak mu­sia­ła być po­chło­nię­ta jego uwa­ga straż­ni­ka­mi i nad­zor­cą, że na­wet nie po­znał tych trzech!

Sztyw­ne­go, wy­wi­ja­ją­ce­go rę­ka­mi Ra­ben­ste­ine­ra, blon­dy­na Kul­li­cha z głę­bo­ko osa­dzo­ny­mi ocza­mi oraz Ka­mi­ne­ra z jego nie­zno­śnym gry­ma­sem: uśmie­chem wy­wo­ły­wa­nym przez chro­nicz­ny skurcz mię­śnia.

– Dzień do­bry! – rzekł po chwi­li K. i po­dał rękę trzem pa­nom, któ­rzy po­praw­nie się ukło­ni­li. – Zu­peł­nie pa­nów nie po­zna­łem. Idzie­my więc do ro­bo­ty?

Pa­no­wie ski­nę­li gło­wa­mi z uśmie­chem, skwa­pli­wie, jak­by przez cały czas tyl­ko na to cze­ka­li, i gdy K. oglą­dał się za ka­pe­lu­szem, któ­ry zo­stał w jego po­ko­ju, wszy­scy trzej rzu­ci­li się na po­szu­ki­wa­nie, je­den za dru­gim, co wska­zy­wa­ło jed­nak na pew­ne za­kło­po­ta­nie. K. stał spo­koj­nie i pa­trzył za nimi przez dwo­je otwar­tych drzwi. Ostat­nim był na­tu­ral­nie obo­jęt­ny na wszyst­ko Ra­ben­ste­iner, któ­ry za­mach­nął się tyl­ko z ele­gan­cją do bie­gu.

Ka­mi­ner po­dał ka­pe­lusz i K. z całą pew­no­ścią stwier­dził, na co już w ban­ku nie­raz zwró­cił uwa­gę, że uśmiech Ka­mi­ne­ra nie po­cho­dził z roz­my­słu, co wię­cej, że nie mógł on w ogó­le nig­dy śmiać się umyśl­nie. W przed­po­ko­ju otwo­rzy­ła drzwi ca­łe­mu to­wa­rzy­stwu pani Gru­bach, któ­ra wca­le nie wy­glą­da­ła na oso­bę po­czu­wa­ją­cą się bar­dzo do winy, i K. spoj­rzał, jak za­zwy­czaj, na szel­ki jej far­tu­cha, któ­re tak nie­po­trzeb­nie głę­bo­ko wrzy­na­ły się w jej po­tęż­ne cia­ło. Na dole, spoj­rzaw­szy na ze­ga­rek, K. po­sta­no­wił wziąć auto, aby nie po­więk­szać zby­tecz­nie już i tak pół­go­dzin­ne­go opóź­nie­nia. Ka­mi­ner po­biegł na róg po auto, tam­ci dwaj naj­wy­raź­niej sta­ra­li się K. za­ba­wiać, gdy na­gle Kul­lich wska­zał bra­mę ka­mie­ni­cy z prze­ciw­ka, bra­mę, w któ­rej wła­śnie po­ja­wił się ów wy­so­ki męż­czy­zna z ja­sną, ostrą bród­ką, i jak­by w pierw­szej chwi­li nie­co zmie­sza­ny tym, że uka­zał się te­raz w ca­łej swej wiel­ko­ści, cof­nął się do ścia­ny i oparł się o nią. Sta­rzy z pew­no­ścią byli jesz­cze na scho­dach. K. gnie­wa­ło, że Kul­lich zwró­cił jego uwa­gę na tego czło­wie­ka, któ­re­go już sam przed­tem za­uwa­żył, ba, któ­re­go na­wet ocze­ki­wał.

– Pro­szę tam nie pa­trzeć! – wy­buch­nął nie my­śląc o tym, jak dzi­wacz­ne było ta­kie ode­zwa­nie się do do­ro­słych lu­dzi. Ale nie po­trze­bo­wał się tłu­ma­czyć, gdyż wła­śnie za­je­cha­ło auto, wsie­dli i po­je­cha­li. Wtem przy­po­mniał so­bie K., że wca­le nie za­uwa­żył wyj­ścia straż­ni­ków i nad­zor­cy.

Nad­zor­ca za­sło­nił mu trzech urzęd­ni­ków, a ci zno­wu nad­zor­cę. Nie było to do­wo­dem wiel­kiej przy­tom­no­ści umy­słu i K. po­sta­no­wił do­kład­niej się pod tym wzglę­dem ob­ser­wo­wać. Mimo to raz jesz­cze od­wró­cił się mimo woli i wy­chy­lił poza opar­cie tyl­ne­go sie­dze­nia, aby może zo­ba­czyć jesz­cze nad­zor­cę i straż­ni­ków. Ale za­raz zno­wu się wy­pro­sto­wał, oparł się wy­god­nie w ką­cie auta, nie sta­ra­jąc się już ni­ko­go szu­kać. Wbrew wszel­kim po­zo­rom po­trze­bo­wał wła­śnie te­raz otu­chy, ale pa­no­wie wy­da­wa­li się znu­że­ni. Ra­ben­ste­iner pa­trzył z auta w pra­wo, Kul­lich w lewo, po­zo­sta­wał tyl­ko szcze­rzą­cy zęby Kla­mi­ner, z któ­re­go śmiać się za­bra­nia­ło nie­ste­ty ludz­kie mi­ło­sier­dzie.

Tej wio­sny zwykł był K. spę­dzać wie­czo­ry w ten spo­sób, że po pra­cy, je­śli to jesz­cze było moż­li­we – sie­dział w biu­rze prze­waż­nie do dzie­wią­tej go­dzi­ny – szedł na prze­chadz­kę, sam lub z urzęd­ni­ka­mi, a póź­niej wstę­po­wał do pi­wiar­ni, gdzie za­sia­dał przy jed­nym sto­le ze star­szy­mi prze­waż­nie pa­na­mi; za­zwy­czaj do go­dzi­ny je­de­na­stej. Zda­rza­ły się jed­nak wy­jąt­ki od ta­kie­go roz­kła­du dnia, je­śli dy­rek­tor ban­ku, któ­ry wy­so­ko ce­nił K. jako zdol­ne­go pra­cow­ni­ka i czło­wie­ka god­ne­go za­ufa­nia, za­pro­sił go na prze­jażdż­kę au­to­mo­bi­lem lub do swej wil­li na ko­la­cję. Oprócz tego raz w ty­go­dniu od­wie­dzał K. pew­ną dziew­czy­nę imie­niem Elza, któ­ra przez całą noc do póź­ne­go ran­ka była za­ję­ta jako kel­ner­ka w wi­niar­ni, a w dzień przyj­mo­wa­ła wi­zy­ty le­żąc w łóż­ku.

Lecz tego wie­czo­ru – dzień zbiegł szyb­ko na wy­tę­żo­nej pra­cy i na wie­lu ży­cze­niach uro­dzi­no­wych, ser­decz­nych i peł­nych czci – K. chciał na­tych­miast pójść do domu. W cza­sie wszyst­kich krót­kich przerw w pra­cy my­ślał o tym, nie zda­jąc so­bie do­kład­nie z tego spra­wy. Miał wra­że­nie, że ran­ne wy­pad­ki spo­wo­do­wa­ły wiel­ki roz­gar­diasz w ca­łym miesz­ka­niu pani Gru­bach i że wła­śnie jego obec­ność jest nie­zbęd­na do przy­wró­ce­nia po­rząd­ku. Je­śli raz po­rzą­dek zo­sta­nie przy­wró­co­ny, znik­nie wszel­ki ślad tych zda­rzeń i wszyst­ko wró­ci do swe­go sta­re­go try­bu. Zwłasz­cza nie na­le­ża­ło bać się ni­cze­go ze stro­ny owych trzech urzęd­ni­ków, któ­rzy włą­czy­li się z po­wro­tem w wiel­ką ma­chi­nę urzęd­ni­czą ban­ku i nie moż­na było do­strzec, aby się zmie­ni­li. K. kil­ka­krot­nie wzy­wał ich do swe­go biu­ra, po­je­dyn­czo i ra­zem, tyl­ko w tym celu, by ich ob­ser­wo­wać, i za każ­dym ra­zem od­pra­wiał ich uspo­ko­jo­ny.

Gdy o wpół do dzie­sią­tej wie­czór przy­szedł do domu, gdzie miesz­kał, spo­tkał w bra­mie wy­rost­ka, któ­ry stał roz­kra­czyw­szy nogi i pa­lił faj­kę.

– Kim pan jest? – spy­tał na­tych­miast K. i zbli­żył swo­ją twarz do twa­rzy chło­pa­ka: w mro­ku sie­ni nie było wi­dać do­kład­nie.

– Je­stem sy­nem stró­ża, pro­szę wiel­moż­ne­go pana – od­po­wie­dział chło­pak, wy­jął faj­kę z ust i usu­nął się na bok.

– Sy­nem stró­ża? – spy­tał K. i stuk­nął nie­cier­pli­wie la­ską o pod­ło­gę.

– Wiel­moż­ny pan so­bie cze­goś ży­czy? Czy mam pójść po ojca?

– Nie, nie – od­parł K., w gło­sie jego brzmia­ło coś jak prze­ba­cze­nie, jak gdy­by chło­pak zbro­ił coś złe­go, ale on mu prze­ba­cza.

– Już do­brze – rzekł i po­szedł da­lej, lecz nim wstą­pił na scho­dy, jesz­cze raz się obej­rzał.

Mógł pójść wprost do swe­go po­ko­ju, po­nie­waż jed­nak chciał po­mó­wić z pa­nią Gru­bach, od razu za­pu­kał do jej drzwi. Sie­dzia­ła z poń­czo­chą w rę­kach przy sto­le, na któ­rym le­żał jesz­cze cały stos sta­rych poń­czoch. K. uspra­wie­dli­wiał się z roz­tar­gnie­niem z po­wo­du póź­nej pory, ale pani Gru­bach była bar­dzo uprzej­ma i nie chcia­ła słu­chać jego uspra­wie­dli­wień; jemu, mó­wi­ła, słu­ży roz­mo­wą o każ­dej po­rze, wie prze­cież, że jest jej naj­lep­szym i naj­sym­pa­tycz­niej­szym lo­ka­to­rem. K. ro­zej­rzał się po po­ko­ju, zno­wu wszyst­ko wró­ci­ło do daw­ne­go sta­nu, na­czy­nia od śnia­da­nia, któ­re rano sta­ły na sto­li­ku przy oknie, były już tak­że uprząt­nię­te. "Ręka ko­bie­ca po­tra­fi w ci­cho­ści wie­le zdzia­łać", po­my­ślał, on by pew­nie prę­dzej stłukł fi­li­żan­ki, ani­że­li je wy­niósł. Po­pa­trzył na pa­nią Gru­bach z od­cie­niem wdzięcz­no­ści.

– Dla­cze­go pani jesz­cze tak póź­no pra­cu­je? – spy­tał. Sie­dzie­li ra­zem przy sto­le, a K. za­nu­rzał od cza­su do cza­su ręce w sto­sie poń­czoch.

– Mam wie­le ro­bo­ty – rze­kła – dzień mój na­le­ży do lo­ka­to­rów, je­śli chcę do­pro­wa­dzić moje rze­czy do po­rząd­ku, zo­sta­ją mi tyl­ko wie­czo­ry.

– A dzi­siaj pew­nie przy­spo­rzy­łem pani jesz­cze do­dat­ko­wej pra­cy?

– W jaki spo­sób? – spy­ta­ła z oży­wie­niem, od­kła­da­jąc ro­bo­tę na ko­la­na.

– Mam na my­śli tych lu­dzi, któ­rzy tu byli dziś rano.

– Ach tak – rze­kła i zno­wu za­pa­dła w swój zwy­kły spo­kój. – To mi nie przy­czy­ni­ło wie­le ro­bo­ty.

K. przy­pa­try­wał się w mil­cze­niu, jak bie­rze z po­wro­tem do rąk poń­czo­chę. "Wy­glą­da, jak­by była zdzi­wio­na, że ja o tym mó­wię – my­ślał – uwa­ża za nie­wła­ści­we wsz­czy­na­nie roz­mo­wy o tym. Tym bar­dziej po­wi­nie­nem to zro­bić, tyl­ko ze sta­rą ko­bie­tą mogę o tym mó­wić".

– A jed­nak przy­spo­rzy­ło to na pew­no pra­cy – po­wie­dział po chwi­li – ale to już się nie po­wtó­rzy.

– Nie, to już nie może się po­wtó­rzyć – za­pew­ni­ła i uśmiech­nę­ła się do K. pra­wie bo­le­śnie.

– Mówi pani to po­waż­nie? – spy­tał K.

– Tak – rze­kła ci­szej – ale przede wszyst­kim nie po­wi­nien się pan tym zbyt­nio przej­mo­wać. Nie ta­kie rze­czy dzie­ją się na świe­cie! Po­nie­waż pan ze mną z ta­kim za­ufa­niem roz­ma­wia, dro­gi pa­nie, mogę panu wy­znać, że pod­słu­chi­wa­łam tro­chę pod drzwia­mi i że obaj straż­ni­cy po­wie­dzie­li mi to i owo. Prze­cież tu cho­dzi o pań­skie szczę­ście, a ono mi rze­czy­wi­ście leży na ser­cu, wię­cej, niż mi przy­stoi, bo prze­cież je­stem tyl­ko pana go­spo­dy­nią. A więc sły­sza­łam coś nie­coś, ale nie mogę po­wie­dzieć, żeby to było coś bar­dzo złe­go. Nie. Pan jest wpraw­dzie aresz­to­wa­ny, lecz nie tak, jak to bywa aresz­to­wa­ny zło­dziej. Je­śli się aresz­tu­je zło­dzie­ja, wów­czas jest źle, ale ta­kie aresz­to­wa­nie… Wy­da­je mi się, że jest to jak­by coś uczo­ne­go – pan wy­ba­czy, je­śli mó­wię coś głu­pie­go – otóż wy­da­je mi się, że jest to jak­by coś uczo­ne­go, cze­go wpraw­dzie nie ro­zu­miem, ale cze­go się też nie musi ro­zu­mieć.

– To wca­le nie­głu­pie, co pani po­wie­dzia­ła, pani Gru­bach, i ja je­stem po czę­ści pani zda­nia, tyl­ko osą­dzam to wszyst­ko jesz­cze ostrzej niż pani i uwa­żam to po pro­stu już nie za coś uczo­ne­go na­wet, lecz w ogó­le za nic. Zo­sta­łem znie­nac­ka na­pad­nię­ty, oto wszyst­ko. Gdy­bym za­raz po prze­bu­dze­niu się wstał, nie da­jąc się zbić z tro­pu nie­obec­no­ścią Anny i bez wzglę­du na ko­go­kol­wiek, kto by mi za­szedł dro­gę, udał się do pani, gdy­bym po pro­stu zjadł tym ra­zem wy­jąt­ko­wo śnia­da­nie w kuch­ni, ka­zał so­bie przy­nieść ubra­nie z mego po­ko­ju, sło­wem, gdy­bym po­stę­po­wał roz­sąd­nie, nic by się w ogó­le nie było sta­ło i wszyst­ko, co póź­niej za­szło, zo­sta­ło­by w za­rod­ku stłu­mio­ne. A czło­wiek tak mało jest przy­go­to­wa­ny na to, co się może zda­rzyć. W ban­ku na przy­kład je­stem przy­go­to­wa­ny, wy­klu­czo­ne, aby mo­gło mnie tam spo­tkać coś po­dob­ne­go. Tam mam wła­sne­go woź­ne­go, te­le­fo­ny – miej­ski i biu­ro­wy – sto­ją przede mną na sto­le, przy­cho­dzą lu­dzie, stro­ny i urzęd­ni­cy, a poza tym i przede wszyst­kim mam tam usta­wicz­nie kon­takt z pra­cą, dla­te­go za­cho­wu­ję przy­tom­ność umy­słu i wprost spra­wi­ło­by mi przy­jem­ność zna­leźć się tam w po­dob­nej sy­tu­acji. Te­raz wszyst­ko już mi­nę­ło i wła­ści­wie nie chcia­łem już na­wet o tym mó­wić, chcia­łem tyl­ko usły­szeć sąd pani, sąd ko­bie­ty ro­zum­nej, i je­stem za­do­wo­lo­ny, że się zga­dza­my. Ale te­raz musi mi pani po­dać rękę, taka zgo­da musi być – pod­kre­ślo­na uści­skiem dło­ni. "Czy poda mi rękę? Nad­zor­ca nie po­dał mi jej" – my­ślał i pa­trzył na ko­bie­tę in­a­czej niż przed­tem, ba­daw­czo. Wsta­ła, bo i on wstał, była lek­ko zmie­sza­na, gdyż nie wszyst­ko, co K po­wie­dział, wy­da­ło jej się zro­zu­mia­łe. Wsku­tek zmie­sza­nia po­wie­dzia­ła jed­nak coś, cze­go zu­peł­nie nie chcia­ła i co nie było na miej­scu.

– Niech pan so­bie tego nie bie­rze tak bar­dzo do ser­ca, dro­gi pa­nie – rze­kła, w gło­sie jej wy­czuł łzy i na­tu­ral­nie za­po­mnia­ła mu po­dać rękę.

– Nie przy­pusz­czał­bym, że tak to so­bie we­zmę do ser­ca – rzekł K na­gle znu­żo­ny, wi­dząc bez­war­to­ścio­wość wszyst­kich przy­ta­ki­wań tej ko­bie­ty.

W drzwiach za­py­tał jesz­cze:

– Pan­na Bürst­ner jest w domu?

– Nie – od­par­ła pani Gru­bach i uśmiech­nę­ła się przy tej su­chej in­for­ma­cji ze spóź­nio­nym, ugrzecz­nio­nym ża­lem – jest w te­atrze. Czy pan so­bie od niej cze­goś ży­czy? Może ja to mogę z nią za­ła­twić.

– Drob­nost­ka, chcia­łem za­mie­nić z nią tyl­ko parę słów.

– Nie­ste­ty, nie wiem, kie­dy przyj­dzie, gdy jest w te­atrze, wra­ca zwy­kle póź­no.

– To prze­cież cał­kiem obo­jęt­ne – rzekł K i ze spusz­czo­ną gło­wą od­wró­cił się już ku drzwiom, aby odejść.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: