Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Próchno - ebook

Data wydania:
4 grudnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Próchno - ebook

Powieść Berenta stanowi literackie podsumowanie pierwszej dekady Młodej Polski. Akcja „Próchna” toczy się w barwnym i zróżnicowanym pod wieloma względami środowisku artystycznym końca XIX wieku. Bohaterami są przedstawiciele wszystkich dziedzin sztuki: aktor, dziennikarz, muzyk, dramaturg oraz malarz, lekarz-poeta, śpiewaczka operowa czy też gwiazda kabaretu. Jako zgorzkniali dekadenci głoszą moralny upadek świata artystycznego i toczą nieprowadzące donikąd dysputy o sztuce.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8217-958-3
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Część pierwsza

Niemoc serdeczna jest stokroć gorsza od niemocy fizycznej. Przeto zleczcie myśl waszą.

Frycz Modrzewski, _O naprawie Rzeczpolitej_, 1554

Płaski i nagi kawał ugoru, otoczony niskim, krwawo-czerwonym murem, spiętym ciężkimi fortecznymi wrotami. Ponad suchymi garbami ziemi sterczały długie i równe szeregi żelaznych krzyży, wyszłych jakby spod jednego odlewu. Pomiędzy nimi wypukłe, ostrym, szeleszczącym żwirem wysypane drożyny i ścieżki. Pękate, sztywne i brudne od kurzu akacje.

To surowe, twarde otoczenie przypomniało Kunickiemu zapuszczone po wsiach naszych cmentarze, z suchymi wierzbami na mogiłkach; żydowskie kirkuty, gdzie w olbrzymim stepowym zielsku sterczą krzywe kamienne tablice; – smutek żałobny na jednych, niemą martwotę i opuszczenie na drugich... Tu wstrętny ład, obmierzła kultura wielkiego miasta, zda się, śmierć nawet przebrała w mundur i postawiła jako policjanta przy wrotach.

– Na niemieckim cmentarzu i wrona siąść nie zechce – przerwał mu myśli Borowski, przysiadłszy się do niego na ławkę. – Twardemu życiu – twarda śmierć – mówił dalej, wiodąc okiem po kominach fabrycznych, naokół. – Mnie tam o posłanie pośmiertne nie idzie: żyjesz marnie, umrzesz marnie, zgnijesz marnie. – Chrząknął i splunął gdzieś między mogiły.

– Co mnie!... Pod marmurem leżeć, korzenie cyprysu mieć w zębach, czy glinę i żwir ostry... Przykro tylko, że każdy musi być tam samotny, w tym ciasnym pudełku... Człowiek nierad sam gnije. Im bardziej go robaczki toczą... To straszna rzecz, jak my wtedy potrzebujemy sympatii!

Kunicki zrobił grymas nieokreślony i spojrzał mu bystro w oczy.

– Pan musisz mnie mieć za wielkiego łotra? – zagadnął nagle Borowski.

Kunicki parsknął śmiechem.

– Filozofowanie pańskie nie przeraziło mnie jeszcze tak dalece. A co do łotrostwa?... Słucham chętnie.

– A ja pana mam za dziecko.

– Proszę?

– Pan tym mądrzej, tym wymowniej mówi, im słuchacz mniej pana rozumie i więcej się przed nim korzy. U pana we wszystkim jeszcze tak i siak, a zawsze szaro, nudno i nadęto. U pana te doktryny, filozofie, morały... A u mnie psie, podłe, sobacze życie! – zakończył niespodzianym okrzykiem.

– A miało być inaczej – mówił potem w zadumie. – Ojciec mój aktorem był.

– A?...

– Tak jest, artystą był. – I dobrze mu się pod koniec działo. Miał takich, co pożyczali pieniądze, i takich, co prezenty dawali. Pamiętam, pieniędzmi w kieszeniach dzwonił. „A ciebie – mawiał – do tej budy (na scenę niby) nie puszczę. Ty siebie szanuj, temperamentu nie masz”. We mnie bo ojciec żadnej cechy nie spostrzegał, człowieka nie widział; tylko cenzurki i stopnie dobre chwalił, do książki kijem, ręką i nogą zapędzał, a przy rozmowie z obcymi zawsze drwił ze mnie i lekceważył. Umiał mnie znakomicie naśladować i „odstawiał”, jak się do kobiet zabieram, to jest, jak się przeginam, kryguję, włosy dłonią przygładzam i równocześnie rozmówkę wszczynam z aktorkami, co do ojca zachodziły. A na złość staremu, mnie kobiety bardziej lubiły niż jego. Starego bo za podbródek szczypały, szczutki mu w nos dawały, a do mnie uśmiechały się miło, inteligentnie i tę rączkę białą z trzema odciskami deseniu, wprost spod rękawiczki, miękką i wilgotną, podawały mi na ciepło... „Pocałuj, chłopczyku, w rączkę” – mówiły tym życzliwym uśmiechem.

Całowałem... A kiedy poszły, tom w książkę nosem stukał i myślałem – nie o nich, bom w zakłopotaniu twarzy dobrze nie rozejrzał, ale o tej rączce białej. A stary doglądał książek, na których się nie rozumiał, i do pracy zapędzał: „Ty się do łaciny lansuj, nie do facetek. Kuj, kuj! – będziesz sędzią, profesorem, idioto!”.

Póki mi tylko kobiece rączki w rękawiczkach i nóżki w pantofelkach po głowie chodziły, źle było. Pałki do domu znosiłem, a stary klął. Wszystko zmieniło się nagle, niespodzianie, gdym książki, gdym powieści do rąk wziął: smutny się stałem – dziwaczny, kapryśny – zapamiętywałem się po kątach – i wolno wierzyć lub nie – pisywałem wiersze na okładkach. Z łaciną nawet ulżyło, mimo że więcej nie pracowałem. Tu, w głowie, ruch się wszczął nagły, życie się zbudziło: świat przede mną stanął. Niepokój się zbudził jakiś, w oczach blask zaświecił, czoło się wyświetliło, głos głębiej z piersi się dobywał, echo w sobie miał i falował, jak organy, gdym się w mowie zapalił. Stary na śpiew mnie próbował. „Powinieneś – powiada – co dzień mnie po łapach całować, żem cię takim zrobił. Kapitał masz tu – mówił, ciągnąc mię za gardło – grdyka, jak u wołu!...”. Zainteresował się mną, w kąpieli nawet obejrzał i wtedy aż nogą mnie kopnął i śmiał się zadowolony. „Takich miej – mówił. – Żenić, to się żeń z kamienicznicą, ale dzieci miej gdzie indziej!...”. A gdym na niego podejrzliwie spojrzał, to się żachnął i pchnął mnie do lustra. – „Chcesz legitymacji? – Masz legitymację! Daj swoim dzieciom taką”. – I wyrżnął mnie w piersi. „Ech! U chłopa z piersi, jak ze dzwonu, echo idzie! Temperamentu tylko szelma nie ma...”.

Tego dnia obchodził mnie, jak wilk, podpatrywał, przeglądał, wreszcie zaszedł mnie raz z tyłu i położył na książkę jakiś portret. „Masz legitymację!...”.

Z obrazu na stole uśmiechała się do mnie twarz młodej kobiety. Więc to znaczy: matka?... Jam dotychczas nic o niej nie wiedział... Nie, to była kobieta. Młoda... Piękna... Jedna z tych, co, w kształty jeszcze nieobleczone, już w myślach mych żyły... I ten jej uśmiech dziwny. Powiedzieć chce coś. Uśmiecha się, a czuć, że chłodne, zimne słowo rzuci... I te usta miękkie. Te oczy, oczy żywe, mówiące.

A jednak: matka!

Powstałem szybko z miejsca i, onieśmielony, odstąpiłem na bok.

– Więc to ty mnie rodziłaś? – pytam z daleka. – Powiedz, kim byłaś?... Coś cierpiała? Wszak to ja jestem twym cierpieniem, ja!... Twym bólem w uśmiechu, twym płomieniem w oczach, twą zadumą na czole. Stary cię mój porzucił, czy też?... Biedna ty!... A jednak dumna...

Jak można, będąc matką, mieć takie oczy!

Matka...

Późno uczyć się muszę treści tego dźwięku. Późno przychodzisz, bardzo późno przychodzisz... I przestań się tak uśmiechać, bo ja chcę ciebie, matko, powitać...

Staremu portretu nie oddałem. Zawiesiłem go sobie pod krzyżem, nad łóżkiem. I przeżywałem ciężkie dni. Na wszystkie me myśli, smutki i marzenia, dawniej samotne, patrzała teraz ta twarz z uśmiechem wciąż dla mnie niezrozumiałym, z tak dziwnie niepokojącym uśmiechem.

Ocknął się jednak i we mnie ten potężny głos natury, wielki, ślepy nakaz, i rzucił mnie wreszcie przed nią na kolana. Spowiadałem się jej po nocach z tych wielkich pragnień obiecanego mi życia, co szerokim, tajemniczym rozłogiem, przysłonięte tumanami marzenia, stoi oto przede mną i czeka. Chodź... A w myślach tych tuliłem się do jej obrazu.

– Potrzeba mi twej miękkiej dłoni, matko, twej dłoni na me czoło gorące. Twoich mi kolan potrzeba, abym na nie ciężką od rojeń głowę złożył. Wodzenia dłoni twej po włosach mi trzeba, aby w te rojenia spokój uczucia, spokój myśli wstąpił. Aby czynem się stały.

I stóp mi twoich potrzeba, abym się pokory uczył. Bo do czynu i pokory potrzeba.

Brak mi twej duszy matczynej, syna nadziejami tylko – już dumnej. Dla mej słabej woli twej mi dumy, matko, potrzeba. Mocny będę.

Brak mi serca twego, wszystkich mych uczuć prawego domu i czystego ogniska.

Czyś ty o tym nie wiedziała? Czy ci żadne nie mówiło przeczucie, jak ja ciebie bardzo kiedyś potrzebować będę? Czy ci przy śmierci żaden smutny anioł nie powiedział, że przy młodzieńczym zrywaniu pęt, przy pierwszych próbach lotu nie mieć matczynej ręki, matczynych kolan i stóp matczynych – że to jest zło wielkie. Że ja kiedyś przy olbrzymim pragnieniu życia mieć będę serce – takie żądne miłości – a takie puste.

Czyś nie przeczuła, że z twym synem stać się może rzecz straszna? Ja żyć, żyć, żyć chcę!!

...A tyś odeszła.

Kto mnie ochłodzi? Kto mnie ogrzeje? Kto wzmocni? Kto poprowadzi? Kto mnie pokory nauczy i krzyżem świętym pobłogosławi? Kto nauczy dumy? Kto w potrzebie miecz w dłoń poda i zawoła: „Bij! Bij, synu! A stąpaj mocno”.

Jam twego żywota płód szlachetny. I otom jest twą słabą dziewiczą wolą – słaby, twym dziewiczym marzeniem tak hojnie bogaty.

Kto mnie ogrzeje? Kto mnie poprowadzi?

Jestem jako kwiat polny na twej mogile. Zdepcą mnie ludzie – matko!...

I tak modląc się do niej po nocach, wonną paliłem jej myrrę: mych pierwszych, młodzieńczych, mych czystych uczuć ofiarę. A ta jej twarz na obrazie wchłonęła w siebie wszystko, com miał w piersiach. W jej rysy spłynęły, zlały się i stopiły wszystkie me pragnienia. Ta twarz stała się dziwnym, widocznym ich kształtem, zagadkowym symbolem matki, życia, kobiety, sztuki...

Skulony w łóżku, zgięty, w sobie zebrany, wchłaniałem w siebie ten haszysz upojeń. A z tego patrzenia krew mi w skroniach młotem kuła... Ani takiego jasnego przejrzystego czoła, ani takich oczu, przyczajonych za rzęsami, takich oczu całujących, ani takich ust – mądrych, takiego owalu twarzy – smutnego, ani szyi tak giętkiej, ani piersi tak rzeźbionych i dyszących; – tego nigdy, ani przedtem, ani potem, nie widziałem.

I ten uśmiech! Uśmiech, co do siebie siłą fatum przyciąga – i mrozi.

Raz jeden, pamiętam, wiersz dopiero co napisałem i leżałem na łóżku w tumanie odurzenia. Jakiś nagły, potężny napływ uczucia łzy na policzki wyrzucił i za gardło ścisnął. Porwałem się na nogi.

I do tych ust uśmiechniętych, do obrazu matki pod rozciągniętymi ramionami krzyża, przylgnąłem gorącymi wargami.

Kocham cię!...

I tak mi Bóg na wstępie życia grozą grzechu kazirodczej myśli piersi zdławił. Czyniłem pokutę – leżałem krzyżem. A w wyobraźni mej wytęskniony przeze mnie świat w wirze szalonym zatańczył.

Jakiś dziki pęd upiorów po krwawej nocy, jakieś ostre chichoty czarownic, jakiś szalony natłok ciemnych obrazów w płomieniach błyskawic, grzmoty przekleństwa i w proch padająca serdeczna pokuta i korowody taneczne nagich kobiet.

Po nocy zaś pisałem:

„A jednak: czemuś Ty, czemuś Ty odeszła?! – Wyżej bym latał, ptak młody. Z dłoni twej piłbym może nektar wieczności”.

Podpatrzył raz te dziwne nabożeństwa ojciec. Obraz zdjął ze ściany, spojrzał na mnie ostro i chmurnie. Wreszcie splunął i wyszedł.

W duszę mi tym napluł. Jezus Maria, myślałem, czyżbym ja dzisiaj był już potworny?

Dogoniłem starego i wczepiłem mu się oburącz w ramiona.

– Czy ty nie widzisz, ojciec, co się ze mną dzieje? Czy ty nie widzisz, żem ja się już ocknął z dzieciństwa? Że mnie życie lada chwila w swój wir porwie?

– Wściekłeś się? – pyta stary z flegmą.

– Słuchaj, jeśli mnie życie w samym zaraniu gdzieś w kanały rzuci, ty będziesz temu winien. Bo, patrząc na mnie jak na dziecko, nie widzisz mnie wcale.

Spoważniał stary. Zapalił spokojnie papierosa, ujął mnie za rękę i zaciągnął przed fotel. Usiadł, kilka kłębów dymu wypuścił, a tę swoją twarz aktora: wielką, nagą i jak płótno na wietrze ruchliwą, ułożył w jakiś grymas powagi, który mi się nie podobał. Pod tym grymasem czaiła się ironia.

– Byłeś już? – pyta niby poważnie.

– Gdzie?

Szerokim ruchem ręki wskazał gdzieś na miasto, na ulicę.

Żachnąłem się.

– Bo przecież taka jest ta wasza pierwsza tragedia. Śmieszne smyki!

Wstał i ujął mnie za ucho.

– Chłopaczysko wyrósł jak byczek. Ale głupi! Ale niemrawy! – Skoro myśleć o sobie nie umie.

– Mnie nie tego potrzeba.

– Nie!? – huknął mi basem tuż nad samym uchem i skrzywił się z niesmakiem. – A czego ci trzeba?

Zamyśliłem się. Nie byłem przygotowany na to proste pytanie.

– Życia – rzekłem z wahaniem i po długim namyśle.

Stary rozkraczył nogi, wtłoczył ręce do kieszeni. Po chwili:

– A ile to kosztuje? – Sięgnął po portmonetkę. – Masz rubla i poszedł precz, boś głupi.

Stoję na miejscu i w niedołężnym zaprzeczaniu poruszam głową. Nie znajduję teraz najprostszych słów dla tych myśli, co takim wirem krążyły mi co wieczór po głowie.

– Wyjęzyczże się, wystękaj – przedrzeźnia stary. – Mów, coś za jeden?

– Mnie potrzeba opory... We wszystkim, co myślę i czuję, musi być jakaś luka, z którą żyć nie można. A może brak mi tylko...

Przycisnąłem ręce do piersi.

– Kochania – zadeklamował stary i podniósł białka na sufit. – Jakiś ty niebotycznie sentymentalny!

– Widzisz, ja mam za dużo pragnień w głowie, a za mało wagi w sercu. I czuję, że to jest źle... Puść mnie! – wybuchnąłem nagle, chwytając go za rękę. – Puść mnie od siebie.

– Dokąd!?

– Gdzie bądź. W świat pójdę – odpowiadam ponuro.

– Po co?! – stary poczerwieniał już ze złości.

– Przeznaczenia swego szukać.

– I... co ty znajdziesz, durniu?

Westchnąłem tak głęboko, że mi się zdawało, iż mi chyba serce spod żeber wyskoczy.

– Ciągnie... Rady sobie dać nie umiem.

– Bo ty nie wiesz wcale – wołam, czując gorące wypieki na policzkach – ty nie wiesz wcale, ile ja sił w piersiach czuję! – I czym ty mnie częstujesz? Daj mi najpiękniejsze kobiety: – powiem: „tyle tylko?”. Daj mi bogactwa: – powiem: „mało!”. Wywróż mi szczęście: – zawołam: „ach – nie dbam o to!”. Obiecuj tryumf, sławę, władzę...: ja będę wołał: „mało, mało!”. Bo dla moich wielkich chęci nie może być nazwy, bo wszystko, co określone, zmrozi je tylko. – Ale gdy mnie natomiast na bok weźmiesz i szeptem powiesz: „Synu, czeka na ciebie... gdzieś... coś wielkiego... coś, co...”.

– Basta! – trzasnął ojciec jak biczem. – Bo się udławisz frazesami. Wiesz ty, co to wszystko znaczy? Dokąd cię to ciągnie?

– Nie wiem – mówię, szarpiąc palce, aż w stawach trzeszczało. – Nie wiem.

– Aktorem chcesz być – wyrzucił stary przez zęby wraz z wielką chmurą dymu od papierosa.

Po kilku miesiącach byłem już w teatrze. Ale stary wystąpił. „Ja – mówił – ze smarkaczami rywalizować nie będę”. I dobrze się stało. To wszystko ze środka znalazło gdzieś ujście: precz z duszy, precz ze krwi, z myśli, z nerwów. Rzucałem się na scenie jak piskorz, darłem się jak sroka, huczałem jak wicher. W sercu wciąż jeszcze była pustka. – Powodzenia to, oczywiście, nie wróżyło. Stary był zły, gryzł się i martwił. „Opętać, opętać szelmę! – wołał. – Ocet niech łyka, w łaźni niech odmięknie!”.

Raz przyszła do ojca ta, co z najbardziej dystyngowanym witała mnie uśmiechem, co z największym spokojem, z wyszukaną światową uprzejmością ze mną rozmawiała. Miała na sobie lekką czarną zarzutkę, niby wielki kołnierz koronkowy, i duży czarny kapelusz. Twarz to czyniło bladą i ściągłą, ciemne oczy odbijały wymownie, rzęsy wyglądały jak zasłona czarnych, jeszcze delikatniejszych koronek. Ręce w duńskich, wysokich aż po łokcie rękawiczkach wsparła na cienkiej parasolce i mówiła o książkach, sztukach, namawiała mnie na operę. Pociągnęła mnie ta spokojna blada twarz pod zamaszystym kapeluszem. Przysiadłem się do niej, ująłem za rękę. Przegięła się...

I tak w otępieniu jakimś, nie zrzuciwszy zarzutki, kapelusza nie zdjąwszy... Nawet parasolki z rąk nie wypuściła... Dopiero potem ujęła mą głowę w obie dłonie i złożyła długi, ciepły, jakby dziękczynny pocałunek na mym czole. Łzy miała w oczach.

Zrozumiała, że była pierwsza? Nie wiem.

A potem mieszała się przy mnie, czerwieniła; podsłuchiwała me rozmowy z ludźmi, jakby bojąc się, by o niej mi czego nie opowiedzieli. Ze mną mówiła szeptem. Zaczęła się czesać gładko, nosić prosto, pociągle, smukło. Wzdychała często, używała zdań niedokończonych, domyślnych, aktorskich... Mówiła, że nikogo w życiu tak nie zna, nie odgaduje, nie czuje jak mnie; – a znała mnie chyba tylko na zewnątrz... Czasami w półmroku, przy ledwie świecącej pod czerwonym ciemnikiem lampie, siadała na fotelu w swej czarnej luźnej sukni z szerokimi rękawami, zarzucała białe ramiona na tył głowy i zapadała w zadumę. Mnie kazała godzinami całymi milczeć i siedzieć opodal. Potem przyzywała do siebie, pieściła jak kota. Dopatrywała się we mnie Bóg wie czego. Ja w niej znalazłem tylko ciało i znużenie. Byłem dla niej tak nielitościwie, co gorsza, tak nieświadomie brutalny, jak być tylko potrafi gdzieś w świat przed się na oślep pędząca młodość. A ona płakała często. Żaliła się, żem z niej duszę wyrwał, zmiął, podeptał, że mi wraz z duszą i talent rzuciła pod nogi, że krew swą we mnie przesącza i że po śmierci w moim talencie żyć będzie. Zaklinała się wreszcie, że miłość miłości nierówna, że ona tej ostatniej przy mojej zdradzie nie przeżyje.

Tej ostatniej...

– Bo ja ciebie przeszłością oszukiwać nie chcę – wyrzuciła ze łzami i ta jej biedna, jakimś obcym mi jeszcze bólem życia okropnie zmęczona twarzyczka drgać we łzach poczęła.

Całowałem po rękach, uspakajałem... – Nie mam żalu do przeszłości; dziś ją mam i mieć będę na zawsze. – Kazała mi przysięgać – przysiągłem.

I nie przeżyła...

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: