- promocja
- W empik go
Profesor. Jak genialny chemik z Kielc stał się bossem narkobiznesu - ebook
Profesor. Jak genialny chemik z Kielc stał się bossem narkobiznesu - ebook
Gdyby akcję kultowego serialu Breaking Bad umieszczono w Polsce, wyglądałaby właśnie tak.
Ryszard J. zwany Profesorem potrafił w ciągu dwóch dni w polowych warunkach wyprodukować amfetaminę o wartości czterech milionów funtów. Brytyjska policja uznała jego narkotyki za najczystsze, jakie kiedykolwiek skonfiskowała. Nad substancjami, nad którymi pracował, pochylali się najlepsi eksperci.
Kielecki chemik, elokwentny, a przede wszystkim doskonale wykształcony, przez lata skutecznie wymykał się sprawiedliwości. Wykorzystując skandaliczne luki w systemach prawnych państw w całej Europie, wodził za nos biegłych, prokuratorów i sędziów.
Grzegorz Walczak od lat śledzi i opisuje w mediach sprawę Profesora oraz związane z jego postacią wydarzenia: pożar mieszkania w kieleckim wieżowcu, w którym zginęły trzy osoby, tajemniczy wybuch i śmierć byłego współpracownika. Przeprowadził wiele rozmów, przeczytał setki tomów akt, spędził dziesiątki godzin na opracowywaniu zebranych informacji i materiałów. Dzięki tej książce szeroko i wnikliwie prezentuje sylwetkę jednego z najbardziej inteligentnych polskich przestępców związanych z narkobiznesem, który do wytwarzania narkotyków nigdy się jednak nie przyznał.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-164-5 |
Rozmiar pliku: | 5,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Patrzy na lewo, na ławę oskarżonych i zbliżającego się do siedemdziesiątki, nieco przygarbionego mężczyznę średniego wzrostu.
Przyglądam się tej scenie. Jestem jedynym dziennikarzem na sali rozpraw. Jedyną osobą zasiadającą w sektorze przeznaczonym dla publiczności. Człowiek, przez którego sędzia Iwoła traci wątek, ma krótkie, szpakowate włosy, które kiedyś były gęste, dłuższe i ciemne. Po bujnej swego czasu brodzie nie ma już śladu. Szeroką twarz pokrywają zmarszczki i bruzdy upominającej się o swoje starości. Z poważną miną, wyraźnym głosem i naukowym żargonem prowadzi skomplikowany wywód. Szczegółowo opowiada o odkrywczej, niezwykle trudnej, przeprowadzonej przez siebie redukcji wiązań fenylonitropropenu (P2NP) i otrzymywaniu fenylonitropropanu (FNP). „Hydroliza”, „epoksytlenki”, „utlenianie wiązania podwójnego”, „polimeryzacja”, „zanieczyszczenia aminowe”, „redukcja za pomocą amalgamatu glinu” – trudno się połapać w tych wszystkich zwrotach. Teoretyzuje też na temat syntezy fenyloacetonu (BMK), czyli prekursora* do produkcji amfetaminy, z alfa-fenyloacetoacetonitrylu (APAAN).
Gdy mówi za szybko, trudno go zrozumieć, słowa nachodzą jedno na drugie, zlewają się ze sobą. Protokolantka sądowa z dużym prawdopodobieństwem czuje się jak niemiecki żołnierz z komedii Jak rozpętałem II wojnę światową, notujący nazwisko „Grzegorz Brzęczyszczykiewicz”. Sędzia – jak nierozumiejący zbyt wiele uczeń na lekcji chemii – gubi wątek tych zawiłych opowieści.
Jest lato 2021 roku. Ryszard J., zwany Profesorem, toczy kolejną walkę.
Kolejny raz, tym razem w kieleckim sądzie okręgowym, stara się przekonać sędziego, że nie ma nic wspólnego z tym, co mu przypisali w wielu procesach, że jest ofiarą pomyłek, niekompetencji organów ścigania, biegłych, niezrozumienia przez nich chemicznych procesów. To wszystko, połączone z dziennikarską fantazją, powoduje, że bywa określany najlepszym w Polsce specem od narkotyków.
Teraz na sali rozpraw spiera się ze swoim chyba największym rywalem, biegłym Waldemarem Krawczykiem. Prowadzą dyskusję na wpół akademicką. Trudno się połapać w tych wszystkich safrolach, azaronach i innych związkach.
Po rozprawie teoretycznie mógłby wsiąść do samochodu i słuchać w trasie swojego ukochanego Beethovena, a po półgodzinie drogi być w rodzinnym domu w Skarżysku-Kamiennej. Mógłby wreszcie posprzątać zapuszczony ogródek, umówić się ze znajomymi na partię szachów albo brydża, które tak uwielbia. Mógłby, ale nie może.
Policjanci zakładają mu kajdanki, zabierają go w inną podróż.
Dystyngowany pan o dżentelmeńskich manierach przypomina uczonego, a nie kogoś, kto blisko 20 lat życia spędził za kratkami. Licząc od początku lat 80., gdy został aresztowany po raz pierwszy, to niemal połowa życia.
Od miesięcy liczę na to, że wyjdzie na wolność. Nie mogąc się doczekać, proszę o widzenie. Wysyłam wniosek. Dostaję odpowiedź, że „oskarżony jest tymczasowo aresztowany, co siłą rzeczy ogranicza możliwości kontaktu”.
Nie pozostaje nic innego, jak napisać list. Adres: „Areszt Śledczy w Gdańsku, ulica Kurkowa 12”, bo tam policjanci przewożą osadzonego. Piszę więc, choć wiem, że list będzie podlegać cenzurze, że każde moje słowo będzie sprawdzane pod kątem tego, czy nie zawiera jakiegoś ukrytego przekazu.
Ograniczam się do trochę ponad 30 pytań spisanych na komputerze.
Bardzo mi zależy, tłumaczę, nie wiedząc, czy to wszystko w ogóle dojdzie do oczu adresata, aby miał możliwość wypowiedzenia się, przedstawienia swojej wersji wydarzeń. Może teraz, po latach, na pewne sprawy patrzy inaczej?
Odpowiedź w szarej kopercie dostaję po kilku tygodniach. Na 12 odręcznie zapisanych stronach. Starannie postawione litery, równe akapity, niemal brak poprawek, dopisana numeracja – wychodzi na to, że autor jest osobą ułożoną, skrupulatną, lubującą się w estetyce, przykładającą wagę do detali.
„Wiem, że w dobie elektroniki XXI wieku tradycyjne formy korespondencji zanikają, ale czyżby zostały zdegradowane do takiej formy?”** – gani mnie za brak podpisu, ale nawet oburzony zachowuje elegancki styl wypowiedzi.
Na część pytań odpowiada długo i szczegółowo. O inne zahacza. Niektóre pomija.
Prowadzi grę. Bo jak inaczej nazwać deklarację: „Odpowiem Panu na wszystkie pytania i ujawnię sensacje, o których Pan nie ma najmniejszego pojęcia. Ale musielibyśmy uzgodnić wszystkie warunki naszej współpracy”.
Zarzuca na mnie przynętę. Ale na swoich zasadach. „Warunki współpracy” – co to właściwie znaczy? I o jakich sensacjach myśli?
Zechce odpowiedzieć, czy to z jego rąk wychodziły śmiercionośne tabletki ecstasy budzące strach w Europie Zachodniej? Albo czy faktycznie stworzył najczystszą – jak donosiły media – amfetaminę w historii Wielkiej Brytanii? W jakim wybuchu zginął jego przyjaciel? Jak to się stało, że dawny wspólnik obarcza go moralną odpowiedzialnością za tragiczny pożar i śmierć całej rodziny? Czy odpowie, jak zapracował sobie na miano najlepszego speca od produkcji narkotyków w Polsce? Czy był chemikiem mafii pruszkowskiej? Jak został bohaterem jednej z głośniejszych afer gospodarczych Polski Ludowej? Czy faktycznie pomógł w „wystawieniu” słynnej, drogocennej porcelany z Miśni? Co ma wspólnego z zakopanym arsenałem broni i materiałami wybuchowymi?
Liczy, że niebawem wyjdzie na wolność, że spotka się ze mną osobiście.
„Rozważania na temat moich marzeń, celów, sensu życia, samooceny odłóżmy na potem, gdyż to dość obszerne tematy”, zbywa część moich pytań.
„Mogę Pana zapewnić, że rozwiązałem paradygmat Twaina. W życiu każdego człowieka są dwa ważne dni. Pierwszy to dzień, w którym się urodził, a drugi to… kiedy zrozumiał po co”. Nie wskazuje swojego rozwiązania. Nie zaspokaja mojej ciekawości.
Jest oczytany. Inteligentny. Błyskotliwy. Sprytny. Gadatliwy. Może właśnie to wszystko, w połączeniu z niesłychaną ambicją, go zgubiło?
Na końcu listu zamieszcza coś jakby radę, a może apel: „Życzę Panu, aby pracując nad tą książką, nie popadł w kompleks R. Oppenheimera, który swoją pracę podsumował słowami: I have perceived the taste of sin”.
„Doświadczyłem smaku grzechu” – tak można przetłumaczyć to zdanie.
Zmarły w 1967 roku wybitny fizyk z Uniwersytetu Kalifornijskiego, pracujący w czasie II wojny światowej przy tajnym projekcie „Manhattan”, określany jest ojcem bomby atomowej. Po pierwszym udanym wybuchu miał powiedzieć słowa pochodzące ze świętej księgi hinduizmu, Bhagawadgity: „Teraz stałem się śmiercią, niszczycielem światów”. Doświadczył smaku grzechu.
Na swój sposób Ryszard J. też miał do czynienia ze smakiem grzechu. Mógłby pracować na najlepszych uniwersytetach świata, zdobywać naukowe laury. On jednak zdecydował się robić coś innego. Coś ciekawszego?
***
– To była dzielnica Posadaj. Taka wieś. Jedna ulica, stodoły, obory – wraca pamięcią do dawnych lat koleżanka Ryszarda J. Jest nieco starsza od niego. Ma poważny wyraz twarzy, ale dobrotliwe spojrzenie.
Siedzimy w kuchni jej domu przy ulicy 3 Maja w Skarżysku-Kamiennej. To 50-tysięczne miasto położone w połowie trasy między Kielcami a Radomiem. Ulica miała kiedyś za patrona Karola Świerczewskiego, a gdy komunistyczni bohaterowie zaczęli znikać z tabliczek, zyskała nową nazwę.
– Wcześniej nie było tu ani tych drzew, ani krzaków, ani wielu zabudowań. Wszystko to były pola orne. Po drugiej stronie ulicy widać było tory kolejowe, pociągi na Ostrowiec jeździły – mówi, zataczając szeroko ręką. Teraz asfaltowa ulica kończy się na oczyszczalni ścieków. Dalej już „nic nie ma”.
Czasem w tle naszej rozmowy słychać wystrzały ze strzelnicy, położonej po przeciwnej stronie rzeki Kamiennej. Miasto znane jest zresztą z dużych zakładów zbrojeniowych, które zajmują się produkcją amunicji, a nawet zestawów rakietowych.
– Halina i Zygmunt, rodzice Ryśka, stawiali dom w latach pięćdziesiątych. Wcześniej był tu pusty plac. Matka, mała, drobna kobietka, była zatrudniona w przedsiębiorstwie handlu wewnętrznego czy jak to się nazywało, w sklepie z butami. Ojciec, wysoki, postawny mężczyzna, pochodził chyba z Bydgoszczy. Pracował w zakładzie energetycznym – opowiada kobieta.
– A małego Rysia pani pamięta? – pytam.
– Zdolny był niesamowicie – odpowiada. – Taki poukładany: fortepian, szachy, brydż. A dookoła my, proste dzieciaki. Może pan sobie wyobrazić: lato, biegamy, bawimy się, jak to dzieci, a on siedzi i stuka w klawisze, muzyk taki. Nie ma go w naszym życiu. Na takiej wiosce w latach sześćdziesiątych taki chłopiec to był ewenement. Wychodzimy popołudniami, bawimy się w berka albo w podchody, ale nie on. Taki odludek. Do szkoły podstawowej było mniej niż półtora kilometra, ale Rysia rodzice wozili. Gdy przyszedł czas na żniwa, była taka młocarnia u sąsiada i wszyscy z okolicy zjeżdżali tam młócić zboże. Jako dzieciaki najmowaliśmy się do rzucania snopków. Parę złotych można było zarobić, niewiele, ale dla biednych dzieciaków to było coś. Rysiu tam nie przychodził. Może rodzice nie pozwalali?
– Obchodzili się z nim jak z jajkiem? Chronili?
– Oczywiście. Byli dumni, że mają tak mądrego syna. Ze szkoły same piątki przynosił. Po turniejach szachowych jego matka chwaliła się wszędzie: tu Rysio wygrał, tam wygrał. Starali się chronić go przed całym światem.
Dom rodzinny Profesora wciśnięty jest między dwa nowo wybudowane domy. Spoglądam na starą, zardzewiałą furtkę i ogrodzenie z metalowej siatki. Za bramą – także zardzewiałą – rośnie wysoka trawa. Dawno nikt tu nie kosił, nie sprzątał, podwórko jest zapuszczone. Rachityczne krzaki i dorodne świerki przysłaniają dom z elewacją pokrytą białymi panelami. W oknach firanki. Z eternitowego dachu wyrasta murowany komin. Dom ma poddasze, dobudowane – jak słyszę – już później. Rysiek mieszkał na dole, potem na górze.
Za domem, w oddali, rzucają się w oczy zarysy niewysokich, podniszczonych zabudowań gospodarczych. Wyglądają, jakby się miały zaraz zawalić.
To w nich młody chemik urządził swoje pierwsze chemiczne laboratorium.
***
– Przełamał kilka stereotypów – wspomina sędzia Adam Kabziński.
Pijemy kawę w bocznym skrzydle urokliwego sanatorium Marconi w Busku-Zdroju. Z pobliskiego parku zdrojowego słychać śpiew ptaków.
Sędzia – łysawy, w okularach, o przeszywającym spojrzeniu – od blisko dziesięciu lat jest już na emeryturze. A mimo to chemika z Kielc, z którym miał do czynienia dwie dekady temu, pamięta bardzo dobrze. Jak mógłby zapomnieć?
– Ze swojej prawie czterdziestoletniej praktyki zawodowej na palcach jednej ręki mogę wskazać takie osoby jak on. Czyli inteligentów z krwi i kości, którzy całkowicie świadomie zdecydowali się popełniać przestępstwa. Takich ludzi prawie nie ma. Dziewięćdziesiąt parę procent populacji przestępców to są ludzie, których życie, podłe, szare, nieciekawe życie, nierzadko w patologicznych warunkach, skłoniło do wejścia na taką ścieżkę. A on? On miał zgoła inaczej. Żył w fajnym środowisku, w inteligenckiej rodzinie. To pierwszy przełamany stereotyp. A mianowicie, że człowiek z inteligencji, utalentowany, laureat olimpiad chemicznych i szachowych, niemający de facto żadnych do tego powodów, wybiera to, aby być przestępcą.
– „Wybiera”? – wtrącam.
– To drugi przełamany stereotyp. Zdecydowana większość przestępców staje się nimi nie tyle z przypadku, ile siłą okoliczności. Ponieważ byli w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym towarzystwie. Niewielu jest takich, którzy w pewnym momencie życia, niezmuszeni sytuacją, powiedzieli sobie: „Tak, będę żył jako przestępca”. Ja mam nieodparte poczucie, że Ryszard J. świadomie podjął taką decyzję.
– I jak na tym wyszedł?
– Wydaje się, że ludziom takim jak on, którzy świadomie dokonują wyboru, są inteligentni, udaje się. Jemu, tak uważam, nie udało się. Jest moim rówieśnikiem, a ile lat spędził w więzieniu? Dwadzieścia?
– Jakoś tak.
– Przecież to jest klęska dla kogoś takiego. Wielokrotnie powtarzałem różnym zbirom: Posłuchaj, poszedłeś na rozbój, nakradłeś, napadłeś, miałeś pięćset złotych, pochlałeś, poużywałeś przez tydzień, a potem siedzisz cztery, pięć lat w więzieniu. Po co ci to? Ale to byli prymitywni osobnicy. I tak kalkulowali, że im się opłaca. A on, inteligent? Czy naprawdę nie umiał dostrzec, że przegrywa? Ostatnio oglądałem Sztos z Nowickim, Pazurą. Pamięta pan? Nawet ci, którzy robili te sztosy, przekręty za komuny, teraz królują. Są właścicielami hoteli, mają różne biznesy. A on, genialny chemik? Siedzi dalej w zakichanym pierdlu. Czy to wygrana, czy porażka?
***
Prokurator Tomasz Rurarz, który przez wiele lat miał do czynienia z Profesorem, nie oglądał popularnego amerykańskiego serialu Breaking Bad.
– Chyba w końcu muszę obejrzeć. Tyle się o nim mówiło – przyznaje, gdy spotykamy się w jego gabinecie (w 2022 roku jest szefem Prokuratury Rejonowej w Skarżysku-Kamiennej).
Bohaterem Breaking Bad jest gamoniowaty nauczyciel chemii w prowincjonalnej amerykańskiej szkole, Walter White, niespełniony geniusz wiodący nudne życie u boku ciężarnej żony Skyler i cierpiącego na porażenie mózgowe, ale bystrego syna Walta juniora. Aby związać koniec z końcem, po godzinach pucuje samochody w myjni. Gdy dowiaduje się, że ma raka, zdaje sobie sprawę z porażki, jaką jest jego życie, w którym nijak się nie spełnił. Chcąc zabezpieczyć finansowo rodzinę, zaczyna produkować metamfetaminę. Początkowo w kamperze, potem w coraz to nowszych miejscach. Niebieska meta jest tak czysta, że robi furorę. A Walt jest nie tylko świetnym producentem, ale też strategiem. Nawiązuje kontakt z pomniejszymi dilerami, następnie z ważniejszymi handlarzami, w końcu z kartelami narkotykowymi, a widz obserwuje, jak dokonuje się przemiana poczciwego Walta w bezwzględnego, cynicznego, okłamującego rodzinę, wyrafinowanego Heisenberga.
Gdy wydaje się, że bohater pokonał chorobę, że pieniądze nie są już żadnym problemem, bo ma ich aż nadto, nie zaprzestaje produkcji. Wręcz przeciwnie. Wydaje wyroki śmierci, eliminuje konkurencję. A to rozpuszcza w kwasie ciało narkotykowego dilera, a to eliminuje bystrego chemika, bo podejrzewa, że szef mafii przysposabia go na jego następcę. Heisenberg wkręca się tak bardzo, że wchodzi w sam środek krwawego narkobiznesu. Wszystko to dla dobra rodziny, usprawiedliwia się sam przed sobą. Ale gdy Skyler zaczyna podejrzewać, czym zajmuje się mąż, Walter staje przed dylematem moralnym: ratować rodzinę i rzucić narkobiznes czy dalej produkować metę, robić to, co odmieniło jego nudne życie. Produkuje. To świadomy wybór.
Bohater – genialny chemik, który pod pretekstem choroby wkroczył na taką, a nie inną drogę – staje się z własnego wyboru zawodowym przestępcą. Ba, podoba mu się to.
Po latach wiele osób będzie porównywać Profesora do Waltera White’a.
***
List z Aresztu Śledczego w Gdańsku, 28 stycznia 2022 roku:
Odpowiem na pytania dotyczące moich rodziców, gdyż jestem dumny z ich historii, wbrew różnym plotkom rozsiewanym przez zawistnych ludzi. Większość moich zainteresowań wyniosłem z rodzinnego domu. Rodzice grali w szachy na podobnym poziomie, tylko że poziom szachów kobiecych był znacznie niższy niż męskich, co pozwalało mamie być wielokrotnie mistrzynią woj. kieleckiego i brać udział w turniejach ogólnopolskich.
Ja ich poziom osiągnąłem w wieku 10 lat i grałem potem znacznie lepiej. Byłem wielokrotnym mistrzem województwa juniorów oraz od 1969 zdobywałem tytuł mistrza województwa i reprezentowałem region w rozgrywkach ogólnopolskich. Nie pamiętam „pierwszej” partii, pamiętam jedną z ostatnich, graną w półfinale mistrzostw Polski w grudniu 1970 roku. I pamiętam tylko dlatego, że partia ta uzyskała nagrodę za piękność i była rzadko publikowana. Około 70 minut liczyłem kilka wariantów 11-posunięciowych kombinacji poświęcenia jakości (hetman za skoczka i piona) w celu osiągnięcia forsowanego mata. Nie pomyliłem się i mistrz Rafał Marszałek poddał się. Z szachów zrezygnowałem z chwilą pójścia na studia do Krakowa. Miałem świadomość, że poziom polskich szachów jest żaden w stosunku do światowego, którego potęgą byli Rosjanie. Mecz ZSRR: „Reszta Świata” z końca lat 60-tych na 10 szachownicach wygrali „radzieccy” 20,5:19,5.
Teraz „szachy” są trochę inne niż wtedy. Obecnie czas na partię jest ograniczony, co czyni szachy mniej nudne. Wtedy było tempo 40 posunięć na 2 godziny bez ograniczenia czasowego. Obecnie można „wygrać na czas” przegraną pozycję, bo przeciwnik nie zdążył „dać mata z powodu przekroczenia” przyznanego mu czasu.
Jednym słowem, szachy są sportem bardzo pracochłonnym i na dodatek już chyba nigdy człowiek nie wygra z komputerem.
Brydż sportowy jest zdecydowanie bardziej towarzyski, bardziej emocjonujący i jak dotąd żadne komputery nie mają szans w starciu z mistrzami. Dlatego brydż stał się moją ulubioną grą.
Mylnie określono mnie „odludkiem”. Jeździłem na łyżwach, nartach, grałem w piłkę, tylko że czasu na to miałem niewiele, dwie szkoły, turnieje szachowe indywidualne i drużynowe, w które grałem od IV klasy.
Wszystko to przegrywało jednak z inną pasją Profesora. Chemią.
------------------------------------------------------------------------
* Prekursorem jest każda substancja pochodzenia naturalnego lub syntetycznego, która może być przetworzona na środek odurzający lub substancję psychotropową albo może służyć do ich wytworzenia (o ile nie oznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od autora).
** We wszystkich fragmentach listów i dokumentów zachowano pisownię oryginalną, wyłączając jednak błędy rażące i interpunkcyjne. Akapity w listach Ryszarda J. wydzielone zostały przez autora książki (przyp. red.).