- W empik go
Promień - ebook
Promień - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 286 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zawadzając o każdy przystanek, choćby najmniejszy, pociąg zbliżył się wreszcie do stacji Sapy, centralnego punktu zjednoczenia trzech gałęzi kolejowych. Raduski zaznajomiony ze wszystkimi towarzyszami drogi w przedziale „niepalącym klasy trzeciej, ilekroć wstrzymywano bieg pociągu, wysiadał dla zwiedzenia bufetów, często zaopatrzonych tylko w piwo i kiełbasy, do złudzenia imitujące postronki z węzłami, które by primo tygodniami moczono w wodzie morskiej, a secundo miesiącami suszono na słońcu afrykańskim. Kupował tam, co się dało, nie dla siebie zresztą, lecz dla dzieci w wagonie, dla damy w wyświechtanej salopce, dla starego jegomości niewiadomej kondycji w baranach, dla dwu chłopów zdążających do sądu w mieście, dla kucharki wiozącej ryby w ogromnym koszu, a nawet dla Żyda, prawdopodobnie trzy razy starszego od konstytucji Rzeszy prusko-niemieckiej, który budził się kiedy niekiedy, stękał i tarł swe pałąkowate plecy o poręcz ruchem do najwyższego stopnia prowincjonalnym.
Głównym interlokutorem Raduskiego był pan w baranach. On to wymawiał każdorazowo imię stacji, do której się zbliżano, wskazywał palcem, uzbrojonym w paznokieć od dawien dawna nie pozbawiany ani bystrego wzrostu, ani srogiego zabarwienia – i mianował usty wsie i folwarki leżące w polu widzialnym, przytaczał nazwiska zawiadowców stacyjnych, pomocników, starszych i młodszych telegrafistów oraz właścicieli bufetów. Wszystko to czynił z niewątpliwą sumiennością, jak gdyby pragnął nagrodzić towarzysza podróży za przyniesione do wagonu piwo, butersznyty etc… i zwrócić mu co do grosza w formie ładunku erudycji koszt wyłożony na kupno innych przysmaków. Raduski z prawdziwym pietyzmem słuchał tych szczegółów, ale nade wszystko rozpytywał się o przestrzeń z Sapów do Łżawca. Przepowiadał sobie po – kilka razy za panem w baranach nazwisko czterech stacyjek, a wymówiwszy każde z nich, dziwacznie odwracał głowę i patrzał na sufit wagonu. Inne osoby w przedziale starały się nie zostawać zbyt daleko za panem wiele mówiącym i każda z nich dorzucała jakiś szczegół już to o samych stacjach, już o przyległej prowincji.
Tymczasem wagon przebywając zwrotnice zakołysał się raptownie i nim z twarzy podróżnych znikła stereotypowa obawa, czy to aby nie następuje wykolejenie, zwolna wsunął się przed peron. Drzwi otwarto z nieuniknionym trzaskiem. Ukazał się w nich konduktor chorowity, z rzadką, czarną brodą i szyją naprzód wyciągniętą. Idąc wzdłuż wagonów pod ciężarem swego niezmiernego szynela z taką forsą, jak gdyby usiłował raz wreszcie wyrwać się z tej szaty i uciec aa koniec świata, mizerak ten zawiadamiał pasażerów w sposób przez nos urzędowy, że kto jedzie do Łżawca, to niech Wysiada.
– No, moi szanowni państwo – zawołał Raduski głosem wesołym – ja do Łżawca. Szczęśliwej podróży…
Ujął szybko swój mały skórzany kufereczek, skłonił się towarzyszom, wyskoczył i utonął w zbitym tłumie. Pociągi zbliżały się do tej stacji i odchodziły, rozlegał się nieustanny prawie świst, brzęk dzwonków, łoskot kół, gwar ludzki… Na peronie snuły się osoby ze wszelkich warstw społecznych: od chłopów w żółtych kożuchach i od Żydowinów w zatłuszczonych obficie chałatach i w butach najordynarniejszego kalibru – aż do dżentelmenów z wdziękiem noszących płaszcze, kołnierze i czapki bobrowe. Drzwi klasy drugiej i trzeciej pochłaniały i wydzielały na zewnątrz dwa nurty ludzkie. W poprzek peronu trudno było przecisnąć się między zwartą a ruchomą ciżbą. Raduski ze swym małym pakunkiem w ręce kręcił się to tu, to tam, dawał się pociągać, wprowadzać do wnętrza i na świat wydobywać. Serce jego przepełniała, niby spienione wino czarę kryształową, błogosławiona szczęśliwość, ubezwładniająca ręce i nogi. Wśród masy, która go brała ze sobą, głowę miał co chwila przy czyjejś głowie i kimkolwiek by był ten drugi człowiek, dotykał go ramionami z miłością, słuchał jego mowy i przypatrywał mu się oczami, co niezbyt prawdziwie widzą, a przecie wszystkie szczegóły zgarniają i chłoną. Gdyby w owej minucie ktokolwiek z tych ludzi, bogaty czy biedny, obdarty czy wystrojony, uczciwy czy nikczemny, zwrócił się do niego i rzekł: – Panie Janie Raduski, jestem w potrzebie, daj no setkę czy tysiąc rubli….– uczyniłby to niezwłocznie. Ale nikt nań uwagi nie zwracał, chyba ci, do których twarz pochylał zbyt blisko.
– Ani jednej osoby, ani jednego znajomego spojrzenia… – szeptał do siebie.
Czasami w tłumie migał jakiś kontur, jakiś profil znajomy, doskonale znany, i przejmował serce dreszczem śmiesznego bólu, trwogi, wstydu. Chwila mocnego skupienia uwagi rozpraszała ułudę; to nie jest tamten człowiek… Z tamtym obcowało się często, znało się go dobrze albo cierpiało się z jego powodu jeszcze bardzo niedawno, ale w odległości trzystu mil ód stacji. Sapy. I już tamto wszystko zostało nieskończenie, nieskończenie daleko… W innej znowu chwili przesuwało się oblicze bez wątpienia w tych stronach widziane za czasów dzieciństwa czy wczesnej młodości, ale tak przez długi szereg lat we wspomnieniu zatarte, tak zestarzałe i odmienione, że snuło się w oczach niby dziwaczne jakieś złudzenie, niepokoiło pamięć jak przykra chimera wymykająca się z objęć myśli.
Zagarnięty przez świeży przypływ osób, Raduski wszedł do poczekalni klasy drugiej i nie oparł się aż w najdalszym jej kącie. Była to hala wielka i bardzo wysoka. Szereg kolumn dzielił ją od drugiej; gdzie składano pakunki. Przy drzwiach głównych znajdował się duży szynkwas, zwany także bufetem. Ozdobne sklepienie tej sali pokryte było plamami wieloletniego kopciu naftowego, ściany jej sczerniały, jakby do ostatniego włókna przejęte dymem z cygar i papierosów, sprzęty umalowane jednostajną olejną farbą nosiły ślady i znaki czegoś niby pracy i zużycia; Raduski siadł na wyplatanej ławeczce, tobołek umieścił pod nią przy nogach i znowu zapadł w ów stan szczególny, który można by chyba nazwać gorączkowym marzeniem. Gwar publiki, płynącej niewyczerpaną falą, skupiał się w tamtym miejscu, zlewał w jednostajne brzmienie i pod sczerniałym sufitem cicho huczał jak tony organów wiejskiego kościoła. To echo zgiełku wydało się podróżnemu jak gdyby melodią chyżego biegu życia. Brzmiało w niej stanowczo coś niby sama treść i istota wszystkiego, co się zamyka między pierwszym wzruszeniem miłosnym a ostatnim dreszczem śmierci. W owej chwili jak na wyniosłym pograniczu kończył się już kraj utkany ze wspomnień, miała się przerwać zmyślona, niematerialna rzeczywistość, latami w sercu stwarzana, miała zniknąć tamta ziemia, mieli odejść ludzie jak widziadła… senne, co nie zostawiają śladu stóp swoich ani na pierwszym śniegu zimowym, ani na mokrym piasku wybrzeża.
Zadumę jego przerwał donośny głos portiera, który uderzywszy trzykroć energicznie w mały ręczny dzwonek wołał:
– W Morysow, Tarcice, Palenisko, Łżawiec…
– Cha-cha-cha… Łżawiec… – zaśmiał się Raduski z cicha, patrząc na twarz starego oficjalisty przez smugi sinego dymu ciągnące się w poprzek sali ku wyjściu. – Ten sam portier, ten sam głos. Jedenaście lat nie słyszałem cię na jawie, kamracie, ale za to w marzeniu, w marzeniu…
Sala szybko pustoszała. Gdy krzyk odźwiernego zabrzmiał znowu, Raduski wyszedł. Po drodze przyjrzał się twarzy szwajcara i niby we śnie nad wyraz prędkim widział jak coś obcego młodość swą i samego siebie podczas oczekiwania w tej sali na schadzkęz pierwsząw życiu kochanką. Zadrżała w sercu dawna rozkosz, otwarła ramiona do uścisku próżni, jęknęła na podobieństwo tonu muzycznego i znowu stała się nicością. Z całego systematu, z całego świata i niebios tamtego życia nie zostało nic, taka nawet szczypta popiołu, żeby na niej mogła jedna łza spocząć. W głębi serca zdumiewając się nad ową surową różnicą dwu egzystencji tego samego człowieka: stanu młodzieńca i stanu trzydziestokilkoletniego mężczyzny, tak odmiennych, jak byt gołębia chyżo lecącego pod chmurami odmienny jest od bytu jaja, z którego się wylągł – a jednocześnie kombinując związek logiczny między bieżącymi zdarzeniami, podróżny nasz stanął przy wagonach. Konduktorowie chodzili zwolna tam i na powrót, mrucząc od niechcenia:
– W Morysow, Tarcice, Palenisko…
– A gdzie jest wagon dla niepalących?–zapytał grzecznie Raduski pierwszego z brzegu.
– Dla niepalących? Ij… Ano niech pan idzie naprzód. Pierwszy wagon…
Ów pierwszy wagon był nie tylko „palący, ale wszystkimi otworami swymi wydzielał dym z machorki i cygar, wonny jakby ze spalenia kupy badylów kartoflanych w drugim tygodniu września. Na ławkach, półkach i pod ławkami mieścił się tam lud izraelski, zajęty konwersacją niewymownie ożywioną. Raduski stał we drzwiach przez chwilę i upatrywał dla siebie jakiegokolwiek miejsca, ale go nie znalazł. Zeskoczył tedy znowu na peron i wgramolił się do innego wagonu klasy trzeciej, nie zasięgając już u konduktora informacji. Był tam tłok jeszcze większy, aczkolwiek aryjski. Dym zresztą posiadał ten sam zapach kapuściano-kartoflany. Panowała tu jeszcze większa swoboda ruchów niż w przedziale semickim, były zajęte nie tylko miejsca, ale nawet przejścia. Dopiero w trzecim wagonie wędrowiec trafił na wolny brzeżek ławki i tam z ochotą przysiadł. Słychać już było sygnały konduktorskie, gdy do tego wagonu obydwoma wejściami wpadła nowa gromada ludzi i zapchała go tak szczelnie, że szpilki już, by tam nie wepchnął. W przejściach między ławkami stało po pięć i sześć osób, dróżka wzdłuż wagonu była tak zaludniona, że drzwi wewnętrznych żadną miarą nie można było otworzyć. Pociąg ruszył. Nos i usta Raduskiego znajdowały się wobec rozpiętego surduta i zapiętej kamizelki, obejmującej pokaźny brzuch jednostki, której korpus chroniła od upadku wysunięta półka. Obok siedziały dwie małe dziewczynki, dawniejsze towarzyszki podróży, siostry, prawie tego samego wieku, przytulone do matki, ciotki czy babki w salopie ze staromodnym kołnierzem. Na twarze ich poobwiązywane chustkami padał z okna nikły blask i dał je poznać Raduskiemu.
Siedziały jak dawniej uroczyście wyprostowane, o ile na to zezwalały plecy, brzuchy, ręce, wspierające się na nich co chwila jak o martwe zawiniątka i pakunki – i wytrzeszczały oczy w podziwie przechodzącym częstokroć w strach rzetelny. Starsza pani usiłowała chronić je od zgniecenia, zasłaniać od uderzeń licznych łokciów, ale sama wkrótce dostała wyraźne a niby nieumyślne szturchnięcie i apostrofę, po czym dała pokój wszystkiemu. Za plecami dziewcząt, na ławce mającej wspólne oparcie, siedział jakiś pasażer w szopach bardzo wytartych i kapeluszu, tzw. melonie. Żółtawa twarz, której barwa znajdowała się w zależności bezpośredniej od piwa „słomkowego, łączyła się tak samo z rudym kołnierzem futra jak kształt czaszki z formą przypłaszczonego kapelusza. Odwracając nieco na bok głowę Raduski widział biust tego sąsiada, którego głos słychać było w całym wagonie. Wśród mnóstwa anegdot starych jak jego futro i nie większą mających wartość, które wygłaszał tonem donośnym, żeby go mogła słyszeć przynajmniej połowa osób w przedziale, rudy obywatel wtrącał od czasu do czasu:
– A ty, parchu, bierz chałat w troki, pókim dobry, i nie czekaj na moją ostatnią pasję!
– Co pan się wtrącisz w nie swój interes. – krzyczał w odpowiedzi kilkunastoletni Żydek, skromnie siedzący na końcu ławki. – Co pan jesteś fagas od wyrzucania ludzi z tego wagonu?…
Właściciel spłowiałego futerału robił minę, że nie słyszy. Opowiedział z talentem najbliższym sąsiadom nowy „kawał, a ledwie go skończył, wnet szepnął przyduszonym głosem:
– Idź stąd, Żydzie starozakonny, bo mówię ci, z kwikiem wieprzowym wylecisz. A do żydowskiego wagonu, śmierdzielu!
– Mnie i tu wolno, ja mam b u f e t!
– Choćbyś i miał bulet, to ja ci perswaduję jak tkliwa matka rodzonemu dziecięciu, nie siedź koło mnie, skoro cię stąd wypycham, bo w przeciwnym razie będę zmuszony tak ci dać w oko, że cię wprost z tej ławki w białej trumience wyniosą na k i r k u t…
– Co pan myśli, czy ja to samo nie mam pięści na oko? Ledwie Izraelita słów tych domówił, rozległ się krzyk jego, cały tłum osób stojących wokoło ławki zakołysał się na nogach…
– Gwałt! – wrzasnął Żydek – gaspadin konduktorze, co to jest… rozbój, rozbójnik, rabuś!
– Milcz! – wrzasnął pan w szopach, który go przed chwilą zepchnął był z ławki.
– Co to milcz! Ty sam milcz, złodziej! –- zaczął na całe gardło wrzeszczeć pokrzywdzony.
– Nie piszcz mi tu, Żydzie! Czego na mnie włazisz? Prać go w ucho bez gadania! – wołało teraz kilkanaście głosów.
Udzielono mu nadto z tylu stron admonicji pięściami pod boki, że się całkiem udobruchał i skromnie stanął w tłumie.
W samym środku wagonu mieścił się okrągły piec żelazny i właśnie o tej porze bryły węgla, zatlone przy wyjeździe ze Sapów, rozżarzyły się w nim na dobre. Pasażerowie siedzący i stojący bez ustanku ćmili tytuń. Zaduch, dym i brak powietrza były nie do zniesienia. Bardzo ucierpiały dwie małe sąsiadeczki Raduskiego. Jeden z pasażerów, 'usadowiony prawie na nich, wysunął się był cokolwiek dla zbadania czegoś, co się hałaśliwie działo z tamtej strony pieca – i małe panienki odetchnęły, ale wnet wejrzenia ich znowu sposępniały. Na przeciwległej ławce siedzieli żywo rozprawiając dwaj kawalerowie, z których młodszy kopcił papierosa za papierosem, a strugi dymu z nadzwyczajną równowagą umysłu puszczał prosto w twarz starszej, zapewne siedmioletniej dziewczynki. Wypalił w ten sposób jedną sztukę, drugą i sięgnął właśnie do pudełka, żeby poczęstować towarzysza, gdy starsza z dziewcząt otrząsnęła się szczególnym ruchem i zwiesiła bladą twarzyczkę. Za chwilę dostała mdłości. Raduski szybko rozepchnął gadających sąsiadów, spuścił okno i zwrócił się do wszystkich z grzeczną prośbą, żeby się na czas pewien wstrzymali od papierosów. Młodzi ludzie rzucili na niego wzrokiem zdumionym, jakby przemawiał w języku malajskim, i podjęli dalszy ciąg rozmowy. Nim upłynęła chwila czasu, dziecko przyszło do siebie, a okno trzeba było zamknąć, gdyż pewien bladożółty jegomość z szerokim nosem, spiczastą brodą i wyrazem kwaśno-wilgotnego pesymizmu na melancholijnym obliczu wołał z trzeciej ławy, że dostaje zapalenia w prawym płucu. Skoro tylko szyba podniesioną została, sąsiad z przeciwka wydobył swoje niewyczerpane pudełko, częstował towarzysza i wziął się do zapałek.
– Panie – rzekł do niego Raduski – nie palże u licha choć chwilę! Widzisz przecie, że dziecko z tego dymu omdlewa…
Młodzieniec uśmiechnął się w sposób niezdecydowany, wstrzymał w ręce zapałkę, ale i cygaretki z ust nie wyjął.
Właśnie podówczas szedł wzdłuż wagonu nadkonduktor w towarzystwie swego asystenta – i obadwaj z chwalebną pieczołowitością zajęli się badaniem, czy każda z osób ma prawo korzystać z dymu i zaduchu w pozie, jaką jej wyznaczył srogi los na spółkę z oszczędnością akcjonariuszów. Raduski zwrócił się do tych urzędników z żądaniem, ażeby mu wskazali przedział dla niepalących i ażeby go tam wraz z małymi sąsiadkami zaprowadzili. Okazało się, że takiego asylum w pociągu nie ma.
– Publika wszędzie kopci, proszę pana, cóż my na to poradzimy… – rzekł nadkonduktor badając bilety.
– To mnie pan prowadź do klasy drugiej. Te dzieci są chore…
– W drugiej klasie tłok taki sam, a może i gorszy. Jedna rzecz, co jest, to zrobić z tego wagonu niepalący… Weź no pan, przekręć tabliczkę – zwrócił się starszy do konduktora. Wkrótce nade drzwiami widniała sentencja zabraniająca palić. Obadwaj konduktorowie powtórzyli przepis ustnie, ale bez skutku. Katolik w szopach, który poróżnił się był niedawno z sąsiadem semitą, wstał ze swego miejsca i ostentacyjnie zapalił cygaro. To samo uczynili natychmiast dwaj młodzieńcy. Pan w szopach, obgryzając koniec swego kapustosa i naokół wypluwając włókna, rzekł:
– Dopiero był palący, już niekuraszczy… A mnie co obchodzi? Komu dym kręci w nosie, to niech rznie do pierwszej klasy.
– Ależ kiedy pan nie chce zwrócić uwagi – żołądkował się Raduski – że to nie o starszych mowa, bo starszy wytrzyma, ale dziecko dostaje mdłości. Jakże można? Słyszał pan, że nie ma innego miejsca.
– Dziecko… mdłości. Mnie to te mdłości zawsze idą na zdrowie i tej hrabiance nie zaszkodzą…
– Cha-cha-cha… – zaśmiali się sąsiedzi. Pan Jan skompromitowany zamilkł. Wódz palaczów, pewny teraz sukursu, mierzył go wzrokiem tak wyzywająco-zaczepnym, jakby w górnych, miarodajnych sferach jego czaszki, skrytej w głębi „melona, rozbrykane piwo chlebotać się poczęło w sposób burzliwy i niebezpieczny. W samej rzeczy zwycięstwo tytuniu było coraz oczywistsze. Obok dwu młodych ludzi palących, a za plecami jegomości w rozpiętym surducie, dał się słyszeć trzask zapałki i nowa fontanna dymu skierowała się ku sufitowi…
Przy samych drzwiach stał krępy człowiek w granatowej czapce i paltocie z aksamitnym kołnierzem gorszego gatunku. Twarz jego, ruchy i sposób bycia zdradzały robotnika czy rzemieślnika. Gawędząc z sąsiadami wtrącał wiele wyrazów fachowych, jaskrawych i malował rzecz nadzwyczaj wyrazistymi gestami. Gdy nowy palacz zaciągnął się dymem i wypuścił go z ust pod nos siedzącym, ów ruchliwy pasażer rzucił okiem na wszystkich i rzekł kategorycznie: – A też panowie to sobie poczynają nie jak panowie, ale nie przymierzając jak śwynie!…
Pan w szopach uczuł się dotkniętym i od razu, pchając przed sobą wszystkich z zamiarem, widać, starcia z nowym antypalaczem, groźnie mruknął:
– Dzisz go! Drugi kaznodzieja! Właśnie że będziemy palili i cała rzecz, a pan stój i ujadaj!
– Ale kopć, panie! Każdy będzie trzymał swoje: pan swojego cygarusa, ja swoje słowo…
Ryży obywatel łypnął białkami raz i drugi, nie znalazłszy, widać, punktualnie w umyśle swym ciętej repliki. Nawet i w parę chwil później mruczał tylko przez zęby i wąsy grubiańskie wymysły, ale dowcipnego słowa nie urodził. Młódź, paląca za jego inicjatywą, przeszywała wprawdzie kaszkietowego złowrogimi oczyma, ale również zatopiła swe wzburzone uczucia w pomruku nieparlamentarnym. Jan Raduski był aż nadto przyzwyczajony do wszelkiego rodzaju scen wagonowych. Zdarzało mu się widzieć, jak podochocona publika, wskutek jakiegoś przewinienia względem niej kasjera stacji, szturmem brała dworzec, bufet, wagony, pędząc z nich na cztery wiatry wszystko, co żyło, i odbywała wojaż według swej chęci. Toteż wystąpienie obywatela w kaszkiecie bardzo mu przypadało do smaku, było mu tak miłe, że tego słowem opisać nie można. Zza ramienia pasażera stojącego patrzał ciągle na swego adherenta i postanowił zaznajomić się z nim niezwłocznie. Tymczasem tamten, wciąż ciskając śmiałe wejrzenia między gremium palące, przedostał się ku środkowi wagonu za piec, gdzie już od dawna umiejscowiona była jakaś heca. Dawały się stamtąd słyszeć ciągłe okrzyki, sprzeczki, groźby, przyduszone szepty i chóralne śmiechy.
Raduski wstał ze swego miejsca, ustąpił je otyłemu sąsiadowi, a sam przecisnął się na środek i wyjrzał zza pleców mężczyzn pochylonych. Bawiono się tam hazardownie w szczególną grę. Wysoki i chudy młodzieniec z miną kryminalisty trzymał w ręku długi, cienki i wąski rzemyk skórzany. W oczach wszystkich ujmował palcami prawej ręki jego dwa końce, lewą – miejsce, gdzie przypadał środek, i od tego środka zwijał rzemień w ścisły rulon. Gdy zeń utworzył płaski krążek, kładł go na ławie i proponował komukolwiek, żeby cienkim drutem trafił w środek.
– Stawiasz pan fajgla, ja stawiam fajgla – i granie idzie… –mówił tonem tak andrusowskim, że Raduski zaśmiał się mimo woli. – Widzisz pan przecie, że bieręza końce paseczka, widzisz pan, że ciągnę… –- gadał dalej Wysmukły. – Jeśli drucik zostanie panu, skoro cały rozkręcę, między dwiema połówkami paska, rubelians pański, jeśli zaś będzie na „polu – rubelians mój. Rozumiesz pan przecie?…
Drucik zawsze zostawał na „polu i rzadko kiedy trafiał w „opłotki”. Czasami, gdy rozwścieczony gracz domyślał się jakiegoś złodziejstwa po przepuszczeniu kilku „rubeliansów”, drucik trafiał w „opłotki” i ochota do próbowania szczęścia wzmagała się znowu. Jegomość w kaszkiecie przez czas pewien ognistym wzrokiem przypatrywał się tej grze, przekrzywiając głowę z ramienia na ramię. W pewnej chwili, gdy ostatni z ryzykujących szukał po kieszeniach „fajgla” i w żadnej go znaleźć nie mógł, stronnik Raduskiego zawołał:
– Stawiam dwadzieścia kop!
– Idzie granie… – powiedział właściciel paska wznosząc ku górze białą źrenicę. Okazało się, że nowy gracz trafił w środek i zabrał czterdzieści groszy. Nie zwlekając postawił obiedwie czterdziestówki – i wygrał. Wówczas puścił w kurs tylko jedną i zwyciężył.
To jego szczęśliwe prowadzenie druta powitano ze wszech Stron cichym szmerem. Błyszczące oczy wpijały się w ruch palców, rozchylone usta pchały je, zdawało się, namiętnym oddechem. Żywy robotnik wygrał jeszcze kilka razy, ale niespodziewanie szczęście go zdradziło. Poczytywał to za chwilowy lapsus oka, gorączkował się, stawiał coraz więcej i brnął w przegraną. Śmiech rozlegający się dokoła jego uszu nękał go i prowadził w pasję coraz większą. Strugi potu lały się z jego czoła…
Raduski, schylony nad tą ławką, patrzał w twarze grających, jedną po drugiej badał ciekawym wzrokiem. Dopiero świst lokomotywy zmącił jego myśli.
– Morysów. – wymówił ktoś od niechcenia.
W istocie pociąg zatrzymał się i znaczna liczba pasażerów wysiadła z wagonu. Przez otwarte drzwi wleciały kłęby zimnego powietrza i sprawiły ulgę dziewczętom, do których Raduski wrócił znowu. Starsza z nich wciąż była żółta i miała oczy zamglone, toteż pan Jan, uzyskawszy zezwolenie damy w salopie, wyprowadził omdlewającą na peron i przeszedł się z nią tam i na powrót. Dokoła stacyjki czerniał las sosnowy. Wrony z krzykiem przelatywały z drzewa na drzewo; daleko wśród lasu słyszeć się dawał łoskot siekiery. Żelazne szyny drogi za lokomotywą biegły z początku prosto, a następnie zginały się nieznacznym łukiem i niknęły między drzewami. – – Tam pojedziemy… – szepnął Raduski niby to do dziewczynki, czując, jak się w nim szarpie rozdrażniona, nie cierpiąca zwłoki żądza ujrzenia skrytego za lasem widoku. Wkrótce uderzył drugi dzwonek. Trzeba było wracać do wagonu. Miejsca tam już było nieco więcej, ale zawsze kilka osób stało pośrodku. Zaledwie pan Jan z towarzyszką zdobył na nowo jej miejsce, zjawił się we drzwiach duży tobół w kraciastej chustce, a za nim staruszka pchająca go po schodkach i we drzwi. Głowę miała owiniętą w chustki tak szczelnie, że widać było tylko twarz pomarszczoną, wargę wysuniętą i rzadkie zęby. Za pierwszą szła druga kobiecina w wieku, chuda i równie opatulona. Skoro tylko dźwigająca tobołek stanęła przy drzwiach, zaczęła mówić nie wiadomo do kogo w sposób uroczysty, jak w chwili przesłuchania na sądzie:
– Jechalimy – wołała, głośno ciapiąc długimi wargami – z panią Pisarkiewiczową do dom i bzdurzylimy se gadu-gadu… Aż tu stacja. Pani Pisarkiewiczową powiada:
Palenisko. A boś pani najpierwsza powiedziała!… No, jak Palenisko – my za toboły i szast z kolei na ziemię. My do miasta, niby na Palenisko, a tu nie ma. Stoi jakiś i cudaczny budynek, przy nim obora, a dalej las jak sadze. Jezu! zawołałam ja pierwsza, cóż toto jest takiego? Stanęlimy, patrzemy się, a tu koleją pychu-pychu-pychu-pychu… poszła! Wczoraj się to zdarzyło, przed północkiem. Święta Domicelo, powiedzielimy z panią Pisarkiewiczową, a to my, widać, nie w Palenisku wysiedli… Dwa kuferki, jeden mężusiów, drugi pani Pisarkiewiczowej na bagaż nam zdać kazali w Sapach. Cóż tu będzie teraz, ludzie kochające?…
– A cóż ma być, trza się było pilnować – mruknął ktoś z kąta – mąż pogrzebaczem plecy wyłoi, to i po bólu.
Pani Pisarkiewiczowa strzeliła okiem w tamtym kierunku, a staruszce mówiącej przez ten czas długa warga ruszała się mechanicznie i szybko jak sprężyna silnie przyciśnięta a później wolno puszczona.
– My do naczelnika – zaczęła, skoro tylko nastręczył się czas przemawiania – opowiadamy, jak, co, pytamy się, upraszamy – nic. Ręce rozłożył – do jutra, mówi, panie zaczekacie, do popołudnia, a dopiero, mówi, bilety na nic, a rzeczom, mówi, nic złego się nie stanie. Rzeczom nic złego się nie stanie, a tam mężuś miał czekać z kobyłką uproszoną od Zielińskiego, bo do nasz, niby do kuźni, dziewięć, ano tak: albo osiem, albo dziewięć wiorst… Zdębiałymy z panią Pisarkiewiczową. To fonduszu mamy na kupie niecałą czterdziestówkę, a tu mówi: bilet nowy kup – i jeszcze weź i nocuj! Zafrasowalimy się…
– Ale mężuś pogrzebaczem wypierze, to nie ma o czym gadać. Sprawa skończona…
Starowina przerwała opowiadanie i zawstydziła się. Blade rumieńczyki ubarwiły jej zmarszczone jagody. Wkrótce jednak przyszła do siebie i pytlowała dalej, wszelako cichszym głosem i zwracając się do najbliższych sąsiadów:
– Kupilimy na noc u bufeciarzów dwa kubki herbaty i po bułce, po kajzerce. Te bułki my wdrobili do herbaty i była wieczerza, a zapłaciło się za toto osiemnaście groszy. Spać nam kazał potier na sali między chłopiskami. Tak my ta leżeli na drewnianych ławach z tobołami pod głową. Stękania było więcej jak czego. Teraz my do wagonu, ale co ta może być z tego, to już nic nie wiem. Chyba że wyrzucą… My bez biletów jedziemy! – krzyknęła raptem z tak rozpaczliwą determinacją, jak gdyby wyznawała publicznie, że jest morderczynią.
Pewien pasażer usunął się nieco i zrobił jej miejsce. Zaraz, wdzięcznie dygając, przysiadła, tobołek umieściła na kolanach i splotłszy dłonie objęła go rękami. Wypadek ten rozbił znowu fale jej elokwencji. Wargi tylko pracowały bezdźwięcznie. Czasami padał z nich projekt jakiegoś zdania:
– Nie wiem nawet, co tu z nami może być takiego…
Ruch wagonu, atmosfera ciepłoduszna i spoczynek w trakcie wzruszeń – wnet uśpiły babinę. Oczy jej coraz bardziej zasłaniało bielmo, wargi ruszały się coraz wolniej, głowa szła w różne strony. Towarzyszka niedoli, pani Pisarkiewiczowa, stała niedaleko w grupie mężczyzn głośno rozprawiających i, wpatrzona w okno posępnie, ze ściśniętymi usty, milczała. Gdy bezwładnie opadnięta dolna warga wskazała, że jejmość wymowna śpi na dobre, Raduski wszczął tajemnicze konszachty ze starszą panienką, którą przedtem oprowadzał po peronie stacji Morysów. Dziewczynka rzucała pytające wejrzenia to na swą opiekunkę, to na Raduskiego, na śpiącą obok pasażerkę, wreszcie na prawą dłoń swoją, w której coś trzymała. Twarz jej na przemiany płonęła i bladła, szeroko rozwarte oczy wyrażały głęboki niepokój. Za chwilę wszystko to w niej jakby przycichło. Zsunąwszy się na ziemię, dziewczynka ta zbliżyła się nieznacznie do śpiącej, stanęła bokiem i nie podnosząc rąk wsunęła jej między splecione dłonie papierową, trzyrublówkę. Wykonała to tak zręcznie, że nikt z obecnych nie zauważył tej operacji, a staruszka w dalszym ciągu spała bez odmawiania sobie nawet kowalsko-mazowieckich melodii chrapickiego. Obiedwie siostry przytuliły się teraz do siebie i strzygły oczyma, śledząc każdy oddech, każdy ruch śpiącej. Kiedy niekiedy jedna z nich trzęsła się na znak, że „ta pani” już się budzi. Wtedy druga uciszała ją nakazującym; podnoszeniem brwi i mową oczu…
Raduski wyszedł cichaczem z wagonu, stanął na jego platformie, wsparł się łokciami o gruby pręt, żelaznej balustrady i patrzał w krajobraz. Naokół stały otwarte, płaskie pola. Śniegi leżały tam jeszcze głębokie, ale już zestarzałe i jakby zniszczone. Zaspy porozrzucane przez dawne burze, zmiękłe do głębi w odwilżach, wystygłe w mrozach, jak daleko wzrok sięgał, zasmucały widok nieruchomymi formami. Ostre grzbiety skib roli, jesienią uprawionej, widać już było gdzieniegdzie. Dzikie wichry lutego zdarły z nich nie tylko śnieg, ale rozbiły i zdmuchnęły grudy piachu. Na całym obszarze skorupy śniegowej leżały po wierzchu żółtawobure płaty i smugi, z kształtu przypominające jakby ułamane i zardzewiałe groty dzid tytanicznych, którymi by w ciągu nocy zimowych walczyły ze sobą płanetniki wichrem porwane. W dali, w dali szarej, bez cienia błękitu, tkwiły topole, ze mgły ledwo wydzielone, jak obdarte pióra, idące alejami dokądś, na kraj świata. Bliżej stały w polach tu i owdzie małe zagajniki brzozowe albo samotne i na pół uschnięte dzikie gruszki.
Czarnosine, wystrzępione, pierzaste, kłębiące się chmury mknęły na niebie w poświstach ostrego wiatru. Niekiedy przelatywał obłok czarniejszy niż inne, wlokąc za sobą przez martwe pola cień swój żałobny. Kiedy indziej, licho wie skąd, leciały krople deszczu nieliczne, rzadkie, dziwnie chłodne. Krople te cięły w twarz niby grad, a do szyb wagonu przystawały w formie ostrych kryształków i długo się na nich szkliły. Czasami wśród zwałów chmur odsłaniał się nieforemny strzępek śmiertelnie bladego błękitu i prędko ginął sprzed oczu.
Raz tylko wyłamał się spomiędzy obłoków i spadł na ziemię jasny promień słońca. W postaci wielkiej białej plamy gnał wśród równin, ścigany przez gęste cienie, roztrącał matowe, przygasłe, zatrzymane w chmurach, jakby chorowite światło dzienne. Leciał po śniegach, po martwych skibach, po przeziębłych i zeschłych szkieletach krzewin, po badylach i źdźbłach śpiących w letargu, nie znajdując miejsca, niby gołębica Noego, gdzieby wytchnąć, i żywej ziemi, którą by mógł ogarnąć i ukochać miłosnym światłem swoim, z niczego rodzącym wiekuiste życie.
W ślad za tym promieniem szły oczy Raduskiego w kraj, w poprzek onej dalekiej, dalekiej strony, a spragniona dusza nasycała się żywiącym blaskiem, jak pierwsza lepsza obumarła bylina wśród wygonu…
Pociąg minął Tarcice i zatrzymał się w Palenisku. Była to najbliższa stacja od Niemrawego, wioszczyny, gdzie Jan Ra-duski urodził się, chował, gdzie żyli długie lata i gdzie pomarli jego rodzice. Za biedną, brudną, pełną Żydów mieściną, która leżała z drugiej strony plantu na pochyłym zboczu wzgórka, widać było drogę wysadzoną wielkimi drzewami. Daleko, pod pierwszym lasem od tego traktu zbaczała „polska”, jednotorowa droga, prowadząca ku Niemrawemu. Raduski stanął wśród peronu i wytężył wzrok w swoją stronę. Tamtędy właśnie jechały ze wzgórza sanie chłopskie, zaprzężone w jedną szkapinę, truchtem biegnącą z prawej strony dyszla. Chłop w kożuchu i „wściekłej” baraniej czapie siedział na przodku między kłonicami.
A choćbym też zabrał się i pojechał albo i poszedł… Może to chłop z Niemrawego… – myślał Raduski. Działo się z nim coś dziwnego. Wyraźnie, jak tylko można, czuł w płucach swoje powietrze, a w sercu ból owej nierozerwalnej żyły, jaką człowiek zrośnięty jest z mogiłami. Oczy jego poznawały zarysy mgłą przesłoniętych lasów, jak się poznaje i wita dawno nie widziane twarze osób kochanych. Bardzo daleko, już jakby w chmurach deszczowych, wzrok jego dosięgnął jednej smugi wysuniętej, którą zdawał się wciągać w szarą próżnię tuman zalewający widnokrąg. Gdy pociąg ruszył, Raduski stanął przy drzwiach między rozmawiającymi. Słyszał, że obudzona babka znowu prawi głośno, chwytał uchem ton, nawet sens jej mowy, ale nie był w stanie zająć tym myśli, w której jak dźwięk najczarowniejszy słaniało się przezwisko dopiero co widzianego lasu: Bukowa knieja, Bukowa knieja…
– Państwo kochające – wołała stara piastując w ręce banknot trzyrublowy – a i cóż toto może oznaczać? Zdrzemnęłam się. Widziałam we śnie barana z czarnymi rogami, a leciał na mnie tak jakby z góry Widuchowej, czy co… Budzę ja się, ruszam palicami: cosi chrupi w palicach… Ja spojrzę… Święta Domicelo z Pałąków, a i cóż by toto mogło znaczyć?…
Nikt nie zwracał uwagi na monolog starej, gdyż wszyscy prawie zabierali się do wysiadania w Łżawcu. Wstawano z ławek, ściągano z półek węzełki, pakunki, wdziewano zwierzchnie okrycia i prostowano kości.
– A więc, kochany Karolku, wesołego alleluja! – zawołał ktoś na końcu przedziału,
„Prawda – pomyślał Raduski – toż to jutro Wielkanoc. Czuł, że za uczuciami jego, niby cień za człowiekiem w słoneczne popołudnie, idzie i uwija się nieuchwytny zabobon: Czy też to szczęście powrotu, to zupełne, bezwyjątkowe, zdecydowane ziszczenie marzeń lat tylu, nie kryje w sobie jakiejś zemsty i kary straszliwej?…
Długi świst lokomotywy wszystko przerwał. Raduski wyjrzał przez szybę i daleko, u końca płaszczyzny, zobaczył stare, znane dachy, mury, chałupy i wieże królujące nad nimi. Pociąg rznął teraz szybko przez puste obszary, mijał drogi wysadzone wielkimi drzewami, podmiejskie chaty, cegielnie, nowe budy i dawne rudery. Stanął wreszcie u celu. Jakiś posługacz wziął z rąk wędrowca tłumoczek, kartę na odbiór bagażów i wyprowadził go przed dworzec. Dorożki z hałasem zajeżdżały i ruszały z miejsca, naokół snuli się tragarze w bluzach, Żydzi coś proponujący… Raduski wsiadł do pierwszego z brzegu powozu i zanim przyniesiono rzeczy, patrzał na miasto. Wzruszenia jego ustały nareszcie, czuł w sobie spokój.
Dzień się miał ku zachodowi. Wiatr ucichł, a raczej odwrócił się i wiał teraz ze strony południowej wolno dźwigając stamtąd na barkach gromadę chmur, które kryły czyste niebo. Wielkie… słońce płynęło ku ziemi tonąc w wylewie krwawego światła. Dwie, trzy zgubione przez wiatr chmurki stały w tym przestworze ognistym jak same barwy, z niczego złożone, podobne do cudownych, niedbałych marzeń, błądzących nad otchłanią bytu, który się walką karmi, a płodzi boleść.
Blask zachodu oświetlał wieżę największego z kościołów łżawieckich. Zbudowano ją, jak wieść niosła, w wieku trzynastym. Nawa i prezbiterium, do których niegdyś przypierała, uległy były pożarowi, runęły w gruzy – na ich miejsce wzniesiono inne, i te kilkakroć przebudowano, a stara wieża nienaruszona długie wieki wytrwała. Rudozielone mchy ją oblazły, czerwona dachówka, nakrywająca szczyt urwany raptownie, spłowiała jak stara, sponiewierana czerwona czapka. Już z dala widać było ogromne głazy, tworzące nierówne boki tej wieży, z jednej strony ścięte pod kątem nadzwyczaj ostrym, z drugiej prawie okrągłe. Małe okienka-strzelnice w rozmaitych punktach czerniały na jej powierzchni.
Raduski nie mógł oderwać wzroku i duszy od tego budynku. Myślał o murarzach, którzy nosili i stawiali jedne na drugich owe szare kamienie przed tyloma wiekami. Myślał o długotrwałym ich trudzie, o wysiłkach rąk, nóg, grzbietów; w prędkim zachwyceniu widział, zmordowane twarze, potem krwawym ociekające, wejrzenia ich omdlałe pod ciężarem kamienia i naczyń rzadkiego wapna, słyszał stękanie, ciche westchnienia zamknięte w piersiach, zdołał nawet wmyśleć się w wiarę ich prostą, ledwie-ledwie otłuczoną jak tamte kamienie, a tak surowo mocną jak one. Dla wiecznego Boga dźwigali bryły na tylą wysokość, dla Niego złożyli nędzę swego bytu, krzywdę położenia, mękę ciała i ducha. Toteż w tych bulwach spał zaklęty talizman potu i łez owej trzody roboczej dawnego świata…
Walizę ustawiono wreszcie na przednim siedzeniu i drynda ruszyła ku miastu.
Pierwsza ulica wjazdowa posiadała te same jamy w bruku, te same do cna zdeptane chodniki, wygięte i spróchniałe parkany. W pewnym miejscu czerwienił się nowy dom piętrowy, jeszcze nie ukończony. Dorożkarz odwiózł Raduskiego przed bramę hotelu „Imperial”, zaspany lokaj wprowadził go do stancji zimnej jak psiarnia, a ponurej i złowrogiej niby jaskinia zbójów. Numer ten miał jeden tylko cenny przedmiot: zachlapanym swoim oknem spoglądał na basztę. Widać ją było całą w promieniach gasnącego słońca.
Raduski stanął przy oknie i począł snuć dalszy ciąg swoich rozmyślań, a raczej fantastycznych marzeń o dawnym murze. Stał tam długo w przedziwnym zapomnieniu o wszystkim innym na świecie. Oczy jego patrzyły na „Starą przez pryzmat uczuć dzieciństwa, przez perspektywę wszystkich smutków i radości, których ta ruina była świadkiem i jak gdyby sędzią. Dusza wchodziła na nowo w jakieś niewysłowione z nią powinowactwo, w zakon braterski, którego istotne znaczenie, sens i wartość schowane były w ślepej skrytce serca, zamkniętej nawet dla niespracowanej badaczki, dla owego Żyda wiecznego tułacza – dla świadomości. Blaski słoneczne gasły na wyniosłych murach i znikały, jakby zstępując do grobów w czarnej ziemi wykopanych. Dzień zwolna wlewać się począł w noc szarą.
Raduski wdział prędko swój lekki paltocik i ruszył na miasto. Ulice były puste, sklepy zamykano. Ciepłe przeciągi wiatru szły wzdłuż i w poprzek Łżawca, topiąc do reszty śnieg zmokły, czarny, obracając bruki w topiele i bagna. Na dachach, szczytach murów, między drewnianymi budowlami, w okolicy śmietników,i stajen wałęsała się para. Zewsząd leciały i płynęły strugi nie tyle wody, ile brudnej cieczy. Tam rynna, przed laty pęknięta, darzyła obfitą wilgocią ścianę przylegającą, i brzydka plama z odcieniem zielonkowatym niby głębokie rozranienie gnoiła się na froncie starego domu. Gdzie indziej spod urwanego tynku wyzierał znaczny plac rdzawych cegieł, jak żebra i wnętrzności awanturnika uszkodzone w nocnej bijatyce. Raduski zaglądał w pewne dziedzińce i sionki, które, wydawało się, noc ogarnęła na wieczne władanie. Ze szczególnym pietyzmem zwiedził podwórze, gdzie onego czasu grywał wekstrę. Brakowało tam aż do tej minuty kamieni, które wówczas wyrwano z bruku w celu oznaczenia met dla matki, rewizora i pitaków. Gdy stał na tym miejscu, zdało mu się, że w mury okalające z trzech stron podwórze bije dziecięcy krzyk towarzyszów i jego własny, że z drewnianej galerii biegnącej w okrąg dziedzińca słychać prędkie kroki uczennic, które tam mieszkały, dwunastoletnich boginek o długich, jedwabnych, płowych włosach, o cudownych lazurowych oczach, przeczystych jak toń krynicy… Dopiero co wypełniła serce po brzegi radość na widok tych miejsc, a oto już samej rzeczywistości było mu nie dosyć – szło dalej, w kraje wspomnienia, a stamtąd znowu dalej i dalej…
Zmrok padał i ukrył w sobie cały Łżawiec od przedmieścia do przedmieścia. W krzywych ulicach i na rynkach płonęła gdzieniegdzie latarnia kopcąc bez ustanku, jakby to stanowiło jedyną jej rozrywkę w trakcie nudnej misji oświetlania dziur łżawieckich.
Wszystkie sklepiki, nie wyłączając żydowskich, szczelnie zamknięto, wskutek czego ulice były podobne do korytarzy w katakumbach. Świeciło się jedynie w oknach mieszkań i Raduski wędrując w ciemności z zaułka w zaułek widział czasem jakiś profil albo cień kobiecy rysujący się na szybie, Każda z tych sylwetek przykuwała jego uwagę, ciągnęła myśli do mieszkań, przejmowała serce mazgajskim pragnieniem czułości. W mrocznych kątach włóczęga nasz potrącał od czasu do czasu jakiegoś człowieka, błagał o wybaczenie tej winy i szedł dalej. Z miejsc pryncypalnych odpłynął na przedmieście zwane Placem Targowym. Za czasów uczniowskich, przed piętnastoma laty, mieszkał był w tej okolicy. Znał tam każdą ruderę, każdą dziurę, każdy rów, znał przyległe pola, krzaki i las w sąsiedztwie. Pewien wyniosły punkt w tej stronie dawał widzieć „knieje niemrawskie oraz na dużej przestrzeni białą smugę szosy do domu idącą.