Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Promień - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Promień - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 286 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Za­wa­dza­jąc o każ­dy przy­sta­nek, choć­by naj­mniej­szy, po­ciąg zbli­żył się wresz­cie do sta­cji Sapy, cen­tral­ne­go punk­tu zjed­no­cze­nia trzech ga­łę­zi ko­le­jo­wych. Ra­du­ski za­zna­jo­mio­ny ze wszyst­ki­mi to­wa­rzy­sza­mi dro­gi w prze­dzia­le „nie­pa­lą­cym kla­sy trze­ciej, ile­kroć wstrzy­my­wa­no bieg po­cią­gu, wy­sia­dał dla zwie­dze­nia bu­fe­tów, czę­sto za­opa­trzo­nych tyl­ko w piwo i kieł­ba­sy, do złu­dze­nia imi­tu­ją­ce po­stron­ki z wę­zła­mi, któ­re by pri­mo ty­go­dnia­mi mo­czo­no w wo­dzie mor­skiej, a se­cun­do mie­sią­ca­mi su­szo­no na słoń­cu afry­kań­skim. Ku­po­wał tam, co się dało, nie dla sie­bie zresz­tą, lecz dla dzie­ci w wa­go­nie, dla damy w wy­świech­ta­nej sa­lop­ce, dla sta­re­go je­go­mo­ści nie­wia­do­mej kon­dy­cji w ba­ra­nach, dla dwu chło­pów zdą­ża­ją­cych do sądu w mie­ście, dla ku­char­ki wio­zą­cej ryby w ogrom­nym ko­szu, a na­wet dla Żyda, praw­do­po­dob­nie trzy razy star­sze­go od kon­sty­tu­cji Rze­szy pru­sko-nie­miec­kiej, któ­ry bu­dził się kie­dy nie­kie­dy, stę­kał i tarł swe pa­łą­ko­wa­te ple­cy o po­ręcz ru­chem do naj­wyż­sze­go stop­nia pro­win­cjo­nal­nym.

Głów­nym in­ter­lo­ku­to­rem Ra­du­skie­go był pan w ba­ra­nach. On to wy­ma­wiał każ­do­ra­zo­wo imię sta­cji, do któ­rej się zbli­ża­no, wska­zy­wał pal­cem, uzbro­jo­nym w pa­zno­kieć od da­wien daw­na nie po­zba­wia­ny ani by­stre­go wzro­stu, ani sro­gie­go za­bar­wie­nia – i mia­no­wał usty wsie i fol­war­ki le­żą­ce w polu wi­dzial­nym, przy­ta­czał na­zwi­ska za­wia­dow­ców sta­cyj­nych, po­moc­ni­ków, star­szych i młod­szych te­le­gra­fi­stów oraz wła­ści­cie­li bu­fe­tów. Wszyst­ko to czy­nił z nie­wąt­pli­wą su­mien­no­ścią, jak gdy­by pra­gnął na­gro­dzić to­wa­rzy­sza po­dró­ży za przy­nie­sio­ne do wa­go­nu piwo, bu­tersz­ny­ty etc… i zwró­cić mu co do gro­sza w for­mie ła­dun­ku eru­dy­cji koszt wy­ło­żo­ny na kup­no in­nych przy­sma­ków. Ra­du­ski z praw­dzi­wym pie­ty­zmem słu­chał tych szcze­gó­łów, ale nade wszyst­ko roz­py­ty­wał się o prze­strzeń z Sa­pów do Łżaw­ca. Prze­po­wia­dał so­bie po – kil­ka razy za pa­nem w ba­ra­nach na­zwi­sko czte­rech sta­cy­jek, a wy­mó­wiw­szy każ­de z nich, dzi­wacz­nie od­wra­cał gło­wę i pa­trzał na su­fit wa­go­nu. Inne oso­by w prze­dzia­le sta­ra­ły się nie zo­sta­wać zbyt da­le­ko za pa­nem wie­le mó­wią­cym i każ­da z nich do­rzu­ca­ła ja­kiś szcze­gół już to o sa­mych sta­cjach, już o przy­le­głej pro­win­cji.

Tym­cza­sem wa­gon prze­by­wa­jąc zwrot­ni­ce za­ko­ły­sał się rap­tow­nie i nim z twa­rzy po­dróż­nych zni­kła ste­reo­ty­po­wa oba­wa, czy to aby nie na­stę­pu­je wy­ko­le­je­nie, zwol­na wsu­nął się przed pe­ron. Drzwi otwar­to z nie­unik­nio­nym trza­skiem. Uka­zał się w nich kon­duk­tor cho­ro­wi­ty, z rzad­ką, czar­ną bro­dą i szy­ją na­przód wy­cią­gnię­tą. Idąc wzdłuż wa­go­nów pod cię­ża­rem swe­go nie­zmier­ne­go szy­ne­la z taką for­są, jak gdy­by usi­ło­wał raz wresz­cie wy­rwać się z tej sza­ty i uciec aa ko­niec świa­ta, mi­ze­rak ten za­wia­da­miał pa­sa­że­rów w spo­sób przez nos urzę­do­wy, że kto je­dzie do Łżaw­ca, to niech Wy­sia­da.

– No, moi sza­now­ni pań­stwo – za­wo­łał Ra­du­ski gło­sem we­so­łym – ja do Łżaw­ca. Szczę­śli­wej po­dró­ży…

Ujął szyb­ko swój mały skó­rza­ny ku­fe­re­czek, skło­nił się to­wa­rzy­szom, wy­sko­czył i uto­nął w zbi­tym tłu­mie. Po­cią­gi zbli­ża­ły się do tej sta­cji i od­cho­dzi­ły, roz­le­gał się nie­ustan­ny pra­wie świst, brzęk dzwon­ków, ło­skot kół, gwar ludz­ki… Na pe­ro­nie snu­ły się oso­by ze wszel­kich warstw spo­łecz­nych: od chło­pów w żół­tych ko­żu­chach i od Ży­do­wi­nów w za­tłusz­czo­nych ob­fi­cie cha­ła­tach i w bu­tach naj­ordy­nar­niej­sze­go ka­li­bru – aż do dżen­tel­me­nów z wdzię­kiem no­szą­cych płasz­cze, koł­nie­rze i czap­ki bo­bro­we. Drzwi kla­sy dru­giej i trze­ciej po­chła­nia­ły i wy­dzie­la­ły na ze­wnątrz dwa nur­ty ludz­kie. W po­przek pe­ro­nu trud­no było prze­ci­snąć się mię­dzy zwar­tą a ru­cho­mą ciż­bą. Ra­du­ski ze swym ma­łym pa­kun­kiem w ręce krę­cił się to tu, to tam, da­wał się po­cią­gać, wpro­wa­dzać do wnę­trza i na świat wy­do­by­wać. Ser­ce jego prze­peł­nia­ła, niby spie­nio­ne wino cza­rę krysz­ta­ło­wą, bło­go­sła­wio­na szczę­śli­wość, ubez­wład­nia­ją­ca ręce i nogi. Wśród masy, któ­ra go bra­ła ze sobą, gło­wę miał co chwi­la przy czy­jejś gło­wie i kim­kol­wiek by był ten dru­gi czło­wiek, do­ty­kał go ra­mio­na­mi z mi­ło­ścią, słu­chał jego mowy i przy­pa­try­wał mu się ocza­mi, co nie­zbyt praw­dzi­wie wi­dzą, a prze­cie wszyst­kie szcze­gó­ły zgar­nia­ją i chło­ną. Gdy­by w owej mi­nu­cie kto­kol­wiek z tych lu­dzi, bo­ga­ty czy bied­ny, ob­dar­ty czy wy­stro­jo­ny, uczci­wy czy nik­czem­ny, zwró­cił się do nie­go i rzekł: – Pa­nie Ja­nie Ra­du­ski, je­stem w po­trze­bie, daj no set­kę czy ty­siąc ru­bli….– uczy­nił­by to nie­zwłocz­nie. Ale nikt nań uwa­gi nie zwra­cał, chy­ba ci, do któ­rych twarz po­chy­lał zbyt bli­sko.

– Ani jed­nej oso­by, ani jed­ne­go zna­jo­me­go spoj­rze­nia… – szep­tał do sie­bie.

Cza­sa­mi w tłu­mie mi­gał ja­kiś kon­tur, ja­kiś pro­fil zna­jo­my, do­sko­na­le zna­ny, i przej­mo­wał ser­ce dresz­czem śmiesz­ne­go bólu, trwo­gi, wsty­du. Chwi­la moc­ne­go sku­pie­nia uwa­gi roz­pra­sza­ła ułu­dę; to nie jest tam­ten czło­wiek… Z tam­tym ob­co­wa­ło się czę­sto, zna­ło się go do­brze albo cier­pia­ło się z jego po­wo­du jesz­cze bar­dzo nie­daw­no, ale w od­le­gło­ści trzy­stu mil ód sta­cji. Sapy. I już tam­to wszyst­ko zo­sta­ło nie­skoń­cze­nie, nie­skoń­cze­nie da­le­ko… W in­nej zno­wu chwi­li prze­su­wa­ło się ob­li­cze bez wąt­pie­nia w tych stro­nach wi­dzia­ne za cza­sów dzie­ciń­stwa czy wcze­snej mło­do­ści, ale tak przez dłu­gi sze­reg lat we wspo­mnie­niu za­tar­te, tak ze­sta­rza­łe i od­mie­nio­ne, że snu­ło się w oczach niby dzi­wacz­ne ja­kieś złu­dze­nie, nie­po­ko­iło pa­mięć jak przy­kra chi­me­ra wy­my­ka­ją­ca się z ob­jęć my­śli.

Za­gar­nię­ty przez świe­ży przy­pływ osób, Ra­du­ski wszedł do po­cze­kal­ni kla­sy dru­giej i nie oparł się aż w naj­dal­szym jej ką­cie. Była to hala wiel­ka i bar­dzo wy­so­ka. Sze­reg ko­lumn dzie­lił ją od dru­giej; gdzie skła­da­no pa­kun­ki. Przy drzwiach głów­nych znaj­do­wał się duży szynk­was, zwa­ny tak­że bu­fe­tem. Ozdob­ne skle­pie­nie tej sali po­kry­te było pla­ma­mi wie­lo­let­nie­go kop­ciu naf­to­we­go, ścia­ny jej sczer­nia­ły, jak­by do ostat­nie­go włók­na prze­ję­te dy­mem z cy­gar i pa­pie­ro­sów, sprzę­ty uma­lo­wa­ne jed­no­staj­ną olej­ną far­bą no­si­ły śla­dy i zna­ki cze­goś niby pra­cy i zu­ży­cia; Ra­du­ski siadł na wy­pla­ta­nej ła­wecz­ce, to­bo­łek umie­ścił pod nią przy no­gach i zno­wu za­padł w ów stan szcze­gól­ny, któ­ry moż­na by chy­ba na­zwać go­rącz­ko­wym ma­rze­niem. Gwar pu­bli­ki, pły­ną­cej nie­wy­czer­pa­ną falą, sku­piał się w tam­tym miej­scu, zle­wał w jed­no­staj­ne brzmie­nie i pod sczer­nia­łym su­fi­tem ci­cho hu­czał jak tony or­ga­nów wiej­skie­go ko­ścio­ła. To echo zgieł­ku wy­da­ło się po­dróż­ne­mu jak gdy­by me­lo­dią chy­że­go bie­gu ży­cia. Brzmia­ło w niej sta­now­czo coś niby sama treść i isto­ta wszyst­kie­go, co się za­my­ka mię­dzy pierw­szym wzru­sze­niem mi­ło­snym a ostat­nim dresz­czem śmier­ci. W owej chwi­li jak na wy­nio­słym po­gra­ni­czu koń­czył się już kraj utka­ny ze wspo­mnień, mia­ła się prze­rwać zmy­ślo­na, nie­ma­te­rial­na rze­czy­wi­stość, la­ta­mi w ser­cu stwa­rza­na, mia­ła znik­nąć tam­ta zie­mia, mie­li odejść lu­dzie jak wi­dzia­dła… sen­ne, co nie zo­sta­wia­ją śla­du stóp swo­ich ani na pierw­szym śnie­gu zi­mo­wym, ani na mo­krym pia­sku wy­brze­ża.

Za­du­mę jego prze­rwał do­no­śny głos por­tie­ra, któ­ry ude­rzyw­szy trzy­kroć ener­gicz­nie w mały ręcz­ny dzwo­nek wo­łał:

– W Mo­ry­sow, Tar­ci­ce, Pa­le­ni­sko, Łża­wiec…

– Cha-cha-cha… Łża­wiec… – za­śmiał się Ra­du­ski z ci­cha, pa­trząc na twarz sta­re­go ofi­cja­li­sty przez smu­gi si­ne­go dymu cią­gną­ce się w po­przek sali ku wyj­ściu. – Ten sam por­tier, ten sam głos. Je­de­na­ście lat nie sły­sza­łem cię na ja­wie, kam­ra­cie, ale za to w ma­rze­niu, w ma­rze­niu…

Sala szyb­ko pu­sto­sza­ła. Gdy krzyk odźwier­ne­go za­brzmiał zno­wu, Ra­du­ski wy­szedł. Po dro­dze przyj­rzał się twa­rzy szwaj­ca­ra i niby we śnie nad wy­raz pręd­kim wi­dział jak coś ob­ce­go mło­dość swą i sa­me­go sie­bie pod­czas ocze­ki­wa­nia w tej sali na schadz­kęz pierw­sząw ży­ciu ko­chan­ką. Za­drża­ła w ser­cu daw­na roz­kosz, otwar­ła ra­mio­na do uści­sku próż­ni, jęk­nę­ła na po­do­bień­stwo tonu mu­zycz­ne­go i zno­wu sta­ła się ni­co­ścią. Z ca­łe­go sys­te­ma­tu, z ca­łe­go świa­ta i nie­bios tam­te­go ży­cia nie zo­sta­ło nic, taka na­wet szczyp­ta po­pio­łu, żeby na niej mo­gła jed­na łza spo­cząć. W głę­bi ser­ca zdu­mie­wa­jąc się nad ową su­ro­wą róż­ni­cą dwu eg­zy­sten­cji tego sa­me­go czło­wie­ka: sta­nu mło­dzień­ca i sta­nu trzy­dzie­sto­kil­ko­let­nie­go męż­czy­zny, tak od­mien­nych, jak byt go­łę­bia chy­żo le­cą­ce­go pod chmu­ra­mi od­mien­ny jest od bytu jaja, z któ­re­go się wy­lągł – a jed­no­cze­śnie kom­bi­nu­jąc zwią­zek lo­gicz­ny mię­dzy bie­żą­cy­mi zda­rze­nia­mi, po­dróż­ny nasz sta­nął przy wa­go­nach. Kon­duk­to­ro­wie cho­dzi­li zwol­na tam i na po­wrót, mru­cząc od nie­chce­nia:

– W Mo­ry­sow, Tar­ci­ce, Pa­le­ni­sko…

– A gdzie jest wa­gon dla nie­pa­lą­cych?–za­py­tał grzecz­nie Ra­du­ski pierw­sze­go z brze­gu.

– Dla nie­pa­lą­cych? Ij… Ano niech pan idzie na­przód. Pierw­szy wa­gon…

Ów pierw­szy wa­gon był nie tyl­ko „pa­lą­cy, ale wszyst­ki­mi otwo­ra­mi swy­mi wy­dzie­lał dym z ma­chor­ki i cy­gar, won­ny jak­by ze spa­le­nia kupy ba­dy­lów kar­to­fla­nych w dru­gim ty­go­dniu wrze­śnia. Na ław­kach, pół­kach i pod ław­ka­mi mie­ścił się tam lud izra­el­ski, za­ję­ty kon­wer­sa­cją nie­wy­mow­nie oży­wio­ną. Ra­du­ski stał we drzwiach przez chwi­lę i upa­try­wał dla sie­bie ja­kie­go­kol­wiek miej­sca, ale go nie zna­lazł. Ze­sko­czył tedy zno­wu na pe­ron i wgra­mo­lił się do in­ne­go wa­go­nu kla­sy trze­ciej, nie za­się­ga­jąc już u kon­duk­to­ra in­for­ma­cji. Był tam tłok jesz­cze więk­szy, acz­kol­wiek aryj­ski. Dym zresz­tą po­sia­dał ten sam za­pach ka­pu­ścia­no-kar­to­fla­ny. Pa­no­wa­ła tu jesz­cze więk­sza swo­bo­da ru­chów niż w prze­dzia­le se­mic­kim, były za­ję­te nie tyl­ko miej­sca, ale na­wet przej­ścia. Do­pie­ro w trze­cim wa­go­nie wę­dro­wiec tra­fił na wol­ny brze­żek ław­ki i tam z ocho­tą przy­siadł. Sły­chać już było sy­gna­ły kon­duk­tor­skie, gdy do tego wa­go­nu oby­dwo­ma wej­ścia­mi wpa­dła nowa gro­ma­da lu­dzi i za­pcha­ła go tak szczel­nie, że szpil­ki już, by tam nie we­pchnął. W przej­ściach mię­dzy ław­ka­mi sta­ło po pięć i sześć osób, dróż­ka wzdłuż wa­go­nu była tak za­lud­nio­na, że drzwi we­wnętrz­nych żad­ną mia­rą nie moż­na było otwo­rzyć. Po­ciąg ru­szył. Nos i usta Ra­du­skie­go znaj­do­wa­ły się wo­bec roz­pię­te­go sur­du­ta i za­pię­tej ka­mi­zel­ki, obej­mu­ją­cej po­kaź­ny brzuch jed­nost­ki, któ­rej kor­pus chro­ni­ła od upad­ku wy­su­nię­ta pół­ka. Obok sie­dzia­ły dwie małe dziew­czyn­ki, daw­niej­sze to­wa­rzysz­ki po­dró­ży, sio­stry, pra­wie tego sa­me­go wie­ku, przy­tu­lo­ne do mat­ki, ciot­ki czy bab­ki w sa­lo­pie ze sta­ro­mod­nym koł­nie­rzem. Na twa­rze ich po­obwią­zy­wa­ne chust­ka­mi pa­dał z okna ni­kły blask i dał je po­znać Ra­du­skie­mu.

Sie­dzia­ły jak daw­niej uro­czy­ście wy­pro­sto­wa­ne, o ile na to ze­zwa­la­ły ple­cy, brzu­chy, ręce, wspie­ra­ją­ce się na nich co chwi­la jak o mar­twe za­wi­niąt­ka i pa­kun­ki – i wy­trzesz­cza­ły oczy w po­dzi­wie prze­cho­dzą­cym czę­sto­kroć w strach rze­tel­ny. Star­sza pani usi­ło­wa­ła chro­nić je od zgnie­ce­nia, za­sła­niać od ude­rzeń licz­nych łok­ciów, ale sama wkrót­ce do­sta­ła wy­raź­ne a niby nie­umyśl­ne szturch­nię­cie i apo­stro­fę, po czym dała po­kój wszyst­kie­mu. Za ple­ca­mi dziew­cząt, na ław­ce ma­ją­cej wspól­ne opar­cie, sie­dział ja­kiś pa­sa­żer w szo­pach bar­dzo wy­tar­tych i ka­pe­lu­szu, tzw. me­lo­nie. Żół­ta­wa twarz, któ­rej bar­wa znaj­do­wa­ła się w za­leż­no­ści bez­po­śred­niej od piwa „słom­ko­we­go, łą­czy­ła się tak samo z ru­dym koł­nie­rzem fu­tra jak kształt czasz­ki z for­mą przy­płasz­czo­ne­go ka­pe­lu­sza. Od­wra­ca­jąc nie­co na bok gło­wę Ra­du­ski wi­dział biust tego są­sia­da, któ­re­go głos sły­chać było w ca­łym wa­go­nie. Wśród mnó­stwa aneg­dot sta­rych jak jego fu­tro i nie więk­szą ma­ją­cych war­tość, któ­re wy­gła­szał to­nem do­no­śnym, żeby go mo­gła sły­szeć przy­najm­niej po­ło­wa osób w prze­dzia­le, rudy oby­wa­tel wtrą­cał od cza­su do cza­su:

– A ty, par­chu, bierz cha­łat w tro­ki, pó­kim do­bry, i nie cze­kaj na moją ostat­nią pa­sję!

– Co pan się wtrą­cisz w nie swój in­te­res. – krzy­czał w od­po­wie­dzi kil­ku­na­sto­let­ni Ży­dek, skrom­nie sie­dzą­cy na koń­cu ław­ki. – Co pan je­steś fa­gas od wy­rzu­ca­nia lu­dzi z tego wa­go­nu?…

Wła­ści­ciel spło­wia­łe­go fu­te­ra­łu ro­bił minę, że nie sły­szy. Opo­wie­dział z ta­len­tem naj­bliż­szym są­sia­dom nowy „ka­wał, a le­d­wie go skoń­czył, wnet szep­nął przy­du­szo­nym gło­sem:

– Idź stąd, Ży­dzie sta­ro­za­kon­ny, bo mó­wię ci, z kwi­kiem wie­przo­wym wy­le­cisz. A do ży­dow­skie­go wa­go­nu, śmier­dzie­lu!

– Mnie i tu wol­no, ja mam b u f e t!

– Choć­byś i miał bu­let, to ja ci per­swa­du­ję jak tkli­wa mat­ka ro­dzo­ne­mu dzie­cię­ciu, nie siedź koło mnie, sko­ro cię stąd wy­py­cham, bo w prze­ciw­nym ra­zie będę zmu­szo­ny tak ci dać w oko, że cię wprost z tej ław­ki w bia­łej tru­mien­ce wy­nio­są na k i r k u t…

– Co pan my­śli, czy ja to samo nie mam pię­ści na oko? Le­d­wie Izra­eli­ta słów tych do­mó­wił, roz­legł się krzyk jego, cały tłum osób sto­ją­cych wo­ko­ło ław­ki za­ko­ły­sał się na no­gach…

– Gwałt! – wrza­snął Ży­dek – ga­spa­din kon­duk­to­rze, co to jest… roz­bój, roz­bój­nik, ra­buś!

– Milcz! – wrza­snął pan w szo­pach, któ­ry go przed chwi­lą ze­pchnął był z ław­ki.

– Co to milcz! Ty sam milcz, zło­dziej! –- za­czął na całe gar­dło wrzesz­czeć po­krzyw­dzo­ny.

– Nie piszcz mi tu, Ży­dzie! Cze­go na mnie wła­zisz? Prać go w ucho bez ga­da­nia! – wo­ła­ło te­raz kil­ka­na­ście gło­sów.

Udzie­lo­no mu nad­to z tylu stron ad­mo­ni­cji pię­ścia­mi pod boki, że się cał­kiem udo­bru­chał i skrom­nie sta­nął w tłu­mie.

W sa­mym środ­ku wa­go­nu mie­ścił się okrą­gły piec że­la­zny i wła­śnie o tej po­rze bry­ły wę­gla, za­tlo­ne przy wy­jeź­dzie ze Sa­pów, roz­ża­rzy­ły się w nim na do­bre. Pa­sa­że­ro­wie sie­dzą­cy i sto­ją­cy bez ustan­ku ćmi­li ty­tuń. Za­duch, dym i brak po­wie­trza były nie do znie­sie­nia. Bar­dzo ucier­pia­ły dwie małe są­sia­decz­ki Ra­du­skie­go. Je­den z pa­sa­że­rów, 'usa­do­wio­ny pra­wie na nich, wy­su­nął się był co­kol­wiek dla zba­da­nia cze­goś, co się ha­ła­śli­wie dzia­ło z tam­tej stro­ny pie­ca – i małe pa­nien­ki ode­tchnę­ły, ale wnet wej­rze­nia ich zno­wu spo­sęp­nia­ły. Na prze­ciw­le­głej ław­ce sie­dzie­li żywo roz­pra­wia­jąc dwaj ka­wa­le­ro­wie, z któ­rych młod­szy kop­cił pa­pie­ro­sa za pa­pie­ro­sem, a stru­gi dymu z nad­zwy­czaj­ną rów­no­wa­gą umy­słu pusz­czał pro­sto w twarz star­szej, za­pew­ne sied­mio­let­niej dziew­czyn­ki. Wy­pa­lił w ten spo­sób jed­ną sztu­kę, dru­gą i się­gnął wła­śnie do pu­deł­ka, żeby po­czę­sto­wać to­wa­rzy­sza, gdy star­sza z dziew­cząt otrzą­snę­ła się szcze­gól­nym ru­chem i zwie­si­ła bla­dą twa­rzycz­kę. Za chwi­lę do­sta­ła mdło­ści. Ra­du­ski szyb­ko ro­ze­pchnął ga­da­ją­cych są­sia­dów, spu­ścił okno i zwró­cił się do wszyst­kich z grzecz­ną proś­bą, żeby się na czas pe­wien wstrzy­ma­li od pa­pie­ro­sów. Mło­dzi lu­dzie rzu­ci­li na nie­go wzro­kiem zdu­mio­nym, jak­by prze­ma­wiał w ję­zy­ku ma­laj­skim, i pod­ję­li dal­szy ciąg roz­mo­wy. Nim upły­nę­ła chwi­la cza­su, dziec­ko przy­szło do sie­bie, a okno trze­ba było za­mknąć, gdyż pe­wien bla­do­żół­ty je­go­mość z sze­ro­kim no­sem, spi­cza­stą bro­dą i wy­ra­zem kwa­śno-wil­got­ne­go pe­sy­mi­zmu na me­lan­cho­lij­nym ob­li­czu wo­łał z trze­ciej ławy, że do­sta­je za­pa­le­nia w pra­wym płu­cu. Sko­ro tyl­ko szy­ba pod­nie­sio­ną zo­sta­ła, są­siad z prze­ciw­ka wy­do­był swo­je nie­wy­czer­pa­ne pu­deł­ko, czę­sto­wał to­wa­rzy­sza i wziął się do za­pa­łek.

– Pa­nie – rzekł do nie­go Ra­du­ski – nie pal­że u li­cha choć chwi­lę! Wi­dzisz prze­cie, że dziec­ko z tego dymu omdle­wa…

Mło­dzie­niec uśmiech­nął się w spo­sób nie­zde­cy­do­wa­ny, wstrzy­mał w ręce za­pał­kę, ale i cy­ga­ret­ki z ust nie wy­jął.

Wła­śnie pod­ów­czas szedł wzdłuż wa­go­nu nad­kon­duk­tor w to­wa­rzy­stwie swe­go asy­sten­ta – i oba­dwaj z chwa­leb­ną pie­czo­ło­wi­to­ścią za­ję­li się ba­da­niem, czy każ­da z osób ma pra­wo ko­rzy­stać z dymu i za­du­chu w po­zie, jaką jej wy­zna­czył sro­gi los na spół­kę z oszczęd­no­ścią ak­cjo­na­riu­szów. Ra­du­ski zwró­cił się do tych urzęd­ni­ków z żą­da­niem, aże­by mu wska­za­li prze­dział dla nie­pa­lą­cych i aże­by go tam wraz z ma­ły­mi są­siad­ka­mi za­pro­wa­dzi­li. Oka­za­ło się, że ta­kie­go asy­lum w po­cią­gu nie ma.

– Pu­bli­ka wszę­dzie kop­ci, pro­szę pana, cóż my na to po­ra­dzi­my… – rzekł nad­kon­duk­tor ba­da­jąc bi­le­ty.

– To mnie pan pro­wadź do kla­sy dru­giej. Te dzie­ci są cho­re…

– W dru­giej kla­sie tłok taki sam, a może i gor­szy. Jed­na rzecz, co jest, to zro­bić z tego wa­go­nu nie­pa­lą­cy… Weź no pan, prze­kręć ta­blicz­kę – zwró­cił się star­szy do kon­duk­to­ra. Wkrót­ce nade drzwia­mi wid­nia­ła sen­ten­cja za­bra­nia­ją­ca pa­lić. Oba­dwaj kon­duk­to­ro­wie po­wtó­rzy­li prze­pis ust­nie, ale bez skut­ku. Ka­to­lik w szo­pach, któ­ry po­róż­nił się był nie­daw­no z są­sia­dem se­mi­tą, wstał ze swe­go miej­sca i osten­ta­cyj­nie za­pa­lił cy­ga­ro. To samo uczy­ni­li na­tych­miast dwaj mło­dzień­cy. Pan w szo­pach, ob­gry­za­jąc ko­niec swe­go ka­pu­sto­sa i na­okół wy­plu­wa­jąc włók­na, rzekł:

– Do­pie­ro był pa­lą­cy, już nie­ku­rasz­czy… A mnie co ob­cho­dzi? Komu dym krę­ci w no­sie, to niech rznie do pierw­szej kla­sy.

– Ależ kie­dy pan nie chce zwró­cić uwa­gi – żo­łąd­ko­wał się Ra­du­ski – że to nie o star­szych mowa, bo star­szy wy­trzy­ma, ale dziec­ko do­sta­je mdło­ści. Jak­że moż­na? Sły­szał pan, że nie ma in­ne­go miej­sca.

– Dziec­ko… mdło­ści. Mnie to te mdło­ści za­wsze idą na zdro­wie i tej hra­bian­ce nie za­szko­dzą…

– Cha-cha-cha… – za­śmia­li się są­sie­dzi. Pan Jan skom­pro­mi­to­wa­ny za­milkł. Wódz pa­la­czów, pew­ny te­raz su­kur­su, mie­rzył go wzro­kiem tak wy­zy­wa­ją­co-za­czep­nym, jak­by w gór­nych, mia­ro­daj­nych sfe­rach jego czasz­ki, skry­tej w głę­bi „me­lo­na, roz­bry­ka­ne piwo chle­bo­tać się po­czę­ło w spo­sób burz­li­wy i nie­bez­piecz­ny. W sa­mej rze­czy zwy­cię­stwo ty­tu­niu było co­raz oczy­wist­sze. Obok dwu mło­dych lu­dzi pa­lą­cych, a za ple­ca­mi je­go­mo­ści w roz­pię­tym sur­du­cie, dał się sły­szeć trzask za­pał­ki i nowa fon­tan­na dymu skie­ro­wa­ła się ku su­fi­to­wi…

Przy sa­mych drzwiach stał krę­py czło­wiek w gra­na­to­wej czap­ce i pal­to­cie z ak­sa­mit­nym koł­nie­rzem gor­sze­go ga­tun­ku. Twarz jego, ru­chy i spo­sób by­cia zdra­dza­ły ro­bot­ni­ka czy rze­mieśl­ni­ka. Ga­wę­dząc z są­sia­da­mi wtrą­cał wie­le wy­ra­zów fa­cho­wych, ja­skra­wych i ma­lo­wał rzecz nad­zwy­czaj wy­ra­zi­sty­mi ge­sta­mi. Gdy nowy pa­lacz za­cią­gnął się dy­mem i wy­pu­ścił go z ust pod nos sie­dzą­cym, ów ru­chli­wy pa­sa­żer rzu­cił okiem na wszyst­kich i rzekł ka­te­go­rycz­nie: – A też pa­no­wie to so­bie po­czy­na­ją nie jak pa­no­wie, ale nie przy­mie­rza­jąc jak śwy­nie!…

Pan w szo­pach uczuł się do­tknię­tym i od razu, pcha­jąc przed sobą wszyst­kich z za­mia­rem, wi­dać, star­cia z no­wym an­ty­pa­la­czem, groź­nie mruk­nął:

– Dzisz go! Dru­gi ka­zno­dzie­ja! Wła­śnie że bę­dzie­my pa­li­li i cała rzecz, a pan stój i uja­daj!

– Ale kopć, pa­nie! Każ­dy bę­dzie trzy­mał swo­je: pan swo­je­go cy­ga­ru­sa, ja swo­je sło­wo…

Ryży oby­wa­tel łyp­nął biał­ka­mi raz i dru­gi, nie zna­la­zł­szy, wi­dać, punk­tu­al­nie w umy­śle swym cię­tej re­pli­ki. Na­wet i w parę chwil póź­niej mru­czał tyl­ko przez zęby i wąsy gru­biań­skie wy­my­sły, ale dow­cip­ne­go sło­wa nie uro­dził. Młódź, pa­lą­ca za jego ini­cja­ty­wą, prze­szy­wa­ła wpraw­dzie kasz­kie­to­we­go zło­wro­gi­mi oczy­ma, ale rów­nież za­to­pi­ła swe wzbu­rzo­ne uczu­cia w po­mru­ku nie­par­la­men­tar­nym. Jan Ra­du­ski był aż nad­to przy­zwy­cza­jo­ny do wszel­kie­go ro­dza­ju scen wa­go­no­wych. Zda­rza­ło mu się wi­dzieć, jak pod­ocho­co­na pu­bli­ka, wsku­tek ja­kie­goś prze­wi­nie­nia wzglę­dem niej ka­sje­ra sta­cji, sztur­mem bra­ła dwo­rzec, bu­fet, wa­go­ny, pę­dząc z nich na czte­ry wia­try wszyst­ko, co żyło, i od­by­wa­ła wo­jaż we­dług swej chę­ci. To­też wy­stą­pie­nie oby­wa­te­la w kasz­kie­cie bar­dzo mu przy­pa­da­ło do sma­ku, było mu tak miłe, że tego sło­wem opi­sać nie moż­na. Zza ra­mie­nia pa­sa­że­ra sto­ją­ce­go pa­trzał cią­gle na swe­go ad­he­ren­ta i po­sta­no­wił za­zna­jo­mić się z nim nie­zwłocz­nie. Tym­cza­sem tam­ten, wciąż ci­ska­jąc śmia­łe wej­rze­nia mię­dzy gre­mium pa­lą­ce, prze­do­stał się ku środ­ko­wi wa­go­nu za piec, gdzie już od daw­na umiej­sco­wio­na była ja­kaś heca. Da­wa­ły się stam­tąd sły­szeć cią­głe okrzy­ki, sprzecz­ki, groź­by, przy­du­szo­ne szep­ty i chó­ral­ne śmie­chy.

Ra­du­ski wstał ze swe­go miej­sca, ustą­pił je oty­łe­mu są­sia­do­wi, a sam prze­ci­snął się na śro­dek i wyj­rzał zza ple­ców męż­czyzn po­chy­lo­nych. Ba­wio­no się tam ha­zar­dow­nie w szcze­gól­ną grę. Wy­so­ki i chu­dy mło­dzie­niec z miną kry­mi­na­li­sty trzy­mał w ręku dłu­gi, cien­ki i wą­ski rze­myk skó­rza­ny. W oczach wszyst­kich uj­mo­wał pal­ca­mi pra­wej ręki jego dwa koń­ce, lewą – miej­sce, gdzie przy­pa­dał śro­dek, i od tego środ­ka zwi­jał rze­mień w ści­sły ru­lon. Gdy zeń utwo­rzył pła­ski krą­żek, kładł go na ła­wie i pro­po­no­wał ko­mu­kol­wiek, żeby cien­kim dru­tem tra­fił w śro­dek.

– Sta­wiasz pan faj­gla, ja sta­wiam faj­gla – i gra­nie idzie… –mó­wił to­nem tak an­dru­sow­skim, że Ra­du­ski za­śmiał się mimo woli. – Wi­dzisz pan prze­cie, że bie­rę­za koń­ce pa­secz­ka, wi­dzisz pan, że cią­gnę… –- ga­dał da­lej Wy­smu­kły. – Je­śli dru­cik zo­sta­nie panu, sko­ro cały roz­krę­cę, mię­dzy dwie­ma po­łów­ka­mi pa­ska, ru­be­lians pań­ski, je­śli zaś bę­dzie na „polu – ru­be­lians mój. Ro­zu­miesz pan prze­cie?…

Dru­cik za­wsze zo­sta­wał na „polu i rzad­ko kie­dy tra­fiał w „opłot­ki”. Cza­sa­mi, gdy roz­wście­czo­ny gracz do­my­ślał się ja­kie­goś zło­dziej­stwa po prze­pusz­cze­niu kil­ku „ru­be­lian­sów”, dru­cik tra­fiał w „opłot­ki” i ocho­ta do pró­bo­wa­nia szczę­ścia wzma­ga­ła się zno­wu. Je­go­mość w kasz­kie­cie przez czas pe­wien ogni­stym wzro­kiem przy­pa­try­wał się tej grze, prze­krzy­wia­jąc gło­wę z ra­mie­nia na ra­mię. W pew­nej chwi­li, gdy ostat­ni z ry­zy­ku­ją­cych szu­kał po kie­sze­niach „faj­gla” i w żad­nej go zna­leźć nie mógł, stron­nik Ra­du­skie­go za­wo­łał:

– Sta­wiam dwa­dzie­ścia kop!

– Idzie gra­nie… – po­wie­dział wła­ści­ciel pa­ska wzno­sząc ku gó­rze bia­łą źre­ni­cę. Oka­za­ło się, że nowy gracz tra­fił w śro­dek i za­brał czter­dzie­ści gro­szy. Nie zwle­ka­jąc po­sta­wił obie­dwie czter­dzie­stów­ki – i wy­grał. Wów­czas pu­ścił w kurs tyl­ko jed­ną i zwy­cię­żył.

To jego szczę­śli­we pro­wa­dze­nie dru­ta po­wi­ta­no ze wszech Stron ci­chym szme­rem. Błysz­czą­ce oczy wpi­ja­ły się w ruch pal­ców, roz­chy­lo­ne usta pcha­ły je, zda­wa­ło się, na­mięt­nym od­de­chem. Żywy ro­bot­nik wy­grał jesz­cze kil­ka razy, ale nie­spo­dzie­wa­nie szczę­ście go zdra­dzi­ło. Po­czy­ty­wał to za chwi­lo­wy lap­sus oka, go­rącz­ko­wał się, sta­wiał co­raz wię­cej i brnął w prze­gra­ną. Śmiech roz­le­ga­ją­cy się do­ko­ła jego uszu nę­kał go i pro­wa­dził w pa­sję co­raz więk­szą. Stru­gi potu lały się z jego czo­ła…

Ra­du­ski, schy­lo­ny nad tą ław­ką, pa­trzał w twa­rze gra­ją­cych, jed­ną po dru­giej ba­dał cie­ka­wym wzro­kiem. Do­pie­ro świst lo­ko­mo­ty­wy zmą­cił jego my­śli.

– Mo­ry­sów. – wy­mó­wił ktoś od nie­chce­nia.

W isto­cie po­ciąg za­trzy­mał się i znacz­na licz­ba pa­sa­że­rów wy­sia­dła z wa­go­nu. Przez otwar­te drzwi wle­cia­ły kłę­by zim­ne­go po­wie­trza i spra­wi­ły ulgę dziew­czę­tom, do któ­rych Ra­du­ski wró­cił zno­wu. Star­sza z nich wciąż była żół­ta i mia­ła oczy za­mglo­ne, to­też pan Jan, uzy­skaw­szy ze­zwo­le­nie damy w sa­lo­pie, wy­pro­wa­dził omdle­wa­ją­cą na pe­ron i prze­szedł się z nią tam i na po­wrót. Do­ko­ła sta­cyj­ki czer­niał las so­sno­wy. Wro­ny z krzy­kiem prze­la­ty­wa­ły z drze­wa na drze­wo; da­le­ko wśród lasu sły­szeć się da­wał ło­skot sie­kie­ry. Że­la­zne szy­ny dro­gi za lo­ko­mo­ty­wą bie­gły z po­cząt­ku pro­sto, a na­stęp­nie zgi­na­ły się nie­znacz­nym łu­kiem i nik­nę­ły mię­dzy drze­wa­mi. – – Tam po­je­dzie­my… – szep­nął Ra­du­ski niby to do dziew­czyn­ki, czu­jąc, jak się w nim szar­pie roz­draż­nio­na, nie cier­pią­ca zwło­ki żą­dza uj­rze­nia skry­te­go za la­sem wi­do­ku. Wkrót­ce ude­rzył dru­gi dzwo­nek. Trze­ba było wra­cać do wa­go­nu. Miej­sca tam już było nie­co wię­cej, ale za­wsze kil­ka osób sta­ło po­środ­ku. Za­le­d­wie pan Jan z to­wa­rzysz­ką zdo­był na nowo jej miej­sce, zja­wił się we drzwiach duży to­bół w kra­cia­stej chu­st­ce, a za nim sta­rusz­ka pcha­ją­ca go po schod­kach i we drzwi. Gło­wę mia­ła owi­nię­tą w chust­ki tak szczel­nie, że wi­dać było tyl­ko twarz po­marsz­czo­ną, war­gę wy­su­nię­tą i rzad­kie zęby. Za pierw­szą szła dru­ga ko­bie­ci­na w wie­ku, chu­da i rów­nie opa­tu­lo­na. Sko­ro tyl­ko dźwi­ga­ją­ca to­bo­łek sta­nę­ła przy drzwiach, za­czę­ła mó­wić nie wia­do­mo do kogo w spo­sób uro­czy­sty, jak w chwi­li prze­słu­cha­nia na są­dzie:

– Je­cha­li­my – wo­ła­ła, gło­śno cia­piąc dłu­gi­mi war­ga­mi – z pa­nią Pi­sar­kie­wi­czo­wą do dom i bzdu­rzy­li­my se gadu-gadu… Aż tu sta­cja. Pani Pi­sar­kie­wi­czo­wą po­wia­da:

Pa­le­ni­sko. A boś pani naj­pierw­sza po­wie­dzia­ła!… No, jak Pa­le­ni­sko – my za to­bo­ły i szast z ko­lei na zie­mię. My do mia­sta, niby na Pa­le­ni­sko, a tu nie ma. Stoi ja­kiś i cu­dacz­ny bu­dy­nek, przy nim obo­ra, a da­lej las jak sa­dze. Jezu! za­wo­ła­łam ja pierw­sza, cóż toto jest ta­kie­go? Sta­nę­li­my, pa­trze­my się, a tu ko­le­ją py­chu-py­chu-py­chu-py­chu… po­szła! Wczo­raj się to zda­rzy­ło, przed pół­noc­kiem. Świę­ta Do­mi­ce­lo, po­wie­dzie­li­my z pa­nią Pi­sar­kie­wi­czo­wą, a to my, wi­dać, nie w Pa­le­ni­sku wy­sie­dli… Dwa ku­fer­ki, je­den mę­żu­siów, dru­gi pani Pi­sar­kie­wi­czo­wej na ba­gaż nam zdać ka­za­li w Sa­pach. Cóż tu bę­dzie te­raz, lu­dzie ko­cha­ją­ce?…

– A cóż ma być, trza się było pil­no­wać – mruk­nął ktoś z kąta – mąż po­grze­ba­czem ple­cy wy­łoi, to i po bólu.

Pani Pi­sar­kie­wi­czo­wa strze­li­ła okiem w tam­tym kie­run­ku, a sta­rusz­ce mó­wią­cej przez ten czas dłu­ga war­ga ru­sza­ła się me­cha­nicz­nie i szyb­ko jak sprę­ży­na sil­nie przy­ci­śnię­ta a póź­niej wol­no pusz­czo­na.

– My do na­czel­ni­ka – za­czę­ła, sko­ro tyl­ko na­strę­czył się czas prze­ma­wia­nia – opo­wia­da­my, jak, co, py­ta­my się, upra­sza­my – nic. Ręce roz­ło­żył – do ju­tra, mówi, pa­nie za­cze­ka­cie, do po­po­łu­dnia, a do­pie­ro, mówi, bi­le­ty na nic, a rze­czom, mówi, nic złe­go się nie sta­nie. Rze­czom nic złe­go się nie sta­nie, a tam mę­żuś miał cze­kać z ko­był­ką upro­szo­ną od Zie­liń­skie­go, bo do nasz, niby do kuź­ni, dzie­więć, ano tak: albo osiem, albo dzie­więć wiorst… Zdę­bia­ły­my z pa­nią Pi­sar­kie­wi­czo­wą. To fon­du­szu mamy na ku­pie nie­ca­łą czter­dzie­stów­kę, a tu mówi: bi­let nowy kup – i jesz­cze weź i no­cuj! Za­fra­so­wa­li­my się…

– Ale mę­żuś po­grze­ba­czem wy­pie­rze, to nie ma o czym ga­dać. Spra­wa skoń­czo­na…

Sta­ro­wi­na prze­rwa­ła opo­wia­da­nie i za­wsty­dzi­ła się. Bla­de ru­mień­czy­ki ubar­wi­ły jej zmarsz­czo­ne ja­go­dy. Wkrót­ce jed­nak przy­szła do sie­bie i py­tlo­wa­ła da­lej, wsze­la­ko cich­szym gło­sem i zwra­ca­jąc się do naj­bliż­szych są­sia­dów:

– Ku­pi­li­my na noc u bu­fe­cia­rzów dwa kub­ki her­ba­ty i po buł­ce, po kaj­zer­ce. Te buł­ki my wdro­bi­li do her­ba­ty i była wie­cze­rza, a za­pła­ci­ło się za toto osiem­na­ście gro­szy. Spać nam ka­zał po­tier na sali mię­dzy chło­pi­ska­mi. Tak my ta le­że­li na drew­nia­nych ła­wach z to­bo­ła­mi pod gło­wą. Stę­ka­nia było wię­cej jak cze­go. Te­raz my do wa­go­nu, ale co ta może być z tego, to już nic nie wiem. Chy­ba że wy­rzu­cą… My bez bi­le­tów je­dzie­my! – krzyk­nę­ła rap­tem z tak roz­pacz­li­wą de­ter­mi­na­cją, jak gdy­by wy­zna­wa­ła pu­blicz­nie, że jest mor­der­czy­nią.

Pe­wien pa­sa­żer usu­nął się nie­co i zro­bił jej miej­sce. Za­raz, wdzięcz­nie dy­ga­jąc, przy­sia­dła, to­bo­łek umie­ści­ła na ko­la­nach i splo­tł­szy dło­nie ob­ję­ła go rę­ka­mi. Wy­pa­dek ten roz­bił zno­wu fale jej elo­kwen­cji. War­gi tyl­ko pra­co­wa­ły bez­dź­więcz­nie. Cza­sa­mi pa­dał z nich pro­jekt ja­kie­goś zda­nia:

– Nie wiem na­wet, co tu z nami może być ta­kie­go…

Ruch wa­go­nu, at­mos­fe­ra cie­pło­dusz­na i spo­czy­nek w trak­cie wzru­szeń – wnet uśpi­ły ba­bi­nę. Oczy jej co­raz bar­dziej za­sła­nia­ło biel­mo, war­gi ru­sza­ły się co­raz wol­niej, gło­wa szła w róż­ne stro­ny. To­wa­rzysz­ka nie­do­li, pani Pi­sar­kie­wi­czo­wa, sta­ła nie­da­le­ko w gru­pie męż­czyzn gło­śno roz­pra­wia­ją­cych i, wpa­trzo­na w okno po­sęp­nie, ze ści­śnię­ty­mi usty, mil­cza­ła. Gdy bez­wład­nie opad­nię­ta dol­na war­ga wska­za­ła, że jej­mość wy­mow­na śpi na do­bre, Ra­du­ski wsz­czął ta­jem­ni­cze kon­szach­ty ze star­szą pa­nien­ką, któ­rą przed­tem opro­wa­dzał po pe­ro­nie sta­cji Mo­ry­sów. Dziew­czyn­ka rzu­ca­ła py­ta­ją­ce wej­rze­nia to na swą opie­kun­kę, to na Ra­du­skie­go, na śpią­cą obok pa­sa­żer­kę, wresz­cie na pra­wą dłoń swo­ją, w któ­rej coś trzy­ma­ła. Twarz jej na prze­mia­ny pło­nę­ła i bla­dła, sze­ro­ko roz­war­te oczy wy­ra­ża­ły głę­bo­ki nie­po­kój. Za chwi­lę wszyst­ko to w niej jak­by przy­ci­chło. Zsu­nąw­szy się na zie­mię, dziew­czyn­ka ta zbli­ży­ła się nie­znacz­nie do śpią­cej, sta­nę­ła bo­kiem i nie pod­no­sząc rąk wsu­nę­ła jej mię­dzy sple­cio­ne dło­nie pa­pie­ro­wą, trzy­ru­blów­kę. Wy­ko­na­ła to tak zręcz­nie, że nikt z obec­nych nie za­uwa­żył tej ope­ra­cji, a sta­rusz­ka w dal­szym cią­gu spa­ła bez od­ma­wia­nia so­bie na­wet ko­wal­sko-ma­zo­wiec­kich me­lo­dii chra­pic­kie­go. Obie­dwie sio­stry przy­tu­li­ły się te­raz do sie­bie i strzy­gły oczy­ma, śle­dząc każ­dy od­dech, każ­dy ruch śpią­cej. Kie­dy nie­kie­dy jed­na z nich trzę­sła się na znak, że „ta pani” już się bu­dzi. Wte­dy dru­ga uci­sza­ła ją na­ka­zu­ją­cym; pod­no­sze­niem brwi i mową oczu…

Ra­du­ski wy­szedł ci­cha­czem z wa­go­nu, sta­nął na jego plat­for­mie, wsparł się łok­cia­mi o gru­by pręt, że­la­znej ba­lu­stra­dy i pa­trzał w kra­jo­braz. Na­okół sta­ły otwar­te, pła­skie pola. Śnie­gi le­ża­ły tam jesz­cze głę­bo­kie, ale już ze­sta­rza­łe i jak­by znisz­czo­ne. Za­spy po­roz­rzu­ca­ne przez daw­ne bu­rze, zmię­kłe do głę­bi w od­wil­żach, wy­sty­głe w mro­zach, jak da­le­ko wzrok się­gał, za­smu­ca­ły wi­dok nie­ru­cho­my­mi for­ma­mi. Ostre grzbie­ty skib roli, je­sie­nią upra­wio­nej, wi­dać już było gdzie­nieg­dzie. Dzi­kie wi­chry lu­te­go zdar­ły z nich nie tyl­ko śnieg, ale roz­bi­ły i zdmuch­nę­ły gru­dy pia­chu. Na ca­łym ob­sza­rze sko­ru­py śnie­go­wej le­ża­ły po wierz­chu żół­ta­wo­bu­re pła­ty i smu­gi, z kształ­tu przy­po­mi­na­ją­ce jak­by uła­ma­ne i za­rdze­wia­łe gro­ty dzid ty­ta­nicz­nych, któ­ry­mi by w cią­gu nocy zi­mo­wych wal­czy­ły ze sobą pła­net­ni­ki wi­chrem po­rwa­ne. W dali, w dali sza­rej, bez cie­nia błę­ki­tu, tkwi­ły to­po­le, ze mgły le­d­wo wy­dzie­lo­ne, jak ob­dar­te pió­ra, idą­ce ale­ja­mi do­kądś, na kraj świa­ta. Bli­żej sta­ły w po­lach tu i owdzie małe za­gaj­ni­ki brzo­zo­we albo sa­mot­ne i na pół uschnię­te dzi­kie grusz­ki.

Czar­no­si­ne, wy­strzę­pio­ne, pie­rza­ste, kłę­bią­ce się chmu­ry mknę­ły na nie­bie w po­świ­stach ostre­go wia­tru. Nie­kie­dy prze­la­ty­wał ob­łok czar­niej­szy niż inne, wlo­kąc za sobą przez mar­twe pola cień swój ża­łob­ny. Kie­dy in­dziej, li­cho wie skąd, le­cia­ły kro­ple desz­czu nie­licz­ne, rzad­kie, dziw­nie chłod­ne. Kro­ple te cię­ły w twarz niby grad, a do szyb wa­go­nu przy­sta­wa­ły w for­mie ostrych krysz­tał­ków i dłu­go się na nich szkli­ły. Cza­sa­mi wśród zwa­łów chmur od­sła­niał się nie­fo­rem­ny strzę­pek śmier­tel­nie bla­de­go błę­ki­tu i pręd­ko gi­nął sprzed oczu.

Raz tyl­ko wy­ła­mał się spo­mię­dzy ob­ło­ków i spadł na zie­mię ja­sny pro­mień słoń­ca. W po­sta­ci wiel­kiej bia­łej pla­my gnał wśród rów­nin, ści­ga­ny przez gę­ste cie­nie, roz­trą­cał ma­to­we, przy­ga­słe, za­trzy­ma­ne w chmu­rach, jak­by cho­ro­wi­te świa­tło dzien­ne. Le­ciał po śnie­gach, po mar­twych ski­bach, po prze­zię­błych i ze­schłych szkie­le­tach krze­win, po ba­dy­lach i źdźbłach śpią­cych w le­tar­gu, nie znaj­du­jąc miej­sca, niby go­łę­bi­ca No­ego, gdzie­by wy­tchnąć, i ży­wej zie­mi, któ­rą by mógł ogar­nąć i uko­chać mi­ło­snym świa­tłem swo­im, z ni­cze­go ro­dzą­cym wie­ku­iste ży­cie.

W ślad za tym pro­mie­niem szły oczy Ra­du­skie­go w kraj, w po­przek onej da­le­kiej, da­le­kiej stro­ny, a spra­gnio­na du­sza na­sy­ca­ła się ży­wią­cym bla­skiem, jak pierw­sza lep­sza ob­umar­ła by­li­na wśród wy­go­nu…

Po­ciąg mi­nął Tar­ci­ce i za­trzy­mał się w Pa­le­ni­sku. Była to naj­bliż­sza sta­cja od Nie­mra­we­go, wiosz­czy­ny, gdzie Jan Ra-du­ski uro­dził się, cho­wał, gdzie żyli dłu­gie lata i gdzie po­mar­li jego ro­dzi­ce. Za bied­ną, brud­ną, peł­ną Ży­dów mie­ści­ną, któ­ra le­ża­ła z dru­giej stro­ny plan­tu na po­chy­łym zbo­czu wzgór­ka, wi­dać było dro­gę wy­sa­dzo­ną wiel­ki­mi drze­wa­mi. Da­le­ko, pod pierw­szym la­sem od tego trak­tu zba­cza­ła „pol­ska”, jed­no­to­ro­wa dro­ga, pro­wa­dzą­ca ku Nie­mra­we­mu. Ra­du­ski sta­nął wśród pe­ro­nu i wy­tę­żył wzrok w swo­ją stro­nę. Tam­tę­dy wła­śnie je­cha­ły ze wzgó­rza sa­nie chłop­skie, za­przę­żo­ne w jed­ną szka­pi­nę, truch­tem bie­gną­cą z pra­wej stro­ny dy­sz­la. Chłop w ko­żu­chu i „wście­kłej” ba­ra­niej cza­pie sie­dział na przod­ku mię­dzy kło­ni­ca­mi.

A choć­bym też za­brał się i po­je­chał albo i po­szedł… Może to chłop z Nie­mra­we­go… – my­ślał Ra­du­ski. Dzia­ło się z nim coś dziw­ne­go. Wy­raź­nie, jak tyl­ko moż­na, czuł w płu­cach swo­je po­wie­trze, a w ser­cu ból owej nie­ro­ze­rwal­nej żyły, jaką czło­wiek zro­śnię­ty jest z mo­gi­ła­mi. Oczy jego po­zna­wa­ły za­ry­sy mgłą prze­sło­nię­tych la­sów, jak się po­zna­je i wita daw­no nie wi­dzia­ne twa­rze osób ko­cha­nych. Bar­dzo da­le­ko, już jak­by w chmu­rach desz­czo­wych, wzrok jego do­się­gnął jed­nej smu­gi wy­su­nię­tej, któ­rą zda­wał się wcią­gać w sza­rą próż­nię tu­man za­le­wa­ją­cy wid­no­krąg. Gdy po­ciąg ru­szył, Ra­du­ski sta­nął przy drzwiach mię­dzy roz­ma­wia­ją­cy­mi. Sły­szał, że obu­dzo­na bab­ka zno­wu pra­wi gło­śno, chwy­tał uchem ton, na­wet sens jej mowy, ale nie był w sta­nie za­jąć tym my­śli, w któ­rej jak dźwięk naj­cza­row­niej­szy sła­nia­ło się prze­zwi­sko do­pie­ro co wi­dzia­ne­go lasu: Bu­ko­wa knie­ja, Bu­ko­wa knie­ja…

– Pań­stwo ko­cha­ją­ce – wo­ła­ła sta­ra pia­stu­jąc w ręce bank­not trzy­ru­blo­wy – a i cóż toto może ozna­czać? Zdrzem­nę­łam się. Wi­dzia­łam we śnie ba­ra­na z czar­ny­mi ro­ga­mi, a le­ciał na mnie tak jak­by z góry Wi­du­cho­wej, czy co… Bu­dzę ja się, ru­szam pa­li­ca­mi: cosi chru­pi w pa­li­cach… Ja spoj­rzę… Świę­ta Do­mi­ce­lo z Pa­łą­ków, a i cóż by toto mo­gło zna­czyć?…

Nikt nie zwra­cał uwa­gi na mo­no­log sta­rej, gdyż wszy­scy pra­wie za­bie­ra­li się do wy­sia­da­nia w Łżaw­cu. Wsta­wa­no z ła­wek, ścią­ga­no z pół­ek wę­zeł­ki, pa­kun­ki, wdzie­wa­no zwierzch­nie okry­cia i pro­sto­wa­no ko­ści.

– A więc, ko­cha­ny Ka­rol­ku, we­so­łe­go al­le­lu­ja! – za­wo­łał ktoś na koń­cu prze­dzia­łu,

„Praw­da – po­my­ślał Ra­du­ski – toż to ju­tro Wiel­ka­noc. Czuł, że za uczu­cia­mi jego, niby cień za czło­wie­kiem w sło­necz­ne po­po­łu­dnie, idzie i uwi­ja się nie­uchwyt­ny za­bo­bon: Czy też to szczę­ście po­wro­tu, to zu­peł­ne, bez­wy­jąt­ko­we, zde­cy­do­wa­ne zisz­cze­nie ma­rzeń lat tylu, nie kry­je w so­bie ja­kiejś ze­msty i kary strasz­li­wej?…

Dłu­gi świst lo­ko­mo­ty­wy wszyst­ko prze­rwał. Ra­du­ski wyj­rzał przez szy­bę i da­le­ko, u koń­ca płasz­czy­zny, zo­ba­czył sta­re, zna­ne da­chy, mury, cha­łu­py i wie­że kró­lu­ją­ce nad nimi. Po­ciąg rznął te­raz szyb­ko przez pu­ste ob­sza­ry, mi­jał dro­gi wy­sa­dzo­ne wiel­ki­mi drze­wa­mi, pod­miej­skie cha­ty, ce­giel­nie, nowe budy i daw­ne ru­de­ry. Sta­nął wresz­cie u celu. Ja­kiś po­słu­gacz wziął z rąk wę­drow­ca tłu­mo­czek, kar­tę na od­biór ba­ga­żów i wy­pro­wa­dził go przed dwo­rzec. Do­roż­ki z ha­ła­sem za­jeż­dża­ły i ru­sza­ły z miej­sca, na­okół snu­li się tra­ga­rze w blu­zach, Ży­dzi coś pro­po­nu­ją­cy… Ra­du­ski wsiadł do pierw­sze­go z brze­gu po­wo­zu i za­nim przy­nie­sio­no rze­czy, pa­trzał na mia­sto. Wzru­sze­nia jego usta­ły na­resz­cie, czuł w so­bie spo­kój.

Dzień się miał ku za­cho­do­wi. Wiatr ucichł, a ra­czej od­wró­cił się i wiał te­raz ze stro­ny po­łu­dnio­wej wol­no dźwi­ga­jąc stam­tąd na bar­kach gro­ma­dę chmur, któ­re kry­ły czy­ste nie­bo. Wiel­kie… słoń­ce pły­nę­ło ku zie­mi to­nąc w wy­le­wie krwa­we­go świa­tła. Dwie, trzy zgu­bio­ne przez wiatr chmur­ki sta­ły w tym prze­stwo­rze ogni­stym jak same bar­wy, z ni­cze­go zło­żo­ne, po­dob­ne do cu­dow­nych, nie­dba­łych ma­rzeń, błą­dzą­cych nad ot­chła­nią bytu, któ­ry się wal­ką kar­mi, a pło­dzi bo­leść.

Blask za­cho­du oświe­tlał wie­żę naj­więk­sze­go z ko­ścio­łów łża­wiec­kich. Zbu­do­wa­no ją, jak wieść nio­sła, w wie­ku trzy­na­stym. Nawa i pre­zbi­te­rium, do któ­rych nie­gdyś przy­pie­ra­ła, ule­gły były po­ża­ro­wi, ru­nę­ły w gru­zy – na ich miej­sce wznie­sio­no inne, i te kil­ka­kroć prze­bu­do­wa­no, a sta­ra wie­ża nie­na­ru­szo­na dłu­gie wie­ki wy­trwa­ła. Ru­do­zie­lo­ne mchy ją ob­la­zły, czer­wo­na da­chów­ka, na­kry­wa­ją­ca szczyt urwa­ny rap­tow­nie, spło­wia­ła jak sta­ra, spo­nie­wie­ra­na czer­wo­na czap­ka. Już z dala wi­dać było ogrom­ne gła­zy, two­rzą­ce nie­rów­ne boki tej wie­ży, z jed­nej stro­ny ścię­te pod ką­tem nad­zwy­czaj ostrym, z dru­giej pra­wie okrą­głe. Małe okien­ka-strzel­ni­ce w roz­ma­itych punk­tach czer­nia­ły na jej po­wierzch­ni.

Ra­du­ski nie mógł ode­rwać wzro­ku i du­szy od tego bu­dyn­ku. My­ślał o mu­ra­rzach, któ­rzy no­si­li i sta­wia­li jed­ne na dru­gich owe sza­re ka­mie­nie przed ty­lo­ma wie­ka­mi. My­ślał o dłu­go­trwa­łym ich tru­dzie, o wy­sił­kach rąk, nóg, grzbie­tów; w pręd­kim za­chwy­ce­niu wi­dział, zmor­do­wa­ne twa­rze, po­tem krwa­wym ocie­ka­ją­ce, wej­rze­nia ich omdla­łe pod cię­ża­rem ka­mie­nia i na­czyń rzad­kie­go wap­na, sły­szał stę­ka­nie, ci­che wes­tchnie­nia za­mknię­te w pier­siach, zdo­łał na­wet wmy­śleć się w wia­rę ich pro­stą, le­d­wie-le­d­wie otłu­czo­ną jak tam­te ka­mie­nie, a tak su­ro­wo moc­ną jak one. Dla wiecz­ne­go Boga dźwi­ga­li bry­ły na tylą wy­so­kość, dla Nie­go zło­ży­li nę­dzę swe­go bytu, krzyw­dę po­ło­że­nia, mękę cia­ła i du­cha. To­też w tych bul­wach spał za­klę­ty ta­li­zman potu i łez owej trzo­dy ro­bo­czej daw­ne­go świa­ta…

Wa­li­zę usta­wio­no wresz­cie na przed­nim sie­dze­niu i dryn­da ru­szy­ła ku mia­stu.

Pierw­sza uli­ca wjaz­do­wa po­sia­da­ła te same jamy w bru­ku, te same do cna zdep­ta­ne chod­ni­ki, wy­gię­te i spróch­nia­łe par­ka­ny. W pew­nym miej­scu czer­wie­nił się nowy dom pię­tro­wy, jesz­cze nie ukoń­czo­ny. Do­roż­karz od­wiózł Ra­du­skie­go przed bra­mę ho­te­lu „Im­pe­rial”, za­spa­ny lo­kaj wpro­wa­dził go do stan­cji zim­nej jak psiar­nia, a po­nu­rej i zło­wro­giej niby ja­ski­nia zbó­jów. Nu­mer ten miał je­den tyl­ko cen­ny przed­miot: za­chla­pa­nym swo­im oknem spo­glą­dał na basz­tę. Wi­dać ją było całą w pro­mie­niach ga­sną­ce­go słoń­ca.

Ra­du­ski sta­nął przy oknie i po­czął snuć dal­szy ciąg swo­ich roz­my­ślań, a ra­czej fan­ta­stycz­nych ma­rzeń o daw­nym mu­rze. Stał tam dłu­go w prze­dziw­nym za­po­mnie­niu o wszyst­kim in­nym na świe­cie. Oczy jego pa­trzy­ły na „Sta­rą przez pry­zmat uczuć dzie­ciń­stwa, przez per­spek­ty­wę wszyst­kich smut­ków i ra­do­ści, któ­rych ta ru­ina była świad­kiem i jak gdy­by sę­dzią. Du­sza wcho­dzi­ła na nowo w ja­kieś nie­wy­sło­wio­ne z nią po­wi­no­wac­two, w za­kon bra­ter­ski, któ­re­go istot­ne zna­cze­nie, sens i war­tość scho­wa­ne były w śle­pej skryt­ce ser­ca, za­mknię­tej na­wet dla nie­spra­co­wa­nej ba­dacz­ki, dla owe­go Żyda wiecz­ne­go tu­ła­cza – dla świa­do­mo­ści. Bla­ski sło­necz­ne ga­sły na wy­nio­słych mu­rach i zni­ka­ły, jak­by zstę­pu­jąc do gro­bów w czar­nej zie­mi wy­ko­pa­nych. Dzień zwol­na wle­wać się po­czął w noc sza­rą.

Ra­du­ski wdział pręd­ko swój lek­ki pal­to­cik i ru­szył na mia­sto. Uli­ce były pu­ste, skle­py za­my­ka­no. Cie­płe prze­cią­gi wia­tru szły wzdłuż i w po­przek Łżaw­ca, to­piąc do resz­ty śnieg zmo­kły, czar­ny, ob­ra­ca­jąc bru­ki w to­pie­le i ba­gna. Na da­chach, szczy­tach mu­rów, mię­dzy drew­nia­ny­mi bu­dow­la­mi, w oko­li­cy śmiet­ni­ków,i sta­jen wa­łę­sa­ła się para. Ze­wsząd le­cia­ły i pły­nę­ły stru­gi nie tyle wody, ile brud­nej cie­czy. Tam ryn­na, przed laty pęk­nię­ta, da­rzy­ła ob­fi­tą wil­go­cią ścia­nę przy­le­ga­ją­cą, i brzyd­ka pla­ma z od­cie­niem zie­lon­ko­wa­tym niby głę­bo­kie roz­ra­nie­nie gno­iła się na fron­cie sta­re­go domu. Gdzie in­dziej spod urwa­ne­go tyn­ku wy­zie­rał znacz­ny plac rdza­wych ce­gieł, jak że­bra i wnętrz­no­ści awan­tur­ni­ka uszko­dzo­ne w noc­nej bi­ja­ty­ce. Ra­du­ski za­glą­dał w pew­ne dzie­dziń­ce i sion­ki, któ­re, wy­da­wa­ło się, noc ogar­nę­ła na wiecz­ne wła­da­nie. Ze szcze­gól­nym pie­ty­zmem zwie­dził po­dwó­rze, gdzie one­go cza­su gry­wał we­kstrę. Bra­ko­wa­ło tam aż do tej mi­nu­ty ka­mie­ni, któ­re wów­czas wy­rwa­no z bru­ku w celu ozna­cze­nia met dla mat­ki, re­wi­zo­ra i pi­ta­ków. Gdy stał na tym miej­scu, zda­ło mu się, że w mury oka­la­ją­ce z trzech stron po­dwó­rze bije dzie­cię­cy krzyk to­wa­rzy­szów i jego wła­sny, że z drew­nia­nej ga­le­rii bie­gną­cej w okrąg dzie­dziń­ca sły­chać pręd­kie kro­ki uczen­nic, któ­re tam miesz­ka­ły, dwu­na­sto­let­nich bo­gi­nek o dłu­gich, je­dwab­nych, pło­wych wło­sach, o cu­dow­nych la­zu­ro­wych oczach, prze­czy­stych jak toń kry­ni­cy… Do­pie­ro co wy­peł­ni­ła ser­ce po brze­gi ra­dość na wi­dok tych miejsc, a oto już sa­mej rze­czy­wi­sto­ści było mu nie do­syć – szło da­lej, w kra­je wspo­mnie­nia, a stam­tąd zno­wu da­lej i da­lej…

Zmrok pa­dał i ukrył w so­bie cały Łża­wiec od przed­mie­ścia do przed­mie­ścia. W krzy­wych uli­cach i na ryn­kach pło­nę­ła gdzie­nieg­dzie la­tar­nia kop­cąc bez ustan­ku, jak­by to sta­no­wi­ło je­dy­ną jej roz­ryw­kę w trak­cie nud­nej mi­sji oświe­tla­nia dziur łża­wiec­kich.

Wszyst­kie skle­pi­ki, nie wy­łą­cza­jąc ży­dow­skich, szczel­nie za­mknię­to, wsku­tek cze­go uli­ce były po­dob­ne do ko­ry­ta­rzy w ka­ta­kum­bach. Świe­ci­ło się je­dy­nie w oknach miesz­kań i Ra­du­ski wę­dru­jąc w ciem­no­ści z za­uł­ka w za­ułek wi­dział cza­sem ja­kiś pro­fil albo cień ko­bie­cy ry­su­ją­cy się na szy­bie, Każ­da z tych syl­we­tek przy­ku­wa­ła jego uwa­gę, cią­gnę­ła my­śli do miesz­kań, przej­mo­wa­ła ser­ce ma­zgaj­skim pra­gnie­niem czu­ło­ści. W mrocz­nych ką­tach włó­czę­ga nasz po­trą­cał od cza­su do cza­su ja­kie­goś czło­wie­ka, bła­gał o wy­ba­cze­nie tej winy i szedł da­lej. Z miejsc pryn­cy­pal­nych od­pły­nął na przed­mie­ście zwa­ne Pla­cem Tar­go­wym. Za cza­sów uczniow­skich, przed pięt­na­sto­ma laty, miesz­kał był w tej oko­li­cy. Znał tam każ­dą ru­de­rę, każ­dą dziu­rę, każ­dy rów, znał przy­le­głe pola, krza­ki i las w są­siedz­twie. Pe­wien wy­nio­sły punkt w tej stro­nie da­wał wi­dzieć „knie­je nie­mraw­skie oraz na du­żej prze­strze­ni bia­łą smu­gę szo­sy do domu idą­cą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: