Promyczek - ebook
Promyczek - ebook
Życie Kate Sedgwick nigdy nie było bezbarwne. Dziewczyna pomimo problemów i tragedii zachowała pogodę ducha – nie bez powodu jej przyjaciel Gus nazywa ją Promyczek. Kate jest pełna życia, bystra, zabawna, ma również wybitny talent muzyczny. Nigdy jednak nie wierzyła w miłość. Właśnie dlatego – gdy wyjeżdża z San Diego by studiować w Grant, małym miasteczku w Minnesocie – kompletnie nie spodziewa się, że przyjdzie jej pokochać Kellera Banksa.
Oboje to czują.
Oboje mają powód, by z tym walczyć.
Oboje skrywają tajemnice.
Kiedy wyjdą one na jaw, mogą uzdrowić…
Mogą również zniszczyć.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-953-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KATE
– Co u ciebie, łobuzie?
– Och, no wiesz, prowadziłam non stop ze trzydzieści godzin, chociaż nie jestem pewna, ile dokładnie. Nie spałam ze dwa, może trzy dni. Wypiłam wiadro red bulla i beczkę kawy, więc u mnie chyba bez zmian.
Śmieje się.
– Młoda, płynie w tobie krew kierowcy tira.
– Dla ciebie Matki Ciężarówki.
Ponownie się śmieje.
– Wypas! Zrezygnuję z nazywania cię Promyczkiem i zacznę na ciebie wołać Matka Ciężarówka.
Rozmawiamy lekko, naturalnie, właśnie tak, jak na to liczyłam. Po naszym rozstaniu w San Diego kilka dni temu nie wiedziałam, czego się spodziewać po tym telefonie.
Zapada niezręczna cisza.
W ciągu dziewiętnastu lat naszej znajomości to się nigdy nie zdarzyło.
– To co, Minnesota?
– Tak.
– Jesteś u Maddie?
– Tak.
– A tak w ogóle co słychać? – pyta Gus.
– Jakoś leci. – Rany, jest coraz gorzej. Gus brzmi na znudzonego, jednak słyszę jego silne zdenerwowanie. Zastanawiam się, dlaczego nie usłyszałam jeszcze, że odpalił papierosa. Jak na zawołanie dobiega mnie kliknięcie zapalniczki i znajomy dźwięk pierwszego głębokiego wdechu. – Powinieneś…
Przerywa mi:
– Lepiej się rozłączę. Właśnie podjechałem pod dom Robbiego i wygląda na to, że wszyscy już są, a ja jak zwykle jestem spóźniony. Czekają na mnie.
Jestem rozczarowana, ale doskonale wiem, że inni ludzie nie rzucą wszystkiego tylko dlatego, że Kate tego chce. Przywołuję więc na twarz swój najlepszy uśmiech i odpowiadam:
– Tak. Jasne. Będziesz zajęty jutro wieczorem? Mogłabym zadzwonić.
– Po pracy planuję posurfować, ale ogólnie będę wolny. – Jego oddech się wyrównuje, ale wiem, że tylko dlatego, iż jest skoncentrowany na tym cholernym papierosie, wciągając do płuc spokój wraz z dymem i nikotyną.
– Dobra. Kocham cię, Gus. – Zawsze to sobie mówimy. Zawsze będziemy tak robić. Dorastał, co pięć minut słysząc te słowa od matki, a mówiła szczerze. Było to dla niej naturalne. Ja natomiast nigdy czegoś takiego od swojej nie słyszałam, jakby nie mówiła tego celowo, jakby taka była jej natura. Była wobec mnie obojętna. Odczuwałam to każdego dnia. Głęboko w kościach. Myślę, że właśnie dlatego zawsze uwielbiałam słyszeć te słowa od Gusa i jego mamy, Audrey. Ciężko było im nie zakończyć w ten sposób rozmowy.
– Też cię kocham, Promyczku.
– Pa.
– Pa.
Zatrzymałam się u Maddie, która jest moją ciotką – dużo młodszą, przyrodnią siostrą mojej matki. Młodszą przyrodnią siostrą, o której istnieniu nie wiedziała aż do pogrzebu dziadka (ich wspólnego ojca) trzy lata temu. Przez większość życia dziadek nie utrzymywał kontaktu z moją matką. Zostawił żonę i córkę, gdy mama miała może z dziesięć lat. Pewnego dnia zniknął i najwyraźniej założył drugą rodzinę, po czym wrócił zaledwie kilka lat przed swoją śmiercią. Polubiłam go, choć widziałam się z nim tylko kilka razy. Nie mogłam go winić za to, co zrobił. Nic nie wiedziałam o jego życiu.
Tak czy inaczej, Maddie przyjechała na pogrzeb, a mojej matce na wieść, że ma przyrodnią siostrę, opadła szczęka. Mama długo czekała, by urodzić córki, czyli Grace i mnie. Być może „czekała” nie jest właściwym określeniem. Grace pojawiła się na świecie w wyniku wpadki, ja byłam nieudolną próbą zatrzymania mężczyzny, który nie chciał tej rodziny. Matka miała trzydzieści dziewięć lat, gdy urodziła Grace i czterdzieści, kiedy pojawiłam się ja. Maddie ma w tej chwili jedynie dwadzieścia siedem lat i jest starsza ode mnie tylko o osiem, co oznacza, że przyrodnie siostry dzieli niemal trzydzieści dwa długie lata różnicy. Dokładnie tak, jak wskazuje na to matematyka. Mój dziadek był żywotnym starszym panem. No, ale jak już mówiłam, nie mnie to oceniać.
W każdym razie mam ciotkę, o której istnieniu nie wiedziałam, więc jej nie poznałam. Wyjątkiem była jedna wizyta, kiedy przez tydzień mieszkała w domu mojej matki w San Diego. Było to dwa lata temu. Zatem gdy dowiedziałam się, że zostałam przyjęta (i dostałam stypendium) w Grant, małej uczelni w jeszcze mniejszym mieście o tej samej nazwie, na obrzeżach Minneapolis, zadzwoniłam do Maddie. Zadałam jej pytanie, czy mogę zatrzymać się u niej na jakiś tydzień, nim wraz z początkiem nowego roku na uczelni będę się mogła przeprowadzić do akademika. Maddie wahała się, jakbym poprosiła ją o przeklętą nerkę, w końcu się jednak zgodziła. Tak więc od godziny siedzę w jej pokoju gościnnym i już zdążyłam poczuć się jak nieproszony gość.
Rozpakowuję walizkę, układam szczoteczkę, pastę, szampon, odżywkę i maszynkę do golenia w wielkiej, przylegającej do pokoju gościnnego łazience. Maddie ma naprawdę ładne mieszkanie. Nie mam pojęcia o kosztach życia w Minneapolis, ale wygląda na dość drogie. Luksusowe. Wiem, że niektórzy lubią przepych, co kto woli, jednak dla mnie to nieco przereklamowane. Wolę prostotę. Taka fantazyjność wiele ukrywa, podczas gdy prostolinijność sprawia, że wszystko widać jak na dłoni. Przypominam sobie o mieszkaniu w San Diego, za którym tęsknię. Był to przerobiony na lokum garaż, który wynajmowałam od ogrodnika mojej mamy, starego pana Yamashity. Pan Yamashita zrobił w środku niewielką łazienkę, w której myłam naczynia. Mieszkanie było ciasne i ciemne, no, chyba że otworzyłam drzwi garażowe, jednak je uwielbiałam. Było proste. Było moim domem. Wprowadziłyśmy się tam z siostrą jakiś rok temu. Szukałyśmy czegoś dla siebie, a pan Yamashita był miłym staruszkiem, który żądał śmiesznie małego czynszu, więc nie mogłam odmówić. Spałyśmy z Grace na podwójnym łóżku, a mały stolik i dwa krzesła służyły nam za jadalnię, biurko i przestrzeń do gier. Nie miałyśmy dużo miejsca, ale było przytulnie. Mieszkanie znajdowało się przecznicę od oceanu, na rogu posesji, z której rozpościerał się idealny widok na wodę. Każdej nocy po kolacji i kąpieli Grace otwierałyśmy drzwi garażowe, siadałyśmy na skraju łóżka i przyglądałyśmy się zachodzącemu nad oceanem słońcu. Kiedy zaczynało się zanurzać, a fale na horyzoncie przybierały pomarańczową barwę, Grace brała mnie za rękę, unosiła nasze złączone palce i krzyczała: „Czas na show!”. Powtarzałam: „Czas na show!”. Opierała sobie nasze dłonie na kolanach, dopóki nie zrobiło się zupełnie ciemno. Zaczynała wtedy klaskać. Robiłam to wraz z nią. Mówiła: „Ten był najlepszy, prawda?”. Zgadzałam się z nią i jakimś cudem zawsze w to wierzyłam. Zamykałam bramę, układałam nogi Grace w łóżku i kładłam się obok. Przykrywałam ją, całowałam w czoło i mówiłam: „Kocham cię, Grace. Dobranoc, pchły na noc”, na co zawsze odpowiadała: „Karaluchy pod poduchy. Też cię kocham, Kate” i całowała mnie w czoło. Bardzo za tym tęsknię.
Po ułożeniu rzeczy wychodzę z łazienki i próbuję zagadnąć Maddie, ale rozmawia przez telefon, więc wskazuję kuchnię, jakbym prosiła o pozwolenie, czy mogę coś zjeść. Maddie z roztargnieniem kiwa głową, przy czym chichocze zalotnie do telefonu. Musi rozmawiać z jakimś facetem. Kobiety chichoczą w ten sposób jedynie, gdy rozmawiają z kimś, z kim sypiają. Lub chcą sypiać.
Jej mała suczka, Księżniczka, chodzi za mną krok w krok. Nie wiem, jakiej jest rasy, ale łatwo można ją nadepnąć, taka jest malutka. Jest przyjazna, nawet ją lubię, ale muszę patrzeć pod nogi, żeby nie zdeptać jej jak mrówki.
Docieram do kuchni, przesuwam stopami po płytkach, bo unoszenie ich wymagałoby ode mnie zbyt wiele wysiłku. Otwieram spiżarnię, biorę pudełko makaronu z serem stojące obok zupy wołowo-jarzynowej i batonika proteinowego, który jest tak twardy, że jego termin ważności upłynął zapewne w ubiegłym stuleciu.
Znajduję garnek, nastawiam w nim wodę, by ugotować makaron, starając się nie podsłuchiwać rozmowy Maddie, którą prowadzi w sąsiednim pokoju. Nucę pod nosem, żałując, że nie wzięłam iPoda, który leży w sypialni, oddalonej o jakieś dwadzieścia kroków. Obawiam się jednak, że jeśli podejmę ten niebotyczny wysiłek, skusi mnie wspaniały widok wygodnego łóżka. A naprawdę muszę coś zjeść. Ostatni raz jadłam kilka stanów temu, chyba w Nebrasce.
Maddie kończy gadać i gdy wrzucam makaron do wody oraz otwieram paczkę sera, wchodzi do kuchni.
– Jesteś głodna? – pytam.
Wzrusza ramionami.
– Chyba tak.
Jemy w ciszy, wyjątek stanowi utyskiwanie Maddie na zawartość tłuszczu w serze oraz na jego okropny smak. Jednak gdy widzę, jak znika cała jej porcja, wydaje mi się, że ma ochotę wylizać talerz. Ja tam myślę, że posiłek był całkiem dobry. Nie można przecież zepsuć makaronu z serem.
Czekam, aż skończy, by jako gospodyni zaczęła jakąś prawdziwą rozmowę, choćby niewielką, ale kiedy tego nie robi, przejmuję inicjatywę.
– Długo tu mieszkasz, Maddie? To świetne mieszkanie.
– Jakoś ponad rok. Może być. – Brzmi na znudzoną, jakby mówienie wymagało od niej zbyt wiele wysiłku.
– Może być? Jezu, jest świetne. To apartamentowiec na obrzeżach miasta. Okolica wygląda na całkiem przyjazną, wszystkie sklepy i restauracje są pod ręką. W budynku jest podziemny parking, masz tu ochronę, siłownię i basen. To wspaniałe mieszkanie, Maddie.
Wzrusza ramionami.
– Na razie wystarczy. Szukam innego. W lepszej dzielnicy. Z ładniejszym otoczeniem. Z większą ilością udogodnień. Ale podpisałam właśnie półroczną umowę najmu, więc chyba nie będę mogła jej wcześniej rozwiązać – narzeka.
Kiwam głową. „Na razie wystarczy”? Rany, próbuję jej nie oceniać, ale im dłużej przebywam w towarzystwie Maddie, tym większe mam wrażenie, że coś jest nie tak. To znaczy, w naturze człowieka leży zapełnianie pustej przestrzeni, a lista tego, czym można ją wypełnić jest długa, czasem to coś dobrego, czasem złego. Mam przeczucie, że ona poświęca czas rzeczom, pieniądzom, dobrom materialnym. Znajduje się w punkcie, w którym pragnie się więcej i zapomina się o tym, by być wdzięcznym za już posiadane dobra. To smutne. Chciwość jak z bajki dla dzieci o muszce i pająku. Chęć zdobycia pieniędzy i luksusowych rzeczy – to pająk, a Maddie wydaje się być wielką muchą. Próbuję nie myśleć o niej negatywnie.
– Jak tam w pracy? Jesteś prawniczką, tak? – Minęło tyle czasu od jej wizyty u nas, więc przekopuję się przez wspomnienia, by wyciągnąć coś interesującego.
– Tak. W Rosenstein&Barclay, w centrum Minneapolis.
– Fajnie. – Zdaje się, że to ja muszę poprowadzić tę rozmowę. – Pewnie jesteś bardzo zajęta, ale może masz czas na jakieś hobby? Co lubisz robić w wolnym czasie?
Rozpogadza się na to pytanie, jakbym w końcu trafiła w interesującą nutę.
– Lubię robić zakupy, chodzić do kosmetyczki, fryzjera, kilka razy w tygodniu do solarium. – Mierzy mnie wzrokiem i kończy wymieniać. Najwyraźniej uznaje, że nie mamy wiele wspólnego, ponieważ moje włosy związane są w luźny kok na czubku głowy, paznokcie mam obgryzione do krwi, a spodnie od dresu oraz koszulka z logo zespołu Manchester Orchestra są cienkie i rozciągnięte od częstego noszenia i prania. Jestem opalona, jednak nie pod sztucznym światłem lamp, ale dzięki przebywaniu na zewnątrz, i jestem pewna, że Maddie o tym wie. – Och, i co rano muszę ćwiczyć. – Nacisk, z jakim to mówi, jest odrobinę niepokojący.
– Ćwiczysz w siłowni na dole? Zajrzałam tam, gdy wchodziłam. Wygląda sympatycznie. Może jutro sama pójdę pobiegać na bieżni.
Gwałtownie wciąga powietrze, jakbym kazała jej zjeść jakąś starą kanapkę.
– O Jezu, nie rób tego. To ohydne miejsce. Trenuję na prywatnej siłowni, blisko budynku, w którym pracuję. Nazywa się Minneapolis Club.
Mam ochotę powiedzieć: „Oczywiście, że tam trenujesz”, ale tylko kiwam głową i czekam, aż mi przejdzie.
– Brzmi nieźle, Maddie. – Wstaję i zbieram naczynia. – Chyba czas, bym się położyła. Dzięki za makaron z serem. Jutro zrobię jakieś zakupy. Teraz jestem już padnięta.
– Mogłabyś mi kupić niskotłuszczowy jogurt jagodowy? – pyta, gdy wkładam talerze i garnek do zmywarki. Prawdziwej zmywarki. Jestem tak zauroczona tą maszyną, że niemal nie słyszę pytania. Mam ochotę uklęknąć, wycałować i wielbić ten sprzęt.
– Jasne. Hej, masz zaparzacz do kawy? Mój nie przetrwał przeprowadzki, a tak jakby jestem uzależniona od kofeiny.
Słyszę prychnięcie Maddie, więc mam wrażenie, że czymś ją obraziłam. Kiedy mijam ją w drodze do sypialni, gdzie mam zamiar zahibernować się na jakieś siedemnaście lub osiemnaście godzin, Maddie kręci głową i przygląda mi się, jakby wyrosło mi trzecie oko.
– Dlaczego miałabym mieć zaparzacz? Tuż obok jest Starbucks.
– Ach tak, oczywiście. – Chyba właśnie w taki sposób żyją prawnicy. Przytakuję i robię mentalną notkę, by kupić jutro nowy sprzęt do parzenia kawy. – Dobranoc, Maddie.
– Dobranoc? Chyba nie idziesz jeszcze spać? Jest piąta po południu – mówi, opierając ręce na biodrach. – Myślałam, że wieczorem wyskoczymy na drinka.
– Kiedy indziej z wielką ochotą, może nawet jutro, ale dzisiaj „dobranoc” oznacza, że padam na twarz, bo nakręcona kofeiną w ogóle nie spałam, więc muszę to nadrobić. Natychmiast. Do jutra.23 SIERPNIA, WTOREK
KATE
Otwieram oczy o dziesiątej trzydzieści siedem i czuję się znacznie lepiej. Dopiero ostatnio mogę cieszyć się snem. W przeszłości nie miałam tego luksusu od… och, chyba przez całe moje życie.
Maddie musi być w pracy, więc przy pomocy laptopa szukam najbliższego sklepu spożywczego. Jeden jest w pobliżu, więc mogę się przejść. Na dole w siłowni przez pół godziny biegam na bieżni, po czym idę pod prysznic, a następnie biorę portfel oraz telefon i wychodzę na zakupy. Kiedy wychodzę z budynku, kolejne drzwi prowadzące do Starbucksa przyciągają mnie jak świeca ćmę. Nie lubię drogich, modnych kawiarni. Wolę kameralne, urokliwe lokale. Mimowolnie jednak przekraczam próg, a moje żyły praktycznie nucą ze szczęścia. Zamawiam dużą, czarną kawę, co pewnie wkurza obsługę, bo powinnam zamówić coś wyszukanego i pretensjonalnego, jednak minęły wieki, odkąd byłam w popularnej kawiarni i desperacko łaknę kofeiny. Nie mam czasu studiować gigantycznego menu wyrobów kawopodobnych opisanych według fantazji kierownictwa.
Dostaję standardową listę pytań:
– Mleko, mleko sojowe, śmietanka?
– Nie, dzięki.
– Jakiś smak?
– Nie, czarna wystarczy. – Zniecierpliwiona kołyszę się na piętach.
Kiedy kasjerka trzyma mój napój bogów, mam ochotę krzyknąć: „Chodź do mamusi!”, zamiast tego mówię rozradowana:
– Bardzo pani dziękuję.
Odnajduję sklep spożywczy i wybieram tylko to, co dam radę zanieść do mieszkania. Los jest łaskawy i mają aż dwa zaparzacze do kawy, piętnaście dolarów za sztukę. W drodze powrotnej w jednej ręce niosę siatkę z zakupami, w drugiej, niczym świętego Graala, ściskam nowy zaparzacz.
Po powrocie do mieszkania Maddie postanawiam trochę posprzątać. Zakładam, że pewnie dużo pracuje i nie ma na to czasu, bo brudno tu jak diabli. Nie żebym była jakąś perfekcyjną panią domu, ale myślę, że przynajmniej w ten sposób mogę pomóc. Odkurzam, czyszczę kuchnię i łazienki aż do piątej po południu, kiedy to Maddie wraca do domu.
Już piętnaście minut później ogłasza, że umiera z głodu, bo nic nie jadła przez cały dzień, i że muszę spróbować sushi z tej małej restauracyjki na końcu ulicy. Tak naprawdę nie jestem fanką sushi – co jest grzechem w niektórych kręgach społecznych – no i jestem wegetarianką. To ogranicza moje możliwości, a jeśli dodać do tego moją niechęć do ryżu, wybór jest naprawdę niewielki. Oczywiście nie chcę być niegrzeczna, bo jestem gościem, mówię więc:
– Fajnie, chodźmy.
Restauracja jest pełna, ale Maddie zna kelnera po imieniu, więc natychmiast dostajemy stolik.
– Często tu przychodzisz? – pytam, zaskoczona szybkością obsługi.
– Nie, tylko jakieś dwa razy w tygodniu.
Przytakuję. Przyzwyczajam się do kiwania głową, by nie okazywać szoku związanego ze stylem życia Maddie. Może nie powinnam aż tak się dziwić, ponieważ moja matka całe życie pragnęła luksusu, a w końcu to jej siostra. Być może chęć życia na wysokiej stopie ma się w genach. Jeśli tak, na pewno nie odziedziczyłyśmy tego z Grace.
Przeglądając menu w poszukiwaniu czegoś jadalnego, uświadamiam sobie, że Maddie zamawia dwa martini. Wytrzeszczam oczy, ale ona zasłania się menu.
– Co byś chciała?
Pochylam się nad stołem i szepczę:
– Maddie, mam dopiero dziewiętnaście lat. Kobieto, nie mogę pić alkoholu. – To nie tak, że nigdy nie piję, ale nie mam dziś na to ochoty. No i nie mam fałszywych dokumentów, jeśli kelner postanowi mnie wylegitymować, gdy wróci do stolika.
Maddie macha lekceważąco ręką.
– Przychodzę tu cały czas.
To ma być wyjaśnienie? Wzruszam ramionami i unoszę brwi.
– Dobra. – Postanawiam, że kiedy zostaną podane drinki, oddam jej swój kieliszek. Coś mi mówi, że nie odrzuci tej propozycji.
– Wracając do tematu jedzenia, coś wpadło ci w oko? – Przeglądając menu, wygląda jak ćpun na głodzie. Jakby sam widok karty dań dawał jej kopa.
– Tak, ale… jestem wegetarianką. Mogę zjeść tu coś bezmięsnego? – Szukam na liście potraw z warzywami.
Maddie ponownie lekceważąco macha ręką, w tym samym czasie wraca kelner z naszymi napojami.
– Zamówię dla nas obu.
Niedługo później, gdy kelner układa nam na stoliku tacki z jedzeniem, jestem totalnie oszołomiona. Kilka talerzy kolorowych rolek, jasnoróżowa i biała ryba, obok kupki zielonego wasabi.
– Maddie, to chyba pomyłka. To bardzo dużo jedzenia.
– Nie, to wszystko dla nas.
Marszczę czoło.
– Ale tu jest sześć talerzy, a my tylko dwie.
Wzrusza ramionami i przygląda mi się, jakbym mówiła po chińsku.
– Nie można się przejeść sushi. Poza tym masz urozmaicenie. Spróbuj wszystkiego po trochu.
Chyba po raz setny kiwam głową.
– No dobra. Pokaż mi tylko te rolki bez mięsa, bo dla mnie one wszystkie wyglądają tak samo.
Maddie śmieje się, jakbym powiedziała coś głupiego.
– Myślę, że bezpiecznie będzie, jeśli zjesz z tych dwóch tacek.
– Myślisz? Chodzi o moje wnętrzności. – Mam wrażenie, że muszę wyłożyć jej to wielkimi literami, by zrozumiała.
Marszczy nos.
– Kate, to ohydne.
– Przepraszam. Mówię tylko, jak jest. Moje ciało nie tak łatwo oszukać i kiedy do żołądka wpadnie coś nieodpowiedniego, natychmiast zacznie się rewolucja.
Maddie wciąż marszczy nos.
– Zjedz to, co jest na tych dwóch talerzach, nic ci nie będzie.
W jej głosie brzmi jakieś trzydzieści procent pewności, a wszystko na stole pachnie rybą, mimo to postanawiam jej zaufać. Biorę kawałek, smakuje dziwnie, jednak nie potrafię stwierdzić, czy to ryż czy ryba. Tak czy inaczej, każdy kęs rośnie mi w ustach. Wmuszam w siebie trzy rolki, każdą popijając dużą ilością wody.
Maddie wypija oba martini i zjada niesamowitą ilość rolek, po czym prosi o pudełko, by zapakować to, co zostało. Nie żartuję, gdyby to nie smakowało jak szmata do podłogi, porcję, którą wepchnęła w siebie Maddie, jadłabym przez kilka dni.
Otrzymujemy rachunek, po czym ciotka grzebie w torebce, a następnie teatralnie uderza się dłonią w czoło. Ma wielki talent aktorski.
– O rany, musiałam zostawić portfel w mieszkaniu. – Patrzy na mnie błagalnie, więc już wiem, że nie ma szans, by zapłaciła rachunek.
– Żaden problem, ja zapłacę – mówię. To znaczy, jestem jej gościem i przynajmniej tyle mogę zrobić po tym, jak pozwoliła mi u siebie zamieszkać.
Przesuwa rachunek w moją stronę. Wściekam się niemal na siebie, kiedy zauważam, że opiewa na kwotę stu siedemdziesięciu trzech dolarów! W portfelu mam jedynie pięćdziesiątkę, więc wyjmuję kartę kredytową. Mam na niej rezerwy na czarną godzinę, więc staram się z niej nigdy nie korzystać. Podając kartę kelnerowi, czuję się, jakbym oddawała pierworodne dziecko. Jestem dość oszczędna i to nie dlatego, że jestem skąpa. Co miesiąc muszę po prostu płacić rachunki. Jestem odpowiedzialna. Trzymam niewielką sumkę przeznaczoną na rozrywkę albo by komuś pomóc, ale taka cena za jeden posiłek to po prostu przegięcie. W porządku, wmawiam sobie, więc do czasu aż kelner oddaje mi kartę, jestem pogodzona z faktem, że to nowe pouczające doświadczenie i że prawdopodobnie później będę się z tego śmiała.
Podpisuję rachunek z karty kredytowej, a Maddie przeprasza, informując, że idzie do łazienki. Do czasu jej powrotu czuję w brzuchu rozpoczynający się przewrót. To głuche burczenie, podpowiadające, że wkrótce pożałuję tego, co zjadłam.
Pospiesznie wracamy do mieszkania, w którym w ciągu ułamka sekundy zamykam się w łazience, by nie zabrudzić gaci. Zwieńczenie mojej przygody z sushi jest gwałtowne i wybuchowe.
Po oczyszczeniu układu pokarmowego postanawiam odpocząć w pokoju i poczytać. Około dziewiątej trzydzieści zaczynam nerwowo zerkać na zegarek. O dziesiątej chodzę już w kółko. Pół godziny później w dywanie niemal widać wydeptaną dziurę, moje ręce są całe spocone od kurczowego ściskania komórki. Gapię się na jej wyświetlacz od dobrych piętnastu minut. W Kalifornii nadal jest wcześnie. Wmawiam sobie, że Gus prawdopodobnie siedzi na plaży. A jeśli jest w domu i po prostu mnie unika, bo wczorajsza rozmowa była niezręczna? Do cholery, po prostu do niego zadzwoń i miej to z głowy albo zeżre cię to żywcem. Przewijam listę kontaktów i dotykam paska z jego imieniem. Na ekranie pojawia się jego twarz z długimi, jasnymi, z milionem słonecznych odcieni, włosami opadającymi na jedno oko. Uśmiecha się, w odsłoniętym oku widać błysk. Przed wybraniem jego numeru zawsze przyglądam się tej fotce, ponieważ czuję, jakby witał mnie w tym swoim żartobliwym stylu, jeszcze zanim usłyszę jego głos. Uśmiecham się i odprężam. Wybieram numer i czekam cztery dzwonki, aż po piątym włączy się poczta, Gus jednak odbiera.
Dyszy, jakby brakowało mu tchu.
– Straż pożarna Gusa, ugaszę cokolwiek podpalisz.
– Hej, gdzie się pali, młody?
Bierze kilka wdechów.
– Sorry, właśnie pakowałem deskę i słyszałem, że dzwonisz, ale cholerne drzwi od furgonetki były zamknięte i…
– Myślałam, że zamki się nie zamykają.
– Bo się nie zamykały, a teraz się nie otwierają. Nie mam pojęcia, jak działa ten złom. Elektryka robi, co chce.
– Może powinieneś zmienić samochód? – podsuwam, ale tylko dlatego, że wiem, iż wywołam tym dyskusję.
– Dlaczego miałbym to zrobić? – udaje, że jest obrażony. Przerabialiśmy tę rozmowę przynajmniej raz w tygodniu.
– Och, no nie wiem, może dlatego, że twoja furgonetka pochodzi z osiemdziesiątego dziewiątego. A może dlatego, że na liczniku ma prawie pół miliona kilometrów. A może dlatego, że zawsze coś w niej nie działa. – Byłabym załamana, gdyby się jej pozbył. Uwielbiam tę furgonetkę, głównie dlatego, że to wielki gruchot. Gus jest bardzo troskliwy w stosunku do niej, więc fajnie się z niego ponabijać.
– Młoda, nie chodzi o jej stan, chodzi o jej charakter – broni jej zaciekle.
Śmieję się.
– Wiem. Kocham ją i jej strzaskaną duszę. – Porzucam wygłupy. – Jak tam dzisiaj fale?
– Kijowe. Dużo ludzi, miałem wrażenie, że każdy turysta wraz z bratem wypożyczył po desce i próbował się poślizgać. Pełnowymiarowy chaos. Dlaczego ludzie uważają, że po obejrzeniu jakiegoś filmu o surferach mają prawo wypożyczyć deskę i pozabijać wszystkich, którzy są już na wodzie? Kiedy miałem sześć lat, widziałem na rodeo, jak facet ujeżdża byka, ale sam bym na niego nie wskoczył. W tym sporcie też jest etykieta, wiesz? Istnieją zasady.
– No tak.
– Nieważne. A jak drugi dzień w Minnesocie?
– Byłyśmy z Maddie na sushi.
– Sushi? Ty nie znosisz sushi – mówi, doskonale o tym wiedząc. Bardzo mi się podoba fakt, że jest na świecie człowiek, który tyle o mnie wie.
– Tak, a sushi nie znosi mnie. Maddie chyba pomyliła rolki z mięsem i rybą.
– Chyba nie jadłaś mięsa? – Brzmi na zmartwionego, jednak słyszę też nutę rozbawienia. Gus również od lat nie je mięsa, doskonale wie, jak choćby jeden kawałek jest w stanie brutalnie namieszać w przewodzie pokarmowym.
– Niestety. I skończyło się źle.
– O, to okropne. Przykro mi. – Jednak śmieje się z głębi piersi śmiechem, który tak kocham.
– Łatwo ci rechotać, bo to nie ty niemal narobiłeś w gacie na oczach ledwo poznanej ciotki. – Też się śmieję, ponieważ odczuwam ulgę z powodu normalnie prowadzonej rozmowy.
Gus śmieje się jeszcze głośniej, po czym bierze kilka wdechów, próbując się uspokoić.
– Przepraszam, Promyczku. Och, potrzebowałem tego dzisiaj.
Milknie po chwili chichotu, a mnie ponownie dopada zdenerwowanie.
– Gus? – Próbuję je ukryć, ale zdradza mnie głos.
– Tak? – Przeciąga ten wyraz, jakby wiedział, co nadchodzi.
– Możemy przez chwilę szczerze porozmawiać? O… tym, co zaszło. Nie możemy dłużej omijać tego tematu. Musimy to sobie wyjaśnić.
Wzdycha przeciągle.
– Masz rację.
Zapada cisza, której najwyraźniej żadne z nas nie chce zmącić, aż wreszcie odzywa się Gus:
– Słuchaj, wiem, że byliśmy pijani i pewnie zabrzmi to jak wielki banał, ale wyszło jak wyszło. To znaczy, nie planowałem cię upić i rzucić się na ciebie.
Musi to tak spłycać? Naprawdę potrzebujemy przedyskutować ten temat.
– Nie byłam pijana. W ciągu czterech godzin wypiłam zaledwie dwa kieliszki wina. Wiem też, że ty nie wypiłeś więcej ode mnie. Jesteś na mnie zły? Nie chcę, by między nami było dziwnie. Wiesz, ja też tego nie planowałam.
– Tak, wiem przecież. – Ponownie brzmi, jakby mówił szczerze.
Milczymy przez chwilę.
– Jesteś tam jeszcze? – pytam.
– Tak.
– No to co będzie dalej? Nie sądzę, by ktoś podał nam rozwiązanie na tacy. – Mój głos jest opanowany, ale w moim wnętrzu panuje tornado, czego nie znoszę. Zazwyczaj nie pozwalam, by coś tak mnie niepokoiło. Nie mogę. Nie czułam się w ten sposób od kilku miesięcy.
Gus pyta cicho, niemal z obawą:
– Żałujesz tego?
Wypuszczam wstrzymywane w płucach powietrze, a wraz z nim odrobinę zdenerwowania.
– Pytasz poważnie? Gus, przecież mnie znasz. Mam nawet motto: żadnych wyrzutów sumienia. Wyrzuty sumienia prowadzą do rozmyślań, gniewu i smutku, a ja nie mogę sobie na to pozwolić.
– Wiem.
Znów na chwilę zapada cisza, więc czekam, aż Gus powie coś więcej, ale on zawsze milczy, gdy się nad czymś zastanawia, więc daję mu czas.
Jednak gdy nie potrafię dłużej tego znieść, pytam:
– Ty tego żałujesz?
Prycha, ale nie umiem stwierdzić, czy to irytacja, czy może coś innego. Kiedy się odzywa, słyszę u niego rozbawienie.
– Promyczku, mam dwadzieścia jeden lat i jestem facetem. Uprawiałem seks. Jak ci się wydaje?
Ma rację, ale chcę usłyszeć jego odpowiedź. Nie tylko kolejne pytanie.
– Ale uprawiałeś seks ze mną.
– Czekaj. – Słyszę kliknięcie zapalniczki i głęboki wdech, gdy zaciąga się dymem z papierosa.
– Powinieneś rzucić – wypominam mu cicho. Zazwyczaj karcę go za palenie. Muszę mu to powiedzieć, nawet jeśli tego nie widzę i nie czuję smrodu.
Ponownie głęboko się zaciąga i wydmuchuje dym.
– Wiem, ale nie zaczynaj tego teraz. – Nagle w jego głosie pojawia się smutek. Milknę, pozwalając mu dopalić papierosa, ponieważ zawsze go to uspokaja, podobnie jak mnie gra na skrzypcach. Czekam cierpliwie.
– Przepraszam – mówi. – Nie wiem, czy to przez ciebie, ale to było… To znaczy, to, co stało się dwa dni temu było… Nie wiem…
Nie odzywam się, ponieważ wiem, że sam musi uporać się ze swoimi myślami. Dla niego ważny jest odpowiedni dobór słów. Pisze piosenki i jest pełen uczuć, więc chce zrobić wszystko, jak należy. Gus zawsze taki był. Lubi komunikację, nie gada dla samego gadania. Zatem czekam. Zawsze byłam cierpliwa.
– Mogę przez chwilę porozmawiać z tobą jak facet? To znaczy, jakbyś nie była w to zamieszana, no wiesz, jakbyś w tym nie uczestniczyła? – Jest spokojny, racjonalny, szczery. To mój Gus.
– Zawsze możesz ze mną rozmawiać, ale jeśli to ma pomóc, proszę bardzo.
– Tamta noc była, no nie wiem, zajebiście niesamowita. – Moduluje głos, jak wtedy, kiedy gra mi po raz pierwszy piosenkę, którą napisał albo gdy ślizga się na wielkiej fali niosącej go na sam brzeg. – Wiem, że to brzmi cholernie tandetnie, ale wstrząsnęłaś moim światem. – Ma rację, to strasznie tandetne, ale to Gus i wiem, że mówi prosto z serca i nie wstydzi się tak przy mnie formułować myśli. Ścisza nieco głos i kontynuuje: – Byłem z wieloma dziewczynami, naprawdę wieloma, ale ta noc była inna. Nie była przypadkowa. Było między nami… Nie wiem… połączenie. Nigdy czegoś takiego nie czułem. Nie miałem dość. – Wzdycha i mówi: – Po czym wszystko się skończyło i wyjechałaś.
– Gus – mówię, próbując go pocieszyć. Pocieszyć nas oboje. Czułam wszystko, o czym mówił, odczuwałam to wraz z nim.
Słyszę, że odpala kolejnego papierosa.
– Wiem, wiem – mówi. Czekam, ponieważ nie jestem w tej chwili pewna, dokąd zmierza ta rozmowa. Wszystko, czego jestem świadoma, to chłopak po drugiej stronie linii i przyjaźń z nim, która jest dla mnie najważniejsza na świecie. Jest moim najlepszym przyjacielem. Zawsze nim będzie. Mam tylko jego.
– Promyczku, nie będę kłamał, ale to napieprzyło mi w głowie. To znaczy wiem, że nie możemy być razem. Do diabła, nie wiem nawet, czy bym tego chciał. Wiesz przecież, że nie lubię związków. Bez obrazy. Nie chciałem cię urazić. Wcale. Po prostu… Byłaś moją przyjaciółką odkąd… od zawsze. Wszystko robiliśmy razem. Razem zmagaliśmy się z naprawdę poważnym gównem. Aż nagle: bam! Mówisz, że wyjeżdżasz na drugi koniec kraju, a ja mam na głowie wszystkie te nagrania, po czym uprawiamy seks… I to najlepszy seks w moim życiu. Z tobą, moją najlepszą przyjaciółką. Czuję teraz, że to… Nie wiem, ale wydaje mi się, że to… jakby koniec. Niemal pożegnanie. Ale nie mogę cię stracić. Potrzebuję swojej przyjaciółki.
Nawet nie wie, ile ma racji. Czasami wydaje mi się, że czyta mi w myślach.
– Cholera, Gus, kiedy stałeś się takim filozofem?
Miałam na myśli coś pozytywnego, komplement, ale Gus rozumie mnie źle. Nienawidzę telefonów. Kiedy rozmawiam, potrzebuję fizycznego kontaktu. Wolę widzieć rozmówcę i by on widział mnie. Chcę móc odczytywać mowę jego ciała i wszystkie niewerbalne wskazówki.
Najwyraźniej Gus również tego potrzebuje. Brzmi, jakby był rozdrażniony, mimo że właśnie otworzył przede mną serce.
– Promyczku, nie nabijaj się ze mnie. Kurwa, próbuję mówić szczerze.
– Nie nabijam się, jestem całkowicie poważna. – Muszę brzmieć jak desperatka. Nienawidzę, gdy ktoś mnie nie rozumie. – Cholera, żałuję, że nie mogę cię widzieć. Naprawdę musimy zainstalować Skype, czy coś w tym stylu, ponieważ te telefony mnie wykończą. – Teraz ja prycham, co jest w porządku, bo znamy się na tyle dobrze, że możemy komunikować się prychnięciami, westchnieniami, jękami, przekazując sobie informacje i emocje, których większość ludzi nie potrafi wyrazić słowami. Uwielbiam to w naszej przyjaźni. – Wszystko, co powiedziałeś, odzwierciedla to, co ja czuję. Wcześniej mówiłam poważnie. Nie chcę, by było między nami dziwnie. Kocham cię. Wiesz o tym. Zawsze będę cię kochać. I również nie mogę cię stracić. W tej chwili potrzebuję przyjaciela bardziej niż ktokolwiek na tej planecie, więc nie jesteś sam. W końcu rozmawiasz z Kate Sedgwick, wybraną przez Boga samotniczką.
– Nie mów tak – przerywa mi.
Ma rację.
– No wiem, przepraszam… Chodzi mi o to, że nawet jeśli nasze życia zmierzają w tej chwili w przeciwnych kierunkach… chcę, byś wiedział, musisz wiedzieć, że wystarczy sięgnąć po telefon. Jeśli będę musiała pomarudzić z powodu jakiegoś testu…
Znów mi przerywa:
– Ty nigdy nie marudzisz, Promyczku. A nawet gdybyś marudziła, to nigdy z powodu testu, bo zawsze dostajesz najlepsze oceny, wariatko.
Śmieję się, bo ciągle wypomina mi moje stopnie, zwłaszcza że ukończyłam szkołę średnią z wyróżnieniem. Zawsze był jednak ze mnie dumny, ponieważ od tego są najlepsi przyjaciele. Nie wie, że nie miałam na myśli testów na studiach. Jednak odpuszczam temat i mówię:
– Albo jeśli będę chciała, byś poszukał mi wegetariańskich restauracji, ponieważ mój średniowieczny telefon nie ma Internetu, a ja nie mam pojęcia, jak poruszać się po Minnesocie… A nie chcę ponownie trafić na mięso…
Znów się wcina:
– Jezu, a nie przyszło ci do głowy, by wcześniej to sprawdzić? Mają tam w ogóle jakiekolwiek wegetariańskie restauracje? Nie ma tam jakiejś ustawy czy prawa zakazującego ich otwierania? No przecież to środkowy zachód. Podejrzewam, że jedzą mięso na śniadanie, obiad i kolację, nie?
– Albo żeby usłyszeć twój głos, ponieważ jesteś moim przyjacielem, moją rodziną, moją przeszłością… i jesteś mój.
Gus odzyskuje spokój.
– Zawsze będę przy tobie. Dokonasz wielkich rzeczy, Promyczku. Będziesz najlepszą nauczycielką, jaką widział świat.
Nie oczekuję komplementów, nie domagam się pochwał, ale serce mi rośnie, kiedy tak mówi. Zawsze chciałam zostać nauczycielem pedagogiki specjalnej.
– Wiesz, wystarczy mi, jeśli zostanę po prostu nauczycielem. Ty za to zostaniesz największą gwiazdą rocka na świecie.
Gus również nie jest łasy na komplementy.
– Mnie wystarczy, jeśli z koncertów zdołam opłacić rachunki. Nie sądzę, bym wytrzymał, pracując kolejne pół roku przy pieprzonej obsłudze korespondencji.
Choć uwielbiam zasypywać ludzi komplementami, nie robię tego, by się podlizać, ale by sprawić komuś przyjemność.
– Jesteś bardzo utalentowany, będziesz wielki, Gustovie Hawthornie. Tylko nie pozwól, by twoje ego przejęło kontrolę, dobrze?
Żartowałam odnośnie jego ego, ale Gus i tak odpowiada z powagą:
– Właśnie po to mam ciebie, Promyczku. Abyś przypominała mi, że jestem zwyczajnym Gusem… a nie kimś wielkim, jak wmawiają mi ciągle te nieszczere gnojki.
– Dobra. – Jednak mimowolnie dodaję: – Ale jesteś wielki. – Musi o tym wiedzieć. Jest najbardziej utalentowanym muzykiem, jakiego w życiu widziałam, a widziałam ich całkiem sporo. Wcześniej muzyka była całym moim życiem. Razem z Gusem uczęszczaliśmy na prywatne zajęcia do skupiającej gimnazjum i liceum szkoły w San Diego zwanej Akademią. Znajdowała się na tej samej ulicy, na której oboje mieszkaliśmy, więc oprócz niewielkiego talentu miałam również szkołę w sąsiedztwie. Gusowi ta bliskość nie była potrzebna. On grał na gitarze, pianinie i śpiewał. Ja grałam na skrzypcach. Do naszej Akademii uczęszczali ludzie z całego kraju. Zdarzali się utalentowani uczniowie, ale Gus zawsze miał własną ligę. Pobił mnie o głowę. Od dwóch lat koncertuje ze swoim rockowym zespołem. Pisze teksty, komponuje muzykę. Niemal w każdy weekend występują w lokalnych barach w Kalifornii, jednak kilka miesięcy temu przedstawiciel pewnej niezależnej wytwórni był obecny na jednym z ich koncertów w Los Angeles i podpisał z nimi umowę. Dwa tygodnie temu ukończyli nagrania do pierwszej płyty. Gus nie lubi szufladkowania do jakiegoś gatunku, jednak powiedziałabym, że grają gitarowego alternatywnego rocka. Są niesamowici, a Gus jest ich filarem, liderem. Będzie wielki.
W tej chwili porzuca powagę i znów staje się wesołym, sarkastycznym Gusem.
– Młoda, miałaś być antidotum na moje wymykające się spod kontroli ego. Przestań mnie głaskać.
Śmieję się. Przeczuwam, że ta rozmowa zmierza ku końcowi i cieszę się, że kończy się w dobrym nastroju. Ponownie czuję się sobą, jakbyśmy byli przyjaciółmi, Kate i Gusem.
Jednak Gus znów staje się poważny, niemal zdenerwowany.
– Promyczku?
Teraz i ja się denerwuję.
– Tak?
– Mogę cię o coś zapytać? Obiecuję, że potem nie będę do tego wracał.
– Jasne – mówię, ale nie wiem, czy to stwierdzenie czy pytanie. Jasne? Jasne. Waham się.
Wymyka mu się nerwowy chichot.
– Nie proszę, byś ponownie dopieściła moje ego – mówi ze spokojem – ale muszę wiedzieć, by zamknąć całą tę sprawę, no wiesz, wyjaśnić sytuację. – Krzywię się, bo myślałam, że mamy to już za sobą. – Ale chciałem zapytać, jak było? Wiem, że byłaś z innymi chłopakami i w ogóle… ale czy, no wiesz, czy ze mną było inaczej?
Uśmiecham się, ponieważ nie zadał pytania, którego się spodziewałam. Gus jest facetem, potrzebuje podbudowania ego. I, jak już mówiłam, nie rzucam komplementów na prawo i lewo. Zawsze mówię szczerze, więc odpowiadam:
– Wstrząsnąłeś moim światem.
– Nie przedrzeźniaj mnie. – Uważa, że drwię, kopiując jego tandetny tekst.
– Wcale tego nie robię! Dość tego – ściągam Skype’a, jak tylko skończę tę rozmowę. Posłuchaj mnie, Gus: to była najprawdopodobniej najlepsza noc mojego życia.
– Hmm... – Słyszę uśmiech w tym mruknięciu, więc wiem, że dostatecznie napompowałam jego ego.
– Niech ci to nie uderzy do głowy.
– Za późno. Kocham cię, Promyczku.
– Też cię kocham, Gus.
– Dobranoc.
– Dobranoc.
Odnajdując spokój, otwieram laptopa i szukam w Googlach Skype’a. Mam zamiar dowiedzieć się, jak działa, przebadać go szczegółowo, a następnie położyć się spać.
Ciąg dalszy w wersji pełnej