- promocja
Promyk słońca - ebook
Promyk słońca - ebook
Zagubiona wśród mazurskich lasów wioska stała się dla Nataniela spokojną przystanią.
I nie tylko dla niego. To tutaj swój nowy dom znalazła mała Emilka,
tutaj walczą o swoje szczęście inni życiowi rozbitkowie.
Czy Senna stanie się miejscem, gdzie spełniają się marzenia?
Nataniel nie może przestać myśleć o tajemniczej dziewczynie, którą uratował w wigilijną noc. Marta pragnie odbudować relacje z córką, a Mateusz kocha kobietę, która niestety nie jest mu przeznaczona. Wszyscy spalają się w pogoni za tym, czego pragną ich serca, nie wiedząc, że marzenia często spełniają się nie w porę i nie tak, jak to sobie wyobrażamy.
Okazuje się, że szczęście to droga do celu, a nie sam cel.
W „Promyku słońca” Katarzyna Michalak ponownie zabiera nas do świata bohaterów bestsellerowej „Gwiazdki z nieba”, najpopularniejszej powieści obyczajowej 2017 roku.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4828-1 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
amieć przybierała na sile. Światło dnia zaczęło przygasać. Romantyczny spacer, na który oboje z samego rana się wybrali, przerodził się w mozolne brnięcie przez sypki, głęboki śnieg, z wichrem i ostrymi kryształami lodu siekącymi w twarz.
Otuliła się szczelniej kurtką. Ręce, choć nałożyła grube rękawice, powoli przestawały jej słuchać. Łzy, wyciskane przez zamieć i wysiłek, zamarzały na policzkach. Zwalniała kroku, coraz bardziej wyczerpana. Kamil, idący do tej pory obok, zostawał w tyle. Jeśli miała nadzieję, że w razie utraty sił wesprze się na jego męskim ramieniu, nadzieja ta rozwiewała się z coraz silniejszymi podmuchami wiatru.
– Poczekaj na mnie! – Usłyszała błagalne wołanie.
Gdzieś w głębi duszy załkała: „Nie mogę! Muszę ratować samą siebie!”, ale sumienie nie pozwoliło zostawić chłopaka. Stanęła i oparła się o pionową skałę. Wrócić po niego nie mogła, nie miała po prostu siły, ale poczekać, aż on do niej dotrze? Tak, do tego potrafiła się zmusić, mimo ostrzegawczego głosu w duszy, że zamarza. Że zamarzną oboje…
Było coraz zimniej. Nagle – a może tylko się jej zdawało, że nagle – zapadły ciemności. Teraz zupełnie nie było nic widać.
„Nigdy nas nie odnajdą!” – zakrzyczała w myślach, skulona pod skalnym nawisem. „Umrzemy tutaj!”
Do otumanionego wysiłkiem umysłu nie dotarł prosty fakt: nie odnajdą ich, bo nie będą szukać. Nikt nie wiedział, gdzie są. Kolegom powiedzieli, że Wigilię spędzą w Zakopanem. Zamiast tego wybrali się na włóczęgę po górach, celowo, z premedytacją i młodzieńczym buntem łamiąc zakazy. Dotarli do góralskiej chaty, chichocząc, wyłamali niezbyt solidny zamek i dopadli siebie, zgłodniali pieszczot, jak to dwoje młodych, zakochanych ludzi zwykle czyni.
Kamil chciał pójść na całość. Wiedziała o tym, myślała o tym, była gotowa się zgodzić, ale… gdy jego pieszczoty stały się zbyt natarczywe, a dłoń zbłądziła w intymne miejsca, odsunęła chłopaka stanowczo. Chwilę łapał oddech, próbował zapanować nad rozszalałymi hormonami, był nawet zły na dziewczynę, lecz w końcu – z nadzieją, że jeśli nie dziś, to kiedyś – przyciągnął ją z powrotem, przeprosił gardłowym szeptem i obiecał poprzestać na przytulankach i całuskach. Tak minęła im reszta wigilijnego ranka i popołudnie. Gdy ruszyli w drogę powrotną, przestraszeni nadciągającym zmrokiem i narastającą wichurą, było już za późno…
Teraz ona drżała, wtulona w skałę, płacząc bezgłośnie, on zaś… Nie miała pojęcia, co się stało z Kamilem.
Nagle usłyszała czyjś głos.
Poderwała głowę. Krzyknęła: „Ratunku! Tu jestem!”, mając nadzieję, że to ratownik TOPR przyszedł jej z pomocą, ale to zbłąkany wędrowiec, jak i ona, przystanął pod tym samym nawisem, żeby – będąc osłoniętym nieco od zamieci – złapać oddech i siły do dalszego marszu. To jego głos, mamroczący słowa modlitwy „Ojcze nasz”, dał jej nadzieję.
– Co tu robisz?! Zamarzniesz! – krzyknął, zagłuszany przez wyjący wiatr, na widok półżywej dziewczyny.
– Nie dam rady… – Jej sine usta zadrżały, dwie łzy spłynęły po policzkach.
Kiedyś może by go to wzruszyło. Nawet na pewno. Ale nie dziś, gdy on sam walczył o życie. O każdy krok przybliżający go do schroniska…
– To niedaleko! Musisz się ruszyć! To już naprawdę blisko! – Pochylił się nad dziewczyną i próbował pociągnąć ją w górę, ale miał za mało sił, a ona nie miała ich w ogóle. Osunęła się z powrotem w śnieg.
– Czekaj tutaj! Przyślę pomoc! Nie ruszaj się ze szlaku!
– D-dobrze – wykrztusiła, szczękając zębami.
„Pospiesz się, błagam!” – krzyczały jej szeroko otwarte, przerażone oczy.
Poklepał ją po ramieniu i ruszył w dalszą, mozolną drogę.
Jak długo czekała na ratunek?
Pół życia…
Gdy wreszcie odnalazł ją ratownik, gdy doprowadził w bezpieczne miejsce… Wdzięczność zalała jej osiemnastoletnie serce. Płakała przez całą drogę powrotną. Szlochała bez łez, gdy wniósł ją do ciepłej, jasnej chaty. Chciała mu dziękować, chciała powiedzieć, że nigdy, nigdy nie zapomni, że ją ocalił, lecz zamiast tego powiedziała:
– Tam został mój chłopak. Uratuj go.
Mężczyzna, niewiele starszy od niej, nie wahał się ani chwili.
Wyszedł na mróz, wchłonęła go zamieć.
Niekończące się kwadranse później do chaty wszedł Kamil. Sam.
Dopadła chłopaka, ledwie stanął w drzwiach, chwytając się framugi, wykończony do granic ludzkiej wytrzymałości. Szarpnęła go za ramię, bo osunął się na kolana. Tamten, nieznajomy, próbował go podnieść, ale odtrąciła go.
– Gdzie ratownik?! Gdzie on jest?!
– Nie wiem – wymamrotał Kamil. Usta ledwo wypowiedziały te dwa słowa. – Był niedaleko i nagle zniknął. Ostatkiem sił przywlokłem się tutaj. Nie wiem, co z nim…
Dowiedziała się nazajutrz. Gdy czterech milczących mężczyzn w czerwonych kurtach z emblematem TOPR na piersiach wyciągało ciało swego towarzysza z dna górskiej przepaści.
Ona, widząc nieruchomy, martwy kształt na noszach, czuła, jak sama umiera, z każdym uderzeniem przerażonego, wypełnionego poczuciem winy serca; komórka po komórce, myśl – oszalała z rozpaczy i ze strachu – po myśli. A gdy już umarła, odprowadziwszy spojrzeniem zwłoki ratownika, gdy w pustym umyśle nie było już nic oprócz błagania o wybaczenie, jej serce zaczęła wypełniać nienawiść. Do siebie, do świata i… do matki, która powinna była zatrzymać dziecko w domu, powinna sprzeciwić się wigilijnej eskapadzie w góry. Zamiast tego rzuciła obojętnie:
– Jedź. Jeśli tak bardzo tego pragniesz, jedź.
Z czasem nienawiść do matki wyparła wszelkie inne uczucia. Dzięki temu dziewczyna, która posłała człowieka na śmierć, mogła jakoś żyć dalej. Żyć i nie zwariować.
A że matka cierpiała, nie znając przyczyn tej nienawiści?
Tak to już jest…
*
Marta wyszła z pokoju Emilki, w chwili gdy niezwykły gość wypuszczał Nataniela z objęć. Spojrzała na dziewczynę – tak bardzo wytęsknioną i kochaną – krzyknęła cicho i chwyciła się za serce, które zakłuło nieznośnym bólem.
– Mamo! – Oliwia, bo to jej córka przybyła w wigilijny wieczór do chaty nad jeziorem, w jednej chwili była przy niej. Obejmowała drżącą na całym ciele kobietę, wtulała twarz w pachnący znajomo, ciepły, miękki kardigan.
Marta uniosła mdlejące ramiona i objęła płaczącą cicho córkę. Córeczkę. Oliwkę…
Powtarzała imię dziewczyny niczym najpiękniejszą z modlitw. Dotykała jej włosów, policzków, ramion, jakby musiała się upewnić, raz jeszcze i jeszcze raz, że ma swoje dziecko tutaj, przed sobą. Takie jak kiedyś. Kochane i kochające.
– Mamo, tak bardzo mi przykro – mówiła Oliwia, łykając łzy. – Tak strasznie cię przepraszam. Nie chciałam tego. Nie chciałam cię znienawidzić i tak naprawdę… kochałam cię przez cały ten straszny czas. Wybacz mi…
– Już nic. Już cicho. Już dobrze – powtarzała Marta, całując swoje utracone i dziś odzyskane dziecko.
Nikt więcej nie poruszył się przez ten czas i nie odezwał. Nataniel z Mateuszem wstrzymywali oddech, wiedząc, że oto staje się cud. Nawet niewidoma Trusia siedziała bez ruchu pod stołem. W ciszy, przerywanej łkaniem Oliwii i szeptem Marty, słychać było tylko trzaskanie ognia w kominku.
Wreszcie, gdy obie nacieszyły się tym spotkaniem, podwójnym, bo przecież Oliwia odnalazła w ten cichy wigilijny wieczór nie tylko matkę, ale i Nataniela, wszyscy czworo zasiedli wokół stołu, nadal nakrytego białym obrusem.
– Jesteś głodna, córeńko! – Marta poderwała się, ale Oliwia przytrzymała ją za ramię.
– Tyle tu smakołyków… – Potoczyła wzrokiem po pyszniących się na półmiskach ciastach. – Zjem kawałeczek makowca i sernika. Popiję kompotem z suszu i będę szczęśliwa.
Mateusz podsunął dziewczynie czysty kubek. Nataniel talerzyk z ciastem. Posłała i jednemu, i drugiemu piękny uśmiech. Złociste oczy błyszczały w jej ładnej, szczupłej twarzy niczym dwie gwiazdy.
– Jakim cudem ocalałeś? – odezwała się do chłopaka, zaspokoiwszy pierwszy głód. – Widziałam, jak cię wyciągali z dna przepaści. Na noszach. Martwego. Wszyscy mówili, że zamarzłeś na śmierć.
Nataniel pokręcił głową.
– Tamtej nocy zginęło dwoje ludzi. Ratownik i twój chłopak. Wybacz, że nie zdołałem go ocalić…
Oliwia aż krzyknęła. I pokręciła głową.
– On żyje! Wrócił sam do Betlejemki! Mówił, że ratownik do niego nie dotarł, ale on zdołał dojść do schroniska!
Nataniel zbladł nagle. Cała krew odpłynęła mu z twarzy.
– Co powiedziałaś? – wyszeptał, nie dowierzając w to, co słyszy.
– Kamil wrócił do chaty jakiś czas po mnie. Mówił, że widział cię, byłeś niedaleko i nagle zniknąłeś. Nazajutrz wyciągnęli z przepaści twoje, a jednak nie twoje, jak się okazuje, zwłoki. Ale Kamil żyje!
Nataniel… On ukrył twarz w dłoniach, płacząc bezgłośnie. Nikt przy stole nie śmiał nawet drgnąć, nie próbował go pocieszać, bo były to łzy ulgi i szczęścia, a nie rozpaczy. Wreszcie młody mężczyzna zapanował nad wzruszeniem, otarł oczy, uśmiechnął się i rzekł:
– W tamtą Wigilię zginął mój kolega. Ja przeżyłem. Nie wiem do dziś, jakim cudem, ale przeżyłem…
*
Krzyknął i runął w przepaść. Serce zamarło na parę nieskończenie długich sekund, gdy leciał bezwładnie w dół. Skalny występ uratował mu życie. I roztrzaskał nogę. Krzyknął z rozdzierającego bólu. Stracił przytomność. Drugiego uderzenia nie poczuł.
Ocknął się… jak długo po upadku? Parę minut? Kwadrans? Dość, żeby poczuć, jak zamarza. Jak życie uchodzi z niego sekunda po sekundzie. Ze złamanej nogi sączyła się krew. Widział to, widział zakrwawioną nogawkę spodni i szkarłatny śnieg dookoła. Ale nic nie czuł. Może to chłód, może szok – nie czuł nic. Tylko zmęczenie, przemożne zmęczenie i senność. Powieki same opadły. Mama pochyliła się ku niemu, odgarnęła mokre włosy z czoła i szepnęła:
– Obudź się, syneczku. Nie wolno ci zasnąć. Musisz żyć.
Otworzył szeroko oczy. Poderwał głowę. Jęknął z bólu, który nagle wgryzł się ostrymi kłami w zgruchotaną kończynę.
– Mamo! – Utkana z mgły sylwetka zaczęła zanikać, rozpływać się w ciemnościach. – Mamo…
– Walcz! Musisz żyć! – usłyszał cichnący szept.
Zagryzając z bólu wargi, odpiął plecak. Ten niewymagający zwykle wysiłku gest kosztował go nieomal utratę przytomności, a przecież musiał zatamować krwotok, opatrzyć ranę, owinąć się w folię termiczną i – a może przede wszystkim – wezwać pomoc.
Ale krótkofalówka rozsypała się od uderzenia o skałę… Czy to wtedy stracił nadzieję na ocalenie czy jeszcze nie? Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Opadł na śnieg i leżał, wpatrzony niewidzącym spojrzeniem w czarne niebo wysoko nad górami. Zamieć ucichła. Zza burzowych chmur zaczęły nieśmiało wyglądać gwiazdy, ale Nataniel przez załzawione oczy nie widział ich piękna. Nie podziwiał tym razem majestatu gór. Nie zachwycał się ich surowością.
Umierał.
„Walcz! Musisz żyć! I do mnie wrócić. Kocham cię, syneczku” – gdzieś na dnie duszy rozbrzmiały słowa mamy. To dla niej, tak, dla matki spróbuje zdobyć się na ostatni wysiłek. Ona nie może stracić jedynego dziecka.
Rozpiął plecak. Wyciągnął zestaw pierwszej pomocy. Krzycząc od zadawanych własną ręką tortur, zacisnął stazę powyżej rany. Płacząc, owinął nogę bandażem. Ból był nie do zniesienia. Nie pozwalał zemdleć. Nataniel nigdy wcześniej nie przeżył takiego cierpienia. Mimo to musiał je znieść, by ratować życie…
Zawiązał końcówkę bandaża i opadł na krwawy śnieg zupełnie bez sił. Było mu wszystko jedno, czy zdechnie tutaj, w tej skalnej rozpadlinie, czy jakimś cudem przeżyje. Wszystko jedno…
– No, dziecko drogie, wstawaj, jeszcze nie skończyłeś! – Tym razem pochylała się nad nim babcia. Ta, która przeżyła swoją śmierć, stojąc pod ścianą warszawskiej kamienicy i patrząc w lufę karabinu maszynowego, a potem śmierć męża, zamęczonego w ubeckiej katowni. – Wstawaj, synku. Musisz być twardy, a nie miętki!
Uśmiechnął się mimowolnie. To ulubione powiedzenie babci. O tak. Ona jest twarda. Nigdy nie pozwoliła sobie na słabość. Może wtedy, gdy znajomy, „dobry ubek”, przyniósł jej gryps z Rakowieckiej, że Władysław, jej mąż, nie żyje. Tak, tej nocy rozpaczała. Na pewno. Ale przed świtem wzięła się w garść. Otarła łzy i – chociaż połowa jej serca umarła razem z Władziem – postanowiła, że będzie żyć. Dla istotki, która pragnęła przyjść na ten świat, jaki by nie był, będzie żyć.
Od tamtego dnia nie oglądała się w przeszłość. Żyła na przekór tym, którzy kałmuczkę, bandytkę z AK chętnie widzieliby w bezimiennym grobie obok tamtego bandyty, jej męża.
Tak. Babcia była twarda. Nataniel nie może jej zawieść.
Podniósł się po raz kolejny. Zmusił mdlejące ręce do odnalezienia folii termicznej. Znalazł też pakunek z kocem. I kilka tabliczek czekolady. Gdyby nie był ciężko ranny, miałby szansę na przeżycie. Doczekałby do świtu wtulony w skalną ścianę. Ale krew nadal sączyła się ze zmiażdżonych tkanek, cierpienie wysysało resztki sił. Jeszcze próbował zawalczyć o życie, owijając nogę drugim bandażem i trzecim, lecz wiedział, że to za mało. Umierał…
*
Rozejrzał się półprzytomnym wzrokiem po jasnej, ciepłej kuchni, sześć lat później, w chacie nad jeziorem. Trzy pary przejętych oczu wpatrywały się w jego twarz. Marta, Oliwia i Mateusz słuchali każdego słowa i szeptu.
– Jakimś cudem przeżyłem. – Próbował się uśmiechnąć. – Znaleźli mnie nazajutrz. Nie zgłosiłem się na dyżur w stacji, a dziewczyny ze schroniska podniosły alarm. Tak. Przeżyłem. I nieraz serdecznie tego żałowałem.
– Co też ty wygadujesz, dzieciaku! – oburzyła się Marta.
Oliwia ujęła delikatnie dłoń Nataniela i uścisnęła.
– A ja z całego serca dziękuję Bogu, że cię ocalił. Nie wiem, jak długo wytrzymałabym ze świadomością, że zginąłeś przeze mnie. Prawdę mówiąc, próbowałam…
Urwała, pokręciła głową, widząc wstrząśnięty wzrok matki.
– Dzieci, błagam, jest Wigilia! Najpiękniejsza Wigilia, jaką mogłam sobie wymarzyć! Zamknijmy tamten rozdział. Pozwólmy, by przeszłość została w przeszłości. Przed nami reszta życia! I mam nadzieję… nie, nie nadzieję, a święcie w to wierzę, że los ma dla nas same niespodzianki. Piękne, dobre i szczęśliwe!
Jedna z tych niespodzianek stanęła właśnie na progu pokoju. Z ustami wygiętymi w podkówkę, trąc piąstkami zaczerwienione od łez oczy, chlipnęła:
– Boję się… Tam jest tak ciemno… A ja się boję… I chcę do mamusi!
Poderwali się od stołu wszyscy naraz, jak jeden mąż. Marta w sekundę była przy Emilce, brała ją w ramiona, szeptała uspokajające zaklęcia. Mateusz patrzył na to i zafrasowany drapał się po głowie. Oliwia spoglądała to na dziewczynkę, to na Nataniela, zastanawiając się, ile też chłopak miał lat, gdy zaliczył tę wpadkę.
– To nie moje dziecko – odezwał się półgłosem. – Zostało mi oddane pod opiekę.
Oliwia uśmiechnęła się.
– Już myślałam, że wcześnie zacząłeś. Ile ty właściwie masz lat?
– Niewiele więcej od ciebie.
– Myślałam, że jesteś z rok czy dwa młodszy.
– Źle myślałaś. To ty jesteś dwa lata młodsza, dziewczynko.
– Skąd możesz to wiedzieć?
– Marta zdradziła nam wszystkie twoje grzeszki – odparł i zaśmiał się, widząc jej oburzenie. I błysk w złocistych oczach.
Śliczna była. Może nie klasycznie piękna, co to, to nie, ale pełna uroku i wewnętrznego blasku. Nie znał Oliwii przed pojawieniem się tutaj, w jego chacie, nie wiedział, że ten blask rozniecił on sam, a dziewczyna nigdy by się do tego nie przyznała. Tak, była szczęśliwa. Żył ten, za którego śmierć obwiniała siebie, byłego chłopaka i własną matkę. Już to wystarczyło, żeby oczy zapłonęły radością, policzki poróżowiały, a serce, ilekroć spojrzała na Nataniela, biło szybciej. Nie pragnęła niczego więcej w tę cichą wigilijną noc.
Nataniel oderwał wzrok od oczu dziewczyny i zbeształ się w duchu za to cielęce zauroczenie. Nie tak dawno jedna go oczarowała. Na kilka miesięcy oszalał przez piękną młodą kobietę. Może na razie wystarczy?
Podszedł do Emilki, przyklęknął. Mała zarzuciła mu rączki na szyję, przytuliła policzek do jego piersi.
– Taka jestem samotna! – zaczęła lamentować, zerkając jednakże spod oka, czy jej skargi robią oczekiwane wrażenie. – Samotna i opustoszała!
– Opuszczona – poprawił ją odruchowo i przytulił. – Nie jesteś już samotna, dziecinko. Masz mnie, ciocię Martę, Świętego Mikołaja…
– Świętego Mateusza – wtrąciła z powagą. – Sama słyszałam, jak ciocia Marta mówi do tego pana „Mateusz”. Mam też kucyka Kacperka, prawda?
– Dokładnie. Jak możesz być samotna i opustoszała, mając za przyjaciela kucyka Kacperka?
– „Maj littl ponyyy, maj littl ponyy, przyjaźń to magia” – zanuciła Emilka, wyswobadzając się z objęć Nataniela. Całkiem pocieszona, z oczkami błyszczącymi radością życia, wgramoliła się na krzesło obok Mateusza i…
– Zaraz, zaraz! Ty, panienko, wracasz do łóżka! Jest środek nocy! – Marta klasnęła w ręce.
Dziecko posłało jej szelmowskie spojrzenie.
– Nie mogę, ciociu. Jest Wigilia.
– Oczywiście! Ale Mikołaj już był, prezent dostałaś…
– I muszę pogadać z tym prezentem. A kiedy będę miała następną okazję, jak nie dzisiaj?
Marta uniosła brwi. Nataniel z trudem powstrzymał się od śmiechu.
– Wigilia. – Mrugnął do przyjaciółki. – Zwierzęta mówią ludzkim głosem. Do północy pozostała godzina – odezwał się głośno. – Myślę, że możesz poczekać tutaj z nami. Pogadasz z Kacperkiem i wracasz do łóżka, tak?
Emilka kiwnęła główką i uśmiechnęła się z zadowoleniem. Marta nałożyła jej kawałek makowca, który dziewczynka zaczęła grzecznie skubać, przysłuchując się rozmowie dorosłych.
– Skoro do północy godzina, dobrze byłoby pomyśleć o pasterce – odezwał się Mateusz. – Ktoś w tym roku się wybiera? Mnie nieco połamało, więc przypilnuję dobytku.
– Ja zostaję z dzieckiem – dodała Marta. – Może młodzi? Jeśli mają oczywiście chęć…
Jeszcze niedawno Nataniel – a i Oliwia pewnie też – odmówiłby, czując w sercu przemożny żal do Boga. Dziś jednak, w noc pełną cudów, oboje pragnęli Mu podziękować. Pokłonić się przed Dzieciątkiem i z całego serca podziękować.
– Oliwio? – Chłopak spojrzał pytająco na dziewczynę.
– Jestem wykończona podróżą, ale tak, chciałabym pójść. Wieki całe nie byłam w kościele. Zaraz potem idę spać. Dobrze, mamo?
Spojrzała na Martę, która nagle… spochmurniała. Jak ma powiedzieć cudem odzyskanemu dziecku, że tak naprawdę obie są bezdomne, bo ona, Marta, sprzedała dworek i od kilku miesięcy mieszka za granicą? Tutaj, u Nataniela, jedna z nich mogłaby się zatrzymać, u Mateusza – druga, ale w końcu zatęsknią za własnym domem, którego już nie ma.
– Mamo? – W głosie Oliwii zabrzmiał niepokój. – Dwór stoi? Jest cały?
– Tak, tak. Tylko widzisz, córciu… sprzedałam go.
Dziewczyna jęknęła z niedowierzaniem.
– Jak to?! Dlaczego?! Całkiem położyłaś na mnie kreskę, że sprzedałaś nasz dom?!
– To nie tak, Oluś, nawet tak nie myśl! Po prostu… wiele się ostatnio wydarzyło… – Marta pozwoliła, by ostatnie słowa wybrzmiały w ciszy.
Nie pragnęła wracać do przeszłości. Nie dzisiaj! Przeszłość jednak wróciła do niej nieproszona. Zabolała. Zacisnęła na gardle zimne palce. Zaszkliła się łzami w oczach. Jeśli Marta miała nadzieję, że ból, jaki zadał jej Siergiej, przeminął, myliła się.
– Mogłybyśmy choć dziś tam przenocować – zaczęła Oliwia. – Przechodziłam obok, wyglądał na opustoszały. Nowy właściciel nie wyrzuciłby nas w święta na mróz!
– Nie możemy wpraszać się do czyjegoś domu. – Marta pokręciła głową.
– To był nasz dom! Mój dom! Innego nie mam! – W głosie Oliwii zabrzmiała rozpacz. I żal. I jeszcze gniew. – Tylko dlatego tu przyjechałam. Zatęskniłam za domem!
Matka posłała jej spojrzenie zbitego psa, Mateusz odwrócił wzrok, ale Nataniel… w niego nagle wstąpił diabeł.
– Słuchaj, Oliwio, twoja mama przygarnęła mnie, gdy zostałem bez dachu nad głową. Użyczyła mi tej chaty, bym miał się gdzie przytulić, i tak się potem złożyło, że mogłem ją kupić. I już nie byłem bezdomny. Ona sama musiała opuścić Senną i dom, który kochała nie mniej niż ty. Nie zapytasz, co się stało, że podjęła taką decyzję? Nie. Bo serce masz wciąż pełne nienawiści. I nadal zrzucasz na matkę własne grzechy. Gdybyś sześć lat temu zwierzyła się jej ze swojego cierpienia, może dzisiaj miałybyście dokąd pójść, może dwór nadal należałby do was. Lecz co się stało, to się nie odstanie. Daruj więc sobie, i matce również, te żałosne narzekania. Musicie odbudować rodzinny dom. Jeśli nie tutaj, w Sennej, to gdzie indziej. Mam nadzieję, że wam się to uda. Tak jak mam nadzieję, że… nadal pójdziesz ze mną na pasterkę, mimo tego, co ci nagadałem. – Uśmiechnął się, próbując złagodzić ostre słowa, jakie przed chwilą padły.
Dziewczyna zaś… słuchająca go do tej pory ze stężałą twarzą i płonącymi złością oczami… ona też się uśmiechnęła.
Nie chciała mieć w tym chłopaku wroga. Przeciwnie! Od sześciu lat nie było dnia, żeby nie posłała ratownikowi choć jednej myśli. Do tej pory jednak była to prośba o wybaczenie, że przez nią spotkała go śmierć. Dziś… zmieniło się wszystko. Ten, który uratował jej życie, był tutaj, cały i zdrowy. Nie zginął. Dzisiaj Oliwia, zanim zaśnie, będzie mogła podziękować Bogu za ocalenie Nataniela i poprosić o… gwiazdkę z nieba.
Uśmiech, który chwilę wcześniej był nieco wymuszony, teraz rozjaśnił twarz dziewczyny. Zamigotał w złocistych oczach. Marta z Mateuszem odetchnęli. Nataniel w głębi duszy też. Nie chciał przecież zrażać Oliwii do siebie.
– To będzie moja nowa ciocia? – odezwała się nagle Emilka, o której wszyscy na parę chwil zapomnieli, co dziewczynce bardzo się nie spodobało. Lubiła być w centrum zainteresowania.
Podeszła do Oliwii, zadarła główkę, by spojrzeć dziewczynie w twarz, i uśmiechnęła się szelmowsko. Ta zmieszała się, zarumieniła i posłała spłoszone spojrzenie Natanielowi.
Młody mężczyzna jeszcze kilka miesięcy temu, gdy tak strasznie zależało mu na pewnej kobiecie, też by się pewnie zarumienił, spojrzałby błagalnie na Iwonę, bo to w niej się wtedy kochał, i odrzekł z nadzieją: „To zależy od cioci”, albo coś równie banalnego. Lecz dziś był pozbawiony złudzeń, odarty z romantyczności. Dla kobiety jego życia był tylko kaleką, którego się wykorzystuje, wyciska jak cytrynę, okrada, by następnie porzucić, gdy tylko na horyzoncie pojawi się inny mężczyzna, w pełni sprawny, przystojny i bogaty.
Jakim cudem on, Nataniel, przyjął pod swój dach dziecko tamtej?!
– Wędruj do łóżka, jest późno, ciocia Marta obudzi cię o północy – odrzekł surowo, a dziewczynka, ku zdumieniu wszystkich, potulnie go posłuchała. – Jeżeli nadal chcesz pójść na pasterkę – zwrócił się do Oliwii – musimy ruszać. Drogi są trudno przejezdne.
Skinęła głową. Mateusz podał jej ciepłą kurtkę, w której tu przybyła, a Marta jeszcze swój szal. W kościele może być bardzo zimno… Nataniel otworzył przed dziewczyną drzwi. Wyszli na mroźne, czyste jak kryształ powietrze.ROZDZIAŁ II
liwia zadarła głowę i przez chwilę wpatrywała się w niebo usiane gwiazdami. Lśniły swym tajemniczym blaskiem tuż nad głową. Wyciągnęła przed siebie ręce i czekała przez chwilę, aż jedna spadnie wprost w nadstawione dłonie. Nataniel zaśmiał się na ten widok.
– Marzysz o gwiazdce z nieba?
Pokręciła głową.
– Potrzebuję do szczęścia znacznie mniej.
– To znaczy?
Nie czekając na odpowiedź, stanął przed rzęchem, którym przyjechali Marta z Mateuszem, i zawrócił do domu po kluczyki.
– Muszę go przestawić. Pojedziemy tą terenówką. – Wskazał nissana.
Ale… plany planami, a złośliwość rzeczy martwych sobie. Rzęch ani zipnął. Nataniel jeszcze parę chwil próbował go odpalić, po czym wysiadł i spojrzał na Oliwię przepraszająco.
– Chyba nic z tego. Ani go nie uruchomimy, ani nie przepchniemy. Nie w takim śniegu. Jutro z rana przyjedzie ciągnikiem właściciel i go odholuje, ale teraz… – Rozłożył bezradnie ręce.
– A… on? – zapytała dziewczyna.
Nataniel podążył wzrokiem za jej spojrzeniem. Patrzyła na Śnieżkę, wychylającą głowę zza drzwi stajni.
– Chcesz jechać konno? – zdumiał się, bo Oliwia wyglądała na dziewczynę z miasta, zupełnie jak Iwona, a ta bała się koni. Może nie tyle bała, co jazda w siodle Iwonie uwłaczała. Ona była kobietą luksusową. Kabriolet – tak, ale szkapa?!
– Czemu nie? – Usłyszał odpowiedź Oliwii. – Kocham konie. Opiekowałam się nimi. Umiem jeździć, więc…
– Musielibyśmy… – urwał, po czym odchrząknął i dokończył: – Musielibyśmy jechać razem. Mam tylko tę jedną klacz.
– Co za problem? Nie jestem zbyt ciężka.
Dziewczyna podeszła do klaczy, wygrzebała z kieszeni jakiś smakołyk – w tym momencie Nataniel uwierzył jej, że pracowała z końmi, bo tylko koniarz zawsze znajdzie w kieszeni coś dobrego dla czworonożnych przyjaciół – i poczęstowała nim Śnieżkę.
– Okej – odezwał się chłopak. – Przygotuję ją, a ty powiedz Marcie, że wrócimy nieco później. Droga do kościoła zajmie trochę czasu.
Skinęła głową i pobiegła do domu.
Nataniel dopinał sprzączki ogłowia, gdy Oliwia stanęła w drzwiach stajni. Pogłaskała klacz po miękkich chrapach, patrząc na chłopaka w zamyśleniu.
– Twoja noga. To po wypadku?
Mruknął coś niezrozumiałego. Uznała to za potaknięcie.
– Właściwie powinniśmy zostać w domu – odezwał się chwilę później. – Pasterka zaczyna się za pół godziny. Dotrzemy do kościoła w połowie, jeśli nie pod koniec. Jeżeli zależy ci na mszy, możemy…
– Zależy mi na odwleczeniu tego, co nieuniknione – odparła cicho, uciekając wzrokiem pod uważnym spojrzeniem Nataniela. – Przyjechałam na chwilę, chciałam zobaczyć się z matką i zniknąć, tym razem na zawsze. Nie zamierzałam zostawać tu choćby minutę dłużej, niż to konieczne, ale… ty zmieniłeś wszystko.
– Niczego nie zmieniłem – uciął stanowczo. – „Dzieci zawsze wracają do domu”, to słowa twojej mamy. Czekała na ciebie każdego dnia. Tęskniła i cierpiała, jak tylko matka tęsknić i cierpieć może. Ty też zapewne…
– Nie – wpadła mu w słowo. – Ja nie chciałam jej znać. Naprawdę ją znienawidziłam, ale ty to zmieniłeś.
Wzruszył ramionami.
– Jak sobie chcesz. Jeśli dzięki temu obie możecie być szczęśliwe… – Zawiesił głos, wyciągnął do dziewczyny rękę i pomógł jej wsiąść na grzbiet białej klaczy.
– Tak na oklep? Bez siodła? – zdziwiła się Oliwia, zbierając wodze.
– Śnieżka jest bardzo spokojna, a nam będzie wygodniej – odparł i usiadł za nią.
Klacz ruszyła do bramy.
Dziewczyna oddała wodze Natanielowi i wtuliła się weń całym ciałem. Można było pomyśleć, że boi się upadku, ale to było co innego, raczej chęć poczucia bliskości.
Droga przez cichy, ośnieżony las była bajkowa…
– Powiedz mi teraz, o czym marzyłaś, nadstawiając dłonie po gwiazdkę z nieba, a potem… co nieuniknionego chciałaś odwlec tą wyprawą – zaczął Nataniel.
– Rozstanie – odparła po prostu. – Myśl sobie o mnie, co chcesz, ale przyjechałam tu tylko po pieniądze. Chciałam, właśnie w Wigilię, by mocniej zabolało, spotkać się z matką i, gdy nabierze nadziei na pojednanie, na, jak to powiedziałeś, „powrót pisklęcia do gniazda”, zażądać od niej pieniędzy. Za parę dni lecę do Stanów. Dostałam dobrą pracę przy koniach. Wyjeżdżam na zawsze.
– Rozumiem – odmruknął chłopak, czując w głębi serca rozczarowanie. Nie tylko słowami dziewczyny, że chciała zranić matkę jeszcze bardziej, niż to zrobiła, lecz tym, iż ledwo pojawia się w jego życiu, już znika. Cóż… taki widać los.
– Ale ty to zmieniłeś – powtórzyła uparcie.
– Mnie poprosisz o forsę na wyjazd? – zażartował. – Sorry, ale nie jestem bogaty z urodzenia.
Zaśmiała się, odwróciła ku niemu i zajrzała mu w oczy.
– Masz dom nad jeziorem, masz śliczną córeczkę, masz piękną klacz półkrwi. Czegóż jeszcze trzeba?
– Zgadza się niemal wszystko, oprócz tej córeczki. Mówiłem, że to dziecko… znajomej. Poprosiła, bym się Emilką zaopiekował, więc…
– Musiała to być bardzo bliska znajoma. Bardzo, bardzo bliska.
– Była – uciął, pochmurniejąc. – Z naciskiem na czas przeszły, panno ciekawska.
– Ej, nie obrażaj się! – Szturchnęła go po przyjacielsku w żebra. – To zrozumiałe, że normalna dziewczyna, spotykając takiego przystojniaka jak ty, chce wiedzieć o nim wszystko.
Prychnął, nie bardzo wiedząc, czy ona kpi sobie z niego, czy choć trochę mówi poważnie.
– Jakbyś nie zauważyła, utykam. Jestem kuternogą, jak to określają we wsi.
– No i? To wpływa jakoś na twoje życie?
Spojrzał na Oliwię z niedowierzaniem. Teraz na sto procent z niego kpi! Ale ona nie dała mu powiedzieć nawet jednego oburzonego słowa.
– Wiesz, gdybyś tej nogi nie miał, wtedy mogłabym zrozumieć, że jest ci trudniej niż innym. Ale poruszasz się normalnie, mieszkasz sam, nie wymagasz specjalnej opieki, prowadzisz samochód, od dziś zajmujesz się kilkuletnim dzieckiem… Wyjaśnisz mi, jaki problem masz z tą swoją nogą? Czy raczej ze sobą? Sorry, Nataniel, ale facetowi z takim wyglądem przyda się choć jeden skromny kompleks.
Parsknął śmiechem, słysząc jej ostatnie słowa. Po prostu nie mógł się powstrzymać. I był to szczery śmiech. Bez krzty ironii. Dawno nie spotkał dziewczyny, która w jednym zdaniu potrafiła uraczyć cię przyganą i komplementem.
– Jakoś nigdy nie odbiła mi palma na punkcie mojego wyglądu – odezwał się. – Może inaczej: zanim mi odbiła, miałem tamten wypadek. I po palmie. Owszem, na co dzień radzę sobie całkiem nieźle i kalectwa niemal nie zauważam, ale są chwile… nie chwile, a dni, kiedy… jest ciężko.
Aż się wzdrygnął na wspomnienie bólu, który potrafił odbierać zmysły. Co się stanie, kiedy wróci? Nataniel nie był już sam. Nie mógł zapić cierpienia butelką wódki, zagryźć garścią prochów. Miał dziecko, którym musiał się zająć, czy chora noga pozwala żyć czy nie.
– Muszę ją oddać – odezwał się półgłosem. – Emilkę – dodał, widząc pytanie w oczach Oliwii. – Ona nie może tu zostać. Nie ze mną. – W jego głosie zabrzmiała panika, bo nagle poczuł, poczuł każdym nerwem, że jego zmora, jego osobisty kat, właśnie nadciąga. Bliskość dziewczęcego ciała, niedostępnego ciała, a może słowa Oliwii, obudziły demona, który lada moment wbije kły w pobliźnione mięśnie.
Nataniel poczuł zimny dreszcz spływający po kręgosłupie.
– Musimy wracać. – Szarpnął za wodze.
Śnieżka posłusznie skierowała się w drogę powrotną. Oliwia chwyciła chłopaka za rękę.
– Nataniel, co się stało? Powiedziałam coś nie tak? Przepraszam. Naprawdę nie chciałam cię urazić. – W jej głosie zabrzmiały błaganie i przestrach.
Ale Nataniel nie odpowiedział. Zacisnął zęby z całych sił i ponaglił klacz do biegu. Dziewczynie nie pozostało nic innego, niż wtulić się w chłopaka i próbować nie spaść z końskiego grzbietu.
– Przepraszam! – spróbowała raz jeszcze, ale on warknął tylko: – Zamilcz – i… ściągnął gwałtownie wodze.
Śnieżka wryła się kopytami w śnieg. Nataniel zsunął się z jej grzbietu, wsparł o koński bok i zacisnąwszy powieki, oddychał szybko i płytko. Musiał zatrzymać konia, chociaż do domu było najwyżej pięćset metrów, bo lada chwila by zemdlał.
– Nataniel, co ci jest?! – Usłyszał jak przez mgłę przerażony głos dziewczyny.
Gdy poczuł jej dłoń na ramieniu, aż się wzdrygnął. Nie z odrazy, z bólu. W takiej chwili jak ta całe jego ciało było jednym wielkim cierpieniem, krzyczała każda komórka.
– Boli mnie noga – wykrztusił z trudem. – Bardzo. Idź do domu, poproś Martę o zastrzyk. Będzie wiedziała…
– Nie zostawię cię samego w środku lasu! Nie ma mowy! – Oliwia, potrząsnęła go za ramię, a on krzyknął z bólu. I zaklął.
Cofnęła dłoń. W jej oczach rozbłysły łzy. Nie wiedziała, co robić, jak mu pomóc, ale jednego była pewna: nie może go tu zostawić.
– Możesz iść? Powoli, ale iść? – zapytała z nadzieją.
– Ledwo oddycham, a ty mnie pytasz…
– Wesprzyj się na mnie. Pójdziemy do domu.
Delikatnie zarzuciła sobie jego ramię na szyję, objęła go wpół i zrobiła krok naprzód. Ale Nataniel nadal zaciskał palce na grzywie Śnieżki, wiedząc, że gdy je rozewrze, po prostu upadnie.
– Nataniel, proszę, chodźmy. Nie możemy tu zostać. – Głos Oliwii nabrzmiał łzami.
– Idź sama! – warknął. – To blisko! Droga jest prosta!
– Nie mogę cię zostawić, nie rozumiesz?! Tak nie wolno! Możesz stracić przytomność, ja zabłądzę, a wtedy umrzesz! Nie pozwolę ci na to, nie po raz drugi! Już raz mało nie zwariowałam, obwiniając się o twoją śmierć, nie rób mi tego powtórnie, Nataniel. Proszę…
Objęła dłońmi jego twarz, bladą jak śmierć, ściągniętą cierpieniem, odgarnęła z czoła chłopaka zlepione zimnym potem włosy, zajrzała w pociemniałe z bólu oczy i pocałowała go w usta, ledwie muskając jego wargi.
– Zostanę z tobą, dobrze? Ból minie, musi minąć. Wtedy razem wrócimy do domu.
Przytaknął. W tej chwili zgodziłby się na wszystko, byle tylko dała mu spokój, pozwoliła upaść na śnieg i czekać… czekać, aż wściekły demon cofnie kły.
Jak długo to trwało? Nataniel nie miał pojęcia. Tak głęboko zapadł się w cierpienie, że stracił poczucie czasu. Wreszcie ból zaczął ustępować.
Otworzył załzawione oczy i rozwarł palce, z całych sił zaciśnięte na drobnej dziewczęcej dłoni. Oliwia dotknęła pytająco jego policzka. Kiwnął głową, niezdolny do wykrztuszenia choćby słowa. Długie minuty tkwił bez ruchu, z opuszczonymi ramionami, jeszcze drżącymi od łkania, którego nie potrafił powstrzymać. Patrzył na przeklętą kończynę, unikając wzroku Oliwii. We własnych oczach był godnym pożałowania, zapłakanym, zasmarkanym kaleką. Jak w tej chwili postrzegała go dziewczyna?
– Nadal twierdzisz, że to nie ma wpływu na moje życie? – odezwał się cicho. – Że ten mały kompleks przyda się takiemu przystojniakowi?
– To było straszne – wydusiła. – Nie mogłam patrzeć na twoje cierpienie, jak więc trudno było tobie? Często… często się to zdarza?
– Tak – uciął krótko.
Nie miał zamiaru dodawać, że gdy była przy nim Iwona, zapomniał, co to ból. Ona wyleczyła go ze wszelkich kompleksów. Ale
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.